Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

archipelag w płomieniach

(Rozdział IV-VI)

 

45 ilustracji L. Benetta

Księgarnia Dra Maksymiljana Bodeka

Lwów 1925

arch_02.jpg (43647 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział IV

Smutny dom bogatego człowieka.

 

czasie kiedy „Karysta” z powodów znanych tylko jej kapitanowi żeglowała ku północy, zaszedł na Korfu wypadek, który jakkolwiek natury zupełnie prywatnej, miał przecież zwrócić uwagę opinji publicznej na główne postacie naszego opowiadania.

Jak wiadomo przeszły wyspy Jońskie w myśl uchwał Kongresu wiedeńskiego, od roku 1815. pod protektorat Anglji. Do roku zaś 1814. były pod protektoratem Francji1.

W grupie tej obejmującej wyspy Cerigo, Zante, Kefalonję, Leukady, Naxos i Korfu, jest ta ostatnia najważniejszą, a zarazem i najbardziej na zachód wysuniętą. Jest to dawna Korkyra.

Wyspa ta, której królował szlachetny Alkinous, u którego bawili Jazon i Medea, i która przyjęła gościnnie Ulyssesa po wojnie trojańskiej, zajmuje godnie jedno z ważniejszych miejsc w historji starożytnej. Przechodziła ona różne koleje losu. Walczyli o nią Frankowie, Bułgarzy, Saraceni i Neapolitańczycy, następnie spustoszył ją w wieku szesnastym Chaireddin Barbarossa, w osiemnastym wziął ją w opiekę hrabia Szulenburg, a u schyłku niepodległości bronił jej jeszcze generał Doncelot. Obecnie była wyspa siedzibą wysokiego komisarza angielskiego, sprawującego rządy nad wyspami.

W owym czasie zajmował to stanowisko Sir Frederic Adam, gubernator wysp Jońskich. Wobec możliwości wybuchu walki między Grekami a Turkami miał on stale do rozporządzenia kilka fregat, które sprawowały służbę policyjną na sąsiednich wodach. Utrzymywanie porządku na archipelagu, który był na łasce i niełasce nietylko Greków i Turków, lecz także piratów morskich, którzy trudnili się łupieniem wszystkich okrętów, bez względu na narodowość, było zadaniem, nawet dla dużej dobrze uzbrojonej floty, niełatwem.

Później nieco zapoznamy się ze sporą garstką cudzoziemców przebywających na Korfu, rekrutujących się przeważnie z przybyłych na wyspę bojowników o niepodległość Grecji, którzy bądźto wyruszali stąd na pole bitwy, bądźteż zażywali krótkiego wypoczynku po trudach wojny.

Z pomiędzy tych ostatnich musimy wymienić przedewszystkiem pewnego młodego francuza. Pełen szlachetnego porywu dla sprawy wolności, brał on już od trzech lat czynny udział w walkach, których widownią był półwysep helleński i odegrał rolę bardzo wybitną. Henryk d’Albaret, porucznik królewskiej marynarki, jeden z najmłodszych poruczników, obecnie bezterminowo urlopowany, zaciągnął się zaraz z początku wojny pod sztandary „przyjaciół Grecji”. Liczył lat dwadzieścia dziewięć, był silnej budowy, umożliwiającej mu znoszenie niewygód życia marynarzy, wywierał swą powierzchownością niezwykle dodatnie wrażenie. Jego otwarte, szczere oczy oraz rzeczywiście piękna, męska twarz, budziły u każdego pewne uczucie sympatji, która potęgowała się w miarę bliższego poznania.

Henryk d’Albaret pochodził z bogatej rodziny paryskiej. Matki swej nie znał prawie. Ojciec odumarł go w chwili dojścia do pełnoletności, a więc w czasie gdy bawił już od dwu lub trzech lat w szkole morskiej. Jakkolwiek stał się panem pokaźnego majątku, nie rzucił jednak zawodu marynarza. Przeciwnie, pozostał wierny swemu zawodowi, – najpiękniejszemu może na świecie. Został mianowany porucznikiem właśnie wtedy, gdy w północnej Grecji i na Peloponezie greckie barwy stanęły do walki z tureckim półksiężycem.

arch_08.jpg (216830 bytes)

Henryk d’Albaret nie wahał się ani chwili. Poszedł w ślady wielu innych mężnych młodzieńców, porwanych ogólnym prądem wolnościowym i wstąpił w szeregi ochotników, mających pod dowództwem francuskich oficerów dotrzeć aż do wschodnich rubieży Europy. Był on jednym z pierwszych „przyjaciół Grecji” (filhellenów), którzy przelali swą krew za sprawę niepodległości. Od roku 1822. walczył w szeregach zaszczytnie pokonanych w bitwie pod Arta, jak i wśród zwycięsców podczas pierwszego oblężenia Missolunghi. Był także świadkiem klęski Marka Botsara. W roku 1821. odznaczył się w potyczkach morskich, które były dla Greków zasłużonym odwetem za zwycięstwa Mehemeta Alego. Po upadku Tripolicy w roku 1825. znalazł się na czele jednego z oddziałów wojsk regularnych pod dowództwem pułkownika Fabviera. W lipcu 1826. walczył pod Chaidari w owej okropnej bitwie, która przyprawiła „przyjaciół Grecji” o tak poważne straty i uratował życie Androniki Starkos, której o mało co nie stratowała konnica Kiutagi.

Jednak Henryk d’Albaret nie myślał o opuszczeniu swego dowódcy, i połączył się z nim wkrótce w Methenie. W tym samym czasie bronił komendant Gouras na czele tysiąca pięciuset ludzi Akropolu ateńskiego. W cytadeli tej znalazły także schronienie kobiety i dzieci w ilości około pięciuset. Zaskoczone nagłem zajęciem miasta przez Turków nie mogły już uciec i skryły się już na Akropolu.

Gouras posiadał żywności na rok, czternaście armat i trzy moździerze. Amunicja jednak była już na wyczerpaniu.

Fabvier postanowił zasilić Akropol nowymi zapasami. Wezwał na ochotnika tych, którzy chcieliby wziąć udział w tem bardziej aniżeli ryzykownem przedsięwzięciu. Zgłosiło się pięciuset trzydziestu, między tymi czterdziestu „przyjaciół Grecji” a na czele tych naturalnie Henryk d’Albaret. Każdy z tych straceńców otrzymał worek prochu, poczem wsiedli wszyscy, pod dowództwem Fabviera, w Methenie na okręty.

13-go grudnia, wylądował ten mały korpus u stóp Akropolu, zdradził go jednakże promień księżyca. Turcy otworzyli gwałtowny ogień. „Naprzód”! rozległ się głos Fabviera. Nie zważając na to, że trzymany w ręku proch może każdego z nich przy lada uderzeniu rozerwać na sztuki, przedzierają się śmiałkowie przez rowy strzeleckie ku otwartym bramom cytadeli. Oblężeni odpierają bohatersko ataki Turków. Lecz Fabvier jest ranny, drugi jego oficer zabity, a Henryk d’Albaret pada trafiony kulą. Wojska regularne zostały zamknięte w cytadeli, razem z tymi, którym tak po bohatersku pragnęły pomóc.

Młody oficer, który szczęśliwym trafem był tylko lekko ranny, dzielił teraz wraz z oblężonymi całą ich nędzę. Brakło pożywienia i ograniczało się ono w końcu do skromnych porcji jęczmienia. Dopiero po sześciu miesiącach kapitulacja Akropolu zwróciła mu wolność. Dnia 5. czerwca 1827 opuścił Fabvier wraz z ochotnikami i oblężonymi cytadelę ateńską, udając się na przygotowanych okrętach do Salaminy.

arch_10.jpg (176229 bytes)

Wobec znacznego osłabienia, nie chciał Henryk d’Albaret pozostać w tem mieście i pożeglował na wyspę Korfu. Bawił tu już od dwóch miesięcy; przyszedł do zdrowia i czekał właśnie na chwilę, w której stanie znowu w pierwszych szeregach, gdy nagle nieoczekiwany wypadek otworzył przed tym, który dotychczas był tylko żołnierzem, nowe horyzonty.

Na Korfu, prawie u wylotu Strada Reale stal niepozorny dom, o nawpół greckim nawpół włoskim wyglądzie. Dom ten zamieszkiwał człowiek, o którym wiele mówiono, jakkolwiek ukazywał się on bardzo rzadko na ulicy. Był to bankier, nazwiskiem Elizundo. Nikt nie potrafiłby rozstrzygnąć, czy liczył on lat sześćdziesiąt, czy siedemdziesiąt. Od lat dwudziestu zamknął się w tem ponurem mieszkaniu, nie wychodząc zeń prawie zupełnie. Mimoto odwiedzali go przybysze z różnych krajów, – wierni klienci jego kantoru jeszcze częściej aniżeli przedtem.

Nie ulega kwestji, że ten dom bankowy robił dobre interesy, a uczciwość jego była ogólnie znana. Pozatem uchodził Elizundo za człowieka niesłychanie bogatego. Kredyt jego był wprost nieograniczony i przewyższał kredyty jego kolegów zawodowych w Dalmacji i na wyspach jońskich. Weksel akceptowany przez niego był równy złotej monecie. Unikał interesów niepewnych, był może nawet zbyt ostrożny, gdyż żądał zawsze jak najdalej idących gwarancji i referencji. Kasa jego była natomiast wprost niewyczerpaną. Dziwnym sposobem załatwiał Elizundo sam wszystkie interesy i utrzymywał tylko jednego człowieka w domu, – o którym później będzie mowa – który załatwiał zresztą tylko podrzędniejsze sprawy. Elizundo był więc sam kasjerem i buchalterem. Nie było umowy, której by sam nie ułożył, ani też listu, któregoby nie napisał własnoręcznie. W biurze jego nie było nawet nigdy praktykanta. Jasnem jest, że ta metoda nadawała jego interesom piętno tajemniczości.

Nikt nie mógł powiedzieć czegoś pewnego o pochodzeniu bankiera. Według domysłów pochodził on z Illirji, albo Dalmacji. Milczący zarówno o swej przeszłości jak i o teraźniejszości, nie udzielał się Elizundo zupełnie w sferach towarzyskich Korfu. Gdy wyspy były jeszcze pod panowaniem Francji, prowadził już taki sam tryb życia, jak obecnie w okresie rządów angielskiego gubernatora. W każdym razie nie należało wierzyć zbytnio opowiadaniom o jego majątku, który fama stugębna obliczała na setki miljonów; był on zapewne jednak bogaty, jakkolwiek w życiu swem zachował nadzwyczajną prostotę.

Elizundo był wdowcem gdy przybył na Korfu ze swą dwuletnią córeczką. Obecnie liczyła córka imieniem Hadżine lat dwadzieścia dwa, i żyła wraz z ojcem w tym ponurym domu, zajmując się prowadzeniem gospodarstwa.

Wszędzie, nawet w krajach Wschodu, gdzie nie brak pięknych kobiet, uchodziłaby Hadżine za niezwykle piękną, jakkolwiek twarz jej była zawsze powleczona smutkiem i powagą. Jakżeż mogła być wesołą twarz dziewczęcia wychowanego w tak samotnym domu, bez matki, któraby czuwała nad dzieckiem i bez towarzyszki któraby dzieliła z nią wszystkie radości i uczucia młodości? Hadżine była średniego wzrostu, o bardzo kształtnej postaci. Zawdzięczając swej matce greckie pochodzenie, była Hadżine pięknym typem kobiety z Lakonji, które jak wiadomo przewyższają wszystkie kobiety Peloponezu pod wzglądem piękności.

Między ojcem a córką nie było uczuć cieplejszych i nie mogły też one wytworzyć się w tej atmosferze. Bankier żył samotnie i milcząco, jak ci, którzy nie znosząc światła, odwracają głowę lub przesłaniają oczy. Nie lubiąc towarzystwa zarówno w życiu prywatnem, jak i publicznem, był nadzwyczaj małomówny nawet w koniecznych rozmowach ze swymi interesentami. Jakżeż mogła Hadżine znaleść jakikolwiek urok w życiu swem, skoro za murami tego domu nie czuła nawet serca ojcowskiego!?

Na szczęście była w tym domu istota żyjąca wspólnem życiem Hadżine, smutna gdy twarz dziewczyny wyrażała powagę, wesoła zaś, gdy oblicze jej promieniało zadowoleniem. Istota, która żyła tylko dla swej młodej pani.

Czytelnik mógłby sądzić na podstawie tego opisu, że chodzi tu o wiernego, dobrego psa, jednego z owych „kandydatów na ludzi” według Micheleta lub „nieodstępnego przyjaciela” wedle określenia Lamartina. Był to jednak tylko człowiek, który ze względu na swą wierność, na miano psa zasługiwał. Był on świadkiem narodzin Hadżine, spędzał później u jej kołyski długie godziny i usługiwał jej w wieku dziewczęcym.

Nazwisko jego brzmiało Xaris; był z urodzenia Grekiem i mlecznym bratem matki Hadżine, towarzyszył on bankierowi po jego ślubie w podróży na Korfu. W domu bankiera przebywał od lat dwudziestu z góry, zajmując tam stanowisko wyższe od zwyczajnego służącego; pomagał nawet niekiedy bankierowi w jego pracy.

Xaris był typowym Lakończykiem, słusznej postaci, barczysty, o olbrzymiej sile fizycznej, pięknem obliczu i takich samych oczach. Ponad wspaniałym, czarnym wąsem posiadał długi, orli nos. Na głowie nosił ciemną wełnianą czapkę, na lędźwiach zaś piękną narodową „fustanellę”.

arch_09.jpg (218024 bytes)

Xaris towarzyszył swej pani, udającej się albo na zakupy, albo do kościoła, bądź też przechadzającej się dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, którego tak małe ilości dochodziły do domu przy Strada Reale – nie odstępując jej ani na krok. Wielu młodych mieszkańców Korfu widziało Hadżine spacerującą bądźto po esplanadzie, bądź też na przedmieściu Kastrades, rozciągającem się nad zatoką tej samej nazwy. Iluż z nich próbowało już nieraz zapoznać się z jej ojcem. Bo i któż mógłby się oprzeć urokowi jej przepięknej twarzyczki i kogóż nie nęciły miljony jej ojca? Na wszystkie jednak propozycje tego rodzaju, odpowiadała Hadżine przecząco, a bankier nie próbował nawet nigdy wpływać na jej decyzję. Xaris jednak byłby całe swe własne szczęście oddał, aby swą panią widzieć szczęśliwą. Do tego był też może najbardziej, ze względu na swe bezgraniczne oddanie, upoważniony.

Tak przedstawiał się więc ten smutny dom, skryty samotnie w jednym z zakątków stolicy Korkyry, do którego miał wejść wskutek dziwnego zrządzenia losu Henryk d’Albaret.

Stosunki młodego oficera z bankierem były początkowo jedynie handlowej natury. Opuszczając ojczyznę, umieścił Henryk gotówkę w pierwszorzędnych wekslach, opiewających na dom bankowy Elizunda. Stąd więc pobierał następnie potrzebną mu gotówkę i zapoznał się przy pewnej sposobności z Hadżine Elizundo. Piękność jej podbiła go odrazu, a obraz jej towarzyszył mu we wszystkich bitwach na polach Morei i Attyki.

Po upadku Akropolu nie miał Henryk d’Albaret nic lepszego do roboty, jak tylko powrócić na Korfu. Rana jego zagoiła się tylko powierzchownie. Niedostatek który cierpiał podczas oblężenia, podkopał jego zdrowie. Jakkolwiek nie mieszkał w domu Elizunda, bawił w nim jednak jako gość po parę godzin dziennie czyli spotkał go zaszczyt, którego nie dostąpił żaden z obecnych przybyszów na Korfu.

Henryk d’Albaret przeżył już tak trzy miesiące. Odwiedzanie domu Elizunda, początkowo pod pozorem uporządkowania interesów, stawało się dla młodego oficera coraz bardziej pociągającem i powtarzało się jak już wspomnieliśmy dzień w dzień. Hadżine podobała się mu nadzwyczajnie. Spędzał z nią długie godziny, wpatrując się w nią z zachwytem i chłonąc każde jej słowo. To zachowanie się młodego oficera nie mogło ujść uwagi dziewczęcia. Ze swej strony nie szczędziła mu pieczołowitej opieki, dzięki której Henryk d’Albaret przychodził szybko do zdrowia. Przy tej opiece musiał się młody oficer czuć znakomicie. Xaris nie usiłował również ukrywać dodatniego wrażenia, jakie na nim wywierał otwarty i sympatyczny Henryk d’Albaret i uczuł wkrótce, że towarzystwo młodego oficera jest wprost niezbędne.

„Masz słuszność Hadżine, powtarzał młodej dziewczynie, Grecja jest zarówno moją jak i twoją ojczyzną, i nie powinniśmy zapominać o tem, że młody oficer cierpi tylko dlatego, że walczył za naszą ojczyznę.

– On kocha mnie – wyznała pewnego dnia otwarcie Xarisowi. Słowa te jednak wypowiedziała młoda dziewczyna głosem zupełnie spokojnym, zachowując zwyczajny ton swej mowy.

– A więc dobrze, musisz mu pozwolić, aby cię kochał! Ojciec twój starzeje się z dnia na dzień, ja również nie będę wiecznie przy tobie… W kim znajdziesz godniejszego obrońcę na całe życie jak nie w Henryku d’Albaret?

Hadżine milczała. Musiałaby wyznać, że i ona kocha go wzajemnie. Zrozumiałem jednak było, że nawet Xarisowi nie chciała zwierzyć się z tego uczucia. Sprawa ta jednak postąpiła już tak daleko, że nie mogła pozostać tajemnicą dla kół towarzyskich wyspy Korfu. Zanim więc wogóle zaczęto o tem mówić w domu bankiera, uważała opinja publiczna zaślubiny Henryka d’Albaret z Hadżine Elizundo za rzecz postanowioną.

Nie można również pominąć tej okoliczności, że bankier patrzył z przyjemnością na zainteresowanie młodego oficera, okazywane jego córce. Jakkolwiek serce jego było już nieczułe, obawiał się przecież o przyszłość swej córki, którą będzie musiał samą na świecie pozostawić, jakkolwiek los jej był pod względem materialnym zupełnie zabezpieczony. Zresztą kwestja pieniężna nie budziła u młodego oficera żadnego zainteresowania. Pytanie, czy córka bankiera była bogatą czy też biedną, nie zajmowało go nigdy. Miłość, którą czuł dla młodej dziewczyny wypływała z pobudek wyższych i nie miała nic wspólnego z tak poziomemi zagadnieniami. Czcił ją dla jej dobroci i piękności. Nietylko te dwie zalety wzbudziły w nim to uczucie, podziwiał w niej także szlachetność myśli, wielką inteligencję, jakoteż odwagę serca i był pewien, że tę odwagę okazałaby w razie potrzeby.

Aby upewnić się co do tych zalet, należało tylko słuchać Hadżine, gdy mówiła o nadludzkich wysiłkach Grecji w celu zrzucenia tureckiego jarzma. W tej dziedzinie zgadzały się pojęcia dwojga młodych ludzi w zupełności.

Ileż podniosłych chwil spędzili tak we dwoje – rozmawiając przytem w greckim języku, który Henryk d’Albaret opanował do tego stopnia, że władał nim jakby mową ojczystą. Podwójnie odczuwali radość, gdy dochodziły wieści o sukcesach na morzu, wyrównujących porażki poniesione na polach Morei i Attyki. Naturalnie, że przy tej sposobności musiał Henryk d’Albaret opowiadać wszystkie szczegóły przebytych walk i wymieniać po nazwisku wszystkich obcych, jak i synów Grecji, którzy się w tych okazjach szczególnie odznaczyli. Musiał mówić także o kobietach, w których ślady byłaby Hadżine Elizundo tak chętnie poszła, więc o swej Bobolinie, Modenie, Zacharji i Kaidos, jak również o mężnej Andronice, którą uratował z rzezi chaidaryjskiej.

Gdy pewnego dnia miody oficer wymienił to nazwisko, uczynił przysłuchujący się rozmowie bankier Elizundo jakiś ruch, który zwrócił uwagę jego córki.

„Co ci jest ojcze? zapytała.

– „Nic” odpowiedział bankier,

Poczem zwrócił się do Henryka i zapytał tonem człowieka pragnącego gwałtem ukryć poruszenie.

„Czy pan znał ową Andronikę?

– Tak panie.

– Czy nie wie pan, co się z nią stało?

– Nie wiem – odpowiedział Henryk, przypuszczam jednak, że po bitwie pod Chaidari powróciła do Magny, skąd pochodziła. Mam nadzieję, że prędzej czy później spotkam ją znowu na polu bitwy.

– Z pewnością – dorzuciła Hadżine – spotka ją pan na tem miejscu, na którem być powinna”.

Nikt nie pytał Elizunda o powód tego wywiadu i pewnem jest, że na wszelkie pytania odpowiedziałby tenże wymijająco. Córkę jednak mało wtajemniczoną w stosunki ojca, zdziwiło to niepomiernie. Czyżby istniał jakiś związek między jej ojcem a ową tak podziwianą Androniką?

W sprawach dotyczących wojny o niepodległość zachowywał Elizundo zupełną rezerwę. Komu życzył zwycięstwa, czy ujarzmionym, czy ciemięzcom niktby nie odgadł; wątpliwem było zresztą, czy był człowiekiem zdolnym, do życzenia czegoś komukolwiek. Faktem jest tylko, że przez swych kurjerów otrzymywał zarówno listy z Turcji jak i z Grecji.

Należy podnieść jednak z naciskiem, że Elizundo nie dał nigdy młodemu oficerowi, walczącemu za wolność Grecji, odczuć w swym domu choćby cienia niechęci.

Henryk d’Albaret nie mógł już bardziej przedłużać swego pobytu; czując się na siłach postanowił doprowadzić do końca to, co uważał za swą powinność. Mówił też o tem coraz częściej młodej dziewczynie.

– To jest w rzeczywistości obowiązkiem Pana – odpowiedziała Hadżine. Jakkolwiek odjazd pański, panie Henryku, sprawi mi dużo bólu, to jednak uznaję, że nie może pan pozostać dłużej, zdala od swych towarzyszy broni. Jak długo Grecja nie wywalczy swej zupełnej wolności, tak długo nie należy w walce ustawać!

– Odjadę wnet Hadżine – rzekł pewnego dnia Henryk d’Albaret, lecz czy mogę wyruszyć z przeświadczeniem, że pani kocha mnie wzajemnie tak jak ja panią…

– Henryku, nie mam powodu ukrywać uczuć, które pan we mnie wzbudziłeś. Nie jestem już dzieckiem i trzeźwo patrzę na przyszłość. Wierzę panu, dodała, podając mu swą rękę – niechże i pan mi wierzy! Zastaniesz pan mnie po swym powrocie taką, jaką mnie pozostawiasz!”

Henryk uścisnął podaną mu rękę, widomy znak uczuć Hadżine i rzekł:

„Dzięki z całego serca! Tak, należymy już od tej chwili do siebie! I choć rozłąka nasza jest bardzo bolesną, jednak odchodzę z przeświadczeniem, że pani mnie kocha. Lecz przed mym odjazdem jeszcze, muszę pomówić z ojcem pani!… Chcę wiedzieć, czy zgadza się na nasz związek i czy nie należy obawiać się przeszkód z jego strony.

– To bardzo dobrze Henryku, odpowiedział młoda dziewczyna, ma pan już moje słowo, niechże pan zdobędzie teraz przyzwolenie ojca”.

Henryk d’Albaret mając zamiar wstąpić niedługo w szeregi, nie mógł zwlekać z wykonaniem swego postanowienia.

Niestety wypadki przybierały obrót dla sprawy wolności coraz bardziej niepomyślny. Konferencja londyńska nie wydała żadnego rezultatu i należało przypuszczać, że mocarstwa ograniczą się do dobrych rad, zachowując wobec sułtana neutralność.

Turcy zaślepieni powodzeniem, nie myśleli odstąpić od swych żądań ani o jotę. Jakkolwiek obecnie krążyły na morzu Egejskiem dwie eskadry, jedna angielska pod dowództwem admirała Codringtona, a druga francuska pod admirałem de Rigny, zaś rząd grecki przeniósł się do Eginy, aby kierować stamtąd bezpieczniej walką, to jednak Turcy dawali wciąż dowody swej zaciekłości, która czyniła z nich strasznych przeciwników.

Było to do pewnego stopnia zrozumiałem, gdyż od dnia 7-go września spoczywała w porcie nawaryńskim flotylla, złożona z dwudziestu dziewięciu okrętów tureckich, egipskich i tunetańskich. Przywiozła ona olbrzymią ilość materjału wojennego, który Ibrahim postanowił zużyć w wyprawie, którą, gotował przeciw Hydriotom.

Henryk d’Albaret postanowił przyłączyć się do grupy ochotników na Hydrze.

Wyspa Hydra, położona u samego końca Argolidy, jest jedną z najbogatszych na archipelagu. Krwią i pieniądzmi walczyła ona dotychczas za sprawę Greków pod przewodem odważnych żeglarzy Tombasa, Miaulisa, Tsamadosa i wielu innych, których obawiali się najbardziej kapitanowie tureccy. Obecnie groził jej okrutny odwet.

Jeżeli więc Henryk d’Albaret chciał przybyć na Hydrę przed żołnierzami Ibrahima, nie mógł zwlekać dłużej z opuszczeniem Korfu. Dlatego też oznaczył wyjazd swój na dzień 21. października.

Stosownie do postanowienia przybył na kilka dni przedtem do Elizunda, prosząc go o rękę jego córki. Nie ukrywał przed nim tego, że Hadżine czułaby się również bardzo uszczęśliwioną jego przyzwoleniem. Pozatem chodziło przecież narazie tylko o jego zgodę, gdyż o zaślubinach mogła być mowa dopiero po powrocie Henryka d’Albaret. Nieobecność zaś jego miała zaś wedle wszelkiego prawdopodobieństwa niedługo potrwać.

Bankierowi były znane dostatecznie stosunki młodego oficera. Wiedział, że jest bogaty, i że rodzina jego we Francji należy do powszechnie poważanych. Nie potrzebował też w tym kierunku żadnych wyjaśnień. Co do samej osoby bankiera, to był on znany jako człowiek bezwzględnie uczciwy i żaden cień nie padł nigdy na jego dom.

Ponieważ zaś Henryk nie poruszał spraw majątkowych, przeto i bankier o nich nie mówił; oświadczył tylko, że przyjmuje z przyjemnością propozycję młodego oficera i że uczyni go on szczęśliwym, zapewniając szczęście jego córce.

Wszystko omawiano bardzo chłodno, cel jednak został osiągnięty. Bankier zgodził się, wzamian za co córka obsypała go gorącemi podziękowaniami, przyjętemi przez bankiera ze zwyczajną rezerwą.

Wszystko układało się więc dla młodych ludzi jak najpomyślniej a z tego obrotu sprawy zadowolony był najbardziej Xaris. Ten godny człowiek płakał jak dziecko i byłby najchętniej uściskał młodego oficera.

Pobyt Henryka u Hadżine Elizundo miał się wkrótce skończyć. Zamówił on sobie miejsce na pewnym brygu lewantyńskim, wyruszającym do Hydry, w dniu 21. bieżącego miesiąca.

Jakie to były te ostatnie dnie, które spędzał przy Strada Reale, tego chyba opisywać nie potrzeba.

Henryk d’Albaret i Hadżine nie rozstawali się niemal. Żywo rozmawiając, przesiadywali długie godziny w niskiej sali parterowej ponurego mieszkania. Szlachetne uczucie łączące ich nadawało tym pogawędkom specjalny urok i wpływało na złagodnienie poważnego tonu panującego dotychczas w ich rozmowie. Mówili sobie, że jakkolwiek ucieka przed nimi teraźniejszość, to przecież przyszłość do nich należy. Postanowili zatem patrzyć odważnie w oczy tej niepewnej teraźniejszości. Rozważali wszystkie sprzyjające i przeciwne okoliczności, jednak bez cienia słabości lub zwątpienia. Podczas rozmów tych wzrastał tylko ich zapał dla sprawy, której Henryk d’Albaret zamierzał się na nowo poświęcić.

Pewnego wieczora, dnia 20. października dodawali sobie otuchy po raz ostatni, toteż rozmowa ich była prowadzona tonem nieco podnieconym. Następnego dnia miał młody oficer odjechać na teren walki.

Nagle wpadł do pokoju Xaris. Nie mógł mówić, tak był zadyszany wskutek szybkiego biegu. W kilku minutach przebiegł on całe miasto, od cytadeli do końca Strada Reale.

– „Co się stało… Co jest Xaris? Dlaczegoś taki zmieniony? zapytała Hadżine.

– Chciałem powiedzieć… przynoszę… nowinę!… Ważną… wielką nowinę!

– Mów więc… mów… Xarisie! napierał Henryk d’Albaret, nie wiedząc czy chodzi o nowinę smutną czy też wesołą.

– Nie mogę…! Nie mogę! odrzekł Xaris dławiąc się wprost ze wzruszenia.

– Czy jest to wiadomość wojenna? zapytała Hadżine Xarisa, ujmując go za rękę.

– Tak… tak!

– A więc mów! powtórzyła – mów nareszcie Xarisie!

– Co się stało?

– Turcy… pobici dziś… pod Navarinem!

W ten sposób dowiedzieli się Hadżine i Henryk o bitwie morskiej pod Navarinem, stoczonej 2. października.

Hałas, który uczynił Xaris, przywołał do pokoju bankiera Elizundo. Gdy dowiedział się o zaszłych wypadkach, przygryzł wargi, a czoło jego pokryło się bruzdami, nie okazał jednak radości ani smutku, podczas gdy młodzi ludzie dawali głośno wyraz swym uczuciom.

Wieść o bitwie pod Navarinem dotarła właśnie na Korfu. Zaledwie zdołała rozejść się po mieście, a już znano jej szczegóły podawane przez telegraf optyczny z wybrzeża albańskiego.

Eskadry angielska i francuska z pomocą rosyjskiej w łącznej liczbie dwudziestu siedmiu okrętów o tysiąc dwustu siedemdziesięciu sześciu działach, zaatakowały flotę turecką, torując sobie gwałtem drogę po przez zatokę Nawaryńską.

Jakkolwiek Turcy byli w przewadze, mieli sześćdziesiąt okrętów rozmaitej wielkości, uzbrojonych w tysiąc dziewięćset dwadzieścia cztery działa, ponieśli jednak zupełną klęskę. Wiele okrętów poszło na dno, niektóre zaś wyleciały w powietrze wraz z oficerami i załogą. Ibrahim nie mógł się więc teraz spodziewać, by flota sułtańska wspomogła go w wyprawie na Hydrę.

Zaszedł tym sposobem rozstrzygający moment; od tej chwili nastąpił bardzo korzystny zwrot dla Grecji. Jakkolwiek owe trzy mocarstwa nie dążyły do zupełnego zniszczenia Porty, to przecież nie ulegało kwestji, że doprowadzą do wyrwania Grecji z pod jarzma tureckiego i uznają prędzej czy później niezależność młodego królestwa.

Te nadzieje żywiono też w domu bankiera Elizunda, a Hadżine, Henryk i Xaris klaskali w ręce z radości. Spiżowy głos armat z pod Navarinu obwieszczał wolność i niepodległość.

To zwycięstwo sprzymierzonych mocarstw zmieniło gruntownie postanowienia młodego oficera. Potęgę morską Turcji można było uważać za zniszczoną. Wskutek tego też musiał Ibrahim zaniechać wyprawy na Hydrę. W rzeczywistości nie mogło już być nawet o tem mowy.

W następstwie tego zmienił Henryk d’Albaret swe przed dniem 20. października powzięte zamiary. Nie było narazie potrzeby spieszyć z pomocą ochotnikom zgromadzonym na Hydrze. Postanowił przeto poczekać na Korfu, aż się okażą skutki zwycięstwa pod Navarinem.

W każdym razie nie mógł teraz już nikt wątpić w losy Grecji. Europa nie dopuści do jej zniszczenia. W krótkim czasie będzie musiał półksiężyc ustąpić z całego półwyspu przed znakami wolności. Ibrahim zaś, którego panowanie, ograniczało się już teraz do miast nadbrzeżnych i środkowej części Peloponezu, będzie wnet zmuszony do zupełnego odwrotu.

Henryk d’Albaret nie wiedział z początku, w którą stronę półwyspu ma się zwrócić. Pułkownik Fabvier przygotowywał z pewnością wyprawę z Mitylene, aby wypędzić Turków z wyspy Scio. Przygotowania te były jednak dopiero w zaczątkach i musiały potrwać jeszcze dość długo. W tych warunkach więc należało uważać wyjazd za przedwczesny i bezcelowy. Tak zapatrywał się Henryk na położenie, a Hadżine zgadzała się z jego poglądami w zupełności. Wskutek tego odpadał jedyny powód, dla którego odkładano zaślubiny, tem bardziej, że Elizundo nie sprzeciwiał się przyspieszeniu tychże. Postanowiono zatem, że odbędą się one za dziesięć dni, to znaczy z końcem października.

Nie potrzeba chyba przedstawiać uczuć, które wzbudziła bliskość połączenia w sercach młodych ludzi. Nie było już teraz mowy o wyruszeniu Henryka na wojnę; rozwiała się groza długich godzin bolesnego wyczekiwania, które Hadżine miała przepędzić. Najbardziej szczęśliwym w tym dniu był jednak napewno Xaris. mógłby dobitniej okazywać swej radości, gdyby chodziło nawet o jego własne małżeństwo. Mimo swej powściągliwości dawał również bankier wyraz swemu zadowoleniu, los jego córki był zabezpieczony.

Zgodzono się na to, by całą sprawę trzymać w tajemnicy, uważając za bezcelowe, spraszać całe towarzystwo na ceremonję zaślubin. Ani Hadżine, ani też Henryk d’Albaret nie należeli do ludzi, którzy pragną mieć świadków swego szczęścia. W każdym razie wymagała uroczystość pewnych przygotowań, które też czyniono z pośpiechem.

Był już 23. października, a więc siedem dni jeszcze dzieliło ich od ślubu i nic nie wskazywało na to, by mogła zajść jeszcze jakaś przeszkoda lub zwłoka. A jednak zaszło coś przecież, co zaniepokoiłoby zapewne Hadżine i Henryka gdyby było doszło do ich wiadomości.

Owego dnia otrzymał Elizundo między innemi posyłkami pocztowymi list, którego treść uderzyła go jak grom. Drżał cały, podarł list i spalił go następnie, co u człowieka umiejącego panować nad sobą musiało świadczyć o silnem wzburzeniu.

Gdyby kłoś czujnie nadstawił swe ucho, usłyszałby pomruk bankiera:

– „Dlaczego list ten nie nadszedł osiem dni później! Przeklęta ręka, która go pisała!”

 

Rozdział V

Wybrzeże messeńskie.

 

o opuszczeniu Vitylo, żeglowała „Karysta” przez całą noc w kierunku południowo-zachodnim, aby przepłynąć w poprzek zatokę Korońską. Mikołaj Starkos zamknął się w swej kajucie, nie zamierzając opuścić jej prędzej jak o świcie.

Wiatr był pomyślny, jeden z owych południowo wschodnich prądów panujących ponad temi morzami z końcem lata i początkiem wiosny, w czasie kiedy opary Morza Śródziemnego skraplają się w czasie zrównania dnia z nocą.

Rankiem opłynęła „Karysta” przylądek Gallo u samego końca Messeny. Szczyty Tajgetu znikły o wschodzie słońca w mgle poranku. Gdy opłynięto cypel przylądka, ukazał się Starkos na pokładzie. Wzrok swój zwrócił ku wschodowi, lecz nie ujrzał już wybrzeża Magny. W stronie tej widział tylko szczyty gór Hagios Dimitrios w tyle nieco za owem podgórzem.

Kapitan podniósł rękę i wyciągnął ją na chwilę w stronę Magny. Nikt nie wiedział czy pozdrawiał swą ziemię rodzinną, czy też może groził jej, w każdym razie wzrok jego nie wróżył nic dobrego.

Pod naciskiem żagli, zwrócił się teraz okręt prawą stroną kadłuba na północny zachód. Ponieważ wiatr wiał od strony lądu, poruszano się ze znaczną szybkością.

„Karysta” pozostawiła poza sobą wyspy Oenusses, Cabrera, Sapienza, Venetico po lewej stronie swego kursu, dążąc prosto przez cieśninę oddzielającą wyspę Sapienza od lądu stałego i ujrzała wreszcie Modon.

Roztaczał się teraz przed okrętem krajobraz wybrzeża messeńskiego, z cudowną panoramą górską, zdradzającą charakter wulkaniczny. Messena stanowić miała po wskrzeszeniu królestwa greckiego, jedną z trzynastu nomachij2, tworzących wraz z wyspami jońskimi dzisiejszą Grecję. W owym czasie zaś była tylko terenem wojny i zmieniała swych panów stosownie do sukcesów jednej lub drugiej strony, wpadając raz w ręce Ibrahima, a raz znowu w ręce powstańców, podobnie jak była dawniej terenem trzech wojen messeńskich prowadzonych przeciw Sparcie, podczas których zabłysły tak zaszczytnie nazwiska Aristomenesa i Epaminondasa.

Mikołaj Starkos, zbadawszy zapomocą busoli kierunek sakolewy, obserwował przez chwilę stan wiatru, poczem usiadł milcząco na tylnym pokładzie.

W między czasie na przednim pokładzie dawna załoga „Karysty” prowadziła żywą rozmowę z ludźmi świeżo z Vitylo zwerbowanymi. Było ich razem dwudziestu ludzi pod starszym bosmanem3, który dowodził nimi w myśl wskazówek kapitana. Drugi oficer bowiem nie bawił na pokładzie.

Głównym tematem rozmowy był naturalnie cel obecnej podróży „Karysty”, która żeglowała wciąż jeszcze wzdłuż wybrzeży Grecji. Nowi członkowie załogi zadawali przeważnie pytania, na które odpowiadała dawna załoga.

– „Nic można powiedzieć, by kapitan Starkos był wielomowny!

– To prawda że mówi bardzo rzadko, lecz gdy już powie, to zawsze coś takiego co ma sens i jest rozumnem, dlatego też warto słuchać jego rozkazów”.

– Dokąd jedziemy właściwie?

– Nikt nie wic skąd i dokąd.

– Do djabła! Zawierzyliśmy mu, zaciągając się tutaj, nic nas to więc nie obchodzi?

W rzeczywistości, możecie jednak być pewni, że kapitan prowadzi nas tam, gdzie jest coś do roboty.

– No chyba z takiem uzbrojeniem nie odważy się „Karysta” napadać na okręty handlowe?

– Nie jest też ona wcale do wypraw korsarskich przeznaczona. Kapitan Starkos posiada jeszcze wiele okrętów specjalnie dla kaperstwa4 wyekwipowanych. „Karysta” jest dlań tylko – jakby jachtem spacerowym. Widzicie przecie sami jak ona niewinnie wygląda, i jak łatwo może zmylić krążowniki angielskie, francuskie, greckie lub tureckie.

– A udział w łupie?…

– Otrzymują go ci, którzy się do zdobycia łupu przyczynią i będziecie też do nich należeć po ukończeniu wyprawy. Napewne nie będziecie siedzieć z założonemi rękoma, a zato, że narazicie nieco wasze życie, otrzymacie godną zapłatę.

– Czyli nie ma narazie nic do roboty na morzach otaczających Grecję?

– Nic… ani też nawet na morzu Adryjatyckiem, gdyby kapitanowi strzeliło do głowy nas tam poprowadzić. Aż do zmiany zarządzenia jest „Karysta” okrętem uczciwym i spokojnym, a my jesteśmy porządnymi żeglarzami, płynącymi niewinnie po morzu jońskiem. Ale to się zmieni!

– Oby jak najprędzej!”

Czytelnik zauważy zapewne, że nowozaciężni podobnie jak i dawna załoga „Karysty”, byli ludźmi nie cofającymi się przed żadnem przedsięwzięciem. W ogólności trudno byłoby u tych mieszkańców Magny, którzy oddawali się żeglarstwu, znaleść choćby cień takich uczuć jak wyrzuty sumienia lub choćby zastanowienia przed czynem. Byli ślepem narzędziem tego, któremu podlegali, a ten wiedział też, że może na nich liczyć.

Jeśli Witylińczycy znali Kapitana Starkosa, to nie znali drugiego oficera, który pełnił obowiązki plenipotenta na statku, będąc bezwzględnym zaufanym swego pana, oddanym mu duszą i ciałem. Nazywał się Skopelo i pochodził z Cerigotto, wyspy cieszącej się najgorszą sławą leżącej na południowym krańcu archipelagu między Cerigo a Kretą. Jeden z nowozaciężnych, zwrócił się wobec tego do bosmana:

– „A drugi oficer?

– Niema go na pokładzie!

– Czy nie zobaczymy go w ogólności?

– Ależ owszem.

– Lecz kiedy?

– Kiedy zajdzie potrzeba!

– A gdzie jest teraz?

– Tam gdzie być powinien”.

Tymi nic nie mówiącymi odpowiedziami musieli się ciekawscy zadowolić. Ponieważ w tej samej chwili rozległ się gwizdek bosmana zwołujący ludzi do hisowania żagli, więc rozmowa na przednim pomoście urwała się.

Należało mianowicie płynąć przeciw wiatrowi, aby w odległości jednej mili pożeglować wzdłuż wybrzeża messeńskiego. Około południa minęła „Karysta” Modon. Widocznie więc nie był to cel jej podróży. Nie zarzuciła również kotwicy w małem mieście na ruinach dawnej Metony zbudowanem. Miasteczko to leży u stóp wzgórzy, ku wyspie Sapienza skierowanych. Szybko też znikła z przed oczu załogi latarnia morska, znacząca wejście do mało uczęszczanego portu.

arch_11.jpg (213616 bytes)

Tymczasem dano sygnał z pokładu sakolewy. Flaga z krwawo czerwonym półksiężycem wywieszona została na reji najwyższego masztu. Ląd milczał jednak nie dając odpowiedzi, wobec czego „Karysta” pożeglowała dalej ku północy. Pod wieczór osiągnęła wejście do portu Nawarin. Jest to rodzaj jeziora słonego otoczonego wysokimi górami. Na chwilę ukazało się w oknie potężnej skały miasto z górującą ponad niem cytadelą otoczoną wysokim murem. Tu kończył się naturalny wał portowy łamiący wściekłą siłę wiatrów północno-zachodnich wiejących z nad Morza Adrjatyckiego.

Zachodzące słońce złociło jeszcze wierzchołki gór, znikających na wschodzie; przystań jednak była pogrążona w kompletnej ciemności.

Tym razem mogła załoga „Karysty” przypuszczać, że celem podróży jest Nawarin. Sakolewa żeglowała prosto do cieśniny Megalo-Thuro, na południu wyspy Sfakteria. Długość cieśniny wynosi około cztery tysiące metrów. Wznosiły siej tu dwa groby wystawione na cześć poległych w wojnie, jeden z nich krył szczątki francuskiego kapitana Malleta poległego w r. 1825, drugi zaś na dnie groty się znajdujący, zwłoki hrabiego Santa-Rosa, włoskiego „przyjaciela Grecji’, byłego ministra Piemontu, który padł w tym samym roku za szlachetną sprawę.

arch_12.jpg (244174 bytes)

Gdy sakolewa była oddalona już od miasta o dziesięć tylko sążni, zatrzymała się, zwracając kliwer przeciw wiatrowi. U wierzchołka wielkiej reji ukazała się teraz czerwona latarnia, zamiast poprzedniej flagi. I na ten sygnał jednak nie było odpowiedzi.

Widocznie nie miała „Karysta” nic do roboty w tej przystani, ożywionej w tej chwili licznymi okrętami tureckimi. Manewrowała więc w dalszym ciągu, by ominąć białą wyspę Kuloneski położoną pośrodku zatoki. Następnie na rozkaz sternika rozluźniono nieco szkoty5 poczem skręcono ster i okręt zwrócił się znów ku brzegowi Sfakterji.

Na owej wyspie Kuloneski wzięli Grecy w roku 1823 kilkuset Turków podstępem do niewoli. Jeńcy ci zmarli później śmiercią głodową, mimo że poddali się tylko na zapewnienie, że wolno im będzie powrócić do ojczyzny.

Później zaś w roku 1825 napadł Ibrahim na Sfakterię bronioną przez samego Maurocordata i mszcząc się za rok 1823. wymordował ośmiuset Greków.

Sakolewa zwróciła się więc ku cieśninie Sikia szerokiej na dwieście metrów, między północnym cyplem wyspy i podgórzem Koryfazjon. Kto odważy się wypłynąć na ten kanał, ten musi znać go doskonale, gdyż jest on dla okrętów o głębszem zanurzeniu prawie niemożliwy do żeglugi.

Mikołaj Starkos jednak płynął tak pewnie, jakby go prowadził najlepszy przewodnik; ominął szczęśliwie poszarpane skały wyspy i pozostawił wkrótce poza sobą podgórze Koryfazjon. Gdy zaś później, na otwartem morzu ujrzał nadchodzącą eskadrę złożoną z okrętów francuskich, angielskich i rosyjskich, zeszedł jej roztropnie z drogi i krążył całą noc wzdłuż wybrzeża messeńskiego, między lądem stałym i wyspą Prodana, aby wczesnym rankiem podążyć wzdłuż zatoki wybrzeża ku spokojnym wodom zatoki arkadyjskiej.

Słońce wzbiło się teraz ponad szczyty Itomy, skąd oko podróżnika widzieć mogło przed sobą dawną Messenę; po jednej stronie gubiło się w zatoce Korońskiej, po drugiej zaś w zatoce Arkadji. Wszędzie zaś widać było cudowny odblask morza wraz z igrającemi po niem promieniami słońca.

Od świtu już manewrował Mikołaj Starkos w ten sposób, by zbliżyć się jak najbardziej do miasta leżącego w zagłębieniu wybrzeża, tworzącem szeroką przystań.

Około godziny dziesiątej zjawił się pierwszy sternik sakolewy na tylnym pokładzie i stanął przed swym kapitanem, jakby w oczekiwaniu rozkazów.

Potężna linja gór Arkadji wznosiła się teraz przed oczyma podróżnych. W pośród głębokich lasów oliwnych i migdałowych, wśród winnic górskich widzieć można było ukryte wioski, lśniące strumyki, toczące z szelestem swe wartkie wody, ku jakiejś większej rzece. Wspaniałą tą panoramę uzupełniały rozpościerające się na wszystkich wzgórzach sławne winnice korynckie, nie pozostawiające ani piędzi wolnej ziemi – poniżej zaś, na terasach wzgórzy, czerwone domki miast podobne do wielkich kawałków chorągwi, rozpostartych na tle cyprysów.

Przy bliższem obejrzeniu przedstawiała Arkadja, dawna Kyparissia, najważniejszy port za czasów Epaminondasa, a później po wyprawach krzyżowych lenno Francuza Ville Hardouina, widok, dla człowieka pielęgnującego w swem sercu tradycje historyczne dość opłakany.

Przed dwoma laty mianowicie spustoszył Ibrahim miasto i wymordował wszystkie dzieci, kobiety i starców. W gruzach leżał zamek wybudowany na miejscu dawnego Akropolu; Kościół św. Jerzego zniszczony był również przez fanatycznych muzułmanów. Taki sam obraz przedstawiał szereg innych budynków publicznych i prywatnych.

– „Widać zaraz, że nasi przyjaciele Egipcjanie hulali tutaj sobie! mruknął Mikołaj Starkos, którego serce nie drgnęło nawet na widok strasznego spustoszenia.

– I obecnie są tu Turcy panami, odrzekł pierwszy sternik.

– Tak… na długie czasy… a nawet możemy mieć nadzieję, że na zawsze dorzucił kapitan.

– Gzy „Karysta” spocznie tutaj czy też jedziemy dalej?”

Mikołaj Starkos obserwował uważnie przystań, już bardzo blisko się znajdującą. Później pobiegł wzrok jego o milę dalej, ku miastu leżącemu u stóp gór. Wahał się widocznie, nie wiedząc co ma uczynić, czy przybić do portu Arkadji, czy też popłynąć dalej na pełne morze.

Sternik oczekiwał wciąż na odpowiedź.

„Daj sygnał!” rozkazał wreszcie Mikołaj Starkos.

Czerwona flaga ze srebrnym półksiężycem ukazała się znów na reji wielkiego masztu.

W parę minut potem zawisła taka sama flaga na maszcie zbudowanym u wejścia do portu.

– „Na ląd!” zakomenderował kapitan. Skręcono ster i sakolewa zwróciła się ku przystani. Po ostrożnem przebyciu wązkiego wejścia biegł już okręt szybciej. Później dopiero skrócono fok-żagle, następnie grot-żagiel i „Karysta” ślizgała się zwolna i spokojnie wzdłuż linji portowej; ba, ona byłaby nawet i bez pomocy żagli dopłynęła do środka kanału. Wreszcie zarzuciła kotwicę a marynarze poczynili natychmiast przygotowania poprzedzające lądowanie. Skoro tylko statek stanął nieruchomo, spuszczono łódź, do której wsiadł kapitan. Czterech wioślarzy doprowadziło ją w kilka minut do schodów wykutych w kamiennem nadbrzeżu. Na schodach tych oczekiwać kapitana jakiś człowiek, który pozdrowił go słowami:

arch_13.jpg (228638 bytes)

„Skopelo oczekuje rozkazów Mikołaja Starkosa!”

Łaskawy ruch ręką był odpowiedzią Starkosa. Poszedł przodem w górę pagórka, ku pierwszym domom miasta. Przeszedł ulice zdradzające jeszcze swymi ruinami niedawne oblężenie, a wypełnione obecnie żołnierzami arabskimi i tureckimi, poczem kapitan zatrzymał się przed przyzwoicie wyglądającą oberżą, na której szyldzie widniała głowa Minerwy i po krótkiej chwili namysłu wstąpił do niej wraz ze swym towarzyszem.

Minutę później spoczęli w jednej z izb, przed stołem, na którym siała flaszka raki, mocnej wódki wytwarzanej w krajach Lewantu. Z jasnego pachnącego tytoniu skręcono papierosy, poczem po zapaleniu tychże rozpoczęła się rozmowa dwu mężczyzn, przyczem jeden wobec drugiego starał się odgrywać rolę wiernego sługi. Fizjognomja Skopela wyrażała obok cech ordynarności, podstępność i złośliwość charakteru. Liczył lat pięćdziesiąt, na pierwszy rzut oka jednak wyglądał na znacznie starszego. Twarz jego była podobną do twarzy lichwiarza, oczy miał fałszywe, wzrok żywy, krzywy nos, ręce zakończone palcami, podobnemi do szponów. Nogi jego były tak wielkie, że słusznie możnaby tu zastosować dykteryjkę, która krąży o Albań-czykach: „Gdy wielki palec nogi jest w Macedonji, to pięta z pewnością w Beocji”. Okrągła twarz nie posiadała wąsów, natomiast siwą już prawie kozią bródkę. Silnie rozwinięta głowa była łysą, ciało chude, a wzrost średni.

Ten typ żyda arabskiego, jednak pochodzenia chrześcijańskiego, był bardzo ubogo ubrany, a to w kamizelkę i surdut, na wzór lewantyńskich marynarzy, ukryty pod szeroką narzutką.

Skopelo był właśnie takim gieszefciarzem, jakiego potrzebowali piraci do strzeżenia swoich interesów; był bardzo zdolnym w sprzedaży zdobyczy, tak martwej jak i żywej, to jest jeńców, eksportowanych do krajów Barbaresków.

Jaką rozmowę ci dwaj ludzie prowadzili, jakie były ich poglądy na ostatnie wypadki wojenne, i jakie korzyści z tychże wyciągnąć zamierzali, wywnioskuje każdy z łatwością.

„Co słychać w Grecji? zapytał kapitan.

– To samo mniejwięcej, co wówczas gdy pan Grecję opuszczał. „Karysta” jednak krążyła dłużej niż przez miesiąc u wybrzeży Trypolisu, i od owego czasu zapewne nie miał pan żadnych wiadomości?

– W rzeczywistości – nie.

– Przedewszystkiem więc muszę pana uprzedzić, że flota turecka jest gotowa do przewiezienia Ibrahima wraz z jego wojskiem na Hydrę.

– Wiem o tem, rzekł Starkos, widziałem ich wczoraj, gdy mijałem przystań Nawarino.

– Czy od opuszczenia Trypolisu nie zatrzymywał się pan w żadnym porcie?

– Jeden jedyny raz. Parę godzin zatrzymałem się z Vitylo, by uzupełnić moją załogę. Gdy opuściłem jednak ziemię maniacką, nie otrzymałem już w żadnym porcie odpowiedzi na mój sygnał.

– To dowodzi, że nie było przyczyny, dla której miałby pan odpowiedź otrzymać.

– Powiedz mi, ciągnął dalej Mikołaj Starkos, co czynią obecnie Miaulis i Canaris.

– Ograniczają się do małych przedsięwziąć, które jakkolwiek przynoszą drobne sukcesy, nie doprowadzają jednak nigdy do zupełnego zwycięstwa. Piraci mają teraz łatwe zadanie, podczas gdy tamci polują na tureckie okręty.

– Czy mówią jeszcze ciągle o…?

– O Sacratifie? odpowiedział Skopelo głosem stłumionym. Tak kapitanie wszędzie i zawsze i tylko od niego zależy, by mówiono o nim jeszcze więcej.

– Tak też będzie!”

Mikołaj Starkos wypróżnił szklankę, napełnioną przez Skopela. Przeszedł się po pokoju krokiem nerwowym, wreszcie założył ręce na piersiach i stanął przed oknem, nadsłuchując dzikich śpiewów żołnierzy tureckich, dochodzących z daleka.

Po chwili usiadł znowu naprzeciw Skopela i nieoczekiwanie zmienił temat rozmowy.

– „Sygnał twój oznacza, że masz tu przygotowany ładunek jeńców?

– Tak – Mikołaju Starkosie i to tylu, że można nimi wyładować okręt objętości czterystu ton. Są to ci wszyscy, którzy ocaleli z rzezi po upadku Cremmydi. Do djabła! Turcy zabili ich tym razem nieco za dużo, gdyby to tak dłużej było trwało, nie zostałby ani jeden człowiek przy życiu.

– Mężczyźni i kobiety?…

– Tak, dzieci także… Mieszanina.

– Gdzie ich trzymasz?

– W cytadeli Arkadyjskiej.

– Zapłaciłeś pewnie drogo?

– Hm, nie można powiedzieć, by pasza był bardzo ustępliwy. Mówi, że jego zdaniem wojna dobiega końca… niestety! Bez wojny nie ma bitwy, nie ma połowu jak mówią tam na wschodzie, bez połowu nie ma towaru ani żywego ani martwego. Gdy więc jeńcy są rzadkością, idą w górę w cenie, kapitanie! Wiem z dobrze poinformowanych źródeł, że na targach afrykańskich panuje wielki brak niewolników, sprzedamy więc tych tutaj po dobrych cenach.

– Możliwe – odpowiedział Mikołaj Starkos czy wszystko w porządku i możesz wsiąść na „Karystę”?

– Wszystko gotowe, i nic mnie tu już nie zatrzymuje.

– Więc dobrze, Skopelo. W ośmiu lub co najwyżej dziesięciu dniach, okręt mój przygotowany w Scarpanto, przyjmie ten cały transport na pokład. Wydadzą ich chyba bez trudności?

– Bez najmniejszej, sprawa jest załatwiona, lecz naturalnie za zapłatą. Będzie pan więc musiał porozumieć się wpierw z bankierem Elizundo, by zażyrował nasze weksle. Jego podpis jest dobry i weksle przez niego podpisane przyjmie basza na równi z gotówką.

– Zawiadomię go listownie, że przybędę wnet na Korfu, by rzecz tę osobiście załatwić.

– Tę jak również i inną, nie mniej ważną! przerwał mu Skopelo.

– Może… odrzekł kapitan.

– W rzeczywistości, sprawiedliwości musi się stać zadość… Elizundo jest bogaty… bardzo bogaty… jak mówią. Nic innego nie zrobiło go tak bogatym, jak handel z nami, którzy nie patrzymy na niebezpieczeństwo, że zawiśniemy na najwyższej reji, gdy wybije godzina. Tak zaiste, nie można było sobie obrać lepszego zajęcia, jak być bankierem piratów morskich w tych czasach! Podtrzymuję moje zdanie: byłoby to tylko zadośćuczynieniem sprawiedliwości.

– Co mianowicie? zapytał kapitan, patrząc mu prosto w oczy?

– Czyżby pan tego nie wiedział?

Przyznaj pan, że pyta mnie pan tylko po to, by usłyszeć może po raz setny to, co pana tak bardzo zajmuje.

– A może?

– Córka bankiera Elizundo…

– Tak, stanie się zadość sprawiedliwości” zakończył Starkos rozmowę, powstając od stołu, poczem opuścił w towarzystwie Skopela oberżę pod Minerwą, udając się do portu, gdzie oczekiwała nań łódź.

– „Wsiadaj, rzekł do Skopela, sprawę z Elizundem załatwimy natychmiast po przybyciu na Korfu. Gdy to się stanie, powrócisz natychmiast do Arkadji, by dopilnować wydania transportu.

– Na pokład więc!” odpowiedział Skopelo.

Zaledwie w godzinę potem opuściła „Karysta” zatokę. Zanim jednak zapadł zmrok, usłyszał Mikołaj Starkos głuchy odgłos strzałów armatnich niesionych echem z południa. Były to działa zjednoczonych eskadr, wstrząsające właśnie w tej chwili swym hukiem zatokę nawaryńską.

 

Rozdział VI

Przeciw piratom archipelagu.

 

akolewa żeglowała w kierunku północno-zachodnim, a więc przepływała obok wszystkich prawie wysp archipelagu. Wyspy te leżą tak blisko siebie, że nim jedna zniknie w dali, już ukazuje się druga na horyzoncie.

Wygląd „Karysty” nie zdradzał na szczęście jej prawdziwego charakteru; czyniła ona wrażenie uczciwego, lewantyńskiego statku, będącego nawpół jachtem spacerowym, a nawpół okrętem handlowym, inaczej bowiem kapitan jej nie byłby się odważył żeglować wprost na działa angielskich fortów i przepływać obok fregat zjednoczonego królestwa.

Zaledwie piętnaście mil morskich oddziela Arkadję od wyspy Zante, tego „kwiatu Lewantu”, jak ją poetycznie zwą Włosi. Z zatoki, której fale „Karysta” właśnie pruła, widziano nawet zielony szczyt góry Scopos, której podnóża porosłe są gęstymi lasami drzew oliwnych i pomarańczowych. Lasy te, zajęły miejsce wspaniałych borów, opisywanych przez Homera i Wergiljusza.

Wiatr był pomyślny; lekka morka6, wiała od strony lądu, leżącego na południowym wschodzie. Zwiększywszy ilość żagli na głównym maszcie, pruła sakolewa żywo wody cieśniny Zante, spokojne jak wody jeziora.

arch_14.jpg (193554 bytes)

Pod wieczór ukazała się stolica, nosząca nazwę wyspy. Jest to miłe, włoskie miasto, które powstało w obrębie posiadłości Zakynthasa, syna Trojańczyka Dardanusa. Z pokładu „Karysty” można było dojrzeć tylko światła miasta, które zajmuje brzeg kolistej zatoki, na długość pół mili.

Światła te umieszczone w rozmaitych wysokościach, ciągnęły się od portu aż po szczyt dachu zamku zbudowanego przez Wenecjan. Czyniły one wrażenie olbrzymiego gwiazdozbioru, którego najjaśniejsze punkty znaczą miejsca, w których wznoszą się pałace renesansowe i kościół św. Djonizego.

Mikołaj Starkos nie mógł oczywista prowadzić z mieszkańcami, którzy zmienili się bardzo wskutek ciągłego obcowania z Wenecjanami, Francuzami i Rosjanami, takich interesów, jakie prowadził z Turkami na Peloponezie. Nie potrzebował więc dawać sygnałów strażnikom portowym, a tem bardziej nie miał potrzeby zarzucać kotwicy przy tej wyspie, która jest kolebką dwu sławnych poetów, Włocha Hugona Foscolo i Salomosa, ozdoby nowej Grecji.

„Karysta” żeglowała zatem na wodach cieśniny, która oddziela wyspę Zante od Achaji i Elidy. Nie jedno ucho na pokładzie czuło się urażone barkarolami, które dochodziły z wybrzeża. Chcąc nie chcąc, musiano się jednak spokojnie zachować. Sakolewa płynęła więc dalej przy dźwięku tych włoskich pieśni i następnego już ranka, znalazła się u wejścia do portu Patras, na wodach zatoki, której przedłużenie stanowią zatoka Lepanto i Istmus koryncki.

Mikołaj Starkos stał na przodzie „Karysty”. Wzrok jego ślizgał się po wybrzeżu Akarnanji, która ogranicza zatokę od północy. Z miejscowościami leżącemi tam wiążą się wielkie i pamiętne wypadki, które poruszyłyby serce każdego dziecka Grecji. Ten stracony syn jednak, zaparł się swej ojczyzny i zdradził ją już dawno.

„Missolunghi!” zawołał naraz Skopelo, wyciągając rękę ku północnemu wschodowi. Przeklęty naród! Ci ludzie wolą się wysadzić w powietrze, aniżeli poddać!”

Przed dwoma laty handlarze niewolników nic mieli tam nic do roboty, albowiem mieszkańcy Missolunghi, wyczerpani głodem i dziesięciomiesięczną walką, wysadzili miasto i forty w powietrze, nie chcąc poddać się Ibrahimowi. Ofiarą wybuchu padli mężczyźni, kobiety oraz dzieci. Również i zwycięzcy ucierpieli przytem nie mało.

W poprzednim zaś roku, w tej samej miejscowości, gdzie pogrzebany został Marco Botsaris, zmarł złamany na duchu lord Byron, bohater wojen o niepodległość. Śmiertelne jego szczątki sprowadzono później do Westminsteru. Jedynie jego serce pozostało na ziemi greckiej, którą tak gorąco umiłował, a która dopiero po jego śmierci odzyskała niepodległość.

arch_15.jpg (208486 bytes)

Na uwagę, którą Skopelo poprzednio uczynił, odpowiedział Mikołaj Starkos tylko mimowolnym ruchem ręki. Sakolewa opuściła niebawem zatokę Patras i skierowała się ku wyspie Kefalonja.

Szybka „Karysta” nie potrzebowała dużo czasu na przebycie tej drogi, albowiem płynęła z rozpiętymi żaglami, a jej płaski pokład dotykał prawie powierzchni wody. Wiatr wzmógł się znacznie. Sternik musiał zwracać baczną uwagę na wszystko, aby uniknąć wypadku, który mógł się bardzo łatwo przy tak silnym naporze wiatru wydarzyć. Na szczęście maszty były silne, a ożaglowanie prawie nowe i w świetnym stanie, tak, że nie potrzebowano ściągnąć ani jednego żagla.

Sakolewa pędziła jakby chodziło o zdobycie nagrody szybkości w międzynarodowych zawodach.

Wkrótce minięto małą wyspę Paxos. Na północy poczęły się już okazywać łańcuchy gór na Korfu. Po prawej ręce przesuwało się wybrzeże albańskie, na którem widać było zygzakowatą linję gór Akrokerauńskich. Na ożywionych wodach morza Jońskiego przesuwały się liczne statki wojenne angielskie lub francuskie. „Karysta” nie starała się nawet unikać spotkania z niemi. Gdyby została wezwana do zatrzymania się, usłuchałaby bez wahania, albowiem nie miała na pokładzie ani ładunku ani papierów, któreby mogły zdradzić prawdziwy charakter statku.

O czwartej popołudniu, skręciła sakolewa nieco pod wiatr, aby wpłynąć w cieśninę, oddzielającą wyspę Korfu od stałego lądu. Ściągnięto szkoty, sternik skręcił o ćwierć rumbu7 i opłynął przylądek Bianco leżący na południowym krańcu wyspy.

Południowa część kanału jest bardziej malownicza aniżeli północna i odbija się korzystnie od napół dzikiego wybrzeża Albanji. Nieco dalej cieśnina rozszerza się wskutek cofnięcia się wybrzeża korfiańskiego. Sakolewa mogła więc płynąć szybciej w ukośnym kierunku. Dzięki licznym zatokom wyspa ta mierzy w obwodzie sześćdziesiąt pięć mil, jakkolwiek największa jej długość nie przekracza dwudziestu, a największa szerokość sześciu mil.

Około godziny piątej minęła „Karysta” przesmyk, łączący jezioro Kalikiopulo, stary port hyllajski, z morzem. Następnie „Cannonę” wysadzaną aloesami i agawami, pełną zawsze powozów i jeźdźców, którzy o milę za miastem zażywają świeżego powietrza, mając przytem przed oczyma wspaniałą panoramę zamkniętą od strony cieśniny wybrzeżem albańskiem.

Przepłynęła potem obok zatoki Kardakio, na której brzegu wznoszą się ruiny, następnie obok letniego pałacu lordów-komisarzy. Z lewej strony zostawiła poza sobą zatokę Kastrades, nad którą leży przedmieście tejże nazwy, dalej Stradę Marina, która jest raczej promenadą aniżeli ulicą, wkońcu więzienie, stary fort Zbawiciela i pierwsze domy stolicy Korfu. Następnie opłynęła „Karysta” przylądek Sidero, na którym wznosi się cytadela, tworząca miasto wojskowe, w którem znajduje się rezydencja komendanta, mieszkania oficerów, szpital i kościół grecki, który Anglicy przemienili na protestancką świątynię.

Następnie zwrócił się kapitan Starkos ku zachodowi, opłynął przylądek San Nicolo i wreszcie, minąwszy wybrzeże, na którem wznoszą się budynki północnej części miasta, zarzucił kotwicę w odległości około stu metrów od molo8 portowego.

Spuszczono łódź. Mikołaj Starkos i Skopelo zajęli w niej miejsca. Kapitan nie omieszkał wetknąć za pas, krótki szeroki nóż używany w prowincjach Messenji. Obydwaj wysiedli na ląd i udali się do urzędu zdrowia. Tam okazali swe papiery, znajdujące się w zupełnym porządku.

Następnie każdy z nich poszedł załatwić swoje sprawy. Umówili się jednak, że spotkają się o godzinie jedenastej i powrócą razem na pokład.

Skopelo, który miał załatwić sprawunki dla „Karysty” skierował swe kroki ku handlowej dzielnicy miasta. Dzielnica ta, ze swemi wązkiemi kręconemi uliczkami o włoskich nazwach, sklepami pod arkadami i całym pstrym ruchem ulicznym przypomina jakąś dzielnicę Neapolu.

Mikołaj Starkos natomiast postanowił poświęcić wieczór na podsłuchiwanie nowin. Skierował się więc ku Esplanadzie, najelegantszej dzielnicy Korfu.

Ta Esplanada – niegdyś plac ćwiczeń – ocieniona pięknemi drzewami, leży między właściwem miastem a cytadelą, od której oddziela ją szeroka fosa. Przechadzali się tam zarówno obcy jak i mieszkańcy miasta zbitym tłumem jakby w dniu świątecznym. Kurjerzy spieszyli do pałacu, zbudowanego na północnej części placu przez generała Maitlanda i wychodzili stamtąd przez bramę Św. Jerzego lub Św. Michała, znajdujące się po bokach fasady zbudowanej z białego kamienia. Między pałacem gubernatora a cytadelą, której most zwodzony naprzeciw pomnika marszałka Schulenburga się znajdujący, był w tej chwili spuszczony, odbywała się nieustanna wymiana wiadomości i nowin.

Mikołaj Starkos wmieszał się w tłum. Zauważył niebawem, że ludzie byli niezwykle podnieceni. Ponieważ nie miał zwyczaju zadawać pytania, przeto poprzestał na przysłuchiwaniu się. Uwagę jego zwróciło głównie to, że w grupkach rozmawiających padało często imię Sacratifa, któremu towarzyszyły niezbyt pochlebne epitety.

Imię to zaciekawiło go również nie mało, mimo to wzruszył tylko lekko ramionami i poszedł w dół Esplanady, aż do terasy, która zamyka ją od strony morza.

Tam rozsiadła się grupka ciekawych dokoła okrągłej świątyni, zbudowanej niedawno ku pamięci Sir Thomasa Maitlanda. W kilka lat później wzniesiono w pobliżu obelisk ku czci jednego z jego następców, Sir Howarda Douglasa. Obelisk ten stanowić miał „pendant”, do już dawniej wzniesionego pomnika ówczesnego wysokiego komisarza, lorda Frederika Adama.

Gdyby protektorat Anglji nie zakończył się wskutek oddania wysp Jońskich Grekom, ulice i place Korfu zapełniłyby się wkrótce pomnikami namiestników. Korfioci nie ganili wcale tej rozrzutności w wznoszeniu spiżowych i marmurowych pomników, mimo że niejeden z nich miał powód do utyskiwania na rządy poprzednich namiestników angielskich.

Jakkolwiek zapatrywania w tym względzie były najrozmaitsze, jakkolwiek między siedemdziesięciu tysiącami mieszkańców dawnej Korcyry i między dwudziestu tysiącami mieszkańców stolicy znajdowali się chrześcijanie i żydzi, – zamieszkujący w owym czasie, osobną dzielnicę miasta, rodzaj ghetta, – jakkolwiek ci przedstawiciele dwu ras, mieli rozbieżne zapatrywania na ogół spraw z życiem codziennem związanych, to jednak dziś panowała dziwna zgodność poglądów objawiająca się w przeklinaniu jedynego imienia, które wszystkim cisnęło się na usta:

Sacratif! Sacratif! Niech zginie i przepadnie!”

Czy spacerującymi byli Anglicy, czy Włosi, czy też Grecy, z których każdy wymawiał odmiennie znienawidzone imię, to jednak przekleństwa, któremi obsypywali je, wyrażały zawsze te same uczucia wstrętu i przestrachu.

Mikołaj Starkos słuchał ciągle, nic jednak nie mówił. Z wysokości terasy mógł łatwo objąć wzrokiem wielką część kanału korfijskiego, który podobny do śródlądowego jeziora sięgał aż po szczyty gór Albanji, ozłocone w tej chwili przez promienie zachodzącego słońca.

arch_16.jpg (221643 bytes)

Zwróciwszy się w stronę portu, dostrzegł kapitan „Karysty”, że panuje tam ożywiony ruch. Liczne łodzie podpływały do okrętów wojennych. Okręty te wymieniały pilnie sygnały z cytadelą, na której wznosił się osobny maszt flagowy, podczas gdy forty ze swymi baterjami i kazamatami były skryte za ścianą ogromnych kaktusów.

Widocznie – wprawny żeglarz musiał to natychmiast spostrzec – jeden lub kilka okrętów przygotowywało się do opuszczenia wyspy. Gdyby tak rzeczywiście było, to należałoby było przyznać, że ludność Korfu żywo się tem interesowała.

Słońce skryło się tymczasem za wysokiemi górami wyspy i niebawem musiała zapaść noc, albowiem zmierzch trwa w tych szerokościach geograficznych bardzo krótko.

Mikołaj Starkos postanowił więc opuścić terasę. Wrócił z powrotem na Esplanadę, gdzie pozostało jeszcze wielu spacerujących, których tu ciekawość zatrzymała. Następnie skierował się powolnym krokiem pod arkady domów, ciągnące się po zachodniej stronie placu ćwiczeń.

Nie brakło tu jasno oświetlonych kawiarń i licznych na chodniku ustawionych stolików, zajętych już w przeważnej części przez publiczność. Łatwo jednak można było dostrzec, że publiczność ta więcej „konwersowała” aniżeli „konsumowała”, o ile wogóle można użyć tego ostatniego, zbyt nowoczesnego słowa w odniesieniu do mieszkańców Korfu z przed stu lat.

Mikołaj Starkos usiadł przy małym stoliku z zamiarem nie stracenia ani słowa z rozmów, prowadzonych przy sąsiednich stolikach.

„Zaiste, rzekł jakiś właściciel statków ze Strada Marina, handel jest obecnie narażony na niebezpieczeństwa i nie można się wprost odważyć na wysłanie cenniejszego ładunku do składnic Lewantu.

– A wkrótce, dodał inny – wysoki Anglik, który zdawał się siedzieć na zwoju bawełnianej tkaniny – nie będzie można znaleść człowieka, któryby się odważył pełnić służbę na statkach archipelagu.

– O, ten Sacratif!… ten Sacratif! rozległy się zewsząd głosy oburzenia.

– Imię to stworzone jest na to, by niejednemu napędzić porządnego strachu, pomyślał właściciel kawiarni, a tem samem skłania każdego do wypicia czegoś na uspokojenie.

– O której godzinie nastąpi odjazd „Syphanty”? spytał kupiec.

– O ósmej, odpowiedział mieszkaniec Korfu. Oczywista, że sam odjazd nic nie znaczy, trzeba też czegoś dokonać, dodał tonem, któżby zdradzał jego małe zaufanie do wyprawy.

– Dopnie ona celu! wtrącił inny Korfjota (mieszkaniec Korfu). Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że korsarz trzymał ją w szachu, podobnie jak flotę angielską…

– A również i flotę Grecji, Francji i Włoch! zauważył flegmatycznie jakiś angielski oficer, który chciał przy nadarzającej się okazji przypiąć łatkę i innym zaangażowanym państwom.

– Czas ucieka, rzekł kupiec powstając, i jeśli chcemy przypatrzyć się jej odjazdowi, to musimy udać się na Esplanadę.

– Nie, wtrącił inny, pośpiech jest zbyteczny. A zresztą odjazd „Syphanty” zostanie zasygnalizowany strzałem armatnim”.

Panowie prowadzili więc dalej rozmowę, a raczej przeklinali w dalszym ciągu Sacratifa.

Mikołaj Starkos uznał tę chwilę za odpowiednią do wmieszania się do rozmowy. Po mowie jego niktby nie poznał, że jest on Grekiem z południowej Grecji. Zwrócił się do swych sąsiadów i rzekł:

„Czy mogę się, moi panowie, dowiedzieć czegoś bliższego o tej „Syphancie”, o której każdy mówi?

– Jest to korweta9, mój panie, korweta, którą zakupiło konsorcjum kupców angielskich, francuskich i korfijskich. Zaopatrzona jest ona w załogę z tychże narodowości złożoną; dowodzi nią zaś dzielny kapitan Stradena. Może uda mu się dokonać tego, czego nie zdołały dokonać wojenne okręty Anglji i Francji.

– Ach, więc to jest statek uzbrojony. A na jakie morze odpływa?

– Na te morza, na których będzie mógł spotkać tego osławionego Sacratifa, schwytać go i powiesić.

– W takim razie muszę pana jeszcze prosić, ciągnął dalej Mikołaj Starkos, byś mi powiedział, kim jest ten Sacratif?

– Pan pytasz kim jest „Sacralif!” krzyknął zdziwiony mieszkaniec Korfu, któremu zawtórował Anglik, przeciągłem „ach”.

Zaiste, człowiek, który znajdował się w samem sercu Korfu i nic nie wiedział o Sacratifie, – którego imię było na ustach wszystkich – musiał wzbudzić ogólne zdziwienie.

Kapitan spostrzegł też natychmiast, jakie wrażenie jego nieświadomość wywołała i dodał pospiesznie:

„Jestem tu zupełnie obcym, moi panowie, rzekł; przybyłem dopiero co z Zary, a więc z najodleglejszej miejscowości nad Adrjatykiem, tak że zdarzenia rozgrywające się na morzu Jońskiem są mi zupełnie nieznane.

– Powiedz pan raczej, zdarzenia rozgrywające się na całym archipelagu, zawołał mieszkaniec Korfu, albowiem polem zbrodniczych czynów Sacratifa jest cały archipelag.

– Ach, więc mowa tu o korsarzu…

– O piracie, o najbardziej bezczelnym korsarzu! zauważył długi Anglik. Tak, Sacratif zasługuje na to miano i na każdą nazwę, którą jeszcze wymyślą dla napiętnowania podobnych jemu zbrodniarzy!”

Anglik chwytał z trudem oddech.

„Dziwi mnie zaś, mój panie, ciągnął potem dalej, że można spotkać Europejczyka, który nic nie słyszał o Sacratifie.

– Pan wybaczy, odparł Mikołaj Starkos, samo imię jest mi znane; nie wiedziałem jednak, że to on wprawił całe miasto w poruszenie. Czy wyspie grozi może napad z jego strony?

– Niechby spróbował! zawołał kupiec. Nie będzie on na tyle lekkomyślny, by się na to odważyć!

– Ach… rzeczywiście? odpowiedział kapitan „Karysty”.

– Tak, mój panie, a gdyby to uczynił, nie uniknąłby stryczka. W każdem miejscu wyspy wzniosłyby się szubienice, aby go schwytać w przechodzie.

– Skąd jednak to ogólne wzburzenie? spytał Mikołaj Starkos. Bawię tu zaledwie godzinę i nie znam jeszcze powodu tego podniecenia…

– Powód, mój panie, przerwał mu Anglik, jest następujący: Sacratif zdobył przed miesiącem dwa statki „Three brothers” i „Carnatic”. Załogę, która wpadła żywa w jego ręce, sprzedał na targowiskach Trypolisu.

– To brzydka sprawa, odparł Mikołaj Starkos, będzie on musiał ciężko za nią odpokutować.

– Po tych wypadkach uzbroili tutejsi kupcy, własnym kosztem szybki żaglowiec. Jego wyborową załogą dowodzi nieustraszony żeglarz, kapitan Stradena, który urządzi polowanie na Sacratifa. Tym razem spodziewam się, że pirat, który paraliżuje cały handel archipelagu, nie uniknie szubienicy.

– Zapewne, zapewne, potakiwał Mikołaj Starkos.

– A dziś, objaśniał dalej angielski kupiec, gdy pan widzisz całe miasto w poruszeniu, gdy cała prawie ludność wyległa na Esplanadę, to dzieje się to z powodu tego, że „Syhanta” podnosi kotwicę. Przy opuszczaniu kanału Korfu towarzyszyć jej będzie wielotysięczne „hurra”.

Mikołaj Starkos dowiedział się już widocznie o wszystkiem, co go interesowało. Podziękował za udzielone mu wyjaśnienia; potem powstał, ażeby się wmieszać w tłum, który spacerował po Esplanadzie.

To co mu Anglicy i Korfijczycy opowiedzieli, nie było wcale przesadzone, lecz przeciwnie aż nadto prawdziwe. Od kilku już lat popełniał Sacratif przy swoich rabunkach najokropniejsze zbrodnie. Ten zuchwały i krwiożerczy korsarz złupił już niejeden statek, nie bacząc na jego narodowość. Nikt nie wiedział, z jakiego kraju przybył. Być może że należał do korsarzy żerujących na wybrzeżach kraju Barbaresków. Nikt nie wiedział nic pewnego. Nikt go nigdy nie widział. Ani jeden z tych, którzy dostali się kiedyś w obręb strzałów jego dział nie powrócił do domu. Mordował ich bowiem lub zaprzedawał w niewolę. Nawet okrętów, na których żeglował, niktby nie potrafił opisać. Przenosił się on bowiem ze statku na statek. Napadów dokonywał to na szybko mknącym brygu lewantyńskim, to znów na jednej z owych śmigłych korwet, których żaden okręt nie doścignie, zawsze jednak pod czarną flagą. Gdy w jakiemś spotkaniu zmiarkował, że jest słabszy od przeciwnika, znikał jak kamfora. A w jakiej zapadłej zatoce archipelagu należało go potem szukać? Znał on doskonale wszystkie szlaki morskie, które innym statkom grożą nieuchronną zagładą. Hydrografja tych okolic szwankowała bowiem jeszcze bardzo w owym czasie.

Korsarz był nie tylko dobrym żeglarzem ale i podczas napadów sprawiał się dzielnie. Wspomagany zawsze przez załogę, która nie cofała się przed niczem, nie zapominał nigdy pozwolić jej na kilkugodzinny mord i grabież. Ci ludzie szli za nim przeto wszędzie, gdzie ich prowadził i spełniali każdy jego rozkaz. Poszliby za nim nawet w śmierć. Wywierał na nich taki wpływ, że pod groźbą najstraszliwsych kar nie byliby go zdradzili.

Gdy taka zgraja napadała na okręt, zwłaszcza handlowy, a więc niedostatecznie uzbrojony, to obrona miała bardzo małe widoki powodzenia.

Gdyby Sacratif, mimo swej ostrożności i chytrości, znalazł się kiedy wobec statku wojennego, to byłby się raczej wysadził w powietrze, aniżeli poddał. Opowiadano o nim nawet, że raz podczas walki, gdy mu zabrakło kul, nabijał armaty odciętymi głowami zabitych, którzy zalegali pokład.

Takim był człowiek, którego „Syphanta” miała ścigać, takim ten straszny korsarz, którego przeklęte imię wzburzyło wszystkie umysły w stolicy Korfu.

Naraz padł strzał. Na jednym z wałów fortecznych wykwitła smuga dymu, po oślepiającym błysku. Był to znak do odjazdu. „Syphanta” podniosła kotwicę i udała się w drogę na południowe szlaki morza Jońskiego.

Tłum ludzi cisnął się na brzeg Esplanady i ku terasie, na której wznosi się pomnik Sir Maitlanda.

Mikołaj Starkos, którego porwało uczucie silniejsze od zwykłej ciekawości, znalazł się wkrótce w pierwszym szeregu widzów.

arch_17.jpg (199514 bytes)

W jasnem świetle księżyca stawała się korweta coraz bardziej widoczną. Żeglowała pod wiatr, aby opłynąć wygodnie przylądek Bianco, który wrzyna się w morze na południu wyspy.

Z cytadeli padł drugi strzał armatni, a wkrótce trzeci. Na strzały te odpowiedziały trzy strzały, które rozświetliły otwory strzelnicze „Syphanty”. Grzmot strzałowi zagłuszył prawie wielotysięczne „hurra”, z których ostatnie dosięgło jeszcze korwety, mijającej już zatokę Kardakio.

Potem ucichło wszystko. Tłum rozpłynął się w uliczkach przedmieścia Kastrades, zostawiając na Esplanadzie jedynie tych, którzy tam dla załatwienia interesów lub spaceru zostali.

Jeszcze godzinę prawie pozostał zatopiony w myślach Mikołaj Starkos na pustym teraz prawie placu ćwiczeń. W głowie jego i sercu nie było jednak spokoju. Oczy jego pałały blaskiem, którego powieki nie mogły prawie ukryć. Oczy jego padły jakby mimowoli na korwetę, która znikała właśnie za ostatniemi, ledwie widocznemi wzgórzami wyspy.

Dopiero gdy zegar na wieży kościoła Sanct Spiridion wydzwonił jedenastą, przypomniał sobie Mikołaj Starkos, że ma się spotkać ze Skopelem w pobliżu urzędu zdrowia. Przebył więc ulice, które wiodą do Nowego Fortu i niebawem znalazł się w porcie.

Skopelo oczekiwał go już.

Kapitan sakolewy podszedł doń i rzekł:

arch_18.jpg (225453 bytes)

„Korweta „Syphanta” odpłynęła właśnie.

– Ach, odparł Skopelo.

– Tak… aby ścigać Sacratifa.

– Korweta czy jaki inny statek, to w zasadzie obojętne!” odparł Skopelo, wskazując równocześnie łódź przywiązaną do schodków portowych, kołyszącą się na ostatnich falach przypływu.

W kilka minut później łódź przybiła do boku „Karysty”; Mikołaj Starkos wszedł na pokład mówiąc:

„A więc jutro do Elizunda!”

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Od roku 1864. uzyskały znów swą niepodległość. Podzielone na nomachje, przyłączone zostały do Grecji.

2 Nomachja = okrąg polityczny.

3 Majtek mający pieczę nad łodziami i ożaglowaniem.

4 Kaperstwo (holend.) = korsarstwo.

5 Liny umocowujące żagle.

6 Orzeźwiający wiatr.

7 rumb = pełny obrót statku o 360°.

8 tama kamienna portu, wchodząca w morze.

9 Szybki okręt żaglowy.