Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział XV-XVIII)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM pierwszy

 

 

Rozdział XV

Harris.

 

azajutrz z rana, dnia 7 kwietnia, Austyn stojący na straży przed wschodem słońca, widział jak Dingo pobiegł ku rzece, szczekając gwałtownie; jednocześnie wyszli z groty pani Weldon, Dick i murzyni.

Dingo nie mógł tak szczekać bez powodu.

– Pies zwietrzył jakaś żyjącą istotę, człowieka lub zwierzę – powiedział Dick.

– Nie musi to być jednak Negoro – rzeki stary Tom – gdyż Dingo ujadałby zawzięciej.

– Jeśli nie Negoro, to któżby to mógł być? – zapytała pani Weldon.

– Dowiemy się o tem wkrótce – odparł Dick, a zwróciwszy się do Austyna, Batego i Herkulesa, rzekł:

– Weźcie broń i chodźcie za mną!

Zarówno Dick, jak i murzyni, uzbroiwszy się w dubeltówki Remingtona i kordelasy, udali się na wybrzeże; pani Weldon, Akteon i stary Tom stanęli przed grotą, w której pozostała Nany i mały Janek.

Słońce wschodziło. Promienie jego odbijane w swej drodze o wysokie góry, nie padały bezpośrednio na urwiste wybrzeże, ale aż do zachodniego widnokręgu; morze błyszczało pod blaskiem pierwszych ogni gwiazdy dziennej.

Dick i towarzyszący mu murzyni szli ponad rzeczką; Dingo stał, jakby czatował na zwierza i ujadał bezustannie; widocznie coś widział lub zwietrzył.

Jakoż tym razem Dingo nie szczekał na swego nienawistnego wroga, Negora; jakiś człowiek ukazał się w tej chwili na krańcu wybrzeża. Szedł ostrożnie, powoli, pragnąc zwykłymi w takich razach sposobami ułagodzić psa, na którego gniew widocznie nie chciał się narazić.

– To nie jest Negoro! – zawołał Herkules.

– Pewnie nie stracimy na zamianie – dodał Baty.

– Prawdopodobnie to jakiś krajowiec, dzięki któremu nie będziemy już zmuszeni rozłączyć się i od niego dowiemy się nareszcie, gdzie mianowicie przebywamy. I, zarzuciwszy broń na ramię, wszyscy zbliżyli się ku nieznajomemu.

Ten zobaczywszy ich, okazał najpierw najżywsze zdziwienie, wyraźnie nie spodziewał się w tych stronach spotkać cudzoziemców; widocznie nie dostrzegł jeszcze rozbitego Pilgrima, który wytłomaczyłby mu obecność rozbitków.

Spostrzegłszy zbliżających się czterech uzbrojonych ludzi, nieznajomy w pierwszej chwili chciał się cofnąć i pochwycił broń przerzuconą przez ramię, lecz gdy Dick pozdrowił go uprzejmie, bez obawy postąpił naprzód.

Dick przypatrywał mu się uważnie.

Był to mężczyzna lat około czterdziestu, silny, wysoki, oczy miał pełne życia, włosy i brodę szpakowatą, cerę ogorzałą od ciągłego przebywania na powietrzu. Miał na sobie rodzaj bluzy skórzanej, duży kapelusz z szerokiem rondem, długie po kolana buty z wielkiemi ostrogami. Dick poznał od razu, iż nie był to indyanin, ale jeden z tych cudzoziemców, szukających przygód, których często spotkać można w oddalonych strefach.

Z jego sztywnej postawy i rudawych włosów wnosił, iż nieznajomy musi pochodzić z rasy anglo-saksońskiej – a w żadnym razie nie jest ani Indyaninem ani Hiszpanem.

15cap_37.jpg (188876 bytes)

Dick przemówił doń po angielsku, nieznajomy odpowiedział w tymże języku, zupełnie dobrym akcentem i, podchodząc bliżej, podał mu rękę.

Murzynów powitał lekkiem skinieniem głowy, ale nie rzekł do nich ani słowa.

– Pan jesteś Anglikiem? – zapytał Dicka.

– Nie, jestem Amerykaninem – odpowiedział tenże.

– Z południa?

– Z północy.

Widocznie odpowiedź ta zadowoliła nieznajomego, gdyż silniej jeszcze, prawdziwie po amerykańsku, uściskał dłoń Dicka.

– Czy mogę zapytać, jakie losy zagnały pana na to wybrzeże?

W tej chwili nadeszła pani Weldon, a nieznajomy, zanim jeszcze Dick zdołał mu odpowiedzieć, zdjął kapelusz i grzecznie jej się ukłonił.

Pani Weldon zbliżyła się i odpowiedziała na zadane pytanie.

– Jesteśmy tu od wczoraj – rzekła – gdyż statek nasz rozbił się o nadbrzeżne skały. – Twarz nieznajomego wyrażała głębokie współczucie i szukał wzrokiem szczątków rozbitego statku.

– Już prawie śladów nie zostało po naszym Pilgrimie – rzekł Dick – fale morskie rozniosły jego szczątki.

– Przedewszystkiem prosimy pana, chciej nam powiedzieć, gdzie się znajdujemy? – rzekła pani Weldon.

– Jesteście państwo na wybrzeżach Ameryki południowej – odrzekł nieznajomy, zdziwiony tem pytaniem. – Jakże możecie nie wiedzieć o tem?

– Burza zagnała nas w przeciwną stronę – rzekł Dick. – Ale zechciej pan oznaczyć nam ściśle miejscowość tę, zapewne są tu wybrzeża peruwiańskie.

– Nie, mój młody przyjacielu, strona ta leży dalej na południe, są to wybrzeża Boliwii.

– Ach! – zawołał Dick.

– Jest to południowa część Boliwii, sąsiadująca z Chili.

– Cóż to za szczyt? – pytał dalej Dick, wskazując na wzgórze, leżące w stronie północnej.

– Nie znam jego nazwy, bo chociaż bywałem we wnętrzu tego kraju, które często przebywałem, na tych wybrzeżach jestem po raz pierwszy.

Dick rozmyślał nad tem, czego się dowiedział.

Objaśnienia nieznajomego nie dziwiły go zbytecznie, gdyż obliczenia jego mogły, a nawet musiały być błędne odnośnie do prądów, nie zachodziła jednak zbyt wielka pomyłka. Nie nasuwała się żadna wątpliwość, co do prawdziwości słów nieznajomego, a skoro miały to być wybrzeża południowej Boliwii, nic więc dziwnego, iż były bezludne.

– Z odpowiedzi pańskiej, wnoszę, iż znajdujemy się w dość znacznej odległości od Limy? – zapytał Dick.

– Ma się rozumieć! – odpowiedział nieznajomy – Lima leży daleko stąd… Tam, na północ.

Zaniepokojona już zniknięciem Negora, pani Weldon bacznie przyglądała się obcemu, ale ani w obejściu jego, ani w wyrażeniach nie zauważyła nic takiego, coby mogło wzbudzić jakieś podejrzenie.

– Czy nie weźmiesz mi pan za złe – rzekła – jeżeli go zapytam jakiego jesteś pochodzenia?

– Jestem Amerykaninem, tak samo, jak pani.

– Nazywam się Weldon.

– A ja Harris; urodziłem się w południowej Karolinie, ale od dwudziestu już lat porzuciłem kraj rodzinny i bardzo jestem zadowolony, że spotykam rodaków.

– Czy mieszkasz pan w tych okolicach? – pytała dalej.

– Nie, pani – odrzekł – mieszkam na południu, nad granicą chilijską, obecnie udaję się do Atacama, na północo-wschód.

– Czy znajdujemy się na krańcach puszczy Atacama? – wtrącił Dick.

– Tak, młody mój przyjacielu, a puszcza ta ciągnie się aż poza góry zamykające horyryzont. Puszcza ta tworzy, jakby oddzielny kraj w obszarach południowej Ameryki, od której bardzo się różni pod wielu względami; jest to okolica najciekawsza i jednocześnie bardzo mało znana.

– Czy sam pan odbywasz te podróż? – zapytała pani Weldon.

– O, nie pierwszy raz jestem w tych okolicach. O jakie dwadzieścia mil stąd znajduje się wielka ferma San Felice, należąca do mojego brata; udaję się tam w interesach handlowych. Jeżeli państwo chcecie udać się tam ze mną, będziecie dobrze przyjęci, a stamtąd łatwo już dostaniecie się do miasta Atacama, brat mój chętnie was tam zaprowadzi.

Ta chęć wyświadczenia przysługi, uprzedzała na korzyść Amerykanina. Zwrócił się jeszcze do pani Weldon i zapytał:

– Murzyni towarzyszący pani są zapewne niewolnikami?

– Niema już niewolników w Stanach Zjednoczonych – odpowiedziała pani Weldon. – Na północy niewolnictwo dawno już zostało zniesione, południe musiało iść za tym przykładem.

– Prawda, zapomniałem, iż wojna z 1862 roku rozwiązała tę ważną sprawę – więc przepraszam tych panów – dodał z uśmiechem, wyglądającym na szyderstwo, – iż wziąłem ich za służących.

– Z największa chęcią przyjęlibyśmy służbę u pani Weldon, ale niczyją nie jesteśmy własnością – powiedział stary Tom. – Ja wprawdzie byłem niewolnikiem; sprzedano mnie w Afryce, gdy liczyłem lat sześć, ale syn mój Baty, urodził się już, gdy byłem wolnym, a wszyscy towarzysze moi, są dziećmi wolnych już rodziców.

– Jest wam czego powinszować. Tutaj w Boliwii niema wcale niewolników, więc nie macie się czego obawiać, jesteście tu tak swobodni, jak w stanach Nowej Anglii.

W tej chwili Nany z Jankiem wyszła z groty i chłopczyk, zobaczywszy matkę, prędko pobiegł ku niej.

15cap_38.jpg (181340 bytes)

– Śliczny chłopczyk – rzekł Amerykanin, zbliżając się do niego.

– To mój synek – powiedziała pani Weldon.

– Czy pozwolisz mi go pani uściskać? – zapytał.

– I owszem – odpowiedziała.

Ale widocznie nieznajomy nie podobał się Jankowi, gdyż się odwrócił od niego i ukrył twarzyczkę w fałdach sukni matki.

– Nie chcesz mi dać całusa, czy mnie się boisz, kochanku? – mówił pan Harris.

– Daruj pan, jest nieśmiały wobec obcych – odrzekła pani Weldon.

– No, no, w drodze poznamy się lepiej, a przybywszy do fermy wsadzę go na małego kucyka, na którym nauczy się jeździć.

Ale i ta obietnica nie ujęła chłopczyka, który wciąż odwracał się od pana Harris, co było nieprzyjemnem dla pani Weldon, która obawiała się obrazić człowieka, tak chętnie ofiarującego swoje usługi.

Dick długo zastanawiał się nad uczynioną propozycyą podróży do fermy San Felice. Była to podróż długa i uciążliwa, przeszło dwieście mil drogi, a przytem żadnych środków komunikacyi. Uczynił w tym względzie niektóre uwagi i oczekiwał, co na nie odpowie pan Harris.

– Wistocie, droga jest długa, ale w pobliżu, w lesie mam wierzchowca, którego chętnie oddam na usługi pani Weldon i jej synka, co się nas tyczy, możemy bez zbytniego nawet utrudzenia przebyć tę drogę piechota. Idąc ponad wybrzeżem tej rzeczki jest rzeczywiście mil dwieście, ale jeżeli udamy się przez las, nie będzie więcej jak sto dwadzieścia. Robiąc dziesięć mil dziennie, we dwanaście dni staniemy na miejscu.

Pani Weldon uprzejmie podziękowała Amerykaninowi.

– Przyznam się – mówił dalej Harris – nie przebywałem dotąd jeszcze tego lasu, ale przypuszczam, iż łatwo znajdę drogę, tak często podróżuję po podobnych przestrzeniach. O to mi tylko jeszcze chodzi, iż mam tak mało żywności, że zaledwie dla jednego wystarczy.

– O! my mamy dostateczny zapas i chętnie podzielimy się z panem – rzekła pani Weldon.

– W takim razie – odpowiedział – nic nie stoi już na przeszkodzie i możemy się wybrać w drogę.

Rzekłszy to, udał się w kierunku lasu, aby przyprowadzić konia, ale Dick zatrzymał go i zapytał:

– Panie Harris, czy nie lepiej byłoby zamiast przebywać sto dwadzieścia mil w puszczy Atacama, iść przez wybrzeże; mniejsza o to, iż droga jest dłuższa, lecz może dotarlibyśmy prędzej do jakiegoś miasta w północnej lub południowej stronie.

– Ależ – odparł marszcząc nieznacznie brwi pan Harris – o ile wiem, niema tu nigdzie miasta bliżej, jak o jakie trzysta lub czterysta mil, zresztą mało znam te wybrzeża.

– No tak, niema miast w północnej stronie, ale może są w południowej?…

– To chybaby należało wędrować aż do Chili – odpowiedział – a to droga również bardzo daleka i, będąc na waszem miejscu, nie chciałbym zapuszczać się zbytnio w pampasy rzeczypospolitej argentyńskiej. Co się mnie tyczy, przykro mi bardzo, ale tam nie mógłbym wam towarzyszyć.

– Czy okręty udające się do Chili, nie przepływają około tych wybrzeży? – zapytała pani Weldon.

– Nie – odparł Harris – żeglują środkiem morza i pewnie nie spotkaliście też żadnego?

– W istocie – odpowiedziała, a zwracając się do Dicka, zapytała – czy masz jeszcze o co zapytać pana Harris?

– Jedno jeszcze pytanie – odpowiedział Dick, który widocznie niezbyt chętnie zgadzał się na propozycje amerykanina.

– Zechciej pan powiedzieć, proszę, w jakim porcie będziemy mogli znaleźć okręt, któryby nas zawiózł do San-Francisco.

– Doprawdy, nie umiem na to odpowiedzieć – odparł amerykanin – mogę tylko zapewnić, iż z fermy San Felice dostarczymy wam środków dostania się do Atacamy, a stamtąd już…

– Nie sądź pan, iż Dick odmawia przyjęcia usługi, jaka nam wyświadczyć pragniesz – powiedziała pani Weldon.

– Nie mam tego zamiaru – rzekł Dick – ubolewam tylko nad tem, iż los nie zagnał nas przynajmniej o kilka stopni wyżej, bądź na północ, bądź na południe, wówczas bylibyśmy bliżej jakiegoś portu i nie byli zmuszeni nadużywać uprzejmości pana Harris.

– O! nie troszcz się o to bynajmniej, młody przyjacielu, tak rzadko mam sposobność spotkać ziomków, iż cieszę się niezmiernie, że wam mogę się na co przydać.

– Z wdzięcznością też przyjmujemy usługi pańskie – rzekła pani Weldon – tylko nie chciałabym pozbawiać pana jego konia, mogę dużo chodzić.

– Zapewniam panią, iż ja daleko więcej – odrzekł, śmiejąc się amerykanin – tak przyzwyczaiłem się do długich podróży w pampasach! Koń więc mój służyć będzie pani i małemu Jankowi; a być nawet może, iż w drodze spotkamy kogoś ze służby z fermy, zwykle jeżdżą konno, więc odstąpią nam swoich wierzchowców.

Dick, nie chcąc sprzeciwiać się woli pani Weldon, która widocznie zgadzała się z radą pana Harris, rzekł zwracając się do tegoż:

– Kiedyż udamy się w drogę?

– Dziś jeszcze – odpowiedział amerykanin – w kwietniu już rozpoczynają się burze i słoty, pragnąłbym, abyście przedtem przybyli do San Felice. Droga przez las jest nie tylko o wiele krótsza, ale zdaje się i bezpieczniejsza…

– Towarzysze – rzekł Dick, zwracając się do Toma i murzynów – trzeba nam przygotować się do drogi. Wybierzcie z zapasów naszych, co się da przenieść najłatwiej i porobimy węzełki, którymi się podzielimy i każdy coś nieść będzie.

– Panie Sand – rzekł Herkules – pozwól mi wziąć wszystko.

– Nie, poczciwy Herkulesie, ciężar podzielony łatwiej nieść się daje.

– Dzielny z ciebie towarzysz podróży, Herkulesie – rzekł Harris, spoglądając na murzyna wzrokiem taksatora – drogoby za ciebie zapłacono na targowiskach afrykańskich.

– Nie jestem na sprzedaż i nikt mnie nie kupi za żadne pieniądze – odparł gniewnie murzyn.

– Zanim puścimy się w drogę – rzekła pani Weldon – zechciej pan razem z nami spożyć posiłek, na jaki nas stać obecnie.

– Przyjmuję jak najchętniej – odrzekł wesoło amerykanin.

– Za kwadrans śniadanie będzie gotowe.

15cap_39.jpg (252097 bytes)

– Skorzystam z tego czasu i pójdę przyprowadzić tu mojego konia on już pewnie zjadł swoje śniadanie.

– Czy pozwolisz pan, abym mu towarzyszył? – zapytał Dick.

– Jeżeli chcesz, młodzieńcze, i owszem; pokażę ci, w jakim kierunku płynie ta rzeczka. – Obaj weszli do lasu.

Jednocześnie polecono Herkulesowi odszukać kuzyna Benedykta. Entomolog, nie trwożąc się o nic i o nikogo, wdrapał się na wierzchołek wzgórza, szukając jakiegoś nieznanego owadu.

Herkules sprowadził go prawie gwałtem; pani Weldon oznajmiła kuzynowi, iż postanowiono puścić się w drogę, która potrwa najmniej dziesięć dni. Entomolog odpowiedział, iż chętnie zgadza się na to, i będzie wędrował choćby przez całą Amerykę, byle mu nie przeszkadzano w drodze szukać owadów do jego zbioru.

Pani Weldon dopomagała Nany przyrządzić posilne śniadanie, a przez ten czas, Harris i Dick zapuścili się w las, gdzie o jakie trzysta kroków stał koń przywiązany do drzewa i zarżał radośnie, ujrzawszy swojego pana.

Dickowi zdawało się, iż wierzchowiec ten z powierzchowności przypomina rasę arabską.

– Widzisz panie Sand, iż to dzielny rumak i można być pewnym, iż się na nim nie zawiedziemy.

Amerykanin odwiązał konia i skierowali się do wybrzeża. Dick powiódł uważnie wzrokiem po rzece i lesie, osłaniającym oba jej brzegi, ale nigdzie nic nie dostrzegł, coby go mogło zaniepokoić.

Nagle jednak przyszło mu na myśl zadać Amerykaninowi pytanie, którego tenże pewnie się nie spodziewał:

– Czy nie spotkałeś pan dzisiaj w nocy pewnego Portugalczyka, nazwiskiem Negoro?

– Negoro?… – odrzekł tenże tonem człowieka nie pojmującego, o co chodzi; – któż to jest ów Negoro?

– Negoro był kucharzem na naszym statku i znikł bez śladu.

– Może utonął?… – zapytał Harris.

– O nie! – odpowiedział Dick był z nami jeszcze wczoraj wieczór, dopiero w nocy nas opuścił, nie wiem, w którą udał się stronę i myślałem, że może go pan gdzie spotkał.

– Nie, nikogo nie spotkałem, a jeżeli ów Negoro sam puścił się w las, prawdopodobnie zabłądził. Może go gdzie spotkamy.

Gdy powrócili do groty, śniadanie było już gotowe. Tak samo jak wczorajsza kolacya składało się z konserwowanego mięsa, świeżej wody i sucharów. Harris zajadał smacznie i dowiódł, że przyroda obdarzyła go niezwykłym apetytem.

– Możemy być zupełnie spokojni – zawołał – iż w drodze nie umrzemy z głodu, ale może nie da się to zastosować do jakiegoś Portugalczyka, o którym mi wspominał pan Sand.

– Mówiłeś z panem o nim? – zapytała pani Weldon.

– Tak jest, chciałem się dowiedzieć, czy go pan Harris przypadkiem nie spotkał.

– Co tam! – rzekł Amerykanin – nie troszczmy się o niego a gotujmy się do drogi. Jestem na rozkazy pani.

Każdy miał przeznaczony dla siebie węzełek; pani Weldon wsiadła na konia z pomocą Herkulesa i posadziła obok siebie Janka, który, przerzuciwszy przez ramię swoją małą fuzyjkę, cieszył się wielce, iż nie maszeruje piechotą, przytem ani myślał podziękować temu, któremu zawdzięczał tak wygodne siedzenie.

Pozwolono mu trzymać uzdę i chłopczyk, radując się niewymownie, był przekonany, iż jest dowódcą całej karawany.

 

Rozdział XVI

Przez las.

 

15cap_40.jpg (249507 bytes)

hociaż nic nie usprawiedliwiało smutnych przeczuć, miotających sercem Dicka, nie bez pewnego atoli niepokoju zapuszczał się w las, przez którego trudne do przejścia ścieżki, mieli nasi podróżnicy wędrować przeszło dni dziesięć.

Pani Weldon była zupełnie spokojna, chociaż, jako kobieta i matka, daleko więcej powinna była się obawiać niebezpieczeństw.

Dwie rzeczy przyczyniały się do uspokojenia jej, a mianowicie, że w okolicy tej nie należało obawiać się ani krajowców, ani dzikich zwierząt, oraz pewność, iż pod przewodnictwem pana Harris, który, jak zapewniał, wybornie znał te okolice, dojdą do zamierzonego celu.

Oto porządek pochodu, którego, o ile możności, postanowiono się trzymać:

Na czele mieli postępować pan Harris i Dick Sand, jeden uzbrojony w dubeltówkę, drugi w rewolwer, za nimi Baty i Austyn, również uzbrojeni, każdy bowiem z nich miał dubeltówkę i kordelas.

Dalej jechała konno pani Weldon z Jankiem, potem Nany i stary Tom.

Zamykali zaś pochód Akteon, także uzbrojony rewolwerem, i Herkules z siekierą za pasem.

Dingo biegał tu i ówdzie, jak to słusznie zauważył Dick, jak pies węszący za jakimś śladem. Zachowanie jego widocznie się zmieniło od czasu rozbicia się o skały Pilgrima i wylądowania na te wybrzeża. Był niespokojny i bezustannie prawie warczał głucho, więcej żałośnie niż gniewnie.

Co się tyczy kuzyna Benedykta, tego tak samo, jak Dinga, trudno było upilnować, aby nie wychodził z porządku. Z pudełkiem, przewieszonem przez ramię, z siatką w ręku, z lupą na tasiemce, zawieszoną na szyi, odbiegał w różnych kierunkach, rozsuwając wysokie trawy i szukając owadów. Kuzyn Benedykt zupełnie nie zwracał uwagi, iż naraża się na ukąszenie jakiejś jadowitej gadziny.

Z początku pani Weldon, zaniepokojona ciągłem jego oddalaniem, przywoływała go co chwila, ale daremnie.

– Kuzynie Benedykcie – rzekła nareszcie do niego – proszę cię bardzo, nie oddalaj się…

– Ależ kuzynko – przerwał – skoro spostrzegę owad…

– Skoro spostrzeżesz owad, proszę cię, zostaw go w spokoju lub zmuszona będę odebrać ci blaszane pudło.

– Odebrać mi moje pudło! – zawołał z takiem oburzeniem, jakby ktoś groził mu pozbawieniem życia.

– Odbiorę ci również twoją siatkę – dodała bez litości.

– Moją siatkę, kuzynko!… Może jeszcze i okulary… ale nie… nie posunęłabyś się tak daleko.

– A, zapomniałam o okularach! Bardzo ci dziękuje, kuzynie Benedykcie, żeś mi o nich przypomniał. Zabrawszy ci okulary, uczynię cię prawie niewidomym, a wówczas będziesz zmuszony być ostrożnym i nie oddalać się od nas.

Ta ostatnia groźba poskutkowała; kuzyn Benedykt był grzeczny i posłuszny przez całe pół godziny, poczem znów zaczął odbiegać w tę lub ową stronę.

Ale ponieważ nicby nie pomogło, gdyby mu nawet odebrano pudełko, siatkę i okulary, pozostawiono go w spokoju, polecając jednocześnie Herkulesowi, aby baczną nad nim rozciągnął opiekę. Olbrzym sumiennie spełniał włożony nań obowiązek i w razie potrzeby niezawodnieby postąpił z kuzynem Benedyktem tak, jak ten ostatni z owadami, to jest pochwyciłby go jak można najdelikatniej i odniósł tak troskliwie, jak entomolog najrzadszy jaki owad.

Karawana, jak widzieliśmy, była bardzo dobrze uzbrojona i bacznie czuwała nad sobą; ale, jak to mówił pan Harris, nie było się czego obawiać, chyba spotkania koczujących Indyan, ale i to pewnie nie będzie miało miejsca.

W najgorszym wypadku mogli też być bezpieczni, wszystko bowiem z góry obmyślili.

Nie można było nazwać wązkiej ścieżyny, wijącej się wśród lasu drogą, było to prędzej przejście dla zwierząt niż dla ludzi. Z wielką tedy trudnością mogli posuwać się naprzód, to też pan Harris trafnie obliczył, że idąc przez dwanaście godzin, nie będą mogli ujść więcej, jak 5-6 mil.

Pora była bardzo piękna. Słońce wznosiło się ku zenitowi, roztaczając szeroko swe prostopadłe promienie. Harris zwrócił uwagę, iż na łąkach upał taki byłby nie do wytrzymania, ale pod tem gestem sklepieniem lasu, można nie zważać na niego.

Zarówno pani Weldon, jak jej towarzysze, nie znali większej części drzew, rosnących w tym lesie. Były tam »bauhinie« czyli drzewa żelazne, »molompia«, drzewo bardzo mocne i lekkie, przydatne do budowy łodzi i wioseł, kórego pień obficie wydaje żywice; dalej »fustet«, rodzaj drzewa farbiarskiego, oraz »gwajaki«, mające dwanaście stóp średnicy.

Dick zapytywał w drodze Amerykanina o nazwy rozmaitych tych drzew.

– Czy nigdy młody mój przyjacielu, nie byłeś na wybrzeżach Ameryki południowej? – zapytał przedtem nim odpowiedział na jego pytania.

– Nigdy – odparł Dick.

– Ale zwiedziłeś zapewnie wybrzeża Kolumbii, Chili lub Patagonii?

– Także nie.

– Może pani Weldon zna tę część nowego lądu? – zapytał jeszcze pan Harris. – Amerykanie lubią podróżować i zapewnie…

– Nie, panie Harris – odpowiedziała pani Weldon. – Mąż mój w interesach handlowych udawał się tylko do Nowej Zenlandyi, tam więc mu tylko towarzyszyłam. Nikt z nas nie zna tej części Boliwii.

– A więc i pani i jej towarzysze poznacie kraj oryginalny, zupełnie niepodobny do Peru, Brazylii i Argentyny. Tutejsza flora i fauna może wprawić w podziw przyrodnika. Trzeba przyznać, iż nader szczęśliwe okoliczności towarzyszyły rozbiciu się Pilgrima i że powinniście dziękować przypadkowi…

– Zapewne chciałeś pan powiedzieć, iż powinniśmy dziękować Bogu, bez którego woli nic stać się nie może – zauważyła pani Weldon.

– Tak… tak… w istocie…

Ponieważ nikt z obecnych nie znał kraju tego, więc pan Harris bardzo chętnie opowiadał o nim, wymieniając przytem nazwiska najrzadszych napotykanych drzew.

Wielka szkoda, iż kuzyn Benedykt nie był zamiast entomologiem botanikiem, bo jakoś na rzadkie owady nie natrafiał, a natomiast ileż to odkryciami wzbogaciłby botanikę. Była tu masa różnych drzew, krzewów i roślin, o których istnieniu w podzwrotnikowych lasach Nowego Świata nikt dotąd nie wiedział.

Kuzyn Benedykt byłby się niezawodnie wsławił jakiemś odkryciem w dziedzinie tej wiedzy, ale na nieszczęście nietylko nie znał się wcale, ale nawet nie lubił botaniki.

Nawet co więcej miał formalny wstręt do kwiatów z powodu, iż niektóre z nich więziły owady w swych kielichach i zatruwały je swoim zjadliwym sokiem.

15cap_41.jpg (247788 bytes)

Grunt w niektórych miejscach był bardzo błotnisty, w innych płynęły jakby małe strumienie i trzeba było szukać miejsc, przez które można byłoby się przedostać. Na wybrzeżach tych strumieni rosły kępy trzciny, która Harris nazwał papyrusem, i tak było w samej rzeczy.

Po ominięciu lub przebyciu bagien, zagęszczone drzewa i krzewy zasłaniały wszelkie ścieżki.

Harris zwrócił uwagę pani Weldon na wspaniałe hebany, o wiele grubsze od zwyczajnych drzew, o wiele czarniejsze i twardsze. Tu znowuż spotykali piękne drzewa mangowe, dość liczne, pomimo, iż znajdowali się już daleko od morza. Wielki cień, jaki roztaczają i wyborny owoc ich, zalecają te drzewa, a jednak, jak mówił Harris, ani jeden krajowiec nie stara się o ich rozkrzewienie, ponieważ panuje w tych stronach przesąd, że każdy, kto zasadzi drzewo mangowe, umrze wkrótce.

W drugiej połowie pierwszego dnia podróży, wędrownicy, po wypoczynku południowym znaleźli się na gruncie nieco pochyłym. Był to radzaj płaszczyzny, łączącej równinę z górą.

Tu drzewa nie były już tak gęste, łatwiej więc byłoby iść, gdyby nie zaścielały gruntu rośliny trawiaste. Roślinność wydawała się tutaj mniej obfita, aniżeli w niższej dolinie rzeczki, przeważała przytem roślinność umiarkowanych stref Starego i Nowego Świata.

Bujnie rozrastało się tu indygo, wedle Harrisa, pasożytna ta roślina obejmowała całe obszary gruntów.

To jednak było dziwnem, iż nie spotkali ani jednego drzewa kauczukowego, które powinnyby być bardzo rozpowszechnione w tej części nowego lądu.

A właśnie Dick obiecał Jankowi, iż mu pokaże drzewo kauczukowe, i chłopczyk, bezustannie o nie się dopytywał, wyobrażał sobie bowiem, iż poruszające się lalki i balony elastyczne oraz różne kauczukowe zabawki wyrastają same na drzewie.

– Czekaj mój drogi, – pocieszał go Harris – w okolicach fermy rosną całe setki drzew kauczukowych, tam im się napatrzysz do woli.

– A czy piękne i bardzo elastyczne? – zapytał Janek.

– O! jak najpiękniejsze i najelastyczniejsze, jakie są pod słońcem. Tymczasem zjedz ten śliczny owoc.

To rzekłszy, zerwał z poblizkiego drzewa kilka owoców podobnych do brzoskwiń.

– Czy jesteś pan pewny, iż owoc ten nie zaszkodzi Jankowi – zapytała pani Weldon.

– Zaraz panią uspokoję pod tym względem – odrzekł Harris, zaczynając jeść owoc; – jest to owoc drzewa mangowego.

Janek poszedł za jego przykładem i oznajmił, iż »gruszki te« są bardzo smaczne. To też wszyscy zaopatrzyli się w owoc mango.

– Co dobre, to dobre – mówił Janek – zajadając owoc, ale przyjaciel mój, Dick, przyrzekł pokazać mi drzewo kauczukowe, jeżeli będę grzeczny, byłem grzeczny i chcę zobaczyć kauczuk.

– Zobaczysz Janku, skoro pan Harris ci obiecał.

– Ale to nie wszystko – mówił dalej Janek – mój przyjaciel, Dick, obiecał mi jeszcze coś.

– I cóż takiego obiecał ci przyjaciel Dick – zapytał, śmiejąc się amerykanin.

– Pokazać kolibry – odpowiedział Janek.

– Zobaczysz i kolibry, mały pieszczochu, ale nieco dalej – odrzekł Harris.

Janek miał prawo domagać się ujrzenia kolibrów, gdyż według tego, co powiedział Harris znajdowali się w kraju, w którym fruwają całe ich stada.

Indyanie umieją prześlicznie układać ich piórka i nadają najpoetyczniejsze nazwy tym prawdziwym klejnotom ptasiego rodu. Nazywają te śliczne ptaszyny »promieniami« lub »włosami słońca«, »królikami kwiatów«, »kwiatkami niebiańskimi, pieszczącymi w przelocie kwiaty ziemskie«, wreszcie »bukietem drogich klejnotów, błyszczącym od promieni słonecznych«.

Można przypuścić, iż poetyczna ich wyobraźnia umiałaby wynaleźć piękne nazwy dla wszystkich stu pięćdziesięciu gatunków, składających cały rodzaj kolibrów.

Chociaż w lasach Boliwii powinnyby się znajdować całe stada kolibrów, mały Janek musiał jednak dotąd poprzestać na obietnicy Harrisa. Amerykanin tłomaczył, iż byli jeszcze zbyt blizko od wybrzeży morskich, a kolibry unikały puszcz, znajdujących się w pobliżu oceanu. Za to nie bały się zupełnie ludzi i na fermie można było słyszeć ich ter! ter! i szmer ich skrzydeł podobny do odgłosu kołowrotu.

– Ach! jakżebym już pragnął tam być! – wołał Janek.

Najpewniejszym środkiem prędszego dostania się do fermy było jak najkrócej zatrzymywać się w drodze i dlatego też pani Weldon i jej towarzysze niezbędnego tylko używali spoczynku.

Postać lasu zaczynała się stopniowo zmieniać; między mniej gęsto rosnącemi drzewami, ukazywały się gdzie niegdzie obszerne polanki. Na niektórych wyżynach rosła bujnie sassaparilla, a grudkowate jej korzenie utrudniały pochód; o wiele lżej było przechodzić przez wązkie ścieżki w lesie.

Podróżni nasi uszli przed zachodem słońca osiem mil blizko i nie czuli zbytniego zmęczenia, ale był to dopiero pierwszy dzień wędrówki, następne prawdopodobnie więcej uczuć im się dadzą.

Postanowiono w tem miejscu zatrzymać się na spoczynek, wystarczało tu, aby jeden człowiek czuwał w nocy, zmieniając się co parę godzin, gdyż nie trzeba się było obawiać ani napadu krajowców ani dzikich zwierząt.

Zatrzymano się pod olbrzymiem drzewem mangowem, którego gęste i rozłożyste konary tworzyły rodzaj werendy. Za przybyciem wędrowców, rozległa się ogłuszająca wrzawa na wierzchołku drzewa. Siedziało na niem całe stado szarych papug, krzykliwych, dzikich, porywających żywe ptaki; zupełne przeciwieństwo papug, trzymanych w klatkach w Europie.

Papugi te tak straszny robiły hałas, iż Dick chciał strzelić, aby je spłoszyć, ale Harris odwiódł go od tego pod pozorem, iż w takich pustyniach lepiej odgłosem strzału nie zdradzać swojej obecności.

– Przejdźmy cicho – mówił amerykanin – a przejdziemy bezpiecznie.

15cap_42.jpg (251227 bytes)

Zasiedli do wieczerzy, składającej się z konserwów mięsnych i sucharów. Strumyk, szemrzący wśród traw, dostarczył wody do picia, do której dolano trochę rumu. Na deser spożyto soczyste owoce mangowe; tylko papugi protestowały przeciw zaborowi ich własności.

Pod koniec wieczerzy zaczęło się ściemniać. Pierwsze ukazujące się gwiazdy wydawały się jakby świetlane kwiaty, błyszczące na końcach najwyższych gałązek drzew. Z zapadnięciem nocy wiatr ustał zupełnie, cisza zupełna zaległa w powietrzu, nawet papugi, dotąd tak hałaśliwe, zamilkły. Przyroda zabierała się do spoczynku, zachęcając wszelkie żyjące istoty, aby pogrążyły się w spokojnym śnie.

Przygotowania do nocnego spoczynku bardzo mało zajęły czasu.

– Czy nie wartoby rozpalić ogniska? – zapytał Dick.

– A to po co – odpowiedział amerykanin. – Noce zupełnie nie są chłodne, a to olbrzymie drzewo nie dopuści parowania ziemi, nie mamy więc potrzeby obawiać się ani zimna, ani wilgoci. Raz jeszcze powtarzam, co już poprzednio powiedziałem; przejdźmy cicho – ani strzałów, ani ognia!

– Sądzę, że, jak to pan przedtem powiedziałeś, nie mamy się czego obawiać indyan, ale może w lesie są dzikie zwierzęta, któreby ogień odstraszył? – zapytała pani Weldon.

– Zbyt pochlebne masz pani wyobrażenie o zwierzętach tych okolic, prawdę mówiąc, te, które się tutaj znajdują, więcej obawiają się człowieka, niż go zastraszyć mogą.

– Jesteśmy przecież w lesie, a w lesie zawsze znajdują się zwierzęta – rzekł mały Janek.

 Tak, mój kochanku, ale różne bywają lasy i różne zwierzęta – odrzekł śmiejąc się Harris; tu można sobie wyobrazić, iż spacerujemy po dużym parku. Indyanie bardzo trafnie mówią o tym kraju: »Es como el Pariso!« to istny raj ziemski!

– A więc kiedy to raj, to muszą tu być węże? – zauważył Janek.

– Nie obawiaj się się Janku – odpowiedziała pani Weldon – śpij spokojnie, tu nie ma wężów.

– Czy i lwów nie ma? – zapytał chłopczyk.

– Nie ma ani jednego – odrzekł Harris.

– To pewnie są tygrysy?

– Zapytajże się mamy, a powie ci, iż nigdzie nie czytała, aby na tym stałym lądzie były tygrysy – rzekł amerykanin.

– Nie, Janku, tu niema tygrysów – odpowiedziała pani Weldon.

– No, co prawda – rzekł kuzyn Benedykt, który przypadkiem był świadkiem tej rozmowy, – w Nowym Świecie nie ma lwów, ani tygrysów, ale za to są kuguary i jaguary.

– A czy one są bardzo złe? – zapytał Janek.

– Krajowcy wcale ich się nie obawiają – a nas jest tylu… Sam Herkules jest dość silny, by dwóm jaguarom łby poskręcać – rzekł amerykanin.

– Czuwaj dobrze, Herkulesie powiedział Janek – a jak zobaczysz dzikiego zwierza, któryby chciał nas ugryźć…

– No, to już ja go ugryzę, panie Janku – odpowiedział Herkules pokazując swe duże, mocne zęby.

– Dobrze, Herkulesie – rzekł Dick – będziesz czuwał, a ja i twoi towarzysze zastąpimy cię po kolei.

– Nie, panie Sand – rzekł Akteon – ja, Herkules, Baty i Austyn będziemy czuwali kolejno, a pan wypocznij sobie całą noc.

– Dziękuję ci, Akteonie – odrzekł Dick – ale i ja powinienem…

– Nie, Dicku, spuść się na tych dobrych ludzi, a sam odpocznij – rzekła stanowczo pani Weldon.

– I ja będę czuwał – zawołał Janek – a oczy mu się kleiły do snu.

– Dobrze, dobrze, mój Janku – rzekła matka – nie chcąc sprzeciwiać się rozespanemu dziecku.

– Ale, ale – zawołał jeszcze Janek – jeżeli w tym lesie nie ma lwów ani tygrysów, to pewnie są wilki?

– Prawdziwych wilków nie ma tu wcale, jest tylko pewien rodzaj lisów, a raczej psów leśnych, zwanych »guarasy« powiedział amerykanin.

– A czy te guarasy kąsają? – zapytał ziewając Janek.

– Dingo połknąłby każdego od razu.

Rozespany Janek zasnął na ręku Nany, wspartej o pień drzewa.

Pani Weldon położyła się przy niej i, ucałowawszy synka na dobranoc, zasnęła znużona.

Niebawem potem, Herkules przyprowadził kuzyna Benedykta, który oddalił się zanadto, uganiając się za jakimś owadem. Był to tak zwany przez krajowców »cocuyos«, błyszcząca muszka, jakie damy wpinają na szpilkach we włosy, jakby drogie klejnoty. Owady te, rzucające żywe, niebieskawe światło z dwóch plamek, położonych u dołu ciała, są bardzo pospolite w Ameryce południowej, to też kuzyn Benedykt chciał uzbierać znaczną ich ilość, ale Herkules sprzeciwiał się temu i, porwawszy go na ręce, przyniósł do obozowiska.

Miał rozkaz czuwania nad kuzynem Benedyktem, i jak zawsze sumiennie spełnił włożony nań obowiązek.

15cap_43.jpg (241565 bytes)

Niebawem potem, z wyjątkiem pozostałego na straży olbrzyma, wszyscy mocno zasnęli.

 

Rozdział XVII

Sto mil w 10 dni.

 

azwyczaj podróżujący w lesie, przespawszy noc pod gołem niebem, zostają zbudzeni przez najrozmaitsze wrzaski, pisk, gdakanie i t. p.

To małpy w ten sposób witają brzask dzienny. A ileż ich jest rodzai. Małe »mari-kiny«, »mono szare«, którego skórą indyanie obijają swe fuzye, »sagusy«, odznaczające się dwoma kępami długiej sierci i różnej odmiany tej, tak licznej rodziny.

Najwięcej na uwagę z pośród tych czwororękich zwierząt zasługują »gueribasy«.

Gdy słońce się ukazuje, najstarszy z gromady intonuje jakaś monotonną, ponurą i straszną serenadę. To baryton całej trupy.

Młode tenory powtarzają za nim tę symfonię poranną; indyanie twierdzą, że gueribasy »odmawiają swą poranną modlitwę«.

Ale dnia tego widocznie małpy zapomniały o swem pacierzu, gdyż wcale słychać ich nie było.

Koczujący indyanie nie byliby z tego zadowoleni; nie dla tego, aby byli wielkimi wielbicielami tego chóralnego śpiewu, ale chętnie polują na małpy, których mięso, zwłaszcza wędzone, ma być bardzo smaczne.

Gdyby Dick i jego towarzysze znali obyczaje gueribasów, zadziwiłoby ich bardzo, czemu ich nie słyszą; obudzili się wszakże orzeźwieni snem spokojnym, którego nic nie przerwało.

Mały Janek, jak tylko się obudził, wyciągnął się i zapytał zaraz, czy Herkules zagryzł w nocy wilka, ale że żaden się nie pokazał, więc też olbrzym nie był jeszcze po śniadaniu, tak samo jak wszyscy.

Po zmówieniu modlitwy porannej Nany przyrządziła posiłek, a chociaż nie było nic innego nad to, co jedli na wieczerzę, nikt nie grymasił i zajadali z apetytem, aby nabrać sił do dalszej wędrówki.

Po raz pierwszy może w życiu i kuzyn Benedykt zrozumiał, iż jedzenie nie jest znów rzeczą tak zupełnie poziomą lub nieużyteczną, oświadczył jednak, iż nie po to zwiedza te okolice, aby szedł próżno z rękami w kieszeniach i że, jeżeli Herkules nie da mu zbierać świecących robaczków, to »aż strach co z nim zrobi«.

Ale olbrzym jakoś zupełnie nie przestraszył się tej groźby i byłby na krok nie odstąpił, gdyby nie to, iż pani Weldon, wziąwszy go na stronę, powiedziała, żeby mu pozwalał oddalać się nieco, byle go nie spuszczał z oczu.

Nie chciała pozbawiać kuzyna Benedykta jedynej jego rozrywki.

Las ciągnął się bezustannie. Dick rozmyślał nad tem, że ponieważ, jak to utrzymywał Harris, znajdowali się w okolicy pampasów; zatem, o ile sobie przypominał z opisów podróżników, te winny odznaczać się zupełnym brakiem wody, drzew i kamieni, oraz w porze deszczów tak bujną roślinnością ostu, iż ten prawie w krzaki się zamienia i tworzy nieprzebyte zarośla a całe przestrzenie mają jałowy i opustoszały wygląd. A tu było zupełnie inaczej!

Od chwili, gdy pod przewodnictwem amerykanina opuścili wybrzeże, las ciągnie się bezustannie aż do krańców horyzontu.

Nie! to nie były owe pampasy, jakie sobie Dick wyobrażał, stosownie do opisów podróżników!

Czyżby przyroda zupełnie w innych warunkach uformowała te płaszczyznę Atakama, o której on zresztą tyle tylko wiedział, że stanowiła jedną z najwięcej rozległych puszcz Ameryki południowej, pomiędzy Andami a oceanem Spokojnym?

Dick zadał amerykaninowi kilka pytań i wyraził zdziwienie, iż pampasy tak odmiennie się przedstawiają; Harris zaczął mu tłómaczyć i jednocześnie opisywał tak szczegółowo tę część Boliwii, iż widać było, że zna kraj ten dokładnie.

– Masz słuszność młodzieńcze – mówił – prawdziwe pampasy są w samej rzeczy takie, jakie je opisują w podróżach, często bardzo trudne do przebycia. Przypominają one nasze sawany z północnej Ameryki, które są tylko więcej błotniste.

Takiemi są pampasy Rio-Colorado »Ilanos«, Orenoku i Venezueli. Przyznaję, iż mnie także zadziwia nieco ta okolica; pierwszy raz przebywam tę drogę przez płaszczyznę, za którą przemawia blizkość. Lecz choć nie znałem jej dotąd, wiem, iż różni się wielce od prawdziwych pampasów, jakie spotkałbyś nie między Kordylierami zachodnimi, a wysokim łańcuchem Andów, ale poza górami, na całej wschodniej części lądu, ciągnącego się aż do Atlantyku.

– Jakto? – więc mamy przebywać łańcuch Andów? – zapytał żywo Dick.

– Wcale nie – odparł uśmiechając się amerykanin. – Nie powiedziałem przecież spotkasz, lecz spotkałbyś. Bądź spokojny, mój przyjacielu, nie opuścimy tej płaszczyzny, której najwyższa wysokość dochodzi do tysiąca pięciuset stóp. Jesteśmy pozbawieni wszelkich środków pomocniczych do przebycia Kordylierów, do tego stopnia, iż nigdybym was na to nie narażał. O wiele korzystniej byłoby iść wybrzeżem, ale ferma San Felice leży poza Kordylierami i podróż nasza odbędziemy bez żadnych trudności.

– Lecz czy nie obawiasz się pan zabłądzić w tych lasach, które po raz pierwszy przebywasz? – zapytał Dick.

– Nie – odrzekł Harris. – Wiem dobrze, iż las ten to jakby niezmierzone morze, czyli raczej jakby dno morskie, którego głębokości zmierzyć, ani pozycyi oznaczyć nie może najlepszy marynarz, ale przyzwyczajony jestem podróżować po lasach i potrafię rozpoznać drogę po samym rozkładzie drzew i kierunku ich liści; po ukształtowaniu gruntu, po różnych niezrozumiałych dla innych szczegółach.

– Bądź pewny, iż wszystkich was doprowadzę tam, dokąd iść macie.

Wszystko to wypowiedział Harris jasno. Obaj szli na czele karawany i często rozmawiali ze sobą tak, iż nikt nie słyszał i nie mieszał się do ich rozmowy. Amerykanin nie zawsze umiał rozproszyć niewytłomaczony niepokój, ogarniający Dicka, ale tenże nie chciał pokazać tego towarzyszom.

Dni od 8 do 12 kwietnia przeszły bez żadnego wypadku.

Nie przebywano więcej nad osiem do dziesięciu mil dziennie; o jednej porze spożywano zawsze posiłek i udawano się na spoczynek a chociaż już zaczęli uczuwać zmęczenie, zdrowie jednak nic jeszcze na tem nie cierpiało.

Jedynie mały Janek odczuwał już skutki tego życia w lesie, do jakiego wcale nie był przyzwyczajony, a w dodatku nie ziściły się czynione mu przyrzeczenia; poliszynele kauczukowe, ani też kolibry wcale się nie pojawiały. Obiecano mu także pokazać najpiękniejsze papugi, na których nie powinno zbywać w tym olbrzymim lesie.

Przecież opisy podróżników tyle gatunków papug wyliczają w tych stronach; a indyanie utrzymują, iż gadatliwe te ptaki dotąd gadają językiem wygasłych już plemion. Janek spotykał zaś w tym lesie najpospolitsze rodzaje papug, jakich pełno jest wszędzie.

Lecz nietylko Janek, ale i kuzyn Benedykt zupełnie był niezadowolony. Wprawdzie nie broniono mu już udawać się na wszystkie strony, ale pomimo to nie znalazł ani jednego owadu, któryby zasługiwał na pomieszczenie w jego kolekcyi. Wieczorami nie pokazywały mu się świecące robaczki i nęciły go swym blaskiem. Przyroda zdawała się żartować z biednego entomologa, który też w fatalnym był humorze.

Przez cztery dni następne podróż na północo-wschód odbywała się w tych samych warunkach. Do 16 kwietnia przebyli najmniej sto mil drogi. Jeżeli, jak zapewniał, amerykanin się nie mylił, ferma San Felice powinna być już najdalej o dwadzieścia mil drogi od miejsca, w którem zatrzymali się na nocleg; tak więc, za dwa dni mieli już nasi wędrownicy znaleźć wygodne schronienie i wypoczynek po tej uciążliwej podróży.

Pomimo, że już przebyli znaczniejszą część płaszczyzny, nie natrafili jednak nigdzie ani na jednego krajowca. Dick, nie mówiąc nic nikomu, ubolewał mocno, iż burza nie zagnała ich dalej na północ lub na południe, gdzie znajdowały się liczne miasteczka, osady i plantacye, wówczas bowiem od dawna byliby już napotkali bezpieczne schronienie.

W ostatnich dniach coraz częściej ukazywały się zwierzęta. Tego dnia, gdy zatrzymali się na wypoczynek południowy, jakiś ostry świst rozległ się w powietrzu, co bardzo przeraziło panią Weldon.

– Co to? – zawołała, wstając prędko.

– Wąż! – krzyknął Dick i porywając dubeltówkę poskoczył ku pani Weldon.

W samej rzeczy można się było obawiać, czy nie kryje się w trawie jakaś jadowita gadzina, a nawet mógłby to być jeden z tych olbrzymich wężów, zwanych przez krajowców »sukurus«, rodzaj boa, mający niekiedy do czterech stóp długości.

Harris powstrzymał Dicka i dążących mu na pomoc towarzyszy, uspokajając jednocześnie panią Weldon.

– Syk ten – mówił – nie pochodzi od »sukurusa«, gdyż węże te nie syczą wcale, zapowiada on raczej obecność jakichś nieszkodliwych zwierząt czworonożnych, dość licznych w tej okolicy. Nie obawiajcie się więc i nie róbmy hałasu, który mógłby przestraszyć te zwierzęta.

– Ale jakież to są zwierzęta? – zapytał Dick.

15cap_44.jpg (238451 bytes)

– Antylopy – odpowiedział Harris.

– Ach! jakżebym je chciał zobaczyć – zawołał żywo Janek.

– To będzie bardzo trudno, mały pieszczochu!

– Spróbójmy jednak zbliżyć się do tych antylop – powiedział Dick.

– Zaledwo parę kroków postąpisz ku nim, niebawem pierzchnie całe stado, radzę więc nie trudzić się daremnie – rzekł amerykanin.

– Tego samego dnia ujrzeli drugą gromadę zwierząt, która dała powód do sprzeczki pomiędzy amerykaninem i kilku jego towarzyszami.

Około godziny czwartej po południu drużyna nasza zatrzymała się na chwilę na małej polance, gdy nagle o jakie sto kroków wybiegły z krzaków trzy czy cztery zwierzęta i przeleciały nadzwyczajnie prędko.

Tym razem, nie zwracając uwagi na rady amerykanina, Dick wycelował szybko i strzelił do jednego z nich, ale w chwili strzału Harris złapał go za rękę, więc choć strzał był dany celnie, musiał chybić.

15cap_45.jpg (215599 bytes)

– Nie strzelać! nie strzelać! – wołał Harris.

– Ależ to są żyrafy! – zawołał Dick, nie odpowiadając amerykaninowi.

– Co? żyrafy – krzyknął Janek, zrywając się na siodle – gdzież są te wysokie zwierzęta?

– Żyrafy! – powtórzyła pani Weldon – mylisz się, Dicku, nie ma ich wcale w Ameryce.

– Ależ tak – powiedział Harris z miną jakby zadziwioną, w samej rzeczy – w tym kraju nie mogą być żyrafy.

– A więc cóż to były za zwierzęta? – pytał Dick.

– Może nie przypatrzyłeś się dobrze, młodzieńcze, musiały to chyba być strusie – odrzekł Harris.

– Strusie?… – powtórzyli Dick i pani Weldon, z zadziwieniem spoglądając na siebie.

– Tak! zwyczajne strusie –powtórzył Harris.

– Ależ strusie są to ptaki i jako takie maja tylko po dwie nogi – rzekł Dick.

– To też zdaje mi się, iż uciekające zwierzęta były dwunożne.

– Dwunożne – powtórzył Harris.

– Minie się znów zdaje, iż widziałem wyraźnie zwierzęta czworonożne – powiedziała pani Weldon.

– I ja toż samo – rzekł stary Tom, a Baty, Akteon i Herkules potwierdzili jego słowa.

– Czworonożne strusie! – zawołał Harris wybuchając śmiechem – a to pocieszne!

– To też nam się zdaje, iż były to żyrafy, a nie strusie – rzekł Dick.

– Nie, mój przyjacielu, nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż wam się przywidziało, co łatwo być mogło ze względu na ich nadzwyczaj szybką ucieczkę. Nieraz się już to przytrafiło najlepszym myśliwym.

To co opowiedział amerykanin nie było nie prawdopodobnem; patrząc z pewnej odległości łatwo wielkiego strusia wziąć za żyrafę średniej wielkości. Zarówno dziób strusia jak pysk żyrafy osadzone są na końcu długiej, w tył pochylonej szyi, i prawie możnaby powiedzieć, iż struś jest jakby pół-żyrafa. Brak mu tylko nóg tylnych. Tak więc, gdy lecą prędko, z odległości można się łatwo omylić.

Wreszcie najlepszym dowodem, iż pani Weldon i jej towarzysze się omylili, był fakt, że w Ameryce żyraf zupełnie niema.

– Ale zdaje mi się, że i strusi nie ma w Nowym Świecie.

– Przeciwnie – odparł Harris – oddzielny ich rodzaj, znajduje się właśnie w Ameryce południowej; nazywa się »nandu«; takie właśnie widzieliście strusie.

Amerykanin mówił prawdę. Nandu, jest to ptak na wysokich nogach, dość pospolity na płaszczyznach Ameryki południowej; mięso młodych jest bardzo smaczne.

Silny ten ptak, którego wysokość nie rzadko przechodzi dwa metry, ma prosty dziób, długie skrzydła, składające się z puszystych piór, nogi trzypalczaste z długimi paznogciami, i tem właśnie różni się głównie od strusi afrykańskich.

Słuchając tego szczegółowego objaśnienia amerykanina, który zdawał się znać dokładnie obyczaje tych ptaków, pani Weldon i Dick zaczęli przypuszczać, iż źle widzieli.

– Być bardzo może – prawił jeszcze Harris, – iż znowu spotkamy stado tych strusi, wtedy przypatrzcie się im dobrze, a nie weźmiecie ptaków za zwierzęta czworonożne. Ale przedewszystkiem młodzieńcze, nie zapominaj moich rad i nie strzelaj do jakiegobądź zwierzęcia. Nie mamy potrzeby polować dla zaopatrzenia się w żywność, a powtarzam, strzeżmy się, aby odgłos wystrzału nie zdradził naszej obecności w lesie.

Dick nic nie odpowiedział, ale zamyślił się głęboko; znowu powątpiewania zbudziły się w jego umyśle.

Nazajutrz, dnia 17 kwietnia, puszczono się dalej w drogę, a Harris zapewniał, iż przed upływem dwudziestu czterech godzin wypoczną w fermie San Felice.

– Tam – rzekł do pani Weldon – otoczona pani będziesz staraniami i wygodami i odzyskasz siły po kilku dniach odpoczynku. Może nie znajdzie pani w San Felice zbytku i przepychu, do jakiego jesteś przyzwyczajona w domu swoim w San-Francisco, ale przekonasz się, iż w naszych plantacyach, nie jesteśmy znów pozbawieni zupełnie wygód i dostatku, że nie żyjemy jak dzicy.

– Panie Harris – odpowiedziała – szczerze jesteśmy wdzięczni za szlachetną pomoc, jakiej nam udzieliłeś w naszem nieszczęściu i zawsze o tem pamiętać będę. Jakżebym pragnęła już być w San-Felice!

– Tak bardzo jesteś pani znużona?

– Mniejsza już o mnie – odpowiedziała – ale widzę, że mój Janek nie domaga. W pewnych godzinach miewa gorączkę.

– Chociaż klimat tej płaszczyzny jest bardzo zdrowy, wszelako, co prawda, w marcu i kwietniu panują tu febry, powracające peryodycznie.

– Tak – ale przyroda, jak zwykle przewidująca, jednocześnie obok choroby podaje lekarstwo – rzekł Dick.

– Jakie? – zapytał Harris, nie rozumiejąc znaczenia słów jego.

– Wszakże to ojczyzna chininy? – rzekł Dick.

– O! nie tak łatwo dostrzedz te drzewa. Chociaż często bywają bardzo wysokie, wielkie mają liście i różowe wonne kwiaty, dość trudno je dopatrzeć. Rzadko kiedy rosną kępami, zwykle bywają rozproszone po lesie, a indyanie trudniący się zbiorem chininy, tylko po zawsze zielonych liściach rozpoznają te drzewa.

– Panie Harris – rzekła pani Weldon – jak pan dostrzeżesz jedno z tych drzew, proszę bardzo, chciej mi je wskazać.

– I owszem, ale za przybyciem do San Felice znajdziesz tam pani siarczan chininy, a ten skuteczniej leczy febrę, niż prosta kora drzewa.

Był to, jak mówił amerykanin, ostatni dzień podróży; gdy wieczór nadszedł, zaczęto się przygotowywać do spoczynku. Dotąd nie padało jeszcze, ale zanosiło się na zmianę, ponieważ gęsta mgła podnosiła się od ziemi i chmura zawisła w powietrzu.

W istocie zbliżała się pora deszczów, na szczęście, nazajutrz, drużyna miała znaleźć gościnny przytułek; kilka już tylko godzin oddzielało ich od tej upragnionej chwili.

Chociaż Harris, który tylko z czasu trwania podróży mógł obliczać przebytą drogę, utrzymywał, że tylko o jakie 6 mil oddaleni są od fermy, nie zaniedbano zwykłych na noc przedsięwziąć ostrożności. Tom i jego towarzysze mieli czuwać kolejno. Dick pilnował wykonania tego, więcej niż kiedykolwiek był zaniepokojony, straszne podejrzenie budziło się w jego umyśle, ale przed nikim się z tem nie zwierzał.

15cap_46.jpg (230662 bytes)

Urządzono nocleg u stóp wielkiego drzewa. Znużeni prędko zasnęli, gdy w tem obudził ich głośny krzyk.

– Co się stało? – zawołał Dick, zerwawszy się pierwszy.

– To ja krzyknąłem! ja! ja! – odrzekł kuzyn Benedykt.

– Czego? – zapytała pani Weldon.

– Coś mnie ugryzło.

– Może wąż… – zawołała z przerażeniem pani Weldon.

– Nie! nie!… to nie wąż, to jakiś owad – odparł kuzyn Benedykt. – O, już go mam! już go mam!

– No to zabij go pan i daj nam spać spokojnie – rzekł Harris.

– Zabić owada! – krzyknął kuzyn Benedykt – nigdy! nigdy! muszę zobaczyć jaki to…

– Jakiś mustyk! – rzekł wzruszając ramionami Harris.

– Wcale nie, to jakaś mucha i zdaje się, że ciekawy okaz – powiedział kuzyn Benedykt.

Dick zapalił kieszonkową latarkę i poświecił nią kuzynowi Benedyktowi.

– O nieba! – zawołał tenże uradowany – otóż jestem wynagrodzony za wszystkie doznane zawody! Zrobiłem nareszcie bardzo ważne odkrycie…

– Jakież to? – zapytała pani Weldon.

– Dwuskrzydłowy owad! rzadki okaz!…

I pokazał muchę, mniejszą od pszczoły, szarawą, w niższej części żółto zabarwioną.

– Czy nie jadowita? zapytała pani Weldon.

– Nie, kuzynko, dla ludzi jest nieszkodliwa, dla zwierząt zaś, a mianowicie bawołów, antylop, a nawet i słoni, bardzo szkodliwa. Ach! cudny owad!

– Ależ powiedz nam nareszcie, co to za mucha – powiedział Dick.

– Ta mucha – odpowiedział entomolog – ta mucha, którą trzymam w ręku, ta mucha… to »tsetse«! To ów słynny owad dwuskrzydłowy, będący chwałą i zaszczytem kraju, a do tej pory nikt jeszcze ani jednej »tsetse« nie znalazł w Ameryce.

Dick nie śmiał zapytać kuzyna Benedykta, w jakiej części świata znajdowały się jedynie te muchy »tsetse«, i gdy wszyscy ponownie zasnęli, on jeden pomimo znużenia, oczu zmrużyć nie mógł.

 

Rozdział XVIII

Straszne słowo.

 

ora już była wielka stanąć u kresu podróży. Pani Weldon niezmiernie była zmęczona drogą, odbywaną w tak uciążliwych warunkach, a mały Janek wycieńczony gorączką, rozpalony i czerwony podczas ataków, wybladły po ich ustaniu, nadzwyczaj ją niepokoił. Ani na chwilę z rąk go nie spuszczała.

W istocie czas już był stanąć u kresu podróży, ale też według zapewnień amerykanina, wieczorem dnia następnego, to jest 18 kwietnia przybędą do San Felice.

Chociaż pani Weldon była silna i wytrwała, nie mogła jednak nie odczuć dwunastu dni nużącej podróży, dwunastu nocy spędzonych pod gołem niebem. Więcej jeszcze dręczyło ją cierpienie moralne; wiedziała, że synek ukochany tak cierpi, a zbywało jej na najprostszych środkach przyniesienia mu ulgi.

Dick, Nany, Tom i jego towarzysze łatwiej znosili trudy podróży.

Chociaż zapas żywności zaczynał się już wyczerpywać, dotąd jeszcze nie zbywało im na niej.

Co do amerykanina, ten widocznie był przyzwyczajony do długich podróży po lasach, gdyż nie okazywał najmniejszego znużenia. Tylko Dick uważał, iż w miarę zbliżania się do fermy, był więcej zachmurzony i jakby nie tak swobodny i otwarty w obejściu.

Dick mniemał, iż właśnie przeciwnie być powinno i coraz mniej dowierzał amerykaninowi… Cóżby mógł mieć jednak za interes w oszukiwaniu ich?…

Dick nie umiał sobie na to odpowiedzieć, ale coraz uważniej śledził każdy krok przewodnika.

Prawdopodobnie zauważył to amerykanin i może ta nieufność Dicka czyniła go posępniejszym.

Puszczono się dalej w drogę.

Las stawał się coraz rzadszy; drzewa rozrzucone kępami nie tworzyły już trudnych do przebycia gęstwin.

W pierwszych godzinach podróży nie wydarzyło się nic, coby mogło powiększyć niepokój Dicka; dwie tylko rzeczy zwróciły jego uwagę. Może to nie było nic tak ważnego, ale w ich położeniu na wszystko należało zwracać uwagę.

Najpierw zastanowiło go zachowanie się Dinga. Przez cała drogę pies zdawał się tropić ślad, teraz nastąpiła nagła zmiana. Dotąd, zwiesiwszy łeb, najczęściej węszył krzewy i trawy, lub żałosnem tylko szczekaniem przerywał milczenie, jakby na znak ciężkiego żalu i boleści. Otóż, tego dnia szczekał głośno, niekiedy nawet zajadle, jak niegdyś, gdy Negoro ukazywał się na pomoście Pilgrima.

Podejrzenie coraz silniejsze powstawało w umyśle Dicka, utwierdził go w niem jeszcze stary Tom.

– Szczególna rzecz, panie Sand – mówił stary murzyn – Dingo nie węszy już jak to wczoraj jeszcze czynił; podniósł nos w górę, jest widocznie niespokojny, sierść się na nim podnosi, możnaby przypuścić, iż czuje zdaleka…

– Negora, wszak to chciałeś powiedzieć – odparł Dick i chwytając go za rękę dał znak, aby mówił cicho.

– Tak jest, Negora… Ale może być, iż portugalczyk szedł w ślad za nami…

– I, że teraz jest gdzieś blizko…

– Ale w jakimże celu? – pytał Tom.

– Negoro nie zna kraju, a w takim razie musiał iść w ślad za nami.

– Albo? – zapytał Tom z przerażeniem.

– Albo zna go dobrze, a w takim razie…

– Lecz jakże mógłby znać okolice, w której nigdy nie był?

– Czy tylko nie był? – odparł Dick. – To tylko pewna, iż z zachowania się Dinga, można wnosić, że ten nienawistny mu człowiek jest gdzieś w pobliżu.

To rzekłszy, zawołał psa, który zbliżył się do niego po pewnem wahaniu, poczem Dick wymówił głośno: Negoro! Negoro!

Jakby w odpowiedzi na to, pies zaczął szczekać zajadle. Wymówienie nazwiska byłego kucharza oddziałało na niego, jak zwykle, pobiegł prędko, jakby szukając go w zaroślach.

Amerykanin widział to wszystko, zaciął usta i, zbliżając się do Dicka, zapytał?

– Co wy chcecie od Dinga?

– Nic, nic – odrzekł, żartując stary Tom,– zapytujemy go o towarzysza, który znikł gdzieś bez śladu.

– Aha, o tego portugalczyka, co był kucharzem na statku?

– Tak jest – odpowiedział Tom; – patrząc na Dinga, możnaby sądzić, iż Negoro znajduje się gdzieś w pobliżu.

– Jakim sposobem mógłby się tu dostać, przecież zdaje się nie zna tego kraju?

– Kto to wie – odparł Tom – może nic mówił nam prawdy.

– Jeżeli chcecie, możemy przeszukać w zaroślach, może biedak potrzebuje pomocy, może spotkało go jakieś nieszczęście?…

– Bezpożyteczny byłby trud, panie Harris – rzekł Dick – jeśli Negoro sam przyszedł aż do tego miejsca, to trafi także i dalej. Da on sobie sam radę!

– Jak chcecie – odpowiedział Harris.

– Cicho Dingo! – zawołał Harris – kończąc w ten sposób rozmowę.

Nie uszło również uwagi Dicka, iż koń amerykanina nie okazywał niczem, iż czuje w pobliżu stajnię; nie wciągał powietrza, jak to zwykle robią konie, czując zbliżający się koniec podróży. Zdawał się tak obojętny, jak gdyby owa ferma, w której miał być kilkakrotnie, była jeszcze oddalona o setki mil.

Koń ten nie byłby tak obojętny, gdyby czuł blizko stajnie, pomyślał sobie Dick.

Według słów wyrzeczonych wczoraj przez amerykanina, pozostało im już tylko sześć mil drogi do fermy, a do piątej godziny wieczorem niezawodnie uszli już ze cztery, pozostałoby więc jeszcze do przebycia dwie mile. Jednak nic w okolicy nie zapowiadało blizkości wielkiej osady, jaką miała być San Felice.

Nawet pani Weldon, prawie wyłącznie zajęta chorym Jankiem, zdziwiona była, iż taka pustka panowała dokoła. Jak to być może, myślała, żeby tak blizko fermy nie spotkać ani krajowca ani nikogo ze służby? Czyżby amerykanin zabłądził?… ale odpędzała z myśli to przypuszczenie – nowe opóźnienie groziłoby śmiercią jej dziecku.

Harris szedł ciągle przodem; zdawał się rozglądać po lesie, przypatrywał się na prawo i lewo jak człowiek niepewny, czy go pamięć nie myli, czy dobrą idzie drogą. Pani Weldon przymknęła oczy, aby tego nie widzieć.

Przeszedłszy płaszczyznę, znowu weszli do lasu, mniej jednak gęstego, niż na zachodzie; o szóstej wieczorem znaleźli się w gęstwinie, przez którą, jak się zdawało, musiała przechodzić niedawno gromada dzikich zwierząt.

Dick bacznie rozglądał się w około.

Na wysokość przechodzącą wzrost ludzki, gałęzie były poobrywane lub połamane; a trawa, gwałtownie rozsuwana, dozwalała zauważyć na błotnistym gruncie ślady stóp, które nie mogły być wzięte za ślady jaguarów lub kuguarów. Czyżby to leniwce zwane »aï«, pozostawiły te ślady, lecz jeśli tak, dlaczegóż gałęzie są połamane na takiej wysokości? Wprawdzie słonie mogłyby pozostawić tak wielkie ślady i przerżnąć taki otwór w nieprzejrzanej gęstwinie; ale słoni przecież nie ma w Ameryce. Olbrzymie te zwierzęta nie pochodzą z Nowego Świata i dotąd nie zostały tam zaaklimatyzowane; niepodobna więc było przypuścić, że to słonie przechodziły tedy.

Dick nie wyjawiał myśli, jakie mu się nasuwały z powodu tego niewytłómaczonego faktu, nawet w tym względzie nie zapytywał amerykanina. Mógłże ufać objaśnieniom człowieka, który mu żyrafy podawał za strusie. Harris byłby dał jakąś wykrętną odpowiedź, która w niczem nie zmieniłaby położenia.

Teraz Dick był już prawie pewny, iż amerykanin jest podłym zdrajcą i czekał tylko odpowiedniej chwili, aby wyjawić jego niegodziwość i ukarać go za nią, i głos jakiś szeptał mu, iż chwila ta nadejdzie nie zadługo.

Ale jakiż cel ukrywał amerykanin? jaka przyszłość czekała rozbitków Pilgrima. Dick mówił sobie, iż nie jest wolnym od odpowiedzialności, pomimo rozbicia się powierzonego mu statku, obecnie więcej niż kiedykolwiek powinien był czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich rozbitków. Musi ocalić te biedną kobietę i jej synka oraz towarzyszy niedoli.

Łatwiej mu jednak było radzić sobie na okręcie, lecz co pocznie wśród ciężkich prób, jakie im przetrwać przyjdzie?

Dick nie łudził się, iż niebezpieczeństwo powiększało się z każdą chwilą i piętnastoletni kapitan Pilgrima postanowił walczyć z niem, nie chciał jednak przerażać nieszczęśliwej matki, zanim nie nadejdzie stanowcza chwila.

Dochodząc do dość szerokiego strumienia wyprzedził całą gromadę o jakie sto kroków i zobaczył ogromne zwierzęta biegnące wśród wielkich traw urwistego wybrzeża.

Już miał zawołać: hipopotamy! ale się powstrzymał.

I były to w samej rzeczy hipopotamy, z wielkimi łbami, szerokimi pyskami i krótkiemi nogami. Ale skąd hipopotamy w Ameryce!…

Szli dzień cały, z coraz większą jednak trudnością, nawet najsilniejsi czuli się znużeni. Czas był wielki przybyć na oznaczone miejsce, gdyż inaczej byliby zmuszeni zatrzymać się dla wypoczynku.

Pani Weldon, myśląc tylko o Janku, nie skarżyła się na znużenie; widać jednak było, iż siły ją opuszczają. Jeden tylko Dick opierał się znużeniu, dzięki sile moralnej, jaką czerpał w poczuciu obowiązku.

Około godziny czwartej stary Tom zobaczył w trawie pewien przedmiot, który zwrócił jego uwagę. Był to rodzaj noża szczególnego kształtu, z szerokiem zakrzywionem ostrzem, oprawionem w kawałek kości słoniowej, dość niezgrabnie wyrzynanej.

Podniósł ów nóż i podał go Dickowi, który, obejrzawszy go, zwrócił się do amerykanina mówiąc:

– Widać krajowcy są gdzieś blizko?

– Zapewne – odrzekł Harris – a jednak…

– Jednak? – powtórzył Dick – patrząc mu w oczy.

– Powinnibyśmy być już blizko fermy – rzekł wahając się – a nie poznaję…

– Czybyś pan zabłądził? – zapytał żywo Dick.

– Nie zabłądziłem wprawdzie, ferma powinna być o jakie trzy mile, ale chcąc skrócić drogę, poszedłem bokami lasu i może źle zrobiłem.

– Być może.

– Najlepiej będzie, jak pójdę naprzód – rzekł Harris.

– O nie! nie rozłączajmy się – odparł stanowczo Dick.

– Niech i tak będzie, tylko, że trudno mi będzie przewodniczyć wam wśród nocy.

– To też zatrzymamy się dla wypoczynku. Pani Weldon zgodzi się na przepędzenie tej jeszcze nocy pod drzewami, a jutro, jak tylko zaświta, puścimy się w dalszą drogę. Przecież pozostało nam już tylko dwie, czy trzy mile, przejdziemy je w parę godzin.

– Zgoda – odpowiedział Harris.

W tej chwili Dingo zaczął gwałtownie szczekać.

– Dingo tu! – zawołał Dick. – Wiesz przecież, iż jesteśmy na puszczy i, że niema nikogo.

Zatrzymano się na ostatni nocleg; pani Weldon zgodziła się na to milcząco. Trzymała na kolanach Janka, wycieńczonego febrą.

W pobliżu wznosiła się wielka kępa drzew, Dick zamierzał w cieniu ich urządzić nocleg. Stary Tom mu pomagał, w tem nagle zatrzymał się i krzyknął:

– Panie Sand, patrz pan! patrz pan!

– Cóż takiego? – zapytał Dick spokojnie, jak człowiek przygotowany na wszystko.

– Tam… tam… na tych drzewach… plamy krwi… A na ziemi… poodcinane członki ciała… – wyjąkał murzyn.

Dick podbiegł ku wskazanemu miejscu, potem zwracając się do Toma, rzekł:

15cap_47.jpg (225655 bytes)

– Cicho, cicho Tomie!

W samej rzeczy, na ziemi leżały poodcinane ręce, a przy nich połamane widły i zerwany łańcuch. Na szczęście pani Weldon nic nie widziała. Harris stał na uboczu, ktoby uważnie przypatrywał mu się w tej chwili, zostałby uderzony nagła zmianą wyrazu jego twarzy, która teraz napiętnowana była dziką srogością.

Dingo poszedł za Dickiem i, ujrzawszy te szczątki ludzkie, zaczął wyć; zaledwie go Dick mógł odpędzić.

Zobaczywszy te widły, ten zerwany łańcuch, stary Tom stanął nieruchomy, jakby przykuty do ziemi. Wytrzeszczył oczy, zacisnął pięście i wymawiał niezrozumiałe słowa:

– Widziałem… widziałem kiedyś… te widły… byłem mały… widziałem…

Widać wspomnienia z lat dziecinnych niewyraźnie rysowały mu się w pamięci; przypomniał sobie… chciał mówić…

– Milcz, milcz, Tomie! – zawołał Dick, milcz, przez litość nad panią Weldon, nad nami wszystkimi! – I odprowadził go na stronę.

Obrano w pewnej odległości inne miejsce spoczynku i zajęto się przygotowaniami do noclegu.

Przyrządzono posiłek, ale wszyscy byli tak znużeni, iż prawie jeść nie mogli, a nadto wszystkich ogarniał jakiś niepojęty, z przerażeniem graniczący niepokój.

Zmierzchało się, a wkrótce zupełna zapanowała ciemność. Czarne, burzą grożące chmury zasłoniły niebo; ku wschodowi na horyzoncie widać było przez drzewa błyskawice. Wiatr ustał, ani jeden listek nie poruszał się na drzewach. Po dziennej wrzawie nastąpiło głuche milczenie; zdawałoby się iż atmosfera ciężką nasycona elektrycznością, stała się niezdolną do przekazywania dźwięków.

Dick, Austyn i Baty, czuwali wspólnie. Natężali wzrok i słuch, czy nie dojrzą lub nie dosłyszą wśród tej ciemnej nocy jakiegoś podejrzanego światełka lub szelestu, lecz nic nie zakłócało spokoju ani ciemności.

Tom siedział nieruchomy z pochyloną głową, zatopiony w dawnych wspomnieniach, jakby nagłym odurzony ciosem. Pani Weldon wpatrywała się w śpiącego na jej ręku synka, i zdawała się o nim tylko myśleć.

Jeden tylko kuzyn Benedykt spał skokojnie, ponieważ nie podzielał smutnych wrażeń, doznawanych przez jego towarzyszy. Nie miał zwyczaju bawić się w przeczucia.

Wtem nagle, około godziny 11 w nocy dał się słyszeć przeciągły ryk; Tom zerwał się na nogi i wyciągnął rękę w kierunku gęstych, dość odległych zarośli.

Dick chwycił go za rękę, ale Tom nie mógł się powstrzymać i krzyknął głośno;

– Lew! lew!

Stary murzyn rozpoznał ryk, który tak często słyszał w swoich latach dziecięcych.

– Lew! – powtórzył raz jeszcze.

15cap_48.jpg (234735 bytes)

Dick, nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, rzucił się z kordelasem w ręku, ku miejscu, w którem znajdował się Harris… ale już go na niem nie zastał; koń jego znikł również.

W tej chwili nagle rozjaśniło się w umyśle młodego nowicyusza, nie był tam, gdzie być mniemał.

Tak więc Pilgrim nie na wybrzeża amerykańskie został wyrzucony! Dostrzeżona ze statku wyspa, nie była to wyspa Wielkanocna, ale inna jakaś, leżąca na wschód tego lądu, jak wyspa Wielkanocna leży na zachód Ameryki.

Wiadomo nam, iż przez pewien czas żeglugi busola wprowadzała go w błąd, i wiemy kto był tego powodem. Zapędzony burzą na błędną drogę, opłynął przylądek Horn i z oceanu Spokojnego widocznie wpłynął na Atlantyk. Pomimo jego wiedzy, siła huraganu podwoiła prędkość statku, której ściśle obliczyć nie mógł.

I oto dlaczego nie było widać ani drzew kauczukowych ani chinowych, ani płodów Ameryki południowej, w tej okolicy, która nie była ani równina Atakama, ani pampasem boliwijskim.

Owe gromady, uciekające w gęstwinie, były to żyrafy a nie strusie, jak to dowodził podstępny amerykanin; słonie przechodziły przez gęstwinę, a w owych wielkich trawach Dick zakłócił spokój hipopotamom.

A ów owad znaleziony przez kuzyna Benedykta, była to rzeczywiście mucha »tsetse«, ów groźny dwuskrzydłowy owad, którego ukąszenie zabija zwierzęta.

Obecnie, w samej rzeczy ryk lwa rozległ się wśród lasu, a owe widły, łańcuchy i nóż niezwykły, były to przybory handlarzy niewolnikami.

Te poodcinane ręce, były to ręce nieszczęśliwych niewolników.

Widocznie portugalczyk Negoro i amerykanin Harris byli ze sobą w zmowie!…

Z ust Dicka Sand wyrwały się straszne słowa:

– Afryka! Afryka podrównikowa! Afryka niewolnictwa i handlarzy niewolnikami!

Koniec tomu pierwszego.

Poprzednia częśćNastępna cześć