Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

500 miljonów begumy

(Rozdział XIII-XVI)

 

ilustracje Leona Benetta

Nakładem Księgarni J. Przeworskiego

Warszawa 1931

beg02.jpg (79439 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XIII

Marceli Bruckmann do profesora Schultze’a w Stahlstadzie.

 

rankopolis, 14 września

„Sądzę, że wypada mi zawiadomić stalowego króla, że przedwczoraj wieczór bardzo szczęśliwie przebyłem granicę jego posiadłości, przekładając własny ratunek nad ocalenie modelu armaty Schultze’a.

Żegnając pana, nie dopełniłbym mego obowiązku, gdybym nie wykrył przed nim mojej tajemnicy; ale bądź pan spokojny, poznania jej nie opłaci pan swojem życiem.

Nie nazywam się Schwartz i nie jestem szwajcarem. Jestem Alzatczykiem. Nazwisko moje brzmi Marceli Bruckmann. Jestem niezłym inżynierem, jeżeli mam panu wierzyć, ale przedewszystkiem jestem francuzem. Jesteś nieubłaganym nieprzyjacielem mego kraju, moich przyjaciół, mojej rodziny. Chciałeś zguby tych, których kocham. Odważyłem się na wszystko, wszystko zrobiłem, by poznać twoje zamiary! Zrobię wszystko, by je zniweczyć.

„Spieszę panu donieść, że pierwszy jego cios chybił, że cel, dzięki Bogu, nie został dopięty i że nie mogło być nawet inaczej. Mimo to – wyznać muszę – że armata pańska jest arcycudowną, ale pociski, które wyrzuca pod takim ładunkiem prochu i które mogłaby wyrzucać nikomu nie zrobią nic złego! Nigdy nigdzie nie spadną. Przeczuwałem to, a dzisiaj jest to już fakt dopełniony, na wielką pańską chwałę, że profesor Schultze wynalazł działo zupełnie nieszkodliwe.

Z przyjemnością zatem dowie się pan, że widzieliśmy wydoskonalony granat, jak o godzinie jedenastej, minut czterdzieści pięć i cztery sekundy, przeleciał ponad naszem miastem. Dążył ku zachodowi, krążąc w próżni i tak wirować będzie aż do końca. wieków. Pocisk, mający pierwotną szybkość dwadzieścia razy wyższą od szybkości rzeczywistej, to jest, przebiegający dziesięć metrów na sekundę, nie może już spaść! Ruch jego własny, połączywszy się z przyciąganiem ziemi, zamienia go na ciało, którego przeznaczeniem jest wiecznie wirować koło naszej ziemi.

„Powinien pan o tem wiedzieć”.

„Mam nadzieję nadto, że po tej pierwszej próbie armata Wieży Byka jest zupełnie zniszczoną; w każdym jednak razie dwieście tysięcy dolarów, to nie jest nadto drogo zapłacone za przyjemność, jaką pan sobie zrobił, obdarzając świat planetarny nową gwiazdą, a ziemię drugim satelitą.

Marceli Bruckmann”.

Umyślny posłaniec wyruszył niezwłocznie z Frankopolis do Stahlstadt’u. Można wybaczyć Marcelemu, że nie mógł sobie odmówić tej złośliwej przyjemności i wysłał swój list do Herr Schultze’a.

Marceli miał w istocie słuszność, kiedy utrzymywał, że znakomity granat, obdarzony taką chyżością i wirujący poza obrębem atmosfery, nie spadnie więcej na powierzchnię ziemi – miał także słuszność, kiedy suponował, że po tym ogromnym ładunkiem bawełny strzelniczej, działo Wieży Byka musi być zupełnie zepsute.

List ten zadał straszny cios Herr Schultze’mu i jego miłości własnej. Czytając go, posiniał cały, głowa opadła mu na piersi jakgdyby pod uderzeniem maczugi. Z tego stanu prostacji duchowej otrząsnął się dopiero po kwadransie, ale w jaki wpadł gniew! Tylko Arminius i Sigimer mogli powiedzieć, jakie były wybuchy tego gniewu!

Ale Herr Schultze nie był to człowiek, który chciałby się uznać za zwyciężonego. Między nim a Marcelim miała się rozpocząć zacięta walka. Czy nie pozostały mu jeszcze jego granaty, naładowane płynnym dwutlenkiem węgla, który działa mniej potężne, ale więcej praktyczne będą ciskać z małej odległości.

Uspokoiwszy się nagłym wysiłkiem woli, Król Stalowy wszedł do swego gabinetu i zajął się znowu pracą.

Frankopolis więcej niż kiedy zagrożone, powinno było zaopatrzyć się we wszelkie możliwe środki obrony.

 

Rozdział XIV

Przygotowania do walki.

 

beg36.jpg (185233 bytes)

iebezpieczeństwo nie było bliskiem, ale nie przestało być groźnem. Marceli opowiedział doktorowi i jego przyjaciołom wszystko, co wiedział o przygotowaniach Herr Schultze’a i o jego niszczących maszynach. Zaraz nazajutrz Rada Obrony, w której wziął udział, zajęła się ułożeniem planu obrony i przygotowaniami do niej.

We wszystkiem pomagał Marcelemu Oktawiusz, który zmienił się bardzo korzystnie pod względem moralnym.

Jakie postanowienia zapadły? Nikt nie znał szczegółów. O głównych tylko zasadach systematycznie zawiadamiano prasę i te tylko rozchodziły się między publicznością. Łatwo w tem można było poznać praktyczną rękę Marcelego.

„W każdej obronie – mówiono na mieście – najważniejszą rzeczą jest dobrze znać siły nieprzyjaciela i system odporu zastosować do tych sił. Lepiej jest jednak mieć do czynienia z armatami, których znamy liczbę, system, doniosłość i skutki, aniżeli walczyć z mało znanemi maszynami.

Najgłówniejszą rzeczą było nie dopuścić do opasania miasta, czy to od lądu, czy od morza.

Nad tą kwestią pilnie pracowała Rada Obrony i kiedy wreszcie publicznie ogłosiła, że zadanie to zostało rozwiązane, nikt o tem nie wątpił. Obywatele zbiegli się tłumami, proponując swą pomoc do potrzebnych robót. Nie pogardzano żadną pracą, która mogła przyczynić się do dzieła obrony.

Ludzie różnego wieku, rozmaitego stanowiska, stawali się prostymi robotnikami. Praca szła wesoło i szybko. Sprowadzono do miasta zapasy żywności, dostateczne na dwa lata. Zaopatrzono się w znaczną ilość węgla kamiennego i żelaza. Żelazo, jako pierwszą podstawę uzbrojenia; węgiel, jako rezerwoar ciepła i ruchu, jedno i drugie koniecznie potrzebne w walce.

Węgiel i żelazo składano na placach, olbrzymie zaś wory z mąką, sztuki wędzonego mięsa, sterty serów, góry konserwów i suszonych jarzyn układano w halach, zamienionych na magazyny. Liczne stada bydła zamknięto w ogrodach, które z Frankopolis robiły jedną wielką łąkę.

Wreszcie kiedy wydano rozkaz mobilizacji dla wszystkich mężczyzn, mogących nosić broń, zapał, z jakim przyjęto to rozporządzenie, wykazał raz jeszcze doskonałe usposobienie żołnierzy – obywateli. Ubrani w krótkie wełniane kaftany, płócienne spodnie, pół-buty i dobre skórzane kapelusze, uzbrojeni w karabiny Werdera ćwiczyli się po wszystkich alejach.

beg37.jpg (169924 bytes)

Gromada chińskich robotników kopała ziemię, robiła fosy, wznosiła okopy i reduty, gdzie tylko było można. Zaczęto odlewać działa i roboty te prowadzono bardzo gorliwie. Do pracy tej doskonale się przydały piece dymożercze, których wielką ilość posiadało miasto, a które zużytkowano teraz, zamieniwszy je na piece do odlewów.

Wśród tego bezustannego ruchu, Marceli okazywał się niestrudzonym. Był wszędzie i wszystkiemu umiał podołać. Umiał rozwiązywać natychmiast wszelką trudność, czy to praktyczną, czy teoretyczną.

W razie potrzeby zawijał rękawy i sam pokazywał jakiś dobry sposób, jakiś szybki ruch w robocie. To też cieszył się wielkim szacunkiem i rozkazy jego spełniano jak najściślej i bez szemrania.

Oktawiusz robił co mógł. Narazie miał wprawdzie chętkę ozdobić swój mundur złotymi galonami, ale wkrótce zrzekł się tej myśli, zrozumiawszy, że służbę musi zacząć od obowiązków prostego żołnierza.

To też zajął miejsce we wskazanym sobie bataljonie i zachowywał się w nim jak wzorowy żołnierz. Tym, którzy z początku ubolewali nad nim, odpowiadał:

„Każdemu podług zasług. Może nie potrafiłbym rozkazywać!… Niech się przynajmniej nauczę słuchać!”

Pewna wiadomość – fałszywa wprawdzie – dodała robotom większego jeszcze bodźca. Herr Schultze, powiadano, prowadzi układy z kompanją morską celem przewozu swoich dział. Od dnia tego, „kaczki” gazeciarskie szły jedna za drugą. Raz mówiono, że flota Schultze’a zatonęła, to znowu, że kolej żelazną do Sacramento zburzyli „ułani”, którzy spadli zapewne z nieba.

Pogłoski te, którym natychmiast zaprzeczano, były poprostu wyssane z palca przez dziennikarzy, którzy sami już nie wiedzieli, czem mają podtrzymywać ciekawość czytelników. W rzeczywistości, Stahlstadt nie dawał znaku życia.

Ta zupełna cisza dawała wprawdzie Marcelemu możność dokończenia rozpoczętych robót, ale z drugiej strony niepokoiła go cokolwiek w rzadkich chwilach, kiedy miał czas myśleć o tem.

Czyżby zbój miał zamiar udoskonalić baterje, albo przygotować jakąś nową sztukę w swoim rodzaju? – pytał siebie niekiedy.

Ale plan zatrzymania okrętów nieprzyjacielskich lub niedopuszczenia do opasania miasta, zdawał się zadość czynić wszystkim potrzebom, i Marceli w chwilach rozmyślań, stawał się podwójnie czynnym.

Jedyną jego przyjemnością i jedynym odpoczynkiem po pracowitym dniu, była krótka godzina, którą co wieczór spędzał w salonie pani Sarrasin.

Od samego początku doktór wymagał, żeby młody człowiek codziennie jadał u niego, wyjąwszy chyba, że gdzieindziej będzie zaproszony, ale, rzecz dziwna, dotąd nie spotkało go tak ponętne zaproszenie, by Marceli wyrzekł się tego przywileju. Wieczna partja szachów doktora z pułkownikiem Hendonem, nie była jednak tak nadzwyczajnie zajmująca, by mogła wytłumaczyć tę jego akuratność. Trzeba więc przypuszczać, że inny jakiś urok przyciągał go do domu doktora i może odgadniemy jakiego rodzaju był ten urok, chociaż Marceli sam napewno nie domyślał się tego. To pewna, że doznawał przyjemności, przebywając z panią Sarrasin i panną Joanną, kiedy wszyscy troje siedzieli wieczorem koło dużego stołu; obie dzielne kobiety zajmowały się przygotowaniem tego wszystkiego, co mogło być potrzebne w przyszłej obsłudze ambulansów.

– Czy nowe nity stalowe będą lepsze od tych, których rysunek pokazywał nam pan wczoraj? – pytała Joanna, którą zajmowało wszystko, co dotyczyło robót obronnych.

– Zapewne, proszę pani, – odpowiedział Marceli.

– Bardzo mnie top cieszy! A ile pracy, ile trudów kosztuje najmniejszy szczegół pomysłu!… Mówił pan, że wykopano wczoraj znowu pięćset metrów fosy. To wiele, prawda?

– Wcale nie, to nawet za mało! W ten sposób nie skończylibyśmy obwodu nawet za miesiąc.

– Chciałbym, żeby się to skończyło i żeby ci szkaradni Niemcy natarli już na nasze miasto. Szczęśliwi ci mężczyźni! Mogą działać i być użyteczniejsi. W ten sposób oczekiwanie wydaje im się nie tak długie, jak nam, niezdolnym do niczego.

– Do niczego, – uniósł się spokojny zwykle Marceli, – do niczego! A dla kogo, jak pani myśli, ci ludzie, którzy rzucili wszystko i stali się żołnierzami, dla kogo pracują, jeżeli nie dla spokoju i szczęścia swoich matek, swoich żon i narzeczonych? Ich zapał w was czerpie swe natchnienie. Komu zawdzięczać należy to pragnienie poświęcenia, jeżeli nie…

Marceli zamilkł zmięszany. Panna Joanna nie nastawała więcej i dyskusję musiała zakończyć dobra pani Sarrasin, mówiąc młodemu człowiekowi, że miłość wyjaśni zapał większości pracowników.

Kiedy nielitościwy obowiązek odwoływał Marcelego, kiedy musiał iść, żeby dokończyć jakiś projekt lub kosztorys, wówczas z żalem przerywał przyjemną rozmowę, i wychodząc, unosił z sobą niewzruszone postanowienie uratowania Frankopolis i wszystkich jego mieszkańców, nie wyłączając najuboższych.

Nie spodziewał się dalszego biegu wypadków, które były naturalnem, nieuniknionem następstwem praw, rządzących Stahlstadt’em.

 

Rozdział XV

Giełda w San Francisco.

 

iełda w San Francisco, odznaczająca się ogromnym ruchem przemysłowym i handlowym, była jedną z najbardziej ożywionych i najdziwniejszych giełd na świecie. Dzięki geograficznemu położeniu stolicy Kalifornji, giełda miała charakter kosmopolityczny, co było jedną z głównych jej cech. W przysionkach z pięknego czerwonego granitu, sas wysokiego wzrostu, o jasnych włosach, spotyka się z celtem o ciemnych włosach, matowej cerze i kształtnych i giętkich włosach. Murzyn kroczy obok finlanczyka i hindusa. Polinezyjczyk ze zdziwieniem patrzy na grenlandczyka. Chińczyk o skośnych oczach, ze starannie splecionym warkoczem, ociera się o historycznego swego nieprzyjaciela, japończyka. Wszystkie języki, wszystkie djalekty, wszystkie żargony mieszają tam ze sobą, jak w nowoczesnym Babelu.

Rozpoczęcie obrotów na tej giełdzie, jedynej w swoim rodzaju na świecie, nie stanowiło w dniu 12 października 18… r. nic nadzwyczajnego. Z nadejściem godziny jedenastej maklerzy i ajenci zbliżali się do siebie wesoło lub poważnie, stosownie do swych osobistych temperamentów, ściskali za ręce, szli do bufetu i rozpoczynali dzienne czynności od obfitych libacyj. Potem jeden po drugim otwierali małe mosiężne drzwiczki numerowanych przegródek, znajdujących się w sieni, a przeznaczonych na korespondencję abonentów; wyjmowali z nich ogromne paki listów, które przeglądali z roztargnieniem.

Wkrótce rozpoczęły się pierwsze targi, a jednocześnie tłum powiększył się nieznacznie. Lekki hałas powstawał w odzielnych, coraz liczniejszych grupach.

Depesze zaczęły zlatywać się ze wszystkich stron świata. Co chwilę zjawiał się kawał niebieskiego papieru; odczytywano go, wrzeszcząc z całych sił wśród burzy głosów, poczem służba giełdowa przylepiała go na północnej stronie gmachu, gdzie znajdowała się już cała kolekcja telegramów.

Ruch wzmagał się wciąż. Posługacze wbiegali, wybiegali, latali do biura telegraficznego, przynosili odpowiedzi. Wszystkie książeczki z notatkami były otwarte, zapisywano w nich, wykreślano, wydzierano. Zdawało się że jakiś rodzaj zaraźliwego szału opanował tłumem, kiedy wtem około godziny pierwszej coś tajemniczego, jak dreszcz, przeszło po ożywionych grupach maklerów.

Jeden ze wspólników Banku  „Far-West” przywiózł wiadomość dziwną, niespodzianą, niemożebną, i ona to z szybkością błyskawicy obiegła dokoła cały gmach.

Jedni mówili:

– Co za żart!… To intryga! Jak można wymyślić podobne kłamstwo?

– Ho! Ho! – mówili inni – niema dymu bez ognia!

– Kto stoi tak mocno, nie może upaść.

– Upaść można zawsze!

– Ale, panie, same nieruchomości i narzędzia stanowią kapitał osiemdziesięciu miljonów dolarów! – wołał jeden.

– Nie licząc surowca i stali, materjałów surowych i przerobionych! – odpowiadał drugi.

– I ja to właśnie mówię! Schultze wart jest dziewięćdziesiąt miljonów i gotów jestem zapłacić je w każdej chwili.

– Ale jak wytłomaczysz to zawieszenie wypłat?

– Wcale sobie tego nie tłomaczę! Nie wierzę temu!

– Jakgdyby takie rzeczy nie przytrafiały się codziennie, nawet z domami handlowemi o mocnych podstawach!

– Stahlstadt nie jest zwykłem przedsiębiorstwem – to całe miasto!

– Zresztą niemożliwe, żeby się tak miało skończyć! Zostanie zapewne utworzone towarzystwo, które weźmie w swe ręce jego interesy.

– Ale dlaczego, u djabła, Schultze nie utworzył tego towarzystwa, zanim dopuścił do protestu zobowiązań.

– To właśnie, panie, jest tak niedorzeczne, że niema o czem mówić! Jest to poprostu fałszywa wiadomość, rzucona prawdopodobnie przez Nash’a, któremu nagwałt potrzeba podwyższenia ceny stali!

– Nie jest to wcale fałszywa wiadomość! Schultze nietylko zbankrutował, ale nawet uciekł!

– Co znowu!

– Uciekł, powiadam panu. W tej chwili przylepiono telegram, który zwiastuje tę wiadomość!

beg38.jpg (192291 bytes)

Olbrzymia fala ludzi potoczyła się w stronę depesz. Ostatni kawał niebieskiego papieru zawierał te słowa:

– Nowy Jork, godzina 12, minut 10. – Bank Centralny, Fabryka Stahlstadt. Wypłaty zawieszone. Wiadomy dług – czterdzieści siedem miljonów dolarów. Schultze znikł.”

Niesposób już było wątpić, że wiadomość, chociaż zadziwiająca, była tem nie mniej prawdziwą; hypotezy posypały się ze wszystkich stron.

O godzinie drugiej lista drugorzędnych bankructw, spowodowanych upadkiem Herr Schultze’a, zaczęła zalewać rynek. Mining Bank z Nowego Jorku stracił najwięcej; dom Westerley i Synowie z Chicago został wmięszany na siedem miljonów; dom Milwaukee z Bufallo, na pięć miljonów; Bank Przemysłowy w San Francisco na półtora miljona; wreszcie domy trzeciorzędne kończyły długi ten szereg.

Zanim nawet rozeszły się te wiadomości, bankructwo Schultze’a wywołało istną burzę na giełdzie w San Francisco.

Rynek giełdowy tak ociężały zrana, jak utrzymywali znawcy, inaczej zupełnie wyglądał o drugiej po południu! Jakie podskoki! Jakie podwyżki, jaki szalony wybuch spekulacji!

Podwyżka na stal, której cena rośnie co chwilę! Podwyżka na węgiel kamienny! Podwyżka na akcje wszystkich odlewni Związku Amerykańskiego! Podwyżka na wszystkie wyroby przemysłu żelaznego! Podwyżka na grunta Frankopolis. Od czasu ogłoszenia wojny, akcje Frankopolis spadły do zera, znikły nawet z cenników papierów publicznych, a teraz nagle podskoczyły w górę; żądano sto osiemdziesiąt dolarów za morgę.

Tegoż wieczora do kantorów redakcyjnych przypuszczano szturm. Ale napróżno Herald, Tribune, Alta, Guardian, Echo i Globe olbrzymiemi literami wypisywały to, o czem się mogły dowiedzieć; wiadomości ich redukowały się prawie do zera.

Wiedziano tylko, że 25-go września, weksel na osiem miljonów dolarów, akceptowany przez Herr Schultze’a i wystawiony przez Jacksona Eldera et Comp. Bufallo, został okazany Straussowi Sehring’owi et Co., bankierom Stalowego Króla w Nowym Jorku, i że panowie ci, obliczywszy, że otwarty u nich kredyt klienta nie wystarczał na zapłacenie tej ogromnej sumy, zadepeszowali natychmiast do niego, ale nie otrzymali żadnej odpowiedzi. Przejrzawszy księgi, przekonali się ze zdziwieniem, iż od trzynastu dni nie otrzymali ze Stahlstadt’u ani żadnego listu, ani papierów wartościowych; że od dnia tego, weksle i czeki, wystawione przez Herr Schultze’a na ich kasę nagromadzały się codziennie i ulegały jednemu losowi, wracając tam, skąd przyszły, ze słowami: no effects (brak pokrycia).

Przez cztery dni żądano wyjaśnień, niespokojne depesze, gniewne pytania sypały się od domu bankowego do Stahlstadt’u.

Wreszcie nadeszła stanowcza odpowiedź: „Herr Schultze znikł 17 września” – powiadamiał telegram. – Nikt nie może dać żadnych wyjaśnień. Nie pozostawił rozkazów i kasy oddziałowe są puste.

Niepodobna już było ukrywać prawdy. Główni wierzyciele ulękli się i złożyli swoje obligi w sądzie handlowym. W kilka godzin potem bankructwo rozeszło się z szybkością piorunu, pociągając za sobą orszak drugorzędnych upadków. W południe, 13 października, ogół znanych długów wynosił czterdzieści siedem miljonów dolarów. Ze wszystkiego jednak można było przewidywać, że podniesie się jeszcze do sumy sześćdziesięciu miljonów.

Oto co wiedziano i co z małemi odmianami opowiadano we wszystkich dziennikach. Naturalnie, że każdy z nich, obiecywał na dzień następny wiadomości zupełnie świeże i jak najszczegółowsze.

W istocie, wszystkie bez wyjątku, wysłały zaraz swych korespondentów do Stahlstadt’u.

Od 14 października wieczór, Stalowe Miasto zostało oblężone przez prawdziwą armję reporterów z notatnikami i ołówkiem w ręku. Ale armja ta odbiła się jak fala o zewnętrzny obwód Stahlstadt’u. Trzymano się jeszcze dawnych rozkazów i nadaremnie reporterzy rozmaitymi środkami usiłowali przełamać opór straży; nie wpuszczono ich poza mury.

Przekonali się tylko, że robotnicy nie wiedzieli o niczem, i że nic się nie zmieniło w rutynie rządzącej ich oddziałami. W wilję tego dnia nadzorcy zapowiedzieli z wyższego rozkazu, że nie było pieniędzy w kasach oddziałowych i że z centralnej dzielnicy nie nadesłano żadnych rozkazów, więc w następną sobotę, jeżeli nie zajdzie żadna zmiana, roboty zostaną zawieszone.

Wszystko to nietylko nie wyjaśniło kwestji, a więcej jeszcze ją gmatwało. Że Herr Schultze znikł prawie od miesiąca – o tem nikt nie wątpił. Ale jaka była przyczyna i doniosłość tego zniknięcia, nikt nie wiedział. Nieokreślona myśl, że tajemnicza osobistość ukaże się lada chwilę, górowała nad niepokojem.

W pierwszych dniach roboty szły w fabryce, jak zwykle. Każdy robotnik spełniał zadanie w ograniczonym zakresie swojego oddziału. Kasy wypłacały wszystkim należność co sobotę. Ale centralizacja była w Stahlstadt’cie posunięta do stopnia doskonałości. Schultze zachował dla siebie tak całkowity kierunek nad wszystkimi interesami, że nieobecność jego musiała pociągnąć za sobą w bardzo krótkim czasie przymusowe zatrzymanie się maszynerji. I tak, od 17 września, w którym Stalowy Król po raz ostatni podpisał swe rozkazy aż do 13 października, kiedy wiadomość o zawieszeniu wypłat wybuchła, jak uderzenie piorunu, tysiące listów (wiele z nich musiało zawierać znaczne sumy), przesłanych pocztą Stahlstadt’u zostało wrzuconych do puszki Dzielnicy Centralnej i stamtąd bez żadnej wątpliwości dostało się do gabinetu Herr Schultze’a. Ale on tylko miał je prawo otwierać, znaczyć czerwonym ołówkiem i zawartość ich przesyłać głównemu kasjerowi.

Najwyższym urzędnikom fabryki nie przyszło nawet do głowy wystąpić poza zakres zwykłych swych praw. Nad podwładnymi swymi mieli władzę prawie absolutną, wobec zaś Herr Schultze’a, a nawet wobec wspomnienia jego, pełnili rolę narzędzi, nie mających ani władzy, ani powagi, ani żadnego głosu. Każdy z nich obwarował się ciasną odpowiedzialnością swego mandatu, wyczekiwał, wyglądał wypadków.

Wreszcie wypadki nadeszły. Dziwne położenie przeciągnęło się aż do chwili, kiedy domy, głównie zainteresowane, zdjęte nagłym strachem, zaczęły telegrafować, domagać się odpowiedzi, upominać się, protestować, wreszcie chwyciły się prawnych środków. Trzeba było sporo czasu, zanim doszło do tego. Nie łatwo było przypuścić, że taka finansowa potęga miała nogi z gliny. Ale teraz rzecz stała się jasna: Herr Schultze uciekł przed wierzycielami.

Oto wszystko, co reporterzy potrafili wydobyć. Nawet znakomity Meiklejohn, który wsławił się tem, że potrafił wyciągnąć polityczne zeznania od prezydenta Granta, człowieka najbardziej milczącego w tej epoce, niestrudzony Blunderbuss, który, będąc prostym korepondentem World’a pierwszy oznajmił Cesarzowi wielką nowinę o kapitulacji Plewny; tym wielkim ludziom reporterki nie powiodło się lepiej, niż innym. Musieli wyznać przed samymi sobą, że Tribune i World nie będą mogły wyjaśnić tajemnicy bankructwa Schultze’a.

Ponury ten wypadek był jedyny w swoim rodzaju, a to z powodu dziwacznego położenia Stahlstadt’u; niezależny i odrębny stan tego miasta nie pozwalał na prawidłowe i prawne śledztwo. Podpis Herr Schultze’a został wprawdzie zaprotestowany w Nowym Jorku i wierzyciele słusznie przypuszczali, że wartość fabryki może w pewnej mierze spłacić ich należność. Ale do jakiego trybunału udać się i zażądać, by zajął fabrykę lub nałożył na nią sekwestr? Stahlstadt zajmowało wyłączne stanowisko, wszystko w niem należało do Herr Schultze’a. Gdyby postawił jakiego przedstawiciela, radę administracyjną, zastępcę! Ale nic, ani sądu, ani nawet rady sądowej! On sam był królem, najwyższym sędzią, głównodowodzącym, notarjuszem, patronem sądem handlowym swego miasta. W osobie swojej urzeczywistnił ideał centralizacji. To też jego nieobecność wytworzyła zupełną próżnię i cały ten straszny gmach runął, jak domek z kart.

W innym wypadku wierzyciele mogliby utworzyć syndykat, zastąpić miejsce Herr Schultze’a, ująć w ręce jego fundusze, objąć kierunek interesów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, doszliby do przekonania, że dla wprawienia maszyny w ruch trzebaby może trochę pieniędzy i siły kierującej.

Ale tutaj nie mogło nastąpić nic podobnego. Do przeprowadzenia zastępstwa brak było podstawy prawnej. Zapora moralna była jeszcze trudniejszą do przebycia, niż okopy wzniesione dookoła Stalowego Miasta. Nieszczęśliwi wierzyciele patrzeli własnemi oczami na ruinę swoich wierzytelności i nie mogli jej zapobiec.

Tyle tylko zrobili, ze zeszli się na ogólne zebranie, naradzili między sobą i wnieśli prośbę do kongresu, by wziął w swe ręce ich interesy, by zajął się sprawą swych obywateli, wydał rozkaz przyłączenia Stahlstadt’u do ziemi amerykańskiej i w ten sposób podporządkował ten monstrualny twór pod ogólne prawo cywilizacji. Kilku członków kongresu było osobiście zainteresowanych w tej sprawie; z wielu względów prośba przemawiała do charakteru amerykańskiego i należało przypuszczać, że będzie miała zupełne powodzenie. Na nieszczęście, kongres nie obradował wówczas i obawiano się, że zajdzie niejedna przeszkoda, zanim prośba zostanie mu przedstawioną.

Tymczasem  w Stahlstadt’cie wszystko zatrzymało się w miejscu i piece gasły jeden po drugim.

Wielki popłoch zrodził się wśród ludności, złożonej z dziesięciu tysięcy rodzin, które żyły z fabryki. Ale co robić? Pracować dalej na rzecz zapłaty, która może i za pół roku nie nastąpi, a może nigdy nie nadejdzie? Nikt nie był tego zdania. A zresztą, jak pracować? Źródło obstalunków wyschło wraz z innemi źródłami. Wszyscy klienci Herr Schultze’a czekali prawnego rozwiązani sprawy, zanim odnowią dawne stosunki z fabryką. Naczelnicy oddziałów, inżynierowie i nadzorcy nie mogli działać, nie mając rozkazów.

Były zebrania, meetingi, mowy, projekty, ale planu nie zrobiono żadnego, bo niepodobna go było zrobić. Przerwa w pracy wiodła za sobą orszak nędzy, rozpaczy i występków. Pracownie wypróżniały się, oberże napełniały. Na każdy komin, z którego dym się snuć przestawał, przybywał nowy szynk w okolicznych wioskach.

Najrozsądniejsi z robotników, najprzezorniejsi, ci, którzy umieli przewidzieć ciężkie czasy i zaoszczędzili trochę grosza, pośpiesznie umknęli z manatkami, z narzędziami, z pościelą, drogą sercu każdej gospodyni, i z pucułowatemi dziećmi, których uszczęśliwił widok świata, który ukazywał im się z poza okien wagonu. Ci odjechali, rozlecieli się na cztery strony świata i odnaleźli wkrótce, jeden na wschodzie, drugi na południu, ten na północy, inną fabrykę, inne kowadło, inne ognisko…

Ale na jednego, na dziesięciu, którzy mogli urzeczywistnić to marzenie, iluż było takich, których nędza przykuwała do miejsca! Ci pozostali, z zapadłem okiem i rozdartem sercem!

Pozostali, sprzedając nędzne swe rupiecie chmarze drapieżnych ptaków, które zlatują się zwykle instynktownie tam, gdzie stanie się wielkie nieszczęście, w krótkim czasie utracili kredyt tak, jak poprzednio zapłatę i bez pracy, bez nadziei, ujrzeli przed sobą całą przyszłość nędzy, smutnej, jak ta zima, która się zbliżała!

 

Rozdział XVI

Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu.

 

iedy wiadomość o zniknięciu Schultze’go doszła do Frankopolis, Marceli powiedział:

– A może to podstęp wojenny?

Naturalnie, zastanowiwszy się, musiał przyznać, że skutki podobnego podstępu byłyby niebezpieczne dla Stahlstadt’u, że logicznie trudno było zrobić podobne przypuszczenie. Ale wiedział również, że nienawiść nie rozumuje i że może uczynić takiego człowieka, jak Herr Schultze zdolnym do poświęcenia wszystkiego dla dogodzenia swej namiętności. Bądź co bądź należało mieć się na ostrożności.

Na jego prośbę rada obrony wydała proklamację, wzywając mieszkańców, by nie wierzyli fałszywym wiadomościom, które rozsiewa nieprzyjaciel, chcąc uśpić ich czujność.

Roboty i ćwiczenia wojskowe, wykonywane z większym, niż kiedykolwiek zapałem, były odpowiedzią, którą Frankopolis słało rzekomemu podstępowi Herr Schultze’a. Ale szczegóły prawdziwe, czy fałszywe, podawane przez dzienniki z San Francisko, Chicago i Nowego Jorku; finansowe i handlowe następstwa katastrofy, zaszłej w Stahlstadt’cie; wszystkie te nieuchwytne małoznaczące dowody, potężne, gdy skupią się w jedną całość, nie pozostawiały żadnej wątpliwości.

Pewnego pięknego poranku miasto doktora obudziło się ocalone, jak śpiący, który budząc się, uwalnia się od koszmarnego snu. Tak! Frankopolis wyszło obronną ręką z opresji, nie wydobywszy nawet oręża; doszedłszy do tej zupełnej pewności, Marceli ogłosił wreszcie tę wiadomość w prasie i zapomocą obwieszczeń rozwieszonych na rogach ulic.

Wywołało to ogólne uczucie radości i ulgi. Ściskano się za ręce, winszowano sobie, zapraszano na obiady. Kobiety ukazały się w świeżych strojach, mężczyźni zaniechali chwilowo ćwiczeń, manewrów i robót. Wszyscy byli uspokojeni, zadowoleni, promieniejący. Było to niby miasto ludzi, przychodzących do zdrowia.

Ale najbardziej zadowolony ze wszystkich był niewątpliwie doktór Sarrasin. Zacny ten człowiek czuł się odpowiedzialny za los wszystkich obywateli, którzy osiedlili się z ufnością na jego gruncie i oddali się pod jego opiekę. Od miesiąca nie dawała mu spokoju obawa, że ich przyprowadził do zguby, on, który miał na celu tylko ich szczęście. Teraz uwolniony od strasznego niepokoju, swobodnie odetchnął.

Wspólne niebezpieczeństwo ściślej zjednoczyło wszystkich obywateli. Wszystkie klasy zbliżyły się więcej do siebie, uznano się za braci, których ożywiały jedne uczucia, łączyły jedne interesa. Wszyscy czuli, że serca ich zaczęły bić, dla nowej myśli, nowego wrażenia. Dla mieszkańców Frankopolis powstała ojczyzna. Obawiano się o nią, cierpiano dla niej i lepiej zrozumiano tę miłość, którą budziła w ich sercu.

Przygotowania do obrony okazały się bardzo korzystne w swych skutkach. Poznano własne siły. W danym wypadku nie potrzebowano już ich tworzyć. Znalazła się pewność siebie. Na przyszłość, na wszelki wypadek, przygotowano się do wszystkiego.

Dzieło doktora Sarrasin’a zdawało się mieć świetniejszą niż kiedykolwiek przyszłość przed sobą. I rzecz dziwna, niewdzięczność nie spotkała Marcelego. Chociaż nie on był przyczyną ocalenia, złożono mu jednak publiczne podziękowanie, jako organizatorowi obrony, temu, którego poświęceniu miasto byłoby zawdzięczało swój ratunek, gdyby zamiary Herr Schultze’a przyszły do skutku.

Lecz Marceli sądził, że rola jego nie skończyła się jeszcze.

Tajemnica, otaczająca Stahlstadt, mogła jeszcze ukrywać jakie niebezpieczeństwo, myślał sobie. I nie mógłby się uspokoić, dopóki nie rozjaśniłyby się ciemności, które otaczały jeszcze Stalowe Miasto.

Postanowił zatem wrócić do Stahlstadt’u i nie cofnąć się przed niczem, dopóki nie dojdzie ostatniego słowa zagadki.

Napróżno doktór Sarrasin przedstawia mu, że to jest rzecz trudną, może nawet bardzo niebezpieczną: że wejdzie do piekła i niewiadomo, jaka przepaść może się otworzyć pod jego stopami… Herr Schultze, tak jak on sam mu opisywał, nie był człowiekiem, mogącym bezkarnie zginąć przed światem i zakopać się pod gruzami swoich nadziei. Można się było obawiać wszystkiego do ostatniego tchnienia i ostatniej myśli takiego człowieka. Myśl ta mogła przypominać straszny zgon rekina!

– Właśnie dlatego, kochany doktorze, że to wszystko, co sobie wyobrażasz, jest możebne – odpowiedział Marceli – uważam, za mój obowiązek, udać się do Stahlstadt’u. Wyrwę lont, zanim bomba pęknie, a nawet będę prosił o pozwolenie zabrania ze sobą Oktawjusza.

– Oktawjusza! – zawołał doktór.

– Tak! Zrobił się z niego dzielny chłopiec, na którego można liczyć, i zapewniam pana, że przechadzka ta pójdzie mu na zdrowie!

– Niech was obu Bóg ma w swojej opiece! – odpowiedział wzruszony starzec, całując go.

Nazajutrz zrana, Marceli i Oktawjusz, przejechawszy opuszczone wioski, wysiedli z powozu przed bramą Stahlstadt’u. Obydwaj byli dobrze zaopatrzeni, dobrze uzbrojeni, obydwaj mieli mocne postanowienie, nie wrócić do domu, zanim nie wyjaśnią tajemnicy.

Szli jeden obok drugiego, drogą, która biegła nazewnątrz dokoła szańców; prawda, której Marceli nie chciał dotąd uwierzyć, ukazywała mu się teraz w całej swej grozie.

Fabryka stanęła, było to nadto widoczne.

Gdyby dawniej, tak jak teraz, szedł w ciemną noc bez żadnej gwiazdki na niebie, byłby zdaleka ujrzał światło gazu, połysk bagnetu stojącej warty, tysiące oznak życia, których teraz brakło zupełnie. Oświecone okna budynków migotały tysiącem świateł. Teraz wszystko było ciemne i głuche. Śmierć zdawała się krążyć nad miastem, którego wysokie kominy sterczały, jak szkielety na widnokręgu. Kroki Marcelego i jego towarzysza wydawały odgłos, jak na pustyni. Wrażenie samotności i spustoszenia było tak silne i dojmujące, że Oktawjusz zawołał:

– Dziwna rzecz, nigdy jeszcze nie spotkałem się z podobną ciszą! Możnaby pomyśleć, że jesteśmy na cmentarzu!

Była siódma, kiedy Marceli i Oktawjusz stanęli nad fosą, naprzeciw głównej bramy Stahlstadt’u. Ani jednej istoty nie było widać na szczycie murów, najmniejszego śladu warty, która stała dawniej w pewnych odstępach, jak słupy ludzkie. Zwodzony most był podniesiony, a przed bramą widniała przepaść szeroka na pięć lub sześć metrów.

Młodzi ludzie strawili całą godzinę, zanim umocowali kawałek liny, zarzucając ją z całej siły na jedną z belek. Kiedy po wielu trudach udało się to wreszcie Marcelemu, Oktawjusz, zawiesiwszy się na linie, czepiając się jej rękami, dostał się na dach bramy. Poczem Marceli podawał mu zkolei broń i zapasy, wreszcie sam udał się tą samą drogą.

beg39.jpg (170807 bytes)

Trzeba było następnie przerzucić linę na drugą stronę muru i wszystkie impedimenta spuścić w taki sposób, w jaki je poprzednio podniesiono do góry i wreszcie zsunąć się samym na ziemię.

Młodzi ludzie znaleźli się w ten sposób na drodze, którą Marceli przebywał pierwszego dnia, wchodząc do Stahlstadt’u. Cisza i milczenie panowały tu teraz. Przed nimi wznosiła się czarna i niema masa zabudowań, których oszklone okna zdawały się patrzeć na natrętów, jakgdyby mówiąc:

– Wynoście się!… Poco wam nasze tajemnice, poco staracie się je przeniknąć.”

Marceli i Oktawjusz naradzili się chwilę.

– Najlepiej udać się do bramy O., którą znam już, – rzekł Marceli.

Skierowali się w zachodnią stronę i wkrótce stanęli przed wielką arkadą, na froncie której wyryta była wielka litera O. Obie połowy ciężkich dębowych drzwi, z wielkimi stalowymi gwoździami były zamknięte. Marceli zbliżył się i uderzył w nie kilka razy kamieniem, który podniósł na drodze.

Odpowiedziało mu tylko echo.

– No! Do roboty! – zawołał do Oktawjusza.

Trzeba było powtórzyć ciężką robotę z rzucaniem liny poza bramę, szukając o co dałoby się ją uczepić. Trudności były przytem niemałe, lecz wreszcie Marceli i Oktawjusz przebyli i ten mur i znaleźli się w oddziale O.

– Tak, – zauważył Oktawjusz, – nie rozumiem poco to wszystko! Daleko zaszliśmy! Przebywszy jeden  mur, znajdziemy przed sobą drugi.

– Cicho w szeregach! – odparł Marceli. – Oto i moja dawna pracownia. Miło mi będzie zajrzeć do niej i wziąć ztamtąd kilka narzędzi, których będziemy zapewne potrzebować, nie zapominając również o dynamicie.

Była to wielka sala odlewów, w której młody alzatczyk był zatrudniony po wstąpieniu swojem do fabryki. Jakże ponuro było tu teraz; wygasłe piece, zardzewiałe szyny, pokryte kurzem windy, wznoszące ku górze wielkie swe ramiona, jakgdyby szubienice! Widok ten mroził serca i Marceli odczuł potrzebę jakiejś zmiany.

– Oto pracownia, która cię więcej zajmie, – rzekł do Oktawjusza, prowadząc go do szynku.

Oktawjusz spostrzegł z zadowoleniem na drewnianej półce cały szereg czerwonych, żółtych i zielonych flaszek. Kilka puszek z konserwami połyskiwało białą swą blachą. Było z czego urządzić śniadanie, którego potrzeba dawała się zresztą odczuć. Młodzieńcy zasiedli zatem przy bufecie i posiliwszy się, nabrali świeżych sił do dalszej wyprawy.

Marceli, jedząc, myślał, co miał dalej robić. Niepodobna było marzyć o wdarciu się na mur Centralnej Dzielnicy. Mur ten był bardzo wysoki, odosobniony od wszystkich innych zabudowań i tak gładki, że nie było o co zaczepić na nim liny. Żeby znaleźć jego bramę – prawdopodobnie miał tylko jedną – trzeba było zwiedzić wszystkie oddziały, a to było niełatwe. Wypadało używać dynamitu, rzeczy ryzykownej, bo zdawało się niepodobieństwem, by Herr Schultze zginął, nie pozostawiwszy za sobą żadnej zasadzki, nie przygotowawszy kontrminy, przeciwko tym, którzy po jego oddaleniu się, zechcą opanować Stahlstadt’em. Wszystko to nie mogło odstraszyć Marcelego.

Widząc, że Oktawjusz posilił się i odpoczął, Marceli udał się z nim na koniec ulicy, aż do stóp wielkiego muru z kamienia ciosowego.

– Co powiedziałbyś o zrobieniu tutaj podkopu? – zapytał.

– Ciężko to będzie, ale nie jesteśmy leniuchami! – odpowiedział Oktawjusz, gotów do wszystkiego.

Zaczęła się robota. Trzeba było odrzucić ziemię z pod muru, wprowadzić drąg w szparę między dwa kamienie, wyrwać z nich jeden i wreszcie zapomocą świdra, wybić kilka małych równoległych otworów. O dziesiątej wszystko już było gotowe, kiszki z dynamitem umieszczone i lont zapalony.

Marceli wiedział, że lont będzie palić się pięć minut, a że zauważył poprzednio, iż szynk, umieszczony w suterynach, tworzy sklepioną piwnicę, schronił się tam z Oktawjuszem.

beg40.jpg (207679 bytes)

Nagle budynek i piwnica zadrżały, jak wskutek trzęsienia ziemi. Zaraz potem nastąpił straszny huk, jakgdyby wystrzał z trzech lub czterech dział odrazu. Potem, po dwóch lub trzech sekundach grad gruzów posypał się na ziemię ze wszystkich stron.

Przez kilka następnych minut słychać było tylko przeciągły grzmot zapadających się dachów, trzask belek, huk walących się murów i brzęczącą kaskadę stłuczonych szyb.

Wreszcie straszny ten hałas przycichł. Oktawjusz i Marceli wyszli ze swego schronienia.

Marceli  chociaż oswojony z nadzwyczajnymi skutkami ciał wybuchających, zdziwił się jednak, ujrzawszy teraz ich rezultat. Zburzone mury wszystkich pracowni w pobliżu Centralnego Oddziału podobne były do zbombardowanego miasta. Gruzy, odłamy szkła, szczątki gipsu zaścielały ziemię dokoła; chmury kurzu, wyrzucone w górę, opadały powoli, pokrywając jakby śniegiem te ruiny.

Marceli i Oktawjusz pobiegli do wewnętrznego muru. Ten był także zniszczony na szerokość piętnastu do dwudziestu metrów; po drugiej stronie wyłomu alzatczyk ujrzał dziedziniec znany mu dobrze, dziedziniec, na którym przepędził niegdyś tyle monotonnych godzin.

Na dziedzińcu nie było również żadnej straży, a zatem łatwo było przebyć kratę, która go opasywała… Młodzi ludzie znaleźli się wkrótce po drugiej stronie kraty.

Wszędzie panowała ta sama cisza.

Marceli przejrzał pracownię, w której koledzy podziwiali niegdyś jego rysunki. W jednym z jej kątów znalazł na desce rysunek maszyny parowej, który rozpoczął, kiedy z rozkazu Herr Schultze’a został przywołany do parku. W czytelni znalazł znajome książki i dzienniki.

Na wszystkiem widniała cecha wstrzymanych prac i nagle przerwanego życia.

Dwaj młodzieńcy doszli do wewnętrznej granicy Centralnej Dzielnicy i znaleźli się wkrótce u stóp muru, który, jak Marceli sądził, oddzielał ich od parku.

– Czy i tym kamieniom trzeba będzie kazać skakać? – zapytał Oktawjusz.

– Może być… ale chcąc wejść, moglibyśmy najprzód poszukać furtki, którą prosta raca wysadzi w powietrze.

Obydwaj zaczęli iść wzdłuż muru, otaczającego park. Od czasu do czasu musieli zbaczać, obchodzić dokoła budynki, które jak ostrogi przytykały do muru, albo przełazić przez kraty. Nigdy jednak nie tracili z oka swego celu i wkrótce trudy ich zostały wynagrodzone. Mała furtka, niska i ciemna, ukazała się w murze.

W dwie minuty, Oktawjusz zrobił świdrem dziurę w dębowych deskach. Marceli  przyłożył natychmiast oko do tego otworu i z wielkiem zadowoleniem ujrzał po drugiej stronie zwrotnikowy park z wieczną zielonością i wiosenną temperaturą.

– Wysadzimy jeszcze te drzwi i dostaniemy się wreszcie do fortecy, – rzekł do swego towarzysza.

– Raca dla tych paru desek, – odparł Oktawjusz, – toby było za wiele honoru.

I zaczął drągiem silnie podważać drzwi.

Zaledwie wstrząsnął niemi, kiedy od wewnętrznej strony zazgrzytał w zamku klucz i odsunęły się dwa rygle.

Drzwi nawpół się otwarły, od wewnątrz przytrzymywał je bowiem gruby łańcuch.

– „Wer da”? (Kto tam?) – spytał chrapliwy głos.

Poprzednia częśćNastępna cześć