Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

Cudowna wyspa

Część druga

(Rozdział VII-IX)

Przekład: Michalina Daniszewska

80 ilustracji L. Benetta, w tym 12 kolorowych;

1 mapa kolorowa i dwie czarno-białe.

"Wieczory Rodzinne", 1895

plwy_001.jpg (103701 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Część druga

 

 IX

ŁOWY.

 

zyż warto było z kosztem nadzwyczajnym budować sztuczny grunt Standard-Island, czyż warto było dokładać tyle starań i zachowywać tyle ostrożności, by nie dać przystępu na tym kawałku ziemi ani chorobom, ani żadnym nędzom tego świata, aby wreszcie jednej nocy, ręka niegodziwa pogwałciła wszystkie prawa ludzkości? Zaprawdę Towarzystwo w Porcie Magdaleny powinnoby wystąpić przed trybunał międzynarodowy z pretensyami sum bajecznych, jako wynagrodzenie strat poniesionych!

Ale energiczni synowie Ameryki nie zwykli odkładać stanowczego działania, ani też zadawalniać się półśrodkami tylko – dziś jeszcze, dziś zaraz urządzoną zostanie obława, która dopóty trwać będzie, dopóki dawny spokój i bezpieczeństwo zupełnie przywróconem nie zostanie.

Od tej czynności, do której spieszą wszyscy zdrowi i silni mieszkańcy wyspy, nie uchyla się nawet kapitan Sorel i jego Nowo-Hebrydczycy, którzy utrzymują, iż pragną okazać swą wdzięczność za dobroć jakiej doznali.

W samej rzeczy jednak Sorel działa we własnym swym interesie, obawiając się, by niemożliwe warunki życia, odkąd dzikie zwierzęta zajęły Standard-Island, nie wpłynęły na zmianę planu jej podróży, by mieszkańcy Miliard-City nie zechcieli teraz wprost i jak najspieszniej podążyć do portu Magdaleny, co naturalnie obróciłoby w niwecz wszelkie jego plany.

Artyści francuscy, jako godni synowie walecznej Francyi, nie pozwalają się też wyprzedzić nikomu w gorliwości i zapale dla dobra ogółu i stają gotowi do walki pod przewodnictwem Kalikstusa Munbara, który z lekceważącem wzruszeniem ramion mówi o lwach, tygrysach i panterach, jakby to były niewinne baranki tylko. Czyżby ten wnuk Barnuma był kiedyś pogromcą zwierząt, albo chociaż dyrektorem wędrownej menażeryi?

plwy_59.jpg (192920 bytes)

Obława na różnych punktach wyspy rozpoczyna się od samego rana pod najlepszą wróżbą, bo oto Sorel i jego Malajczycy zabili pierwsi parę olbrzymich aligatorów, których umieli wywabić na ląd, gdzie zwierzęta te są mniej niebezpieczne bo ciężkie w swych ruchach i obrotach. Że jednak wody Serpentine Riwer mają, podług sprawozdań, ukrywać ich jeszcze około dziesięciu sztuk, przeto marynarze komandora stanęli na czatach, gotowi wysłać za pierwszem ukazaniem się potwornych gadów, kilka z tych kul wybuchowych, które najtwardsze rozsadzają czaszki.

Walczący na przeciwnym końcu wyspy Jem Tankerdon, złożył niezaprzeczony dowód zimnej krwi, doświadczenia i zręczności wytrawnego strzelca, powalając wspaniałego lwa; jednego z najpiękniejszych jakie wydały skwarne ziemie Afryki, a uczynił to właśnie w chwili, gdy zwierzę szalonym skokiem rzucało się na francuskich artystów.

Ponchard utrzymuje nawet, iż czuł już na twarzy gorący oddech jego paszczy.

W poobiedniej porze, gdy jeden z milicyantów napadnięty przez lwicę, byłby niechybnie stał się jej ofiarą, Cyrus Bikerstaff, jednem pchnięciem kordelasa zakończył nierówną walkę człowieka z królem pustyni.

Działający równocześnie komandor Simoe ze swym oddziałem marynarzy zdołał uśmiercić parę tygrysów; położenie jednak tutaj było trudniejszem, i jeden z ludzi ciężko ranny, odniesiony został do Tribor-Harbour.

Z nadejściem nocy pozostałe, jeszcze w wielkiej liczbie, straszne zwierzęta, szukając schronień wśród gęstwiny leśnej uniemożliwiały dalszy pościg, a groźne ich wycia niepokoiły przez noc całą wylęknione kobiety i dzieci.

To też słuszne wymyślania przeciw złym i przewrotnym Anglikom, niezawodnym sprawcom złego, dały się słyszeć wśród wszystkich klas mieszkańców miliardowego miasta.

Nazajutrz równo z pierwszym brzaskiem dnia, rozpoczyna się na nowo obława i stosownie do zdania komandora i prezydenta, pułkownik Stewart każe wyprowadzić dwie armatki, które naładowane pewną ilością mniejszego kalibru kul, skierowano w stronę gęstych lasków wpośród których dzikie zwierzęta wyglądały nieufnie w około. Tymczasem z przeciwnej strony Jem i Walter Tankerdon, Nat Coverley i Hubley Harcourt wraz z oddziałem milicyi i marynarzy stoją z nabitą bronią, gotowi strzelać do pojedyńczych sztuk, któreby zdołały ujść przed ogniem artyleryjnym.

Bezpośrednio po huku armat rozlegające się przeraźliwe wycia są niezbitym dowodem, że niejedna kula dosięgła czworonogich wrogów; z pozostałych jednak około 20 sztuk wyskoczyło z lasku wprost na myśliwych, przez których powitane znowu ogniem z dubeltówek, rozproszyły się przerażone, zostawiając za sobą dwie pantery broczące we krwi, wśród ostatnich konwulsyjnych drgań olbrzymiego ich cielska.

Lecz właśnie w chwili ogólnego zamętu, wspaniały okaz tygrysa w wielkim rozpędzie ucieczki, wpada na Francolina, powala go na ziemię i troszcząc się więcej o swoją ofiarę, umyka dalej w szalonych skokach.

Wystraszeni towarzysza przybiegają na pomoc leżącemu bezprzytomnie i podnoszą go pełni niepokoju; lecz gdy chwilowe zemdlenie spowodowane silnem pchnięciem, przeminęło, Francolin czuje się zdrów zupełnie.

Tymczasem Hubley Harcourt przewodnicząc w obławie na krokodyle ukryte w wodach Serpentine-River, dochodzi do przekonania, iż najskuteczniejszy sposób, wytępienia ich wszystkich razem będzie spuszczenie rzeczki, co też gdy przeprowadzonem zostało, wkrótce osiadłe na mieliźnie niebezpieczne płazy, leżały martwe od celnych strzałów milicyi. Jedyną stratą poniesioną w tej walce jest pies Nata Coverleya, którego dosięgła paszcza kaimana; zmyślne jednak to zwierzę ofiarą swego życia, ocaliło kilku ludzi.

Z równym powodzeniem szła walka na wszystkich punktach wyspy, tak, że wieczorem zliczono sześć lwów, ośm tygrysów, pięć jaguarów i dziewięć panter powalonych celnymi strzałami myśliwych. To też gdy wieczorem Kwartet odnalazł się w komplecie w casino:

– Mam nadzieję – rzekł Yvernes – iż trudy nasze zbliżaj się do końca.

– Tak przynajmniej zdawaćby się mogło, chyba, że parowiec, jak druga arka Noego, zawierała wszystkie zwierzęta ziemi naszej – odpowiedział Ponchard.

Że jednak fakt podobny byłby zupełnem niepodobieństwem, przeto Atanazy Doremus, odważył się nareszcie powrócić do swego domu, gdzie stara jego sługa opłakiwała już nieledwie śmierć swego pana.

Po spokojniejszej znacznie nocy, w czasie której pojedyńcze tylko złowrogie głosy dały się słyszeć w stronie portu Babor-Harbour, nowa naganka urządzoną została, a wkrótce rezultatem jej była śmierć trzynastu sztuk drapieżników, które jednak walcząc o swe życie, zdążyły pokaleczyć niebezpiecznie dwóch najodważniejszych milicyantów.

Przeszedłszy jeszcze wyspę w różnych kierunkach, pewni, że nieprzyjaciel został już doszczętnie wyniszczony, wracają: Cyrus Bikerstaff, Jem i Walter Tankerdon, Nat Coverley i jego adjunkci oraz cały oddział milicyi do ratusza, gdzie zebrana rada oczekiwała sprawozdań z odbytych czynności. Lecz skoro znajdują się w odległości zaledwie stu kroków od wspomnianego gmachu, gdy nagle okrzyki przerażenia rozlegają się w około, a idący ulicą Pierwszą ludzie, uciekają w najwyższym popłochu. Na widok ten gubernator, komandor i całe towarzystwo przybiega do bramy, którą mimo rozkazu zamknięcia, niewytłómaczonym jakimś sposobem zastają otwartą; niema więc wątpliwości, iż dzikie jakieś zwierzę, może już ostatnie z całego transportu parowca, dostało się w obręb miasta.

Dla sprawdzenia wypadku Nat Coverley i Walter Tankerdon przybywają na skwer ratusza, lecz zanim zdołali rozejrzeć się w około, gdy nagle o trzy kroki od Coverleya; Walter powalonym zostaje przez olbrzymiego tygrysa, który z wściekłością skacze na niego.

Nie mając czasu nabić strzelby, Nat Coverley dobywa z za pasa nóż myśliwski i rzuca się na zwierzę w chwili, gdy pazury jego szarpały już ramię napadniętego. Położenie jednak jest tak fatalnem, że cios zadany nożem nie powala odrazu rozszalałego tygrysa, który podraźniony jeszcze więcej otrzymaną raną, zbroczony własną krwią, z rozwartą paszczą a iskrzącymi oczyma, opuszcza pierwszą swą ofiarę i skacze na Coverleya.

W tej groźnej chwili, wśród ciszy oniemiałych z przerażenia obecnych, rozlega się jeden strzał za drugim.

To Jem Tankerdon nie tracąc zwykłej sobie przytomności daje ognia ze swej dubeltówki.

Obłok dymu zasłonił pole walki, lecz straszny ryk zwierzęcia oznajmia wszystkim, że druga kula musiała mu zadać cios śmiertelny!

plwy_60.jpg (174816 bytes)

Równocześnie kilku towarzyszy pospieszyło na pomoc napadniętym, i gdy jedni cucą zemdlałego z zakrwawionem ramieniem Waltera, drudzy pomagają usiłującemu powstać o własnej sile Coverleyowi, który nie będąc rannym, wkrótce odzyskuje równowagę umysłu, a zbliżając się do Jem Tankerdona podając mu rękę:

– Ocaliłeś mię pan – rzekł głosem poważnym – dziękuję!

– Panu zawdzięczam życie syna – odpowiada Tankerdon – dziękuję!

I ręce obydwóch wrogich sobie przez długi czas rywali, splotły się na dłuższą chwilę w uścisku niekłamanej wdzięczności, od której jeden krok już tylko do szczerej przyjaźni.

Zebrani w około młodego Waltera przyjaciele, przenoszą go spiesznie do domu przy Dziewiętnastej ulicy, gdzie go oddają troskliwej opiece lekarza i rodziny; Nat Coverley tymczasem wspierając się na ramieniu prezydenta, zdąża powoli w stronę swego pałacu.

Nad pozostałym na placu wypadku tygrysem, uradzili zebrani miliardowicze z Kalikstusem Munbarem na czele, iż wypchane zwierzę umieszczone zostanie w muzeum miejskiem z podpisem:

„Dar od Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii dla wdzięcznej za ten dowód pamięci Standard-Island.”

W przypuszczeniu, iż zamach ten cały był dziełem rąk Anglików, trudno zaprzeczyć, aby zemsta podobna pozbawioną była pewnej dozy gryzącego dowcipu. Takie też jest zdanie Poncharda, szczególnego znawcy w tych kwestyach.

Czyniąc zadość wymaganiom form, a może i potrzebie serca, pani Tankerdon spieszy tegoż dnia jeszcze złożyć wizytę pani Coverley, dziękując za przysługę oddaną synowi przez jej męża; w zamian też znowu pani Coverley uważa za konieczne podziękować w domu Tankerdonów za pomoc jakiej doznał jej mąż w chwili tak wielkiego niebezpieczeństwa, gdy znajdował się pod pazurami tygrysa; a miss Dyana, która towarzyszyła matce dopytywała się z wielkiem współczuciem o stan zdrowia rannego.

Ponieważ w samej rzeczy, w ostatniej walce legło ostatnie zwierzę drapieżne, dopełniając ogólnej liczby pięćdziesięciu pięciu z tych, które tak niespodzianie znalazły się na gruncie Cudownej wyspy, przeto spokojniejszy już o życie jej mieszkańców komandor Simoe, kazał znowu wprowadzić w ruch obie śruby maszyn elektrycznych, które podczas niebezpiecznych trzydniowych łowów zostawały bezczynne; Standard-Island więc posuwała się znów spokojnie po niezmiernych przestrzeniach Oceanu.

 

 

VIII

WYSPY FIDŻI.

 

ięc ile ma ich być wszystkich razem? – pyta Ponchard.

– Dwieście pięćdziesiąt pięć – odpowiada Francolin – licząc już naturalnie większe wyspy i małe tylko wysepki.

– Cóż nas to jednak obchodzić może, skoro nasz „klejnocik” niema zatrzymywać się przy każdej z tych ziem – sprzeciwiał się Ponchard.

– Widzę, że geografia pozostanie ci zawsze obcą nauką – odcina się Francolin.

– Jedynie dlatego, że ty uprawiasz ją znowu zbyt gorliwie – brzmi złośliwa odpowiedź jego ekscelencyi.

Z większem wszakże zajęciem przysłuchiwał się objaśnieniom drugiego skrzypka małomowny zawsze wiolonczelista, co więcej, pozwolił się zaprowadzić przed wywieszoną w sali casina kartę, na której codziennie znaczono punktami drogę odbywaną przez Cudowną wyspę.

Droga ta tworzy na oceanie linię przypominającą literę S, której dolny zakręt kończyć miał właśnie archipelag Fidżi, do którego podążała Standard-Island.

Wyspy te odkryte przez Tasmana w 1643 roku, ciągną się między 16 a 20 równoleżnikiem i 174 i 176 południkiem – objaśnia Francolin.

– Więc to nasz olbrzym ma płynąć między temi setkami kamyków? – pyta zdumiony Sebastyan.

– Tak jest przyjacielu i jeżeli popatrzysz uważnie…

– Patrzę i słucham…

– Ostrożnie, by znowu nie zabrzęczała złośliwa osa – wtrąca Ponchard.

– Cóż znowu, jaka osa? – pyta Francolin.

– Ta sama co zwykła krążyć koło nosa Vaillanta – odpowiada niestrudzony żartowniś.

Wiolonczelista zwróciwszy pogardliwe spojrzenie w stronę atakującego:

– Cóż więc chciałeś mi objaśnić – zapytał drugiego skrzypka.

– To właśnie, że aby dopłynąć do tych dwóch największych ziem Vita Levu i Vanu Levu mamy do wyboru trzy przejścia…

– A wszystkie trzy zaprowadzą nas na dno morza – przerywa Sebastyan. Już ja mówię, że to wszystko źle zakończyć się musi! Bo czyż słyszał kto na świecie o podróżach takiego miasta jak Miliard-City wraz z tylu jego mieszkańcami! Nie, zaprawdę rzeczy takie są przeciwne samej naturze, samej nawet woli Boga!

– O-o-o już brzęczy osa Vaillanta! – zawołał tryumfująco Ponchard.

Jeżeli jednak rzeczywiście ta część oceanu przedstawia pewne trudności w żegludze, to dzięki dokładnym kartom, na które złożyli się: Cook, Wilson, Dumont, d’Urville, Wilkens, kapitan Durham i tylu innych zdolnych żeglarzy, komandor Simoe zapuszcza się ze swą pływającą wyspą w najciaśniejsze przejścia, podążając do wewnętrznego morza „Koro”, którego wody przypominają gładką powierzchnię jakiegoś olbrzymiego jeziora tak są wolne od bałwanów i wszelkiego wpływu burz szalejących czasem na pełni oceanu.

Nikt też z podróżnych nie troszczył się o jakiekolwiek niebezpieczeństwo w tym względzie, natomiast wielu niepokoiło się przypuszczeniem, czy czasem wśród lasków nie zdołało się ukryć jakie drapieżne zwierzę, lub czy parowiec angielski nie zostawił im też w upominku jadowitych wężów, jak to miało miejsce na Martynice.

Tchórzliwsi nawet, nietylko, że nie ośmielają się jeszcze na dalsze spacery, ale nawet wyznaczają wysoką nagrodę temu, kto przedstawi choć jeden okaz zabitego płaza.

Mimo jednak licznych polowań i skrupulatnych poszukiwań nie znaleziono już nic, coby mogło narazić na jakiekolwiek niebezpieczeństwo mieszkańców Cudownej wyspy.

Tymczasem najwidoczniejszym rezultatem ostatnich wypadków jest stanowcze pojednanie obydwóch partyi i przewodniczących im rodzin; wkrótce też rozeszła się po mieście wiadomość pewna, iż Nat Coverley zgodził się na małżeństwo swej córki Dyany z Walterem Tankerdon. Oczywiście kwestya posagowa nie przedstawiała żadnych trudności do omówienia, gdy obiedwie strony dają swym dzieciom po 200 milionów posagu.

– Co tu mówić! – zauważył Ponchard – biedacy ci nie umrą z głodu nawet w Europie!

Radosna wieść o projektowanych zaślubinach wywołuje ze wszystkich stron liczne powinszowania; Cyrus Bikerstaff nie stara się ukryć wysokiego swego zadowolenia w obec faktu, dającego mu wszelkie zapewnienie spokoju i zgody wśród mieszkańców powierzonego mu grodu.

Spieszą też złożyć życzenia oboje królestwo Malekarlii, a karty wizytowe drukowane złotem na blaszkach aluminiowych zapełniają codziennie skrzynki do listów obu pałaców. Oczywiście kroniki pism miejscowych niestrudzone są w podawaniu coraz to nowych szczegółów o gotujących się uroczystościach wspanialszych od wszystkich, jakie się kiedykolwiek odbyły na kuli ziemskiej.

Drogą telegraficzną, za pomocą lin podwodnych, załatwiają się liczne obstalunki do wyprawy panny młodej. Najpierwsze magazyny w Paryżu, najsławniejsi fabrykanci biżuteryi, najbogatsi dostawcy futer syberyjskich, najzręczniejsze koronczarki w Belgii, otrzymują zamówienia bez ograniczeń ceny, na najlepsze przedmioty swego handlu i przemysłu.

Specyalny więc parowiec z Marsylii drogą przez Suez i Ocean Indyjski, ma przywieźć wszystkie te cuda zręczności, bogactwa i gustu na dzień ślubu oznaczony na 27 lutego. Naturalnie kupcy i dostawcy w Miliard-City mają także zapewnioną znaczną część zarobku, i ani wątpić można, że zdarza im się sposobność podwojenia swych fortun.

Oczywiście organizatorem wszystkich zabawa, mających się odbyć z powodu tych zaślubin, nie może być kto inny, tylko prezes sztuk pięknych, który wprost nie posiada się z nadmiaru szczęścia, nad dziełem umiejętnych swych, choć bardzo nieznacznych zabiegów. To też czy dziwić się można, że kiedy municypalność miasta zostawiła mu swobodne pole działania zacny pan Kalikstus obiecuje urządzić takie świetności, o jakich nie marzył nawet autor „Tysiąca i jednej nocy”

Tymczasem komandor Simoe ogłasza w pismach, że w dniu uroczystym, wyspa znajdować się będzie na Oceanie między archipelagiem Fidżi i Nowemi Hebrydami, mając zatrzymać się wśród pierwszych, a mianowicie u Viti Lewu dwa tygodnie tylko.

Obecnie podróż odbywa się w warunkach jak najprzyjemniejszych, a z zajęciem wielkiem obserwowane są przez wszystkich, wieloryby, które w znacznej ilości unosząc się na powierzchni wody, wyrzucają ze swych skrzeli wspaniałe wodotryski, te zaś razem wzięte tworzą jakby obszerny basen Neptuna, w porównaniu którego, fontanny Versaille’u wydają się być dziecinną zabawką tylko. Lecz obok tych niewinnych olbrzymów ukazują się też żarłoczne rekiny, idące śladem Standard-Islandu tak, jak zwykły towarzyszyć każdemu okrętowi.

Przez tę część Oceanu Spokojnego, rozdzielającą Polinezyę od Melanezyi, do której zaliczają się Nowe Hebrydy, przechodzi linia ta sama, która przecinając Paryż, uznaną jest ogólnie w tym czasie, jako południk zero. W tej to długości geograficznej, żeglarze jadący od zachodu winni opuścić dzień jeden w kalendarzu, gdy tym którzy przybywają z przeciwnej strony, trzeba koniecznie jeden dzień dodać, jeżeli chcą być w zgodzie z ogólną rachubą czasu. Gdy za pierwszej swej podróży Cudowna wyspa ominąwszy te strony nie potrzebowała zastosować się do tych warunków, tym razem przybywającej od wschodu wypada zamienić 22 na 23 stycznia.

Z pomiędzy dwustu pięćdziesięciu wysp, które tworzą archipelag Fidżi, zaledwie setka tylko jest zamieszkała, a ludność ogólna nie przechodzi nawet stu dwudziestu tysięcy, na obszarze dwudziestu jeden tysięcy kilometrów. Wysepki te będące po większej części odłamkami atoli lub gór podwodnych, otoczone frędzlą koralową, są jakby już cząstką Australi, zależą też od Korony Angielskiej już od 1874 r. Jeżeli jednak mieszkańcy ich zdecydowali się uznać protektorat Wielkiej Brytanii, to zmuszeni byli do tego najściem Tongińczyków i długą bo od 1859 roku ciągnącą się walką z tym plemieniem, walką, której nareszcie położył koniec Pritchard z Taiti, sławny wojownik w historyi tych ziem.

Obecnie archipelag podzielony na 17 obwodów, zarządzany jest przeważnie przez członków upadłej królewskiej rodziny Thokumbo.

– Czy to, że takim jest już wpływ rządu angielskiego, mówi komandor do Francolina, ale i tu podobnie jak w Tasmanii liczba krajowców z każdym rokiem upada, szczególniej daje się odczuwać mniejszość kobiet w stosunku do mężczyzn.

– W takim razie płeć piękna otoczoną jest tutaj wielkiem uważaniem – odpowiada Francolin.

– Och, wszyscy oni są tylko biednymi niewolnikami, których w nadmiarze złego, trapią jeszcze przeróżne choroby; tak np. w 1875 r. zabójcza ospa wyniszczyła ich więcej nad 30 tysięcy. A jednak piękne i żyzne są te ziemie archipelagu Fidżi, bogate w owoce, jarzyny i drzewa wszelkiego gatunku które wymagają jedynie trudu zbiorów i ich zużytkowania. Między innemi tutaj właśnie rośnie najliczniej ten rodzaj palm, których rdzeń wydaje najlepsze sago.

– Ach sago! – zawołał Ponchard – jakież to przypomnienie naszego Robinsona Szwajcarskiego.

– Ze zwierząt domowych – ciągnie dalej komandor – trzoda i drób rozmnożyły się na tych wyspach w zadziwiającym stosunku; na nieszczęście tylko, krajowcy skłonni są do szkodliwego far-mente mimo wrodzonej żywości i bystrości umysłu…

– Nie mogę pojąć aby przy takich warunkach…

– Cóż chcesz drogi przyjacielu, ludność tutejsza niczem się od natury dziecka nie różni!

Podążając ku Viti Levu, Standard-Island omija Vanna Vatu, Molę, Nganę, i wiele innych większych i mniejszych wysepek, a w czasie całej tej przeprawy otoczoną jest przez istne flotylle pirogów, które utrzymują w równowadze długie bambusowe kije skrzyżowane na środku łodzi, ułatwiając zarazem przewóz ładunku.

Wdzięk ich i szybkość biegu zabawia wzrok patrzących z wybrzeży miliardowiczów, nikt jednak nie odważyłby się przyjąć właścicieli ich do którego z portów pływającej wyspy, mając na względzie, iż ludność ta nie cieszy się zbyt dobrą opinią, jakkolwiek już od 1835 roku wszyscy prawie chrzest przyjęli z rąk misyonarzy anglikańskiego kościoła. Że jednak dawni ich bogowie mieli szczególne upodobanie do krwi ludzkiej, a za wielki grzech poczytali wszelką dobroć, to nic dziwnego, że kanibalizm był uprawiany jako czyn dobry i szlachetny, a pożarcie ciała nieprzyjaciół dowodziło tylko pewnego dla nich szacunku; człowieka bowiem, którym pogardzano, żywcem tylko palono. Za szczególny też przysmak bez którego nie było żadnej uczty, uważano w tym czasie, niezbyt jeszcze od nas odległym, pieczone i gotowane ciała dzieci, a król Thakumbu dla nabrania apetytu, chętnie siadał pod drzewem obwieszonym częściami ciał ludzkich, które miał pożywać na następnej uczcie; stosownie też do wspomnień miejscowych kronik, niekiedy całe plemiona ginęły pod przewagą ludożerstwa sąsiadów.

To też jeżeli tutaj Ponchard nie spotka się z tak upragnionym przez siebie „kolorytem miejscowym” to pewno raz na zawsze wypadnie mu wyrzec się tej przyjemności.

Wyspa Viti Levu, do której zdąża Standard-Island, widoczna dla podróżnych już 25 stycznia, jest wyżyną górzystą której wulkany w większej części wygasłe, wznoszą się do 1500 metrów nad poziom morza. Podwodny obecnie, chociaż w czasie formacyi, wyższy zapewne łańcuch gór, łączy tę wyspę z sąsiadującą z nią Vanuna-Leva w wielu znowu punktach głębokość wód dosiąga od pięciuset do dwóch tysięcy metrów.

Dawniejszą stolicę Lewuka na pobliskiej wyspie Ovalanu zajęli Anglicy na główny punkt swego handlu, obecnie zaś pierwszem miastem tegoż nazwiska jest Suva z portem przedstawiającym doskonałe warunki dla przybywających okrętów; tutaj więc też skierował swą wyspę komandor Simoe.

Ponieważ przybycie bogatej Standard-Island może być korzystnym interesem zarówno dla krajowców jak i kolonistów, przeto gubernator otrzymuje z łatwością pozwolenie zatrzymania się u tych brzegów. Nie trzeba jednak zapomnieć, że jedynie rachunek jest główną pobudką uprzejmego przyjęcia, gdyż Fidżianie zostają pod nieprzyjaznym dla Standard-Island protektoratem.

Pomiędzy pierwszymi, którzy kazali się przeprawić na ląd wyspy, znajdują się naturalnie francuscy artyści, ciekawi poznać osobiście te ziemie na których jeszcze nie tak dawno kwitło w całej pełni okrutne ludożerstwo.

Pouczony przez komandora Francolin, służy towarzyszom swoim wiadomościami; gdy jednak Ponchard wierny swemu usposobieniu, stara się go ośmieszyć nazwą etno-razenteografa, Sebastyan słucha z uwagą trafnych objaśnień drugiego skrzypka.

– Nie ulega wątpliwości – odzywa się w końcu jego ekscelencya, iż przybywamy tu zapóźno, bo zdenerwowani cywilizacyą krajowcy, zdają się obecnie gustować nadewszystko w przysmażaniu z kurczęcia lub pieczeni wieprzowej…

– A szkaradny ludożerco, zasługiwałbyś, aby cię podano na stół króla Thakumbu! – woła Francolin.

– Ho, ho, potrawka z Poncharda, to przysmak nielada – żartuje Yvernes.

– Może byłoby dosyć tej pustej gadaniny – odzywa się Sebastyan – bo czas uchodzi…

– I nie zdążymy poznać tego ciekawego kraju, – kończy Ponchard. Masz słuszność przyjacielu, a zatem: w lewo zwrot i śmiało naprzód!

Miasto Suva, rozłożone na pochyłości wzgórza, przedstawia się dość dodatnio ze swemi europejskiemi zabudowaniami, z których kilka nawet jest piętrowych; nieco dalej rozkładają się chaty tuziemców ze spiczastemi dachami z liści palmowych, zdobnych w układane w różne desenie muszle, i tak trwałymi, że dają zupełne bezpieczeństwo nawet w czasie pory słotnej wyjątkowo burzliwej i obfitej w ulewy, a trwającej od maja do października. Nie rzadko też zdarzają się wypadki jak w 1871 roku, w którym całe miasteczko zalane zostało wodą deszczową.

plwy_61.jpg (207034 bytes)

Tak samo jak inne wyspy tego archipelagu, Viti Levu ulegając różnym warunkom klimatycznym, posiada roślinność bardzo urozmaiconą, stosownie do położenia wybrzeży. Tak więc strona wystawiona na wiatr południowo-zachodni, mając powietrze wilgotne, obfituje w bogate lasy, podczas gdy na przeciwległej, rozciągają się obszerne sawanny, podatne do wszelkiej uprawy z wyjątkiem herbaty i bawełny, które to rośliny nie udają się na tym gruncie czerwono gliniastym, powstałym z rozkładu popiołu wulkanicznego.

Prawdopodobnie też wskutek zmian klimatycznych, niektóre gatunki drzew jak sandałowe i „dakua” rodzaj sosny właściwej tylko wyspom Fidżi, zatracają się zupełnie. Pozostała jednak flora, jest nadzwyczaj bogatą i artyści francuscy podziwiać mogą ciekawe okazy storczyków, rosnących pasożytnie na wysmukłych pniach palm, obok pięknych pandanusów, kazuarinów, akacyi i drzewiastych paproci, gdy znowu w miejscowościach błotnistych, zwracają ich uwagę rosnące w wielkiej liczbie drzewa manglii których korzenie wiążące się w dziwne sploty ponad ziemią, tworzą trudne do przebycia zapory.

Świat zwierzęcy przedstawia tu głównie kilka gatunków ptaków, a mianowicie barwnych papug, oraz pewnej odmiany miejscowego kanarka; znaczną wszakże jest też liczba nietoperzy, nieprzeliczona moc jaszczurek, całe armie szczurów, a wreszcie kilka odmian płazów, pozbawionych jadu. Przeto nieszkodliwych zupełnie. Gdy jednak drapieżnych zwierząt niema ani śladu, Ponchard nie może się powstrzymać od żartobliwych swych dowcipów.

– Zaiste – mówi raz do Kalikstusa – nasz prezydent powinien był zachować choćby po jednej parze lwów, tygrysów i krokodyli dla tego archipelagu; taki dar zresztą byłby tylko spłaconym długiem, biorąc w rachubę, że ziemie te należą do królestwa Wielkiej Brytanii…

Lud tutejszy przedstawia typy mieszanej rasy Polinezyi i Melanezyi, o cerze tak ciemno miedzianej, że wydaje się prawie czarną, włosach mocno skrepowanych, wzrostu dobrego i siły wielkiej. Ubranie ich zwykłe mało jest skomplikowane, po największej części są to tylko skromne opaski lub fartuszki utkane z włókna drzew „masi” zwanych, które są pewną odmianą morw, a które dostarczają również materyału na wyrób papieru. Tkaninom tym, zrazu ślicznej białości umieją krajowcy nadać jaskrawe barwy; prawdopodobnie też dla tej pstrocizny są one poszukiwane na wszystkich wyspach zachodniej strony oceanu.

Mimo tego kostyum europejski nie zostaje tu bynajmniej w pogardzie, przeciwnie, każdy szanujący się Fidżianin stroi się chętnie nawet w wytarte i zniszczone ubranie starego świata, które tandeta Niemiec i Anglii wysyła aż tutaj; nic też śmieszniejszego nad wygląd tych ludzi, paradujących w nazbyt szczupłym lub znowu zbyt obszernym tużurku, nad którym na głowie wznosi się kapelusz, fasonu przeróżnych czasów i mody.

– Zaprawdę, historya tych ubrań, dostarczyłaby nielada tematu do jakiej ciekawej powieści – zauważył raz poetyczny Yvernes.

Ubranie kobiet stanowi najczęściej krótka spódniczka, która przyodziewa je mniej więcej dość przyzwoicie, i chociażby niektóre z nich mogły uchodzić za przystojne, szpeci je w niemożliwy sposób obyczaj, praktykowany także przez mężczyzn, pokrywania włosów tak grubą warstwą wapna, że z czasem powstaje na ich głowach ciężka skorupa wapienna, bardzo nieestetyczna i szkodliwa zdrowiu. Wszyscy też oddają się nałogowo paleniu tytuniu krajowego, o zapachu spalonego siana i jeżeli cygara takie nie dymią w ich ustach, to bywają zakładane w uszy w miejscu, w którem w Europie widzimy najczęściej piękne brylanty lub perły.

Ogólnie biorąc, życie kobiet na wyspach Fidżi godne jest politowania, są to bowiem smutne ofiary lenistwa ich mężów, za których muszą najcięższe wykonywać pracy, a nie dawne są jeszcze czasy, gdy po śmierci takiego pana, pozostała wdowa zaduszoną bywała na jego grobie.

plwy_62.jpg (171350 bytes)

Kilkakrotnie w czasie podejmowanych wycieczek, artyści francuscy probowali poznać wewnętrzne urządzenie chat krajowców, lecz przykry zapach jakim powietrze jest tam stale przesiąknięte, odpychał ich wprost od niegościnnych zresztą progów ich właścicieli. Na takie zatrucie powietrza wpływa przedewszystkiem wspólność mieszkania z psami, kotami, trzodą i drobiem, oraz oświetlenie do którego używanym jest ogólnie żywiczny sok drzewa „damara”, wreszcie zwyczaj miejscowy nacierania ciał olejkiem kokosowym, który ulatniając się wydaje woń nad wyraz wstrętną.

Mimo więc heroicznych wysiłków, nasi paryżanie nie mogli przemódz na sobie pozostania choć chwili w takiem mieszkaniu, a zresztą gdyby nawet byli pokonali wrażliwość powonienia, to jakże mogliby przyjąć obyczajem uświęconym poczęstunek kubeczkiem „kava” będącej dla Fidżianów tem, czem dla Europejczyków jest wódka? Ostry ten palący napój, otrzymywany z korzenia drzewa pieprzowego, nie nęci wcale sposobem swego wyrobu, to też wystarcza artystom pomyśleć tylko dla stawienia oporu pokusie ciekawości, że twarde te korzonki miażdżą krajowcy najpierw w zębach, aby je następnie wypluć do naczynia z wodą, którą po jakimś czasie zapijają sami i częstują swych gości z prawdziwie dziką natarczywością. Wytrwały Francolin nawet zgadza się chętnie, że szczegółowy opis mieszkań Fidżianów, opuszczonym zostanie w jego dzienniczku.

Do przyjemności miejscowych Ponchard zalicza między innemi wielką ilość pająków, a więcej jeszcze niezliczone miliardy „mustików” pokrywających ziemię, domy i ludzi, a których ruchliwe roje wywołują mimowoli okrzyk zdziwienia, i przestrachu nieledwie.

 

 

IX

CASUS BELLI.

 

odczas gdy Cyrus Bikerstaff nie uważa za konieczne odwiedzenia generalnego konsula Anglii, który zarządza w imieniu swej królowej całym archipelagiem Fidżi, ani też konsula Niemiec, w którego rękach spoczywa przeważnie cały handel tych ziem, inni miliardowicze nie uchylają się od zawiązania stosunków znajomości z cudzoziemskimi przedstawicielami władzy, jako też z zamożniejszymi krajowcami, którzy przyjmują chętnie bogatych „papalangis” co w miejscowym języku znaczy: obcych przybyszów.

Nie łącząc się z nimi artyści francuscy, odbywają w różnych kierunkach wycieczki w głąb wyspy, zasięgając z ciekawością wszelkich szczegółów, dotyczących zarówno kraju, jak jego mieszkańców.

Trzymające się teraz razem rodziny Coverleyów i Tankerdonów wybrały się kilkakrotnie w góry pokryte gęstymi lasami, usiłując dotrzeć do najwyższych szczytów tych wyżyn. Z tej okazyi prezes sztuk pięknych odezwał się raz do swych francuskich przyjaciół:

– Uważam, że jeżeli nasi miliardowicze tak chciwie chwytają każdą sposobność odetchnięcia górskiem powietrzem, to dla tego, że nasza Standard-Island przedstawia zbyt równą płaszczyznę, że nietylko oko tęskni za wspaniałymi i różnorodnymi widokami, ale musi to już być wrodzoną jakąś potrzebą ludzkiego organizmu, trzeba więc i nam zbudować kiedy wyniosłą górę…

– W tej kwestyi pragnę ci udzielić pewnej rady kochany Kalikstusie – odzywa się Ponchard – oto nie zaniedbajcie przy tej budowie, czy będzie ona z aluminium czy też z blachy stalowej, umieścić wewnątrz jaki ładny aparat wulkaniczny któryby wyrzucał dym, parę i sztuczne ognie…

– Dlaczegożby nie, szkaradny szyderco – odpowiada prezes.

– Właśnie to samo myślę, że sztuczny wulkan, na sztucznej wyspie jest rzeczą prawie konieczną – odcina się jego ekscelencya.

Obok wycieczek dalszych zwiedza też kwartet wszelkie osobliwości samego miasta, a więc przedewszystkiem świątynię duchów, zwaną „mburekalon” i dom przeznaczony na zebrania polityczne.

Budowle te wzniesione na podwalinach kamiennych, mają ściany uplecione z bambusów, których pojedyńcze części łączą filary z drzew palmowych, pokryte jakby roślinną pasmanteryą, wyrobią zręcznie w różne desenie.

Nie zaniedbują też turyści nasi zwiedzić miejscowy szpital zbudowany wedle warunków hygieny, ani też pomijają piękny ogród botaniczny, założony za miastem na amfiteatralnie wznoszących się wzgórzach.

Często wycieczki te przeciągają się aż po zachodzie słońca a wtenczas, jak za dawnych, dobrych u nas czasów, wracają bez obawy, każdy z płonącą latarką w ręku, gdyż wyspy Fidżi nie znają jeszcze ani światła gazu, ani blasku elektryczności.

– Wszystko to znajdzie się tutaj w przyszłości, pod światłym protektoratem Wielkiej Brytanii – robi uwagę Kalikstus.

Kapitan Sorel ze swymi towarzyszami oraz Nowo Hebrydczycy nie opuszczają tymczasem wcale Cudownej wyspy, pierwsi bowiem znają Fidżi z częstych swych w te strony podróży, drudzy niejednokrotnie spędzali na nich czas dłuższy, jako najęci robotnicy. Tak więc jedni jak drudzy wolą korzystać jeszcze z czasu i zupełnej swobody na najdokładniejsze poznanie Miliard-City i jego portów, gdyż zaledwie jeszcze parę tygodni, a dzięki Cyrusowi Bikerstaff wrócą szczęśliwie do swych ojczystych krain, przebywszy pięć miesięcy na gruncie pływającej wyspy.

Niejednokrotnie też Kwartet zawiązuje ciekawe pogadanki z kapitanem Sorel, który płynnie włada językiem angielskim. W rozmowach tych Sorel opowiada im z ożywieniem o Nowych Hebrydach, o warunkach bytu tamecznych krajowców, o ich sposobach pracy i rodzaju pożywienia. Ostatnia kwestya zajmuje szczególniej drugiego skrzypka, który wziął sobie za punkt honoru przywieść do Europy przepisy nowych dotąd tam nieznanych potraw.

Dnia 30 stycznia, paryżanie otrzymawszy do swej dyspozycyi jedną z szalup elektrycznych, opuszczają port Tribor-Harbour w zamiarze dostania się w głąb kraju wodami Rewy, jednej z większych rzek wyspy. Mechanik, dwóch majtków oraz jeden krajowiec, jako przewodnik stanowią z Kwartetem całą załogę, bo mimo usilnej namowy Atanazy Doremus nie dał się wciągnąć do tej wycieczki utrzymując, że go w najmniejszej rzeczy nie zaciekawia poszukiwany przez Poncharda koloryt miejscowy.

O godzinie 6 rano, zaopatrzeni w broń i potrzebną na cały dzień żywność, wyruszają turyści z zatoki Sawa i wzdłuż wybrzeża podążają do zatoki Rewa, gdzie rzeka tworzy deltę, rozdzielając się na dwie odnogi.

W czasie tej przeprawy nie dość, że trzeba zważać pilnie na rafy podwodne, ale równie strzedz się należy żarłocznych rekinów, które uparcie towarzyszą szalupie.

– Ba – odzywa się Ponchard na uczynione uwagi przewodnika – wasze rekiny, podobnie jak tutejsi ludzie, straciły już upodobanie do ciał ludzkich.

– Niech pan jednak nie ufa zbytecznie ani rekinom ani Fidżianom zamieszkującym środkową wyspę – odpowiada krajowiec.

Próżne są jednak wszelkie trudy podejmowane w celu obudzenia w Ponchardzie obawy przed ludożercami, przestał on już bowiem wierzyć w możliwość ich istnienia.

Wybrany przewodnik obznajmiony naturalnie z miejscowością i biegiem Rewy, zwanej także Vai Lewu, której szerokość koryta u ujścia przechodzi sto sążni, a przypływ i odpływ morza daje się odczuwać aż do 45 kilometrów w górę rzeki.

Brzegi jej po lewej stronie piaszczyste po drugiej zdobne w bogatą roślinność, przedstawiają urozmaicony widok; krajowcy zwykli ją nazywać podwójnem mianem Rewa-Rewa, który to zwyczaj powtarzania tych samych brzmień, właściwy jest wszystkim plemionom Oceanu Spokojnego. To też słuszną jest uwaga Yvernesa, że to samo upodobanie mają również maleńkie dzieci, mówiące najłatwiej i z wielkiem zadowoleniem wyrazy: tata, mama, lala, dada i. t. d. Bo rzeczywiście czemże są ci krajowcy, jeżeli nie dziećmi jeszcze w porównaniu do całej rodziny ludzkości?

Wypłynąwszy z delty, szalupa omija wioskę Kamba, ukrytą wśród zieloności; również, aby korzystać jaknajdłużej z przypływu, nie zatrzymuje się przy Naitarisi, tem więcej, że gdy miejscowość ta ogłoszoną została niedawno za „tabuowaną” mieszkańcy jej nie pozwoliliby wylądować u tych brzegów żadnym obcym przybyszom, pod karą spełnionego świętokradztwa.

plwy_63.jpg (166879 bytes)

Gdy turyści podpłynęli następnie do Naitorisi przewodnik zwrócił ich uwagę na drzewo stojące w pewnem odosobnieniu przy zakręcie rzeki.

– A cóż szczególnego przedstawia ono? – pyta Francolin.

– Pień jego znaczony jest nacięciami począwszy od korzenia aż po samą koronę: nacięcia te oznaczają liczbę ciał ludzkich które tu zostały upieczone i zjedzone.

Ponchard zadowolnił się w odpowiedzi na to lekcyważącem wzruszeniem ramionami. Nieuzasadnionem jest wszakże jego niedowiarstwo w kanibalizm utrzymujący się dotąd na wyspach Fidżi, i mogący trwać tam jeszcze długie lata, zważywszy dzikie łakomstwo tych ludzi którzy twierdzą, że niema nic równie delikatnego w smaku, jak ciało ludzie.

Zgodnie też z opowiadaniem przewodnika, żył tu niedaleko pewien wódz, który kazał zwalać na jeden stos po kamieniu, ilekroć wyprawiał sobie ucztę z ciał ludzkich i po śmierci jego zliczono tych głazów ośmset dwadzieścia dwa.

– Więc znaczyłoby to, że taką ilość ciał miał on sam poźreć – zawołał ze zgrozą Yvernes.

– Tak jest panie sam jeden.

– Można mu w takim razie powinszować dobrego apetytu – zauważył z uśmiechem szyderstwa nieprzekonany Ponchard.

Około jedenastej, głos dzwonka rozlegający się u prawego brzegu zwrócił uwagę podróżnych na wieś Nailili nieopodal której, rozkłada się mała osada misyi katolickich. Zbyt to wielka pokusa dla artystów francuskich, by nie mieli poświęcić chociażby godzinki dla poznajomienia się z tymi mężami wysokiej cnoty, miłości bliźniego i zaparcia siebie, a że przewodnik nie widzi w tem żadnego niebezpieczeństwa, więc Kwartet spiesznie wysiada na ląd i po krótkiej chwili ściska dłoń przełożonego misyi, który przy swych pięćdziesięciu latach posiada czerstwość i energię właściwą najczęściej młodzieńczemu wiekowi.

Zaprosiwszy przybyłych do swej chaty, częstuje ich z prawdziwą gościnnością francuską, nie wstrętną „kavą”, lecz zupą przypominającą smakiem dobry rosół, a sporządzoną z pewnego gatunku ślimaków znajdowanych w wielkiej liczbie na wybrzeżach Rewy.

Misyonarz ten, oddany duszą całą szczytnemu swemu powołaniu, wpływa światłem swej inteligencyi na szerzenie wśród ludności wiary katolickiej, znajduje wszakże najtrudniesze do zwalczenia przeszkody w samym ludożerstwie krajowców.

– Jeżeli macie zamiar posunąć się aż w głąb wyspy – ostrzega na pożegnanie kapłan – to przyjmijcie radę doświadczonego i zachowajcie wszelką ostrożność.

– Pamiętaj to sobie Ponchard! – mówi zaniepokojony Sebastyan.

Odbiwszy od brzegów, szalupa podąża w górę rzeki i wyprzedza kilka łodzi z ładunkiem bananów, które uważane są tu ogólnie za bieżącą monetę zarówno w handlu, jak opłacie podatków.

Tymczasem pomiędzy grupami drzew pokrywających góry, widnieje kilka fabrycznych kominów należących do wielkich cukrowni prowadzonych zupełnie na sposób europejski, wyrób ich też śmiało może konkurować o pierwszeństwo, z cukrem Antylii i innych kolonii.

O godzinie pierwszej wyprawa na Rewie dobija swego celu i wstępujący na ląd turyści, mają czas wolny zaledwie do trzeciej, aby zdążyć z powrotem na odpływ wody, co naturalnie ułatwi i przyspieszy żeglugę.

– Za ogólną zgodą czas ten dwugodzinny postanawiają paryżanie użyć na zwiedzanie wsi Tampoo, której pierwsze chaty ukazują się w półmilowym oddaleniu; jako stróże szalupy zostają jedynie mechanik i dwóch majtków; resztę towarzystwa prowadzi doświadczony przewodnik.

Byłoby może roztropniej nie narażać się na mogące zajść trudności i niebezpieczeństwa, wśród tej zupełnie dzikiej ludności, dla której bezowocną pozostała dotąd praca misyonarzy chrześcijańskich, którzy oddają cześć bóstwom Katoawu zwanym, lubiącym nadewszystko krwawe ofiary z ludzi; gdzie czarodzieje wielkiem otoczeni są uważaniem, a czary ich przyjmowane z całą naiwną wiarą ludu pogrążonego w ciemnocie barbarzyństwa. Szczególniej w użyciu bywa, jako najwyższa sztuka czarnoksięzka Vaka-Ndrau-ni-Kau-Tocka, co ma znaczyć oczarowany przez liście.

Względem wszystkich tych obyczai bezsilną jest władza generalnego gubernatora, którego ramię nie objęło jeszcze dość silnie pokoleń zamieszkujących środkowe strony wyspy.

Przy wejściu do wsi Tampoo, na którą składa się kilka sztuk nędznych chat, albo raczej stożkowatych dachów z liści palmowych, artyści spotykają grupę kobiet o wstrętnym, dzikim wyglądzie, okrytych jedynie małemi fartuszkami, a zajętych właśnie przysposabianiem „curcumy” to jest soczystych korzeni pewnej rośliny, wydających po należytem przysposobieniu sok pożywny i orzeźwiający, przechowywany w laskach bambusowych.

Kobiety te chociaż spostrzegły przybyłych, nie okazują obawy ani nawet zaciekawienia, również obojętnymi są mężczyźni, nikt nie zaczepia podróżnych, nikt ich gościnnie do chaty nie zaprasza. Z tej jednak niegościnności krajowców paryżanie zupełnie są zadowoleni, gdyż trudno byłoby im pozostać tam choćby krótką chwilę, dla niemożliwego zapachu, który roztaczał się w około.

Tymczasem przed jedną z obszerniejszych chat stoi gromadka dzikich, na której czele wyróżnia się wódz nie tylko wzrostem i wstrętnym wyrazem twarzy, ale także dziwacznem ubraniem, mającem widocznie zdobić jego postać, a które składa się z jakiegoś wytartego i łatanego munduru, niegdyś niebieskiego koloru, ze złoconemi guzikami, którego poły nierównej długości, okrywają w sposób śmieszny gołe łydki dostojnika. Na głowie bujna, skrepowana czupryna tworzy wraz z grubą warstwą pokrywającego go wapna, coś w rodzaju wiejskiej strzechy, a jeden tylko, na prawej nodze, kanwowej roboty, stary pantofel, dopełniał całości stroju.

Występując naprzeciw przybyłych wielka, ta odrażająca postać, zawadza pantoflem o nierówność gruntu, traci równowagę i pada twarzą na ziemię, co widząc otoczenie jego, spieszy czynić to samo z dobrej już woli i zgodnie z przyjętą tu etykietą, aby, jak objaśnia przewodnik podzielić z wodzem śmieszność położenia.

Oczywiście Ponchard nie powstrzymuje na ten widok wybuchu wesołości, gdy znowu Yvernes twierdzi, że wiele form towarzyskich używanych w Nowym Świecie, równie niedorzecznie się przedstawia.

Gdy już wszyscy znowu stanęli na nogach, wódz zamienia w języku miejscowym, kilka zdań z przewodnikiem, wypytując się o cel przybycia do ich wioski.

Ponieważ odpowiedzi objaśniły go, że jedynie chęć zwiedzenia tych okolic sprowadziła ich tutaj, przeto nie sprzeciwiając się temu łaskawie, wraca obojętnie do swej chaty.

– Mimo wszystko, ludzie ci nie wydają mi się zbyt złymi – robi uwagę Ponchard.

– Co jednak nie upoważnia nas bynajmniej do jakiejkolwiek nieostrożności – napomina Francolin.

Obejrzawszy całą wioskę Tampoo, nie zaczepiani już przez nikogo, artyści francuscy zwrócili się w stronę ruin pozostałych po dawnych świątyniach, w sąsiedztwie których, zamieszkuje jeden z pierwszych czarodziejów tej okolicy. Człowiek ten oparty o pień drzewa spogląda na nich z niechęcią, wykonywując rękoma znaki jakieś dziwne, które prawdopodobnie miały oznaczać czarodziejskie zamówienia.

plwy_64.jpg (196338 bytes)

Nie przestraszony tem wcale Francolin, zbliża się do brzydkiej tej postaci w zamiarze zawiązania rozmowy za pośrednictwem przewodnika, ale czarodziej przybiera wyraz tak zły i dziki, iż artysta traci ochotę do dalszych prób w tym kierunku.

Lecz trzeba już spieszyć z powrotem do szalupy, i teraz dopiero spostrzegają towarzysze, że braknie wśród nich Poncharda, który prawdopodobnie przed chwilą oddalił się nieco wiedziony zwykłą swą chęcią obejrzenia wszystkiego

Zaniepokojony Francolin poczyna go przywoływać, lecz głos jego rozlegając się po lesie zostaje bez odpowiedzi.

– Gdzie on być może? – pyta Sebastyan.

– Nie mam pojęcia! – odpowiada Yvernes.

– Czy który z panów widział gdy się oddalał? – wypytuje przewodnik.

Okazuje się że nikt z towarzystwa nie zauważył tego.

– Może powrócił do naszej łodzi? – robi przypuszczenie Francolin.

– Postąpiłby bardzo nieostrożnie – odpowiada przewodnik ale nie traćmy czasu, by się z nim połączyć.

Wyruszają więc wszyscy pod wrażeniem wysokiego zaniepokojenia, już ten Ponchard mógłby być przecież rozważniejszym i nie brać za czczy wymysł znaną ogółowi dzikość krajowców! Cóż teraz będzie jeżeli go nie znajdą w przystani? myśli każdy z artystów podążając ku brzegom Rewy, gdzie aby się dostać trzeba znowu przejść wioskę Tampoo.

– Przy tej sposobności przewodnik robi spostrzeżenie, że drzwi wszystkich chat są zamknięte, że nietylko żadnego mężczyzny nie widać, ale ukryły się nawet kobiety z dziećmi. Zdawaćby się mogło, że cała wieś wymarła w przeciągu tej ostatniej godziny.

plwy_65.jpg (190922 bytes)

Towarzystwo turystów przyspiesza kroku, probując jeszcze przywołać nieobecnego, ale nieobecny nie daje znaku życia. Czyżby zbłądził i nie szedł w tę stronę wybrzeża? Kilkaset kroków jeszcze, a przeszedłszy mały lasek bananowy, spostrzegają szalupę i zostawioną przy niej załogę.

– Czy nasz towarzysz jest z wami? – woła zdaleka jeszcze Francolin.

– Alboż go niema między wami? – pyta z kolei mechanik.

– Już przeszło od pół godziny…

– Czy się tu wcale u was nie pokazywał? – bada Yvernes.

– Nie widziałem go od chwili, gdyście panowie odchodzili razem.

Cóż się więc stało z tym lekkomyślnym, a tak kochanym towarzyszem, pytają się artyści nawzajem, podczas gdy obawę ich podnieca jeszcze niepokój jakiego przewodnik nie stara się nawet ukryć.

– Trzeba nam powrócić do wsi – mówi Sebastyan nie możemy przecie opuścić Poncharda.

Ponieważ tego samego zdania są wszyscy, przeto zostawiają szalupę pod strażą jednego tylko majtka, a tak liczniejsze trochę i dobrze uzbrojone towarzystwo wraca do Tampoo z postanowieniem odszukania zaginionego, chociażby im przyszło wdzierać się przemocą do chat dzikich krajowców.

Wróciwszy jednak do wsi zastają ją równie pustą jak przedtem, nawet w chatach niema nikogo. Ponure milczenie odpowiada jedynie na pełne trwogi nawoływania.

Niestety! niema już wątpliwości żadnej, że nieszczęśliwy Ponchard pochwycony przez ludożerców sprowadzony został w głąb lasów bananowych a jaki go tam los czeka, ledwie śmią o tem myśleć strapieni artyści.

Gdzie go szukać, jaką mu dać pomoc wśród tych bezdroży znanych jedynie dzikim mieszkańcom tych stron? I znowu przychodzi im na myśl, że szalupa broniona przez jednego tylko majtka może również stać się łupem nieprzyjaznych Fidżianów. A gdyby w nadmiarze złego i to jeszcze spotkać ich miało, to już przepadła wszelka nadzieja uratowania towarzysza, a nawet życie całego towarzystwa byłoby poważnie zagrożone.

Rozpacz Sebastyana, Francolina i Yvernesa trudną jest do odmalowania. Co począć? co począć? pyta jeden drugiego. Lecz potrzebnej rady nie umie udzielić ani przewodnik ani też mechanik.

Wreszcie Francolin, który najwięcej zachował przytomności umysłu przerywa ciążące wszystkim milczenie.

– Wracajmy do Standard-Island!

– Jakto! bez Poncharda? – woła Yvernes.

– Czy możesz nawet myśleć o tem! – dorzuca Sebastyan.

– Nie widzę innego punktu wyjścia – zapewnia rozważny Francolin – trzeba koniecznie i to jak najspieszniej powiadomić o wszystkiem gubernatora Standard-Island, by zażądał pomocy od władzy Viti Levu.

– Tak, tak – podchwytuje przewodnik – wracajmy natychmiast, aby się nie spóźnić na odpływ, bo to utrudniłoby nam znacznie podróż.

Nikt nie śmie zaprzeczyć słuszności tych dowodzeń, to też spiesznie opuszczają Tampoo z tłumionym niepokojem, że może już i szalupy nie zastaną na miejscu, a podążając za przewodnikiem wywołują od czasu do czasu imię Poncharda, wśród głębokiej wokoło ciszy. Gdyby jednak nie byli tak przejęci nieszczęściem jakie ich spotkało, mogliby łatwo dostrzedz wśród zarośli wychylające się ostrożnie postacie dzikich, których oczy z zadowoleniem śledziły ich powrót.

Szczęściem szalupa czekała w zupełnym porządku, nawet majtek nie dostrzegł nic podejrzanego na wybrzeżach Rewy.

Ze ściśnionem sercem i jeszcze pewnem wahaniem, wsiadają artyści do łodzi nawołując jeszcze ciągle towarzysza, chociaż i szalupa już mknęła ku ujściu rzeki z nadzwyczajną szybkością, podwojoną jeszcze silnym prądem odpływu wody.

O wpół do siódmej przybijają bez przeszkody do Tribor-Harbour’n, nie tracąc ani chwili czasu Francolin siada do elektrycznego wagonu, pędzi przed gmach ratuszowy i stanąwszy przed Cyrusem Bikerstaffem przedstawia mu nieszczęsne położenie rzeczy.

Zacny prezydent wzruszony do głębi, każe się zaraz przewieźć do Suwa, gdzie żąda od gubernatora natychmiastowego posłuchania. Gdy przedstawiciel Wielkiej Brytanii dowiedział się o zaszłym wypadku, nie ukrywa swego zdania co do trudności uratowania francuskiego artysty, zostającego bezwątpienia w rękach tego dzikiego plemienia, dla którego angielska władza małe ma dotąd znaczenie.

– Na nieszczęście, nie możemy jednak nic rozpocząć przed dniem jutrzejszym – dodaje wkońcu, gdyż przeciw odpływowi Rewy nasze łodzie próżnoby walczyć chciały; co więcej nieodzowną rzeczą jest wybrać się tam w znacznej liczbie zbrojnych ludzi, a najlepiej będzie iść w prostej linii przez lasy i zarośla.

– Gdy tylko pan zechcesz i uznasz za stosowne – odpowiada Cyrus Bikerstaff – ale nie jutro tylko dziś koniecznie w tejże chwili trzeba nam działać.

– Nie mam na razie potrzebnej ilości ludzi do rozporządzenia – odpowiada gubernator.

– My ich mamy dosyć – przerywa prezydent – niechże pan tylko wyda rozkazy przyłączenia do nas kilkunastu żołnierzy z waszej milicyi i choćby jednego oficera, któryby znał kraj dokładnie.

– Przepraszam – odpowiada dostojnik – nie mam zwyczaju…

– Przepraszam i ja z mej strony – przerywa pan Bikerstaff – ale uprzedzam pana, że jeżeli nie będziesz działał natychmiast, jeżeli nasz przyjaciel, nasz gość, nie będzie nam zwrócony, odpowiedzialność spada na pana, i…

– I cóż takiego? – pyta gubernator tonem wyniosłym.

– Armaty Standard-Island zniszczą Suwę i wszystkie posiadłości okoliczne, zarówno angielskie jak niemieckie!…

Na tak postawione „ultimatum” pozostaje jedynie poddać się wymaganiom, gdyż cztery armaty wyspy nie mogłyby stawić oporu artyleryi Standard-Island’u. Któżby jednak mógł zaprzeczyć, że z większym honorem byłby wyszedł gubernator z tej sprawy, gdyby to był uczynił z dobrej woli, w imię prostego uczucia ludzkości.

W pół godziny potem stu ludzi, marynarze i milicya Standard-Island, wylądowują w Suwa, pod osobistem dowództwem komandora Simoe, który pragnął wziąć udział w ocaleniu francuskiego swego przyjaciela, a Kalikstus, Sebastyan, Francolin i Yvernes stanowią jego straż przyboczną; oddział zaś żandarmeryi z Vitu Levi gotowy jest do wszelkiej pomocy.

Wyruszywszy z miejsca, wyprawa ta cała kieruje się najbliższą drogą w stronę lasów okrążających wieś Tampoo. Po kilku godzinach marszu okazuje się, że zbytecznem jest dążyć do zabudowań dzikich ludożerców, bo wśród gąszczu leśnego zabłysło nagle światło roznieconego ogniska; niema więc żadnej wątpliwości, że w około niego zebrali się krajowcy dla jakiejś ceremonii lub uroczystości.

Komandor Simoe, Kalikstus, przewodnik i trzej paryżanie wysuwają się ostrożnie naprzód, i oto widok straszny, jaki się przedstawia ich oczom:

plwy_66.jpg (202608 bytes)

W pobliżu ogniska otoczonego przez wstrętne grupy prawie nagich postaci dzikich, rozpoznają przybyli przejęci zgrozą przywiązanego do pnia drzewa nieszczęśliwego Poncharda, ku któremu właśnie w tej chwili biegnie zbrojny w ostrą dzidę jeden ze wstrętnych tych ludożerców!…

– Naprzód! – zakomenderował komandor – ognia wszyscy razem!

I rozległ się huk wystrzałów, które powtórzyły echa rozległych lasów i wzgórz sąsiednich.

Zaskoczeni w ten sposób najniespodziewaniej dzicy, przerażeni, w wielkim popłochu pierzchają na wszystkie strony, a ratując tylko życie, nie dbają już o ofiarę swego okrucieństwa.

Nie tracąc chwili czasu uszczęśliwieni przyjaciele, że zdążyli przybyć jeszcze dość wcześnie, że kochanego Poncharda zastają przy życiu, przybiegają do niego, oswabadzają z więzów, obejmują w ramiona, płacząc nieledwie z radości nad tem prawdziwie cudownem ocaleniem.

– Ach nieszczęśliwy! – woła wiolonczelista, rozpromieniony cały – jak mogłeś oddalać się tak nieroztropnie…

– Nieszczęśliwy, być może, drogi Sebastyanie, ale nie napadaj na mnie tak przecie, gdy dotąd jestem bez ubrania! Podajcie mi je najpierw, jeżeli łaska, abym się przyzwoicie mógł wam zaprezentować, poczem gotowy jestem przyjąć najpokorniej wasze słuszne i niesłuszne wymówki – mówi już dawnym, wesołym tonem „jego ekscelencya”.

Nikt zaprzeczyć nie może, ażeby życzenie Poncharda było nieuzasadnione; to też po krótkich poszukiwaniach odnaleziono wszystkie przybory toalety francuskiego artysty, który przyodziawszy je spiesznie podchodzi przedewszystkiem do komandora, by z wdzięcznością uścisnąć szlachetną dłoń jego.

– Sądzę, że odtąd będziesz już wierzył w ludożerstwo Fidżianów – mówi Kalikstus wśród serdecznych uścisków.

– Ech – odpowiada wesoło Ponchard – nie są jeszcze tak bardzo straszni gdy mi przecie nie braknie ani jednego członka!

– Niepoprawny żartownisiu – odzywa się Francolin klepiąc przyjaciela po ramieniu.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć