Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział XVII-XX)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM drugi

 

 

Rozdział XVII

Na rzece.

 

łowa te wypowiedział Herkules, zmieniony nie do poznania przez różne malunki i strój czarownika, a zwrócone były do Dicka Sand, jeszcze tak osłabionego, iż musiał wspierać się na kuzynie Benedykcie, u stóp którego leżał wyciągnięty Dingo.

Odzyskawszy przytomność, pani Weldon zawołała:

– Tyżeś to Dicku, ty żyjesz!…

Nowicyusz podniósł się i postąpił parę kroków, a pani Weldon uściskała go jak syna.

– Mój przyjaciel Dick, mój przyjaciel Dick! – powtarzał z radością mały Janek, a zwracając się do Herkulesa, dodał: – A ja ciebie nie poznałem.

– A co? czy nie pięknie się ustroiłem, – zawołał Herkules, wycierając piersi, aby się pozbyć pasów i smug pomalowanych po nich.

– Bardzo byłeś brzydki – rzekł Janek.

– Brzydki, brzydki! przecież przedstawiałem dyabła, a ten nie może być piękny.

– Poczciwy Herkulesie! – rzekła pani Weldon, podając mu rękę.

– Mnie ocalił życie, uwolnił ciebie pani i Janka, a jednak nie chełpi się z tego, – powiedział Dick.

– Ocalił! uwolnił! nie jesteśmy jeszcze przecie ani ocaleni, ani uwolnieni, – odparł Herkules, – a potem, gdyby nie pan Benedykt, od którego dowiedziałem się, gdzie jest pani Weldon, nicbym nie mógł uczynić.

Jakoż pięć dni temu, Herkules to porwał i uniósł kuzyna Benedykta, który, goniąc za mantikorą przeszło milę w las się zapędził; gdyby nie to, Herkules nie byłby przybył do Kazonde pod przebraniem słynnego czarownika.

Łódź mknęła szybko po rzece, a Herkules opowiedział pani Weldon przygody swoje od czasu ucieczki z obozowiska pod Coanzą. Niewidziany przedzierał się za kitandą, w której niesiono panią Weldon z Jankiem; napotkał zranionego Dinga i razem z wiernem psiskiem dostał się w okolice Kazonde. Wypuścił wtedy Dinga z karteczką do Dicka, w której zawiadomił go, co się stało z panią Weldon, a po nieprzewidzianem spotkaniu i pochwyceniu kuzyna Benedykta, daremnie próbował dostać się do faktoryi, surowiej jeszcze strzeżonej niż pierwej, aż nareszcie nadspodziewanie znalazł sposobność wyzwolenia pani Weldon z więzienia niegodziwego Alweza. A było to tego dnia, kiedy ów słynny Mgannga, tak niecierpliwie oczekiwany w Kazonde, idąc tam właśnie, przechodził przez las, w którym Herkules błąkał się we dnie i w nocy, upatrując i czyhając sposobności dostania się do wnętrza faktoryi. Ufny w swą olbrzymią siłę, rzucił się na czarownika, zabrał mu jego przyrządy i ubiór, przywiązał do drzewa sznurem ukręconym z gałęzi pnączy, pomalował sobie czoło na wzór Mgannga i postanowił odegrać jego rolę zaklęcia i odwrócenia deszczu. Wszystko to odbyło się w przeciągu kilku godzin, ale trzeba było ciemnoty i łatwowierności dzikich krajowców, aby temu uwierzyli.

Herkules opowiedział to wszystko w krótkości, ale nic nie wspomniał o ocaleniu Dicka Sand.

– Jakżeś ty się uratował Dicku? – zapytała pani Weldon.

– Ja, pani, sam nie wiedziałem, jak się to stało… To tylko pewna, że myśl o was była ostatnią moją myślą… Daremnie usiłowałem zerwać powrozy, krępujące mnie do słupa… Woda zalała mnie… straciłem przytomność… Gdy przyszedłem do siebie byłem ukryty w nadbrzeżnej trzcinie, a Herkules klęczał przedemną, najtroskliwszą otaczając opieką.

– Jakimże sposobem ocaliłeś Dicka, Herkulesie? – zapytała pani Weldon.

– Już i sam nie wiem, jak się to stało. Może szybki prąd wody obalił słup, do którego nasz kapitan był przywiązany i uniósł go na wybrzeże, na którem znalazłem go pół martwym? A zresztą, czyż to trudno było wśród nocy wcisnąć się między ofiary, zapełniające grób; czekać puszczenia wód i, będąc dość silnym, jednym zamachem wyrwać podmyty słup i oderżnąć kochanego naszego kapitana. Na to nie trzeba było być czarownikiem, pierwszy lepszy mógłby tego dokonać. Ot naprzykład p. Benedykt, a co prawda nawet i nasz Dingo… i może to rzeczywiście Dingo…

Dingo zaszczekał, a Janek, biorąc w rączki łeb psa, pieścił go, a następnie zapytał:

– Powiedzno Dingo, czy to ty ocaliłeś mego przyjaciela Dicka?

I jednocześnie poruszał łbem jego od lewej ku prawej stronie.

– Widzisz Herkulesie, Dingo mówi, że to nie on, a on przecieżby się nie zapierał. No, a teraz powiedz mi Dingo, czy to Herkules ocalił kapitana? i teraz znowu kilka razy pochylił łeb psa z góry na dół.

– Aha! powiada, że tak! – zawołał, – Dingo cię wydał Herkulesie.

– Przyjacielu, Dingo, – rzekł Herkules, głaszcząc psa, – na cóż ty mnie zdradzasz.

Tak to Herkules ocalił Dicka Sand z narażeniem własnego życia, choć przez wrodzoną skromność nie przyznawał się do tego. Taką już miał poczciwą naturę, iż nie cofał się przed największem poświęceniem dla ocalenia tych, których kochał, a nadto dowodził, że każdy z jego towarzyszy zrobiłby tożsamo.

Pani Weldon mówiła z boleścią o starym Tomie, jego synu i towarzyszach. Popędzili ich w stronę jezior; Herkules ich widział nawet przechodzących z karawaną niewolników, szedł za nimi kawał drogi, ale nie udało mu się zbliżyć do nich i dać się poznać. Biedni towarzysze! zabrali ich tak daleko i pewnie nigdy, nigdy już ich nie zobaczy!…

I oczy poczciwego murzyna zalały się łzami.

– Nie płacz, poczciwy Herkulesie, – rzekła pani Weldon, – może da Bóg odzyskasz swoich towarzyszy; nim to nastąpi polecajmy ich codziennie w modlitwie opiece Boskiej. Z kolei pani Weldon opowiedziała pobyt swój w faktoryi Alweza i ową ugodę z Negorem.

– Kto wie, – dodała, – może lepiej było pozostać.

– Ach! jakże źle zrobiłem! – zawołał Herkules.

– Nie, nie, uspokój się Herkulesie, – odrzekł Dick Sand; – tacy niegodziwcy jak Alwez i Negoro niezawodnie znaleźliby jaki sposób ściągnięcia w zasadzkę pana Weldon. Uciekajmy spiesznie, nie tracąc czasu, aby się dostać na wybrzeże zanim Negoro powróci do Mossamedes. Tam władze portugalskie udzielą nam pomocy i opieki, zanim Alwez przybędzie odebrać sto tysięcy dolarów.

– Stary łotr dostanie sto tysięcy batów, które mu jak najchętniej wyliczę! – zawołał Herkules.

Ponieważ nie podobna było pani Weldon wracać do Kazonde, zatem trzeba było skierować wszelkie usiłowania, aby przed Negorem przybyć do Mossamedes,

Teraz zatem miał być wprowadzony w wykonanie dawny plan Dicka, aby z biegiem rzeki dostać się do jakiegoś lądu. Tak właśnie płynęli; rzeka zwracała się, jak się zdawało, ku północy i zapewne wpadała do Zairu. W takim razie zamiast do San Paulo de Loanda, dopłynęliby do ujścia tej wielkiej rzeki, lecz nie troszczyli się o to, ponieważ w koloniach Niższej Gwinei znaleźliby także pomoc i bezpieczeństwo.

Z początku Dick Sand zamierzał puścić się z prądem rzeki na jednej z tych tratw trawnych, będących rodzajem małych, pływających wysepek, których tak znaczna ilość sunie po powierzchni rzek amerykańskich, ale traf zrządził, że, błąkając się w nocy nad wybrzeżem, Herkules spostrzegł pustą łódź płynącą po rzece.

Dick ucieszył się z tego niewymownie, gdyż nie była to mała łódka, jakiemi najczęściej posługują się krajowcy, ale piróg, przeszło 30 stóp długi, a cztery szeroki, którym wprawni marynarze nader szybko wiosłują po wodach wielkich jezior.

Z początku dla bezpieczeństwa, Dick zamierzał płynąć tylko nocą, ale zatrzymując się po dwanaście godzin codziennie, podróż i tak może długa, podwójnego wymagałaby czasu. Powziął więc szczęśliwą myśl pokrycia piroga kopułą z długich spadających traw, porozpinanych na tykach, która, ciągnąc się przez całą długość łodzi, osłaniała ją w zupełności. Wydawała się jak ogromna kępa traw, płynących wśród ruchomych wysepek. Daszek ten tak dobrze był urządzony, że zwodził nawet ptactwo, które przylatywało gromadnie oskubywać gałązki i ziarnka. Daszek osłaniał ich jednocześnie od skwarów słonecznych; w takich warunkach przeprawa nie była utrudniającą, ale zawsze niebezpieczną.

Podróż zapewnie potrwa długo i codziennie trzeba będzie myśleć o zaopatrzeniu się w żywność. Jeśliby rybołówstwo nie zapewniało dostatecznego pokarmu, trzebaby polować na wybrzeżach, a Dick nie miał innej broni prócz dubeltówki, z którą uciekł Herkules po ataku na mrowisko. Liczył jednak na pewność swoich strzałów, tem więcej, że mógł je wypuszczać przez otwór w trawiastym dachu.

Płynąc z wodą, piróg posuwał się, jak obliczał Dick, z prędkością dwóch mil na godzinę; spodziewał się więc, że między dwoma wschodami słońca przebędzie prawie pięćdziesiąt mil, ale tak pospieszna żegluga wymagała znowu wielkiej baczności; trzeba było omijać ostrożnie podwodne skały, pnie drzew i inne zawady, a nadto mógłby bieg wody zamienić się w bardzo bystry prąd lub spadek, co często się zdarza na rzekach afrykańskich.

Radość z ujrzenia pani Weldon i Janka nadzwyczaj prędko wróciła siły Dickowi, bystry wzrok jego bacznie śledził bieg rzeki i ręką wskazywał Herkulesowi, jak ma wiosłować, aby płynąć w dobrym kierunku.

Przez parę pierwszych dni pożywienie ich stanowiły zapasy, w jakie udało się Herkulesowi zaopatrzyć, więc tylko dla wypoczynku co noc zatrzymywali się po parę godzin, ale bez wylądowywania, gdyż Dick postanowił unikać tego bez koniecznej potrzeby, to jest, gdy inaczej nie będzie mógł zaopatrzyć się w żywność.

W początku podróży nie zdarzył im się żaden wypadek; rzeka miała miejscami przeszło sto pięćdziesiąt stóp szerokości; tu i ówdzie po powierzchni przesuwały się maleńkie wysepki, płynące równie szybko jak łódź, nie trzeba więc było obawiać się spotkania.

Wybrzeża zdawały się niezamieszkane, widocznie krajowcy rzadko kiedy zapuszczali się w te okolice. Ponad brzegami rzeki rosła znaczna liczba dzikich krzewów, jaśniejących najrozmaitszymi kolorami, w innych miejscach wznosiły się nad rzeką zielone lasy, kąpiące swe gałęzie w przeźroczach jej wód. Składały się one z drzew kopalowych, z akacyi ze sztywnymi liśćmi, z żelazno-drzewnych bohinii, z drzew figowych, rosnących na korzeniach w kształcie słupów, jak u drzew mangowych i t. d. Wysokie wierzchołki tych drzew łączyły się ze sobą o sto stóp nad wodą, tworząc gaj niedostępny dla słonecznych promieni. Często szerokopienne pnącze, przerzucając się z jednej strony na drugą, tworzyły rodzaj mostu, a dnia 27 mały Janek miał wielką uciechę, widząc jak gromada małp przebiegała po tym roślinnym moście, trzymając się za ogony dla łatwiejszego ratowania się, gdyby przypadkiem załamał się pod niemi.

Małpy te z rodzaju małych szympansów, zwanych w Afryce środkowej »Sokos«, są dość brzydkie; mają nizkie czoła, oblicze jasno-żółte, uszy wysoko umieszczone. Żyją gromadkami po dziesięć w jednej, szczekają jak psy i są postrachem krajowców, ponieważ często porywają im dzieci, aby je podrapać lub pogryźć. Przebiegając most z lianów, złośliwe zwierzęta ani się domyśliły, że pod tą wielką kępą płynącej zieleni znajduje się chłopczyk, którego tak chętnie pochwyciłyby dla zabawki. Widać, że Dick miał dobry pomysł i doskonale go wykonał, skoro oszukały się te sprytne zwierzęta.

Tegoż dnia, o dwadzieścia mil dalej, łódź nagle powstrzymana została w biegu.

– A to co takiego? – zapytał Herkules.

– Zapora naturalna – odrzekł Dick Sand.

– Trzeba ją usunąć, panie kapitanie.

– Tak, za pomocą siekiery; widać zapora jest silna, skoro oparła się kilku uderzającym o nią wysepkom.

– A więc do roboty, – zawołał Herkules, stając z przodu łodzi.

Zaporę tę utworzyły poplątane z sobą gałęzie tej mocnej trawy ze świecącymi liśćmi, które ściskając się z sobą zamieniają się w rodzaj twardej bardzo pilśni; trawa ta nazywa się »tikatiba«, po niej suchą nogą można przejść po wodzie, jeśli się ktoś nie obawia zapadnięcia w nią na jakie dwanaście cali. Powierzchnię tej zapory pokrywały szerokie liście lotosu.

15cap_89.jpg (238622 bytes)

Było już ciemno, Herkules więc mógł, nie narażając na niebezpieczeństwo siebie i swoich towarzyszy, opuścić łódź i zabrać się do pracy. Jakoż tak dzielnie wywijał siekierą na prawo i na lewo, że w dwie godziny zniósł zaporę i łódź mogła płynąć swobodnie.

Co do kuzyna Benedykta, ten martwił się bardzo, że aż przykro było patrzeć na niego, gdyż utracił swój zbiór, a tu nie miał sposobności znalezienia i pochwycenia ani jednego owadu.

To też niepodobna opisać jego radości, gdy pewnego rana Herkules przyniósł mu szkaradnego jakiegoś robaka. Kuzyn Benedykt ujął go we dwa palce i, przyjrzawszy się z blizka, wydał okrzyk niewymownej radości.

– Ach! Herkulesie! – zawołał, – nieoceniony Herkulesie! zasłużyłeś, abym ci przebaczył winy twoje… Kuzynko, Dicku, patrzcie! to sześcionóg, jedyny w swoim rodzaju, afrykańskiego pochodzenia. Nikt mi nie zaprzeczy wartości cennego tego okazu i chyba razem z życiem z nim się rozstanę!…

– Więc to coś tak rzadkiego w swoim rodzaju? – zapytała pani Weldon.

– A! ma się rozumieć, – odrzekł z zapałem kuzyn Benedykt. – Owad, który nie należy do żadnego z dziesięciu rodzajów, znanych uczonym, i którego trzebaby zaliczyć do familii pająków. Jest to rodzaj pająka, który byłby pająkiem, gdyby miał nóg osiem, a jest sześcionogiem, bo ma ich sześć tylko. Ach! kochani moi, niebo oddaje mi sprawiedliwość, wynagradza poniesione straty… Złączę nakoniec nazwisko moje z odkryciem naukowem!… Owad ten nazywać się będzie »Hexapodes Benedictus« (sześcionóg Benedykta).

Zapalony entomolog tak był uszczęśliwiony, iż zapomniał przebytych smutków i utrapień; pani Weldon i Dick Sand szczerze mu winszowali zapału naukowego, który dozwalał mu zapominać o wszystkiem, nawet o niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdował.

Łódź posuwała się szybko po ciemnych falach rzeki i tylko sapanie uwijających się po wybrzeżu hipopotamów zakłócało spokój nocny.

15cap_90.jpg (193157 bytes)

Przez małe szczeliny w trawiastym dachu przedzierały się do łodzi odbłyski światła księżyca, świecącego ponad drzewami. Wtem, nagle na prawym brzegu doleciał z oddali jakiś szelest, a następnie głuchy odgłos, jakby olbrzymie pompy funkcyonowały gdzieś w ciemności. Były to liczne, z całych setek składające się gromady słoni, które, nasyciwszy się przez dzień drzewiastymi korzeniami, biegły zaspokoić pragnienie. Doprawdy można było przypuścić, że ogromne trąby całej gromady, podnosząc się i opuszczając jednocześnie jakby na komendę, pochłoną wody rzeki i osuszą jej koryto.

 

Rozdział XVIII

Różne przypadki.

 

rzez osiem dni łódź posuwała się z wiatrem i żaden ważniejszy nie zaszedł wypadek. Na przestrzeni wielu mil rzeka płynęła tuż przy brzegu przepysznego lasu, a gdy tenże się skończył, roztaczały się trzcinowe zarośla.

W okolicy tej bezludnej znajdowało się bardzo wiele rozmaitych zwierząt. Ponad wybrzeżem ukazywały się co chwila zebry, łosie, antylopy, a z nadejściem nocy dawał się słyszeć ryk lampartów, a nawet i lwów, przesuwających się wśród zarośli; dotąd jednak żadnej one rozbitkom naszym nie przynosiły szkody.

Codziennie po południu Dick dobijał do brzegu, wylądowywał i zwiedzał najbliższe wybrzeża w celu zaopatrzenia się w żywność. Na tych przestrzeniach, pozbawionych wszelkiej uprawy, nie można było liczyć na maniok, sargo, kukurudzę, ani na inne owoce, stanowiące roślinne pożywienie krajowców, gdyż te jako rosnące dziko, nie byłyby zdatne do jedzenia; Dick więc musiał polować, pomimo, że odgłos strzałów mógł wywołać jakieś niebezpieczne zajście.

Krzesali i rozpalali ogień na sposób krajowców i gotowali przy nim odrazu na kilka dni mięso z łosia lub antylopy.

Z powodu więc, iż zatrzymywali się w nocy dla wypoczynku, a we dnie dla polowania, do 8 lipca przepłynęli nie więcej jak sto mil drogi i Dick niepokoił się, gdzie ich doprowadzi ta nieskończenie długa rzeka, która, idąc ciągłe ku północy, zaczęła teraz zwracać się na północo-zachód.

Dnia 9 lipca Dick miał sposobność dania dowodu wielkiej przytomności i zimnej krwi. Sam był tylko na lądzie i, czatując na antylopę, której rogi wyglądały z zarośli, właśnie do niej strzelił, gdy wtem o trzydzieści kroków wyskoczył lew ogromny, który zapewne także polował na to zwierzę i ani myślał dać sobie zabrać upragnionej zdobyczy.

Był to ogromny lew, mający 5 stóp wysokości; jednym skokiem rzucił się na powaloną kulą Dicka antylopę, która jednak żyła jeszcze i ryczała przeraźliwie, przyciśnięta straszną łapą olbrzymiego lwa.

Dick nie zdążył jeszcze nabić fuzyi po danym strzale; lew spostrzegł go odrazu, ale popatrzył tylko na niego, nie zbliżając się wcale. Dick, przypominając sobie, że w podobnych wypadkach nieruchomy stan może ocalić, stał jak posąg, nie próbując nabijać dubeltówki, ani też uciekać. Lew popatrzał na niego czerwonemi połyskliwemi oczami; wahał się widać.

15cap_91.jpg (182082 bytes)

Tak upłynęły dwie minuty. Lew wpatrywał się w Dicka, a Dick w niego, nie mrugnąwszy nawet okiem. Nareszcie jednem otworzeniem paszczy lew porwał zdobycz, unosząc ją, jakby pies zająca i, uderzając o krzaki ogromnym ogonem, znikł wśród gąszczu leśnego.

Dick stał jeszcze chwil kilka nieruchomy, potem wrócił do towarzyszy i nie powiedział im nawet, jakiego uniknął niebezpieczeństwa. Na szczęście, że tułacze nasi płynęli wodą, bo gdyby im przyszło lądem przebywać te drogę, pewnie, skutkiem ogromnej na nim liczby dzikich zwierząt, ani jeden nie pozostałby przy życiu.

Jednak okolica ta nie zawsze była niezamieszkana; w niektórych miejscach znać było wyraźnie ślady dawnych wiosek, ale widocznie opuścili ją krajowcy skutkiem śmierci swego wodza, i jak to było ich zwyczajem, przenieśli się gdzieindziej.

A może, w tej rzeką przerżniętej miejscowości, całe plemiona zamieszkiwały pod ziemią, jak to bywa w niektórych stronach Afryki? Tacy dzicy, stojący na najniższym stopniu ludzkości, w nocy tylko wychodzą ze swoich nor i są równie niebezpieczni, jak najgroźniejsze zwierzęta.

Dick nie mógł wątpić, że to były okolice zamieszkane przez ludożerców, gdyż w kilku miejscach zdarzyło mu się widzieć zaledwie ostygły popiół i bielejące kości ludzkie, dowodzące, że straszna uczta odbywała się tam niedawno. Mogłoby się łatwo zdarzyć, żeby ludożercy tacy z wyższego Kazonde dotarli w te strony właśnie w chwili wylądowania Dicka, i dla tego tylko w ostateczności wysiadał na ląd, najsurowiej nakazując Herkulesowi, aby na dany znak natychmiast odbijał od brzegu, nie uważając na niego.

Herkules przyrzekł być posłusznym, ale w podobnych razach zaledwie zdołał ukryć swój niepokój przed panią Weldon.

Wieczorem, 10 lipca, podwoili ostrożność. Na prawo ukazała się wioska nadwodna; z jakie trzydzieści zamieszkanych chat wznosiło się na palach. Prąd wody biegł pod niemi, więc i łódź musiała podpłynąć pod nie, gdyż na lewo rzeka pozagradzana była skałami, nie dopuszczającemi żeglugi.

Wioska ta była zamieszkana; widać było płonące w chatach ognie i dochodził do ludzi odgłos głosów, podobnych do ryku. Jeśliby, jak to się często zdarza, pod palami rozciągnięte były sieci, najlżejsze zahaczenie mogło zdradzić obecność przesuwającej się łodzi. Dick, stojąc na przodzie łodzi, cicho wskazywał kierunek, w jakim płynąć należy, aby trzymać się o ile można najdalej od omszałych pali; noc była bardzo jasna, łatwo więc bogli być dostrzeżeni.

Dwóch krajowców, rozmawiających z sobą głośno, siedziało na palach ponad wodą; właśnie pomiędzy te pale prąd wody popychał łódź i przejście było bardzo wązkie, trzeba więc było obawiać się, że dzicy ją dostrzegą i krzykiem swoim zbudzą śpiących w chałupkach.

Jeszcze jakie sto stóp mieli do przepłynięcia, gdy wtem dwaj siedzący na palach krajowcy, żywiej coś zaczęli z sobą rozmawiać. Jeden z nich wskazał towarzyszowi kępę zieleni, posuwającą się prędko i zagrażającą pozrywaniem sieci z pnączy, którą właśnie zastawiali. Podnieśli je więc prędko i zaczęli wołać na pomoc towarzyszy.

Pięciu czy sześciu czarnych wybiegło niebawem i, stanąwszy na poprzecznych deskach, ciągnących się między palami, zaczęli krzyczeć przeraźliwie.

W łodzi przeciwnie największe panowało milczenie; Dick jaknajciszej wydawał rozkazy, nikt się nie ruszał, tylko Dingo mruczał głucho, ale Janek małemi rączkami przytrzymywał mu szczęki. Słychać było tylko szum fal rozbijających się o pale i dzikie wrzaski ludożerców.

15cap_92.jpg (208665 bytes)

Dzicy prędko ściągali w górę sieci; jeśli ściągną je w porę, łódź zdoła przepłynąć, w przeciwnym razie zaplącze się i zgubą zagraża wszystkim znajdującym się na niej.

Dick nie mógł zwolnić biegu łodzi, gdyż prąd nader bystry pchnął ją bardzo szybko.

W minutę potem łódź zaplątała się między palami; wspólnemi siłami dzicy zdołali ściągnąć w górę sieci, ale te, podnosząc się, zaczepiły i zdarły z prawej strony łodzi osłaniające ją trawiaste pokrycie. Tego właśnie obawiał się Dick.

Jeden z krajowców wrzasnął przeraźliwie, ale na szczęście łódź odpłynęła już daleko, dzięki nader bystremu prądowi.

– Na lewo! – zawołał Dick, – gdyż teraz już lewa strona rzeki była zdatną do żeglugi. Herkules skierował łódź we wskazanym kierunku.

Dick zaczął rozglądać się po powierzchni wody, oświetlonej światłem księżyca, ale nie dostrzegł nic podejrzanego, żaden piróg nie puścił się za nimi w pogoń. Może dzicy nie posiadali żadnej łodzi, i dzień zajaśniał, a żaden krajowiec nie pojawił się ani na rzece ani na wybrzeżach.

Od 14 do 18 lipca pani Weldon i jej towarzysze spostrzegli, że okolica zaczyna się zmieniać. Był to już kraj nie tylko niezamieszkały, ale pustynia, jałowy grunt nie przypominał niczem urodzajnych wiosek wyższych krain.

A rzeka ciągnęła się nieskończenie, i zdawało się, że musi wpływać do Oceanu Atlantyckiego.

O żywność było coraz trudniej, a dawniejsze zapasy wyczerpały się już zupełnie. Połów ryb mało przynosił, polowanie nic prawie. Antylopy i inne podobne zwierzęta nie miałyby się czem wyżywić; żadnych mięsożernych nie było także. To też w nocy ryk nie rozlegał się na wybrzeżach i tylko skrzeczenie żab zakłócało ciszę.

Oba wybrzeża stanowiły płaszczyznę, ogołoconą z drzew, a przecież trzeba było koniecznie obmyśleć jakieś pożywienie.

Dick nie wiedział już co począć, gdy wtem Herkules przypomniał sobie w porę, że krajowcy jadali często młode odrośle paproci i mlecz zawierający się w roślinie papyrusowej; on sam, przedzierając się przez las za karawaną Ibn Hamisa, nieraz tym sposobem ratował się od głodu.

Szczęściem paprocie i papyrusy rosły bujnie na wybrzeżach, a słodkawy mlecz wszystkim, a zwłaszcza Jankowi bardzo smakował.

Nie była to jednak strawa bardzo pożywna, ale nazajutrz znaleźli lepszą, dzięki kuzynowi Benedyktowi.

Od czasu znalezienia sześcionoga, który miał unieśmiertelnić jego imię, kuzyn Benedykt podczas każdego niemal wylądowania zajmował się poszukiwaniem owadów; gdy raz odchylał gałęzie dość wysokich krzewów, spłoszył ptaka, którego upierzenie zwróciło jego uwagę.

Dick chciał do niego strzelić, ale kuzyn Benedykt zawołał:

– Dicku, co robisz, nie strzelaj, jeden ptak na pięć osób i takby nie wiele znaczył.

– Wystarczy choćby dla Janka, – odrzekł Dick, znowu zamierzając wycelować do ptaka, który, usiadłszy na wyższej gałęzi, nie spieszył się z ucieczką.

– Nie strzelaj Dicku, ptak ten jest wskazówką, która doprowadzi nas do obfitych źródeł miodu.

Dick spuścił broń, uznając, że kilka funtów miodu więcej warte od jednego ptaka i obaj z kuzynem Benedyktem udali się śladem ptaka, który już to siadając, już odlatując, zdawał się wyraźnie zapraszać, aby szli za nim.

Nie mieli potrzeby iść daleko, zobaczyli bowiem niebawem kilka starych pni ukrytych wśród zarośli, nad któremi latały brzęcząc roje pszczół. Kuzyn Benedykt wprawdzie bardzo ubolewał nad temi nagoskrzydłymi pracownikami, iż pozbawiali owocu ich trudów i pracy, ale cóż było robić.

Dick podpalił trochę suchych gałęzi i wykurzone pszczoły uleciały.

Zdobyto więc miód, mimo tego głód straszliwy dałby się im uczuć, gdyby dnia 15 lipca łódź nie wpłynęła do przystani, w której znajdowały się miriady szarańczy, pokrywające grunt i drzewa.

Kuzyn Benedykt objaśnił, że krajowcy żywią się często tymi owadami; zabrano się więc do ich zbierania. Była ich tak niezliczona liczba, że dziesięć łodzi zapakować by można, a upieczone na wolnym ogniu stanowiły dość smaczne pożywienie.

Jakkolwiek żegluga pirogiem nie była znów tak wyczerpującą siły, jak owa droga odbywana pieszo przez nieprzejrzane lasy, jednakże ogromne upały, panujące we dnie, a wilgoć w nocy i mustyki niezmiernie się naprzykrzające, były powodem, że i ta podróż nadzwyczaj stawała się nużącą.

Jakże pragnęli już dopłynąć do celu, a Dick nie był w możności oznaczyć jak to prędko nastąpi.

Gdyby rzeka dążyła wprost ku wschodowi, dawno już byliby się dostali na północne brzegi Angoli, ale wogóle zwracała się więcej na północ i może przyjdzie im jeszcze bardzo długo płynąć zanim staną u kresu podróży.

Dick więc był nadzwyczaj niespokojny, gdy wtem, 16 lipca rano ujrzeli nagle, że rzeka zwraca się w innym kierunku.

Mały Janek stał na przodzie łodzi i patrzył przez otwory w trawiastym dachu, gdy nagle pojawiła się znaczna przestrzeń wody.

– Morze! – krzyknął chłopczyk.

Usłyszawszy to, Dick aż drgnął i pobiegł do Janka.

– Nie Janku, to nie morze, ale przynajmniej wielka rzeka, płynąca ku zachodowi, której ta jest tylko jakby odnogą. Może to właśnie Zair.

– Dałby Bóg! – rzekła pani Weldon.

Gdyby rzeczywiście był to Zair lub Kongo, na który w kilka lat później dostał się Stanley, dość było płynąć z jego biegiem, aby się dostać do nadbrzeżnych osad portugalskich. Tak sobie obiecywał Dick, i była to uzasadniona nadzieja.

Przez następne trzy dni łódź posuwała się po srebrzystych falach rzeki, wśród nie tak jałowej okolicy; zawsze jednak byli równie ostrożni, naprawiając najmniejsze uszkodzenia trawiastego dachu łodzi, aby się zdawało, że to tylko zielona kępa, unoszona prądem wody.

Jeszcze mil kilka, a może nareszcie biedni rozbitkowie Pilgrima doczekają się końca swoich cierpień i trudów.

Wtem, o trzeciej rano dał się słyszeć od zachodu jakiś głuchy, z daleka dochodzący odgłos. Zaniepokojony tem mocno, Dick chciał dojść, co to być może. Pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt spali w głębi łodzi, on przywołał Herkulesa i kazał nadsłuchiwać jak najuważniej.

Noc była bardzo spokojna, najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu.

– To szum morza, – zawołał Herkules i oczy jego zabłysły radością.

– Nie, – odrzekł Dick.

– A więc cóż to jest?

– Czekajmy dnia, ale czuwajmy bezustannie.

Herkules powrócił na tył łodzi. Dick został na przodzie i słuchał.

Odgłos stawał się coraz głośniejszy. Dzień nastał bez świtu; o jakie pół mili dalej, jakby chmura unosiła się w powietrzu, była to tylko mgła, która rozeszła się po pierwszych promieniach słońca i wkrótce prześliczna tęcza zajaśniała mad horyzontem.

– Do brzegu! – krzyknął Dick; – tu są katarakty! Co prędzej do brzegu!

Okrzyk ten obudził panią Weldon.

Dick miał słuszność. O jakie pół mili przed nimi, wody spadały z taką gwałtownością, iż gdyby łódź podpłynęła ku katarakcie niewątpliwie wpadłaby w otchłań.

 

Rozdział XIX

S. V.

 

erkules silnem uderzeniem wiosła popchnął łódź ku lewemu brzegowi, na którego krańcu wznosił się wielki wysokopienny las, tak gęsty, że nawet światło nie przezierało nigdzie przez niego. Dick patrzył z niepokojem na tę ziemię, na której zamieszkiwali ludożercy z niższego Kongo, a około której brzegów zmuszeni będą płynąć, skoro łódź nie mogła obecnie posuwać się środkiem rzeki. Straszny to był cios dla tych nieszczęśliwych tak blizkich zapewne jakich osad portugalskich; ale ufali Bogu, wszak on tyle razy wyratował ich z najcięższej doli.

W miarę jak łódź zbliżała się do lewego brzegu, Dingo okazywał dziwne oznaki niecierpliwości. Dick, który na wszystko zwracał uwagę, bo któż mógł przewidzieć skąd może przyjść niebezpieczeństwo, myślał, że może jaki dziki zwierz lub krajowiec ukrył się w wysokiej papyrusowej trzcinie nadbrzeżnej; poznał jednak prędko, że to nie gniew miota Dingiem.

– Szczególna rzecz! zawołał Janek, obejmując rączkami Dinga za szyję, on zupełnie jakby płakał; co tobie dobry Dingo?

Dingo wysunął mu się; łódź była wtedy o jakie dwadzieścia stóp od brzegu; pies skoczył w wodę i, dopłynąwszy do brzegu, znikł w zaroślach. Ani pani Weldon, ani Dick, ani Herkules nie wiedzieli, co myśleć o tem.

W kilka chwil później dobili do brzegu, przedarłszy się przez różne wodne rośliny. Kilka zimorodków powitało ich ostrym świstem, małe, białe czaple zerwały się i uciekły. Herkules przywiązał mocno łódź do pnia mangowego i wszyscy wdrapali się na wyniosłe wybrzeże, ponad którem wznosiły się wielkie drzewa.

W lesie tym nie było ani śladu ścieżki, ale świeżo zdeptany dowodził, że niedawno musieli przechodzić tędy albo krajowcy albo jakie zwierzęta.

Herkules trzymał w ręku siekierę, a Dick broń nabitą; uszedłszy zaledwie kilka kroków, spotkali Dinga. Pies wył żałośnie i pochylony węszył ślad. Niewytłomaczone przeczucie ciągnęło go ku tej części wybrzeża, a obecnie aż w głąb lasu, było to aż nadto widocznem.

– Baczność! – zawołał Dick; – pani Weldon, Janku, panie Benedykcie, proszę bądźcie ostrożni i nie oddalajcie się. Herkulesie uwaga!

W tej właśnie chwili Dingo podniósł łeb, oglądał się i podskakiwał, jakby prosząc, aby szli za nim.

Niebawem doprowadził ich do stóp ogromnego sykomora, pod jego cieniem wznosiła się zniszczona chatka; Dingo stanął przed nią i zaczął szczekać żałośnie.

– Któż tam być może? – zawołał Dick i wszedł do chatki, a za nim pani Weldon i towarzysze.

Na ziemi leżały rozrzucone kości ludzkie, zbielałe pod wpływem atmosfery.

– Umarł ktoś w tej chatce, – rzekła pani Weldon.

– I widać Dingo znał zmarłego, musiał to być pan jego; patrzcie! – rzekł Dick.

15cap_93.jpg (229927 bytes)

I wskazał palcem na nagi pień sykomoru, na którym można jeszcze poznać dwie prawie zatarte litery.

Dingo położył łapy na pniu, jakby wskazując go obecnym..

– S. V. – krzyknął Dick. – Też same litery, które Dingo zawsze poznawał i które ma wyryte na obroży.

Wtem pochylił się nagle i podniósł małe pudełeczko miedziane, bardzo już zaśniedziałe, które leżało w kącie. Gdy je otworzyli wypadł z niego kawałek papieru, na którem było napisane:

»Zamordowany jestem… i okradziony… przez przewodnika mego Negora… 3 grudnia 1871 roku… tu… o 120 mil… Dingo! do mnie!…«

S. Vernon.

Te kilka słów wyjaśniły wszystko.

Samuel Vernon, który postanowił zwiedzić wnętrze Afryki, zabrał ze sobą psa swego Dingo, wziął Negora za przewodnika; nędznik ten, zobaczywszy, że podróżnik ma przy sobie pieniądze, postanowił je zabrać. Dostawszy się na ten punkt wybrzeży Kongo, podróżnik francuski osiedlił się w tej chacie, i tu był zamordowany, okradziony i opuszczony.

Po spełnieniu zbrodni Negoro uciekł zapewne z tych stron i wtedy wpadł w moc portugalczyków, którzy poznawszy, że jest jednym z agentów handlarza niewolnikami Alweza, odstawili go do San Paulo de Loanda, gdzie skazany został na dożywotnie wiezienie w jednym z domów poprawy tejże kolonii.

Wiadomo już, że zdołał uciec stamtąd i dostał się do Nowej Zelandyi, a stamtąd na Pilgrima, na nieszczęście będących na jego pokładzie.

Łatwo zrozumieć, jak się rzeczy miały po dokonaniu zbrodni. Nieszczęśliwy Vernon, przed zgonem znalazł jeszcze tyle sił, iż mógł napisać ową kartkę, podającą nazwisko mordercy i powód spełnionej zbrodni. Kartkę te włożył w pudełko, w którem zapewne były pierwej skradzione pieniądze i nakreślił na pniu drzewa, jakby napis nagrobkowy, litery swego imienia i nazwiska… Zapewnie Dingo długie dnie przesiedział, wpatrując się w te litery i tym sposobem nauczył się je poznawać. Błąkającego się po wybrzeżu, kapitan Waldeck zabrał na swój statek, po rozbiciu którego dostał się na pokład Pilgrima, gdzie poznał Negora.

Dick i Herkules zamierzali właśnie pochować po chrześcijańsku śmiertelne szczątki Samuela Vernon, gdy wtem Dingo zawył strasznie i wybiegł z chatki.

Jednocześnie prawie straszny krzyk rozległ się w niewielkiej odległości; wyraźnie człowiek jakiś ucierał się z ogromnym zwierzem.

15cap_94.jpg (226913 bytes)

Herkules wybiegł za śladem Dinga. Dick Sand, pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt poszli za nim i ujrzeli człowieka, tarzającego się po ziemi, a pies wpoił w niego swe ogromne kły.

Był to Negoro i Dingo.

Zmierzając do ujść Zairu, skąd miał odpłynąć do Ameryki, zbrodniarz ten, zostawiwszy eskortę swoją w pewnej odległości, sam poszedł na miejsce, gdzie zabił podróżnika, który zaufał mu i powierzył się jego opiece. Miał do tego powód i poznali go nasi tułacze, zobaczywszy świeżo odgrzebany dołek, w którym znajdowało się kilka garści francuskiego złota.

Widocznie schował je tu Negoro po spełnionem zabójstwie, zanim został schwytany przez portugalczyków i teraz dopiero skorzystał ze sposobności, aby je zabrać, gdy wtem zwęszył go Dingo, skoczywszy z nienacka przewrócił i pochwycił za gardło. Nędznik wyjął z kieszeni wielki nóż i ugodził psa, właśnie w chwili, gdy Herkules rzucił się na niego, wołając:

– A mam cię łotrze, i mogę nareszcie wymierzyć ci zasłużoną karę.

Ale uprzedził go Dingo; zbrodniarz zaledwie już dawał znaki życia. Dosięgła go sprawiedliwość Boża, umierał właśnie w miejscu popełnionej zbrodni. Ale i wierne zwierzę zostało ugodzone śmiertelnie; biedny Dingo zdołał przecież jeszcze zawlec się do chaty, w której zmarł ukochany pan jego.

Zbrodniarz Negoro żyć przestał, ale krajowcy, towarzyszący mu od Kazonde, zapewne musieli być niedaleko, nie mogąc się więc doczekać jego powrotu, niezawodnie przyjdą szukać go w tej stronie. Tak więc biednym rozbitkom wielkie znów groziło niebezpieczeństwo.

Dick Sand i pani Weldon zaczęli się naradzać, co mają czynić.

Wiedzieli już teraz, że jest to z pewnością rzeka Kongo, którą krajowcy nazywają Kwango; była to rzeczywiście owa wielka arterya środkowej Afryki, której odważny Stanley nadał wielce zaszczytną nazwę »Livingstone«. Lecz choć już nie mogli wątpić, że to jest Kongo, kartka pozostawiona przez francuskiego podróżnika zawiadamiała, że ujście jej odległe jest jeszcze o sto dwadzieścia mil, a na nieszczęście w tych miejscach nie można jej było przepłynąć. Ogromne katarakty nie dopuszczały żeglugi, nie było więc innej rady, jak tylko iść któremś wybrzeżem przynajmniej aż do końca katarakt, to jest milę lub dwie, a tam dopiero zbudować sobie tratwę, mającą doprowadzić ich do zamierzonego celu.

– Chodzi więc teraz o to, – rzekł Dick, – czy mamy puścić się lewym brzegiem rzeki, na którym się znajdujemy, czy zwrócić się na prawą jej stronę. Zdaje się, że obie drogi są zarówno niebezpieczne, gdyż możemy się spotkać z groźnymi zawsze krajowcami; zdaje mi się jednak, że ta strona jest niebezpieczniejszą z tego powodu, iż moglibyśmy być zaskoczeni przez towarzyszów Negora.

– Więc zwróćmy się na drugą stronę, – rzekła pani Weldon.

– Tylko nie wiemy, czy droga z tamtej strony jest możebna do przebycia, gdyż widać drogi prowadzące do ujść Konga po tej znajdują się stronie, skoro Negoro szedł tędy… Ale mniejsza o to, nie możemy się wahać… tylko zanim pani wsiądziesz do łodzi, muszę pierwej sam przekonać się, czy będzie można przepłynąć na drugą stronę, pomimo tak gwałtownego spadku wód.

Rzeka nie miała więcej w tem miejscu nad trzysta do czterysta stóp szerokości, łatwo zatem mógł ją przepłynąć Dick, umiejący robić wiosłem; pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt mieli czekać jego powrotu pod opieką Herkulesa.

Tak rozporządziwszy Dick miał już odpłynąć, gdy pani Weldon zatrzymała go, mówiąc:

– Czy nie lękasz się, aby cię pęd spadku porwał swoim wirem?

– Nie, pani, przepłynę w odpowiedniej odległości.

– Ale, czy na przeciwnym brzegu nie grozi jakie niebezpieczeństwo?

– To też nie wyląduję, nie upewniwszy się uprzednio o tem.

– Zabierz przynajmniej dubeltówkę.

– Dobrze, ale bądźcie o mnie spokojni.

– Może byłoby lepiej nie rozłączać się, – rzekła pani Weldon, mocno zaniepokojona.

– Niepodobna, – odpowiedział Dick, – chodzi tu o wasze bezpieczeństwo, pozwól mi więc pani odpłynąć. Wrócę nim godzina upłynie, czuwaj tu bacznie Herkulesie!

To rzekłszy, odwiązał łódź, która go poniosła ku przeciwnej stronie. Pani Weldon i Herkules, ukryci wśród trzciny, śledzili za nim wzrokiem.

Dick Sand dopłynął wkrótce do środka rzeki, choć prąd nie był zbyt silny, jednak dawał się uczuć.

Szum wody rozlegał się w powietrzu; wiatr zachodni niósł wielkie spienione fale aż ku łodzi Dicka, który zadrżał na samą myśl, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło łodzi podczas minionej nocy; gdyby mniej przezornie była sterowana, wszyscy znaleźliby śmierć w nurtach rzeki.

Teraz nie miał się już czego obawiać, gdyż trzymał się w pewnej odległości od gwałtownego wiru.

W kwadrans potem Dick dobił do przeciwległego brzegu i gotował się wyskoczyć na wybrzeże. Lecz w tej chwili rozległy się głośne krzyki i z dziesięciu krajowców rzuciło się na trawiaste pokrycie, osłaniające łódź.

Byli to ludożercy z owej nadwodnej osady. Przez osiem dni szli prawem wybrzeżem rzeki, gdy pod pokryciem z zieleni dojrzeli uciekających i obiecywali sobie pewną zdobycz, wiedząc, że spadek wód zagrodzi im drogę i zniewoli wylądować na prawym lub lewym brzegu rzeki.

Dick widział się zgubionym, pomyślał jednak, że może zdoła ofiarą własnego życia ocalić swoich towarzyszy. I dlatego nieulękniony stał na przodzie łodzi z wycelowaną strzelbą, i tym sposobem trzymał na wodzy dzikich.

Jednakże ci po chwili odważyli się i zerwali trawiasty dach rozciągnięty ponad łodzią, pod którym spodziewali się znaleźć liczne ofiary. Jakże przykrego doznali zawodu, przekonawszy się, że jeden tylko człowiek znajdował się w łodzi.

Wtem jeden z dzikich podniósł rękę w górę, pokazując towarzyszom na lewym brzegu rzeki panią Weldon i innych rozbitków, którzy zobaczywszy, co się dzieje i nie wiedząc, co począć, wysunęli się z ukrycia i stanęli na wybrzeżu.

Spostrzegł ich także Dick, i nie myśląc o sobie, prosił Boga, aby mu zesłał natchnienie, jak ocalić swoich.

Lękając się wycelowanej ku nim broni, ludożercy nie zbliżali się do Dicka, ale stali w przeciwnym rogu łodzi; jeden pochwycił wiosło, którem doskonale robił i manewrując wybornie posuwał łódź w ukośnym kierunku.

Wkrótce byli zaledwie o sto stóp od przeciwległego wybrzeża.

– Uciekajcie! – krzyknął Dick do towarzyszy, – uciekajcie co prędzej!

Ale ani pani Weldon, ani Herkules nawet o krok się nie cofnęli. Zdawało się, że są przykuci do miejsca.

Nie chcieli uciekać, wreszcie na cóżby się to zdało; przed upływem godziny i tak wpadliby w ręce ludożerców.

Zrozumiał to Dick, ale wtedy właśnie zbudziło się w duszy jego to natchnienie, o które tak gorąco się modlił. Zdawało mu się, że zdoła ocalić ukochanych swoich, czyniąc z siebie ofiarę… To też nie zawahał się ani chwili.

– Boże! miej ich w swojej opiece! – zawołał, i zmiłuj się nademną.

15cap_95.jpg (190664 bytes)

I w tejże chwili skierował broń ku manewrującemu łodzią, wystrzelił i strzaskany ster rozbił się w kawałki.

Ludożercy wydali straszny krzyk przerażenia.

Łódź bez steru przechyliła się, wir porwał ją gwałtownie i wkrótce poniósł o jakie sto stóp tylko od katarakt.

Pani Weldon i Herkules zrozumieli postępek Dicka, – aby ich ocalić, siebie i dzikich rzucał wraz z łodzią w niezgłębione otchłanie. Mały Janek, płacząc padł na kolana obok matki i ręką ostatnie przesłali mu pożegnanie. Herkules wyciągnął ku niemu dłonie z rozpaczliwym ruchem…

W tej chwili ludożercy postanowili próbować, czy nie uda im się wpław dostać na lewy brzeg wyskoczyli więc z łodzi, która skutkiem tego się przechyliła.

Dick nie stracił zimnej krwi, nagle przyszło mu na myśl, że przewrócona łódź, której deska, ciągnąca się spodem przez całą długość, wznosiła się nad wodą, mogła stać się dla niego właśnie arką zbawienia.

W„ chwili, gdy wir poniesie go pod spadek wód, podwójne będzie mu groziło niebezpieczeństwo: zaduszenie wodą albo powietrzem. Otóż w tak przewróconej łodzi uda mu się może trzymać głowę ponad wodą a zarazem zdoła osłonić przed powietrzem zewnętrznem, które najniezawodniej zadusiłoby go gwałtownością upadku. Dick zrozumiał to w mgnieniu oka; instynktownie uczepił się ławki, ciągnącej się od jednego do drugiego końca łodzi i, wydobywszy głowę nad wodę pod przewróconem pudłem, czuł, że ciągnie go prąd nieprzeparty i zaczyna spadać w głąb prawie prostopadle.

Spienione fale pochłonęły ludożerców…

 

Rozdział XX

Zakończenie.

 

e dwa dni później, 20 lipca, pani Weldon i jej towarzysze spotkali karawanę ciągnącą ku Emboma, do ujść Kongo. Nie byli to handlarze niewolnikami, ale uczciwi kupcy portugalscy, prowadzący handel słoniową kością. Przyjęli oni serdecznie tułaczy i koniec podróży odbyli w dość znośnych warunkach. Jakże gorąco dziękowali Bogu za spotkanie karawany, gdyż w żaden sposób nie mogliby na tratwie płynąć po Zairze, która w tem miejscu jest tylko jednym ciągiem katarakt.

Stanley naliczył ich sześćdziesiąt dwie i żaden statek przebyć ich nie zdoła. Właśnie przy ujściu Kongo, w cztery lata później, śmiały podróżnik stoczył ostatnią z trzydziestu dwóch potyczek z krajowcami, a nieco niżej w kataraktach, prawie cudem uniknął śmierci.

Dnia 11 sierpnia wszyscy przybyli do Emboma, gdzie panowie Motta, Viega i Harrisson przyjęli ich najgościnniej. Właśnie odpływał statek do Panama, nasi zatem tułacze wsiedli na jego pokład i dopłynęli szczęśliwie do brzegów amerykańskich.

Telegram wysłany do San Francisco zawiadomił p. Jamesa Weldon o nadspodziewanym powrocie żony i syna, których poszukiwał daremnie wszędzie, gdzie tylko można było przypuścić, że Pilgrim mógł się rozbić.

Nareszcie, dnia 25 sierpnia tułacze nasi przybyli do stolicy Kalifornii.

Cóż to była za radość! a gdyby jeszcze byli z nimi stary Tom i jego towarzysze!…

Dick Sand został przybranym synem, a Herkules przyjacielem domu państwa Weldon; James Weldon wiedział, jak wiele zawdzięcza jednemu i drugiemu.

Wielkie to szczęście, iż Negoro nie mógł dojść do niego, bo pan Weldon byłby chętnie oddał cały majątek za uwolnienie żony i syna. Byłby bez wahania udał się z tym nędznikiem do Afryki, a kto wie, jakieby tam groziło mu niebezpieczeństwo.

A co się stało z kuzynem Benedyktem?

Szanowny entomolog, zaledwie uścisnąwszy dłoń i przywitawszy się z panem James Weldon, pobiegł co prędzej do swego gabinetu i, zamknąwszy się na klucz, zabrał się do pracy, jakby dopiero co przerwanej. Zabierał się do sprawozdania o owadzie, który miał się nazywać »Hexapodes Benedictus«.

W gabinecie swoim, pełnym okazów, odszukał lupę i okulary.

– Sprawiedliwe nieba! – jakże bolesny okrzyk wydał, przyglądając się z blizka jedynemu okazowi, którego mu Afryka dostarczyła.

Sześcionóg! nie był wcale sześcionogiem! Był to zwykły pająk. Jeżeli nie posiadał ośmiu nóg, to z przyczyny, iż dwie utracił podczas gdy był złowiony przez Herkulesa.

A z ośmiu nogami przestał być owym sławnym sześcionogiem, który miał się wsławić jako »Hexapodes Benedictus«.

Nieszczęśliwe krótkowidztwo kuzyna Benedykta naraziło go na zawód, który przypłacił chorobą. Na szczęście wyzdrowiał pod opieką pani Weldon.

W trzy lata później mały Janek miał już lat dziesięć; Dick Sand był nader gorliwym jego nauczycielem, a jednocześnie i sam uczył się bardzo pilnie. Przybywszy do San Francisco, wiedział już jak mu wiele brakowało, jak mało jeszcze umiał i zabrał się do nauki z niesłychanym zapałem. Pojmował dobrze, że skutkiem niedostatecznej wiedzy nie umiał wywiązać się ze swego zadania.

– O! tak, – powtarzał często, – gdybym pozostawszy jako dowódca na Pilgrimie, umiał był wszystko, co powinien umieć marynarz, iluż to nieszczęść bylibyśmy mogli uniknąć.

Pracując pilnie, Dick Sand w dwudziestym roku życia skończył z odznaczeniem kurs nauk hydrograficznych i, otrzymawszy patent, został kapitanem okrętu p. Jamesa Weldon.

I oto jak piękne zajął stanowisko, dzięki swej pracy i dobremu postępowaniu, biedny sierota znaleziony na Sandy Hook. Pomimo swej młodości był powszechnie ceniony i szanowany, ale skromny i pełen prostoty ani się domyślał, że męstwo, odwaga, wytrwałość i zupełne zaparcie się siebie, jakich w tylu nieszczęściach i trudnych próbach niezaprzeczone dał dowody, prawie bohaterską aureolą ozdobiły jego skronie.

Jeden wszakże dręczył go smutek. W wolnych od zajęć chwilach myślał zawsze o starym Tomie, Batym, Austynie i Akteonie, których nieszczęśliwą dolę wyrzucał sobie.

I pani Weldon ubolewała bardzo nad smutnym losem swoich towarzyszy przebytych cierpień i niebezpieczeństw. I dlatego to James Weldon używał wszelkich możliwych środków, aby odkryć miejsce ich pobytu, co mu się nareszcie udało, dzięki jego korespondentom, rozrzuconym po całym świecie.

Doniesiono bogatemu armatorowi, że Tom i towarzysze jego sprzedani zostali do Madagaskaru, gdzie niewolnictwo miało być wkrótce zniesione. Dick zamyślał odmawiać sobie wszystkiego i odkupić ich za uzbierane ze swych oszczędności pieniądze, ale James Weldon nie zezwolił na to. Polecił jednemu ze swych korespondentów zająć się tym interesem, i pewnego poranku, dnia 15 listopada, czterech murzynów zapukało do drzwi domu państwa Weldon. Był to stary Tom, Baty, Akteon i Austyn. Biedacy wyszli cało z tych tak groźnych niebezpieczeństw, ale o mało nie zostali zaduszeni uściskami Dicka i Herkulesa.

Tak więc z rozbitków, rzuconych na zgubne wybrzeża Afryki, brakowało tylko starej Nany, której niepodobna było wrócić życia oraz wiernego Dinga, który przynajmniej nie darmo zginął, bo pomścił śmierć ukochanego pana. A była to szczególna łaska Boga, że tak straszne przygody dwie tylko zabrały ofiary. Dzień powrotu murzynów obchodzono sutą ucztą; bogaty James Weldon nie żałował niczego, bawiono się wybornie i tańczono ochoczo, a gdy gospodarz wniósł zdrowie »piętnastoletniego kapitana«, wszyscy toast ten przyjęli z głośnym oklaskiem i wesoło spełnili kielichy.

KONIEC.

Poprzednia część