Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

CEZAR KASKABEL

 

(Rozdział IV-VI)

 

 

Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego

S.S.

85 ilustracji George'a Rouxa

12 dużych rycin chromotypograficznych

2 dużych map chromolitograficznych

CHICAGO. ILI.

Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego

1910

cas_(02).jpg (39262 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM I

 

 

ROZDZIAŁ IV

Ważne postanowienie.

 

otry!

Oto jedynie odpowiednia nazwa dla tych nędzników. Rabunek jednakowoż był faktem dokonanym.

Każdego wieczora p. Kaskabel zwykł był zaglądać, czyli kasa znajduje się w swym schowku. Dnia poprzedzającego jednakowoż, jak wiadomo, znużony był trudami dnia i śpiący niezmiernie; dlatego to pominął zwykłą inspekcyę. Nie ma wątpliwości, iż kiedy Jan, Sander i Clovy poszli z nim po przedmioty pozostawione przed zakrętem wąwozu, obaj poganiacze dostali się niepostrzeżenie do wnętrza wozu, zabrali kasę i ukryli ją w krzakach około obozowiska. Dlatego to też nie chcieli spać wewnątrz „Pięknego Wędrowca.” Potem czekali, aż wszyscy zasnęli, a wreszcie, gdy to nastąpiło, uszli z końmi farmera.

Ze wszystkich długoletnich oszczędności małej trupy nie pozostało nic, prócz kilku dolarów, które p. Kaskabel miał w kieszeni. a jeszcze szczęście, że łotry nie zabrali ze sobą także Vermonta i Gladiatora!

Psy, które od dwudziestu czterech godzin przyzwyczaiły się do obecności tych dwóch ludzi, zachowały się spokojnie i tak niegodziwość popełniono bez najmniejszej trudności.

Gdzież szukać złodziei, którzy zbiegli do Sierry? Czy można było mieć nadzieję odzyskania pieniędzy? A bez pieniędzy, jakże przedostać się przez Atlantyk?

Biedni ludzie dawali wyraz swemu zmartwieniu, niektórzy łzami, inni wybuchami oburzenia. W pierwszej chwili, p. Kaskabel formalnie w szał popadł, a żonie i dzieciom było trudno go uspokoić. Ale po tym wybuchu odzyskał panowanie nad sobą, jako mąż, który nie ma czasu na nadaremne narzekania.

– Przebrzydła kasa! – wyrwało się z ust Kornelii pośród łez.

– O tak, – rzekł Jan, – gdybyśmy nie mieli kasy, to nasze pieniądze….

– Zaprawdę! Pyszna mi w owym dniu przyszła myśl do głowy, by kupić dyabelną tę kasę! – zawołał p. Kaskabel. – Zdaje mi się, że skoro kto posiada kasę, to robi najlepiej, nic do niej nie wkładając. Wielka mi rzecz, że była ogniotrwała, jak mię zapewniał ów kupiec, skoro nie była „złodziejotrwałą”.

Trzeba przyznać, że cios to był ciężki dla biednych tych ludzi i nic dziwnego, że czuli się wielce przygnębionymi. Być obrabowanym z dwóch tysięcy dolarów tak ciężka praca zebranych!

– Cóż teraz zrobimy? – zapytał się Jan.

– Co zrobimy? – odrzekł p. Kaskabel takim tonem, iż się zdawało, że zgrzytające jego zęby miażdżyły wyrazy wychodzące z gardła. – Rzecz bardzo prosta! Rzecz niesłychanie nawet oczywista! Bez dodatkowych koni niepodobieństwem jest dla nas wdrapać się na najwyższą wyniosłość wąwozu. A zatem głosuję za tym, byśmy powrócili do farmy! Być może, że są tam te łotry!

– Chyba że wcale tam nie wrócili, – zauważył Clovy.

Uwaga była niewątpliwie trafną. Ale p. Kaskabel powtórzył, że nie pozostawało im nic innego, jak tylko powrócić, skoro nie było mowy o poruszaniu się naprzód.

cas_(12).jpg (154317 bytes)

Zaprzężono tedy Vermonta i Gladiatora i zaczęto napowrót zjeżdżać z wąwozu Sierry.

Niestety trudne to wcale nie było! Zjeżdżać w dół można prędko, ale nasi wędrowcy mieli przy tem głowy spuszczone i słowa nie mówili; tylko pan Kaskabel od czasu do czasu szukał ulgi w rzuceniu kilku przekleństw.

O godzinie dwunastej w południe „Piękny Wędrowiec” zatrzymał się przed farmą. Dwaj złodzieje nie pojawili się. Farmer, dowiedziawszy się, co się stało, popadł w gniew, w którym nie było cienia sympatyi ku pokrzywdzonej rodzinie. Wprawdzie oni stracili pieniądze, ale on stracił trzy konie przecież! Przedostawszy się przez góry, złodzieje niezawodnie znajdowali się już po drugiej stronie wąwozu! Szukaj teraz wiatru w polu! I farmer, nie posiadając się z rozdrażnienia, o mało nie uczynił p. Kaskabela odpowiedzialnym za swoją stratę.

– Jeszczeby tego brakowało! – zawołał ten ostatni. – Po co pan trzymasz w służbie takich łajdaków i po co ich odnajmujesz ludziom porządnym?

– Czyż mogłem wiedzieć? – odrzekł farmer. – Nigdy nie miałem najmniejszego powodu skarzyć się na nich.

Bądź co bądź, rabunek był spełniony i położenie było rozpaczliwe.

Podczas gdy jednakowoż pani Kaskabel nie mogła się uspokoić, mąż jej, odznaczając się filozoficzną iście cygańską naturą, odzyskał w końcu krew zimną.

Kiedy się wszyscy zgromadzili we wnętrzu „Pięknego Wędrowca”, odbyła się narada, w której wzięli udział wszyscy członkowie rodziny, a mianowicie narada, której rezultatem miało być ważne postanowienie, a pan Kaskabel przemówił, każde r silnie odznaczając:

– Dzieci, bywają w życiu okoliczności, w których człowiek silnej woli powinien umieć swój umysł zastosować do wypadków. Zauważyłem nieraz, że bywają to właśnie okoliczności niemiłe. Dowodzę tego naprzykład okoliczności, w których myśmy się znaleźli z winy owych łotrów. Nie czas to teraz wahać się to w lewo, to w prawo, tem bardziej, że nie mamy do wyboru pół tuzina dróg. Mamy tylko jednę i tę obrać winniśmy natychmiast.

– Jaką? – zapytał się Sander.

– Powiem wam, co mi przyszło do głowy, – rzekł p. Kaskabel. – Ale ażeby sprawdzić, czyli myśl moja jest wykonalną, potrzeba, ażeby Jan tu przyniósł swoję książkę z mapami.

– Mój atlas? – zapytał się Jan.

– Tak jest, twój atlas. Przecież musisz dobrze znać geografię. Przynieś swój atlas.

– Natychmiast, mój ojcze.

A kiedy atlas położono na stole, ojciec mówił dalej:

– Faktem jest stanowczym, dzieci moje, iż chociaż łotry te ukradli naszą kasę – po co mi też przychodziło do głowy kasę kupować! – faktem jest stanowczym, powiadam, że nie wyrzekamy się zamiaru powrotu do Europy!

– Wyrzec się?…. Przenigdy! – zawołała pani Kaskabel.

– Doskonała odpowiedź, Kornelio! Zamierzamy powrócić do Europy i powrócimy! Życzymy sobie ujrzeć znowu Francyę i ujrzymy ją! Chociaż łajdaki nas obrabowali, to przecież…. ja przynajmniej muszę odetchnąć powietrzem ojczystem, inaczej umrę!

– A ja nie chcę, abyś umarł, Cezarze! Wybraliśmy się do Europy i dostaniemy się tam, chociażby…

– Ale w jaki sposób? – zapytał się Jan. – Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób to da się zrobić.

– W jaki sposób, to właśnie trudna kwestya, – odrzekł p. Kaskabel, skrobiąc się w głowę. – Rozumie się, że dając przedstawienia, będziemy w stanie stopniowo poruszać się, póki „Piękny Wędrowiec” nie dostanie się do Nowego Yorku. ale skoro tam staniemy, nie będziemy mieli pieniędzy do zapłacenia przeprawy przez morze i nie będziemy mieli własnej łodzi, by nas przewiozła. a bez łodzi lub statku nie przedostaniemy się, chyba pływając. to mi się wydaje za trudne!

– Bardzo trudne boss, – zauważył Clovy, – chybabyśmy mieli płetwy.

– Czy ty je masz?

– Nic o tem nie wiem.

– A zatem cicho bądź i słuchaj, – rzekł p. Kaskabel i zwrócił się d najstarszego syna:

Janie, otwórz atlas i wskaż nam dokładnie punkt, w którym się właśnie znajdujemy!

Jan poszukał mapy północnej Ameryki i położył ją przed ojcem. Wszyscy patrzyli ciekawie, kiedy palcem wskazał na pewien punkt w Sierra Nevada, trochę na wschód od Sacramento.

– Tutaj – rzekł.

– Bardzo dobrze, – odrzekł p. Kaskabel. – zatem, skorobyśmy się znaleźli po drugiej stronie gór, to musielibyśmy wszerz przebyć całe Stany Zjednoczone, ażeby się dostać do Nowego Yorku?

– Tak jest, ojcze.

– A ile to mil być może?

– Około cztery tysiące mil mniej więcej.

– Doskonale; potem jeszcze musielibyśmy przedostać się przez Ocean Atlantycki.

– Naturalnie.

– Ileż mil mielibyśmy do przebycia Oceanu?

– Trzy tysiące lub coś około tego.

– A skorobyśmy się znaleźli na ziemi francuskiej, to moglibyśmy powiedzieć, że jesteśmy w Normandyi?

– Moglibyśmy.

– Wszystko to razem zatem uczyni….

– Siedm tysięcy mil! – zawołała mała Napoleona, która to sobie sama wyrachowała.

– Patrzcie no na tę małą! – rzekł p. Kaskabel. – Jak ona nauczyła się już rachować. A zatem, siedm tysięcy mil?

– Mniej więcej, ojcze, – rzekł Jan, – i myślę, że liczę dość liberalnie.

– A zatem, dzieci moje, mały ten kawałeczek wstążeczki byłby drobnostką dla „Pięknego Wędrowca”, gdyby nie było morza pomiędzy Ameryką a Europą, nieszczęsnego morza, które zagradza drogę wozom! A morza tego przebyć nie można bez pieniędzy, to jest bez skutku….

– Albo bez płetw! – powtórzył Clovy.

– Clovy ma płetwy w mózgu – rzekł Kaskabel, wzruszając ramionami.

– A zatem rzeczą jest jasną, – zauważył Jan, – że niepodobna nam dostać się do kraju drogą na wschód.

– Niepodobna istnienie, mój synu; nie ma na to sposobu. Ale kto wie czy nie dałoby się tego dokonać drogą na zachód?

– Na zachód? – zawołał Jan, wznosząc wzrok na ojca.

– Tak jest! Popatrz no tylko dobrze! I wskaż mi, jaką drogą musielibyśmy iść w kierunku zachodnim?

cas_(13).jpg (164590 bytes)

– Najprzód musielibyśmy iść w górę Kalifornii, Oregonu i terytoryum Washington do północnej granicy Stanów Zjednoczonych.

– A stamtąd?

– Dostalibyśmy się do brytyjskiej Kolumbii.

– Oho! – rzekł p. Kaskabel. – A nie moglibyśmy tej Kolumbii w jaki sposób ominąć?

– Nie, ojcze.

– Hm, więc dalej. Cóż potem?

– Dostawszy się do północnej granicy Kolumbii, weszlibyśmy do Alaski.

– Która należy do Anglików?

– Nie, do Rosyan, przynajmniej dotychczas, gdyż jest mowa o tem, że ma być przyłączoną….

– Do Anglii?

– Nie! do Stanów Zjednoczonych.

– To ślicznie! A za Alaską, cóż znajdziemy?

– Cieśninę Berynga; która oddziela lądy stałe Ameryki i Azyi.

– Ileż to mil jest do tej cieśniny?

– Trzy tysiące trzysta, ojcze.

– Zapamiętaj to sobie, Napoleona; potem to dodasz.

– A ja także? – zapytał się Sander.

– Ty także.

– Teraz dalej twoja cieśnina, Janie. Jakże ona może być szeroką?

– Około sześćdziesięciu mil, ojcze.

– Około sześćdziesięciu mil? – zawołała pani Kaskabel.

– To tylko jakoby rzeczka, Kornelio; możemy ją nazwać rzeczką.

– Jakże to… Rzeczką?…

– Rozumie się! Czyż twoja cieśnina Berynga nie zamarza w ziemie, Janie?

– Tak jest, ojcze. Przez cztery lub pięć miesięcy tworzy jedną płaszczyznę lodu.

– Brawo! – I w tym czasie ludzie mogą przez lód ten przechodzić?

– Mogą i czynią to.

– To mi znakomita cieśnina!

– Jednakowoż, – zapytała się Kornelia, – czy potem już więcej mórz nie będzie do przebycia?

– Nie! dalej znajduje się stały ląd Azyi, który się rozciąga aż do Rosyi w Europie.

– Pokaż nam to, Janie.

– Jan wyszukał w atlasie mapę Azyi, którą pan Kaskabel zaczął uważnie oglądać.

– A zatem wszystko się składa doskonale, jak na zamówienie, – powiedział, – o ile tylko nie ma w twojej Azyi zbyt dzikich krajów?

– Niezbyt wiele, ojcze.

– A gdzież zaczyna się Europa?

– Tu! – rzekł Jan, kładąc palec na Uralu.

– A jakaż odległość od tej cieśniny, od rzeczki tej zwanej Beryngiem, do Rosyi w Europie?

– Liczą około pięciu tysięcy mil.

– A stamtąd do Francyi?

– Około tysiąca ośmiuset.

– Ileż to uczyni razem od Sacramento?

– Dziesięć tysięcy sto sześćdziesiąt! – zawołali równocześnie Sander i Napoleona.

– Oboje otrzymacie nagrodę – rzekł pan Kaskabel. – A zatem drogą na wschód mamy około siedm tysięcy mil?

– Tak ojcze.

– A drogą na zachód, w okrągłej liczbie, dziesięć tysięcy?

– Tak, różnica trzech tysięcy mil!

– O trzy tysiące mil więcej drogą na zachód, ale po drodze nie ma morza! A zatem, dzieci, nie mogąc udać się jedną drogą, musimy obrać drugą i dlatego ja głosuję, byśmy ją obrali, na co nawet każdy osiełby się zgodził!

– A to zabawne! Przez cofanie się dostać się do kraju! – zawołał Sander.

– Nie przez cofanie się! Dostaniemy się do kraju, idąc w przeciwnym kierunku!

– To prawda, ojcze! – odrzekł Jan. – Z tem wszystkiem chciałbym na to zwrócić uwagę, że z powodu olbrzymiej tej odległości, niepodobna nam dostać się do Francyi w roku bieżącym, gdy w kierunku zachodnim podróż odbywać będziemy!

– A to dlaczego?

– Dlatego, że różnica trzech tysięcy mil dużo znaczy dla „Pięknego Wędrowca” i jego zaprzęgu!

– A zatem, dzieci, jeżeli do Europy nie dostaniemy się w tym roku to dostaniemy się w roku przyszłym! A właśnie przychodzi mi na myśl, z powodu że mamy wędrować przez Rosyę, że często słyszałem o sławnych jarmarkach w Permie, Kazaniu i Niznym Nowogrodzie, a zatem zatrzymamy się w tych miastach i przyrzekam wam, że sławna rodzina Kaskabel pozyska tam nowe wawrzyny, a także i nowe zapasy gotówki!

Jakież zarzuty można robić człowiekowi, który na wszystko znajduje odpowiedź?

Właściwie z duszą ludzką rzecz się ma, jak z żelazem. Pod ciągłemi uderzeniami drobiny coraz to bardziej ze sobą się spajają nitują ze sobą i większą zyskują odporność. Tak stało się teraz i z tymi uczciwymi znajomymi naszymi. W ciągu swojego pracowitego, pełnego przygód, wędrownego życia, zniósłszy tyle doświadczeń, nie byli oni z pewnością nigdy w tak smutnem położeniu, po utracie swych wszystkich oszczędności i w obce niepodobieństwa prawie dostania się do kraju zwykłymi środkami. a przecież ostatnie to uderzenie młota ich nieszczęścia, tak nielitościwie ich dotknęło, iż uważali się teraz za uzbrojonych na wszystko, czem przyszłość ich mogła im jeszcze grozić.

Pani Kaskabel, obaj jej synowie i córka jednogłośnie poprali projekt ojca rodziny. A jednak czy można było wyobrazić sobie coś nierozsądniejszego? Pan Kaskabel chyba doprawdy stracił głowę w swem pragnieniu dostania się do kraju, gdy zamierzał wykonać plan tego rodzaju. Ba! Cóż mu to znaczyło przedzierać się przez Zachód Ameryki i przez całą Syberyę, skoro to miało być w kierunku ku Francyi!

– Brawo! brawo! – zawołała Napoleona.

– Fora! fora! – dodał Sander, który nie umiał wynaleźć stosowniejszego sposobu wyrażenia swego zachwytu.

– Ale, ojczulku, – zapytała się Napoleona, – czy będziemy widzieli cara Rosyi?

– Rozumie się, że go będziemy widzieli, jeżeli Jego Carska Mość lubi udawać do Niżnego Nowogrodu, aby się zabawić.

– I będziemy się przed nim produkowali?

– Naturalnie! Skoro tylko wyrazi życzenie, byśmy to uczynili.

– O, jakżebym chciała go pocałować w oba policzki!

– Może ci wolno będzie pocałować go tylko w jeden policzek, – odrzekł p. Kaskabel, – ale wtedy uważaj, córuchno, abyś mu nie popsuła korony!

Clovy zaś, jak zwykle, rozpływał się w uwielbieniu dla swego pana.

Tak więc teraz, kiedy dokładnie ułożono plan podróży. „Piękny Wędrowiec” miał puścić się w drogę przez Kalifornię, Oregon i Washington Territory do granicy angielsko – amerykańskiej. Pozostało im jeszcze pięćdziesiąt kilka dolarów, które p. Kaskabel miał w kieszeni na bieżące wydatki podróży, nie włożywszy ich na szczęście do kasy. Ponieważ jednak pieniądze te nie mogły wystarczyć na opędzenie kosztów życia codziennego w tej wielkiej podróży, przeto ułożono się, że wędrowcy dawać będą przedstawienia po drodze w miasteczkach i wsiach znaczniejszych. Nie było tez powodu do ubolewania nad zwłokami spowodowanemi przez te przystanki w podróży. Wszakże i tam musieli czekać na to, by cieśnina zupełnie zamarzła, ażeby ich rydwan mógł po niej przejechać. A nastąpić to i tak nie mogło przed upływem siedmiu lub ośmiu miesięcy.

– A trzebaby już, – rzekł p. Kaskabel, – chyba szczególnie fatalnego nieszczęścia, byśmy nie zebrali ładnego fundusiku, nim się dostaniemy do ostatniego krańca Ameryki!

Swoją drogą w ciągu całej podróży przez Alaskę wątpliwą było rzeczą, czy da się „robić pieniądze”. pomiędzy wędrownymi szczepami Indyan. Ale aż do zachodniej granicy Stanów Zjednoczonych w części kraju dotychczas zupełnie niezwiedzonego przez rodzinę Kaskabel, nie było wątpliwości, że publiczność, na podstawie rozgłosu ich sławy, tak ochotnie wszędzie witać ich będzie, jak na to zasługiwali.

Za tą granicą podróżni już znajdą się w Kolumbii brytyjskiej, a chociaż tam również miasta były liczne, to przecież p. Kaskabel nie byłby się przenigdy poniżył do tego stopnia, aby wyciągnąć rękę po angielskie szylingi i pense. Już i tak przykrą, bardzo przykrą było rzeczą, że „Piękny Wędrowiec” wraz ze swymi mieszkańcami zmuszony był odbyć podróż sześćsetmilową po dziedzinach kolonii brytyjskiej!

Co do Syberyi, to pośród rozległych jej pustyń i stepów, napotykać tam będą może tylko od czasu do czasu gromadki owych Samojedów lub Czukczów, którzy rzadko oddalają się od wybrzeży. Tam nie było widoków dochodów, to można było z góry przewidzieć; niezawodnie dowody na to znajdą się w swoim czasie.

Kiedy już wszystko ułożono, p. Kaskabel rozporządził, ażeby puszczono się w drogę nazajutrz o świcie. Tymczasem nadeszła pora wieczerzy. Kornelia ze zwykłą swą energią zabrała się do roboty, a stojąc u pieca kuchennego ze swoim kuchcikiem Clovy:

– Z tem wszystkiem, – rzekła do niego, – myśl to doskonała pana Kaskabela.

cas_(14).jpg (172150 bytes)

– O tak, proszę pani, myśl doskonała, jak wszystkie, które się warzą w jego garnku, to jest, chciałem powiedzieć, które się ważą w jego mózgu.

– A przytem nie ma po drodze morza, nie trzeba bać się morskiej choroby.

– Chyba że lód się kołysze w cieśninie!

– Co ci też do głowy przychodzi, Clovy.

Tymczasem Sander wywrócił kilka koziołków, które zachwyciły jego ojca. Napoleona ze swej strony wykonała kilka zgrabnych pląsów, podczas gdy psy koło niej skakały. Nic też nie szkodziło nie wychodzić z wprawy, skoro przedstawienia miały rozpocząć się na nowo.

Nagle Sander zawołał:

– A nasze zwierzęta! Nikt nie pomyślał o tem, aby się zapytać, jak one się zapatrują na nasze plany!

I pobiegł ku Vermontowi:

– Cóż, mój staruszku, co o tem myślisz? Taki maleńki marsz przez dziewięć tysięcy milek?

Potem się zwrócił do Gladiatora:

– Cóż twoje stare nogi na to powiedzą?

Oba konie zarżały równocześnie, jakoby chciały okazać swe zadowolenie.

Trzeba było zapytać się psy.

– Pójdź tu Wagram! Hopla Marengo! Pokoziołkujecie za nami przez Syberyę? Cóż?

Wesołe szczekania i podskoki stanowiły odpowiedź potwierdzającą niewątpliwie. Niewątpliwą było rzeczą, że Wagram i Marengo gotowe są przejść przez świat cały na skinienie swego pana.

Sander zawezwał teraz małpkę do wyrażenia zdania.

– Pójdźno tu, John Bull! – zawołał. – Nie przeciągaj no tak pyszczka! Będziesz widział dużo nowych krajów! A jeśli ci będzie zimno, to ci damy nowy spencerek! A zabawne twoje miny? Spodziewam się, żeś ich nie zapomniał, co.

Ale gdzie tam! John Bull bynajmniej nie zapominał takich rzeczy i nowe jego grymasy pobudziły do śmiechu wszystkich w około.

Pozostawała papuga.

Sander wyjął ją z klatki. Ptak się wstrząsnął, pokiwał głową i „rozczapierzył” nogi.

– Cóż, Dżako? – zapytał się Sander. – Nic nie gadasz? Zapomniałeś języka w gębie? Wybieramy się we wspaniałą podróż! Czy podoba ci się to, Dżako?

Dżako wyrzucił z głębi swej krtani szereg zgłosek, w których r warczało tak, jak gdyby wychodziło z potężnego organu p. Kaskabela.

– Brawo! – zawołał Sander. – Zgadza się zupełnie; Dżako popiera wniosek! Dżako mówi „tak!”

I wtedy młody chłopiec rzuciwszy się na ręce i wzniółszy nogi w powietrze, wykonał różne sztuki łamane i kołowe obroty, które zasłużyły na pochwałę ojca.

Właśnie wtedy pojawiła się Kornelia.

– Wieczerza na stole! – zawołała.

Chwilę później wszyscy zasiedli przy stole w jadalni i wieczerzę spożyto do ostatniej okruszyny.

Wydawało się, że zapomniano o wszystkiem, co minęło, kiedy Clovy jeszcze przypomniał sławną kasę.

– Przyszła mi pewna myśl, bess. Toż to się złapali ci dwaj łotrzy!

– Jakto? – zapytał się Jan.

– Nie znają przecież wyrazu który zamyka kasę i nigdy otworzyć jej nie potrafią!

– Rozumie się, i dlatego na pewno ją nam przyniosą napowrót! – zawołał p. Kaskabel, śmiejąc się serdecznie.

I nadzwyczajny ten człowiek, zajęty całkowicie nowymi planami podróży, zapomniał zupełnie i o kradzieży i o złodziejach!

 

 

ROZDZIAŁ V

W drodze.

 

ak! w drodze do Europy; tym razem jednak w kierunku przez niewielu obieranych i niebardzo wygodnym dla tych, którym pilno.

– A nam przecie pilno, – rozmyślał p. Kaskabel: – szczególniej pilno dostać pieniędzy!

Wyruszono rano dnia 2 marca. O świcie zaprzężono Vermonta i Gladiatora do „Pięknego Wędrowca”. Pani Kaskabel zasiadła z Napoleoną w rydwanie, podczas gdy p. Kaskabel szedł pieszo z synami, a Clovy trzymał lejce. Co do Johna Bulla, to ten już zasiadł na drążkach, podczas gdy oba psy wybiegły naprzód.

Pogoda była prześliczna. Nowe tchnienie wiosny rozpierało świeże pąkówki krzaków. Przyroda zaczęła roztaczać swe wdzięki, które często tak obficie czar zlewają na cuda pod niebem kalifornijskiem. Ptaszki świergotały pośród liści drzew wiecznie zielonych, zielonych dębów i białych dębów, jakoteż jodeł, których smukłe pnie wznoszą się z pośród bujnych zarośli. Tu i owdzie widniały karłowate kasztany, a gdzieniegdzie także owe jabłonie, z których owoców znanych pod nazwą manzanili, robi się jabłecznik indyjski.

Odznaczając troskliwie na swojej mapie drogę przebywaną stopniowo, Jan nie zapomniał, że specyalnym jego obowiązkiem było zaopatrywać kuchnię w świeżą zwierzynę. Zresztą w razie potrzeby Marengo byłby mu przypomniał ten obowiązek. Dobry myśliwiec i dobry pies dla siebie są stworzeni. A nigdy w ściślejszej nie żyją sympatyi niż w czasach i miejscach obfitujących w zwierzynę tak jak w owym było wypadku. Rzadko też się wydarzało, by pani Kaskabel nie miała sposobności udowodnienia swej zręczności w przyrządzaniu zająca, czubatej kuropatwy, pantarki albo też owych górskich przepiórek z ładnymi czubkami, których smaczne mięso taki ma smak delikatny. Jeżeliby zwierzyna okazała się równie obfitą aż do cieśniny Berynga na płaszczyznach Alaski, to nasi podróżni nie wiele musieliby wydawać na codzienne pożywienie. W dalszej zaś podróży, na stałym lądzie Azyi, może już nie znajdą takiej obfitości. Pokaże się to jednak gdy „Piękny Wędrowiec” raz się dostanie na niezmierzone stepy krainy Czukczów.

Wszystko zatem składał się jak najlepiej. Już to p. Kaskabel nie zaniedbał sposobności mu dawanych przez pomyślną pogodę i temperaturę. Śpieszono się, ile można było, uwzględniając wytrwałość możliwą koni i korzystano jak zdołano z dróg które w skutek letnich deszczów później byłyby ledwie do przebycia. Przebywano zatem dwadzieścia do dwudziestu pięciu mil na dobę, zatrzymając się w połowie dnia na posilenie się i spoczynek, jakoteż o szóstej wieczorem na przygotowanie noclegu. Okolica nie była też tak prostą, jakby może kto sobie wyobrażał. Wiosenne zatrudnienia na pola wywabiały na dwór farmerów, którym bogata ta i wspaniałomyślna gleba dostarcza wygód, jakich pozazdroszczonoby im w każdej innej stronie świata. Często też przejeżdżano przez farmy, zagrody, mady a i miasta, zwłaszcza kiedy „Piękny Wędrowiec” biczył się po lewym brzegu rzeki Sacramento, przez okolicę, która niegdyś najwięcej obfitowała w złoto i jeszcze teraz nosi znamienną nazwę Eldorado.

Stosownie do programu ułożonego przez naczelnika, trupa dawała tez przedstawienia wszędzie, gdzie nadarzała się sposobność do sprodukowania talentów. Jeszcze o niej nie słyszano w tej części Kalifornii: a czyż nie wszędzie znajdują się ludzie, którzy lubią się bawić? W Placerville, w Auburn. w Marysville. w Tehama i w znanych mniej znacznych miastach, w których już sprzykrzył się cyrk amerykański, przejeżdżający tamtędy w pewnych odstępach czasu, rodzina Kaskabel zbierała teraz oklaski i centy, z których nazbierała się kupka dolarów. Wdzięk i odwaga Napoleony, zwinność nadzwyczajna Sandera, zręczność przedziwna Jana jako kuglarza, a także i żarty i dowcipy Clovy’ego, znajdowały wszędzie uznanie na jakie zasługiwały. Nawet psy nadzwyczajne wykonywały sztuki z Johnem Bull. Co do pana i pani Kaskabel, to okazywali się oni godnymi swej sławy; on w ćwiczeniach muskularnych, a ona w ręcznych zapasach, w których powalała na ziemię każdego, który z nią się mierzył.

Dnia 12 marca „Piękny Wędrowiec” dostał się do miasteczka Shasta, na które gór tejże nazwy spogląda z wysokości czternastu tysięcy stóp. Na zachodniej stronie można było dostrzedz wyraźnie odznaczające się zarysy gór nadbrzeżnych, których na szczęście nie było potrzeba przebywać, ażeby się dostać do granicy Oregonu. Okolica jednakowoż bardzo była pagórkowata; droga wiodła przez kapryśne wschodnie stoki góry, a po tych mało ubitych drogach rydwan powoli tylko mógł się toczyć. Przytem miasteczek napotykało się mniej i w większych oddaleniach. Rozumie się, że wygodniej byłoby podróżować przez obszary tuż na wybrzeżem, gdzie naturalne przeszkody mniej były liczne, ale te leżą po drugiej stronie wzgórz nadbrzeżnych, a przekroczenie tych było zbyt trudne. Lepszym przeto było planem podróżować w kierunku północnym i dotknąć tylko krańców wzgórz na granicy Oregonu.

Taką dał radę Jan, geograf trupy i wydawało się rzeczą najrozsądniejszą rady tej usłuchać.

Dnia 19go marca, kiedy za sobą pozostawiono Fort Jones, „Piękny Wędrowiec” zatrzymał się przed miasteczkiem Yreka. Tam znaleziono serdeczne przyjęcie i zebrano sumkę dolarów. Było to pierwsze pojawienie się trupy francuskiej w tych stronach. Są gusta i guściki. W odległych tych zakątkach Ameryki, dzieci Francyi przyjazne tylko napotykają uczucia. Zawsze ich przyjmują otwartemi ramionami, a z pewnością o wiele lepiej, niż u niektórych europejskich sąsiadów.

W tej miejscowości zdołali nająć za cenę umiarkowaną kilka koni, które wielką przyniosły pomoc Vermontowi i Gladiatorowi. Taki tedy sposobem „Piękny Wędrowiec” przeprawił się przez pagórki u stóp północnego łańcucha wzgórz, a tym razem nie został splądrowany przez poganiaczy.

Chociaż nie bez opóźnień i przeszkód, to przecież bez niemiłych wypadków przebytą tę część podróży, dzięki zarządzonym środkom ostrożności.

W końcu, dnia 27 marca, w oddaleniu jakich trzechset mil od Sierry Nevady. „Piękny Wędrowiec” przeszedł przez granicę terytoryum Oregon. Dolina kończy się u wschodu gór Pitt, stojącej jak wskazówka na powierzchni zegara słonecznego.

cas_(15).jpg (146737 bytes)

I konie spracowały się ciężko i ludzie. Potrzebowano odpoczynku w Jacksonville. Potem przekroczywszy rzekę Rogne, karawana weszła na drogę wijącą się wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym, jak daleko okiem zasięgnąć było można.

Okolica była urodzajną, jeszcze pagórkowatą i nadającą się do uprawy roli. Na wszystkie strony łąki i lasy: niejako ciąg dalszy okolic kalifornijskich. Tu i owdzie pojawiały się gromadki Indyan szczepów Shasta i Umpqua, wałęsających się po kraju. Z ich strony nie było potrzeba obawiać się niczego.

Wtedy to Jan, który ustawicznie czytywał dzieła o podróżach ze swej biblioteczki, – bo postanowił skorzystać ze studyów nabytych, – uważał za stosowne rodzinie swej dać ostrzeżenie, na które trzeba było zwrócić uwagę.

Znajdowano się kilka mil na północ od Jacksonville, pośród okolic pokrytych ogromnymi lasami, a strzeżonych przez Fort Lane, który stoi na pagórku, dwa tysiące stóp wysokim.

– Musimy mieć się na baczności, – rzekł Jan, – ta okolica bowiem roi się od węży.

– Węży! – krzyknęła przestraszona Napoleona, – węże, ojczulku! Uciekajmy stąd!

– Nie bój się, dziecko, – odrzekł p. Kaskabel. – Wydobędziemy się stąd szczęśliwie, jeżeli będziemy dość ostrożni.

– Czy brzydkie te gady są jadowite? – zapytała się Kornelia.

– Bardzo jadowite, matko, – odrzekł Jan. – Są to grzechotniki, najjadowitsze z wężów. Jeżeli ich się unika, to nie napadają, ale gdy ich ssie dotknie lub uderzy przypadkowo, to prostują się, rzucają się i kąsają; ich ukąszenie niemal zawsze jest zabójcze.

– A gdzie zazwyczaj leżą? – zapytał się Sander.

– Pod suchymi liśćmi, gdzie nie łatwo je spostrzedz – odrzekł Jan. – Ponieważ jednak wydają grzechot pierścieniami swymi na ogonach, przeto ma się czas ich unikać.

– Jeżeli tak, – rzekł p. Kaskabel, – to miejmy oczy i uszy otwarte!

Jan miał kompletną słuszność, że na tę okoliczność zwrócił uwagę; węże bardzo są liczne w zachodniej Ameryce. A nie tylko gady znajdują się tam obficie, ale także i tarantule, prawie równie niebezpieczne, jak węże.

Nie potrzeba dodawać, ze zachowano nadzwyczajne środki ostrożności; idąc, każdy pilnie się rozglądał. Trzeba też było uważać na konie i inne zwierzęta należące do trupy, narażone równie jak ludzie na ukąszenia wężów i pająków.

Oprócz tego Jan uważał za swój obowiązek ostrzedz, że niebezpieczne te węże miewają niemiły zwyczaj wkradania się do wnętrza domów, a zatem bez wątpienia i wozów nie szanują. Należało tedy obawiać się, by taki gość niepożądany nie zawitał do „Pięknego Wędrowca.”

Kiedy przeto nadszedł wieczór, starannie zaglądano pod łóżka, pod sprzęty, w każdy kącik i szczelinę! A jakie krzyki wydawała Napoleona, gdy jej się wydawało że spostrzegła gad taki i wzięła zwój sznura lub czegoś podobnego za węża, chociaż nie widziała trójkątnego łba tegoż! I jakże się przestraszyła, jeżeli w pół-śnie jej się nagle wydało, że z odległego kąta usłyszała grzechotanie! Trzeba zaś dodać, ze Kornelia nie wiele był odważniejszą od swojej córki.

– Słuchajcieno, – zawołał pewnego razu mąż jej, tracąc cierpliwość, – niech kaczka kopnie i węże, które przestraszają kobiety i kobiety, które boją się wężów! Matka Ewa nie była tak trwożliwą i zapuszczał się z nimi w gawędkę!

– O, ale to było w raju! – zawołała dziewczynka.

– A dobrze też na tem nie wyszła! – dodała pani Kaskabel.

Z tego też powodu Clovy mało sypiał w nocy. Miał najprzód zamiar rozpalać ognie, aa paliwa doszyć miał w otaczającym lesie, ale Jan mu powiedział, że ognie wprawdzie odstraszają węże, ale za to ściągną tarantule.

W ogóle podróżni nasi czuli się swobodniejszymi tylko w miasteczkach, w których „Piękny Wędrowiec” od czasu do czasu noce mógł spędzać; tam było niebezpieczeństwo bez porównania mniejsze.

Miasteczka te też w niezbyt wielkich znajdowano odstępach, i tak w Cannonville na Cow Creek, w Roseburg, Rochester i Yoculla p. Kaskabel mógł zarobić trochę pieniędzy. W ogóle biorąc, zarabiał więcej niż wydawał, zwłaszcza, że łąki dostarczały paszy dla koni, lasy zwierzyny do kuchni, rzeki ryby do stołu, a samo podróżowanie nic nie kosztowało. Dochody z przedstawień przeto się mnożyły. Ale niestety, daleko było do dwóch tysięcy dolarów skradzionych w wąwozie Sierry Nevady!

Z tem wszystkiem, chociaż podróżni nasi uniknęli ukąszeń wężów i tarantul, oczekiwało ich innego rodzaju niemiłe doświadczenie. Wydarzyło się to parę dni później; tak to liczne i różnorakie bywają sposoby przyrody do wystawiania na próbę cierpliwości śmiertelników na tym padole!

Rydwan, ciągle jeszcze tocząc się po krainach Oregonu, właśnie przejechał był przez Eugene City. Nazwa ta przyjemne obudziła uczucia, albowiem świadczyła na każdy sposób, że osada ta francuzkiego była pochodzenia. Pan Kaskabel radby był poznać tego ziomka swojego, owego Eugeniusza, który niezawodnie był jednym z założycieli tego miasta. musiał to być dzielny człowiek, a chociaż jego imienia nie nosił żaden z nowożytnych królów francuzkich, Karolów, Ludwików, Franciszków, Henryków, Filipów, – ani też Napoleonów, – to przecież było ono francuzkiem, czysto francuzkiem!

Po przystankach w Harrisburg, Albany i Jefferson, „Piękny Wędrowiec” „zarzucił kotwicę” przy Salem, znaczniejszem mieście, stolicy Oregonu, wybudowanej na brzegu rzeki Villamette.

Był dzień 3go kwietnia.

Tam pan Kaskabel zezwolił na dwudziestoczterogodzinny odpoczynek swemu ludkowi, – przynajmniej o tyle, o ile byli podróżnymi, gdyż jako artyści musieli się produkować na placu publicznym, co znowu przyniosło okrągłą sumkę.

cas_(16).jpg (164351 bytes)

W chwilach wolnych Jan i Sander, dowiedziawszy się, że rzeka obfituje w ryby, zabawiali się z powodzeniem rybołóstwem.

Następnej nocy jednakowoż, ojciec, matka i wszystkie dzieci czuli takie dziwne swędzenie po całem ciele, jakoby stali się ofiarami owych głupich żartów praktykowanych dotychczas na niektórych wiejskich weselach.

Następnego poranku nie mało byli zdumieni, kiedy spojrzeli po sobie!

– Wszakże jestem czerwoną jak prawdziwa Indyanka! – zawołała Kornelia.

– A ja mam całe ciało opuchnięte! – zawołała Napoleona.

– Ja mam same pęcherze od stóp do głowy! – powiedział Clovy.

– Cóż to znowu się oznacza? – zapytał się p. Kaskabel. – Czy tu panuje jaka zaraza?

– Zdaje mi się, że ja wiem, co to jest, – odrzekł Jan, oglądając swe ramię pokryte czerwonymi plamkami.

– Cóż takiego?

– Dostaliśmy yedrę, jak je tu nazywają.

– Niech kaczka kopnie twoją yedrę! Cóż to takiego jest ta yedra?

– Yedra, ojcze, to roślina, którą wystarczy powąchać, dotknąć, lub nawet, jak powiadają, zobaczyć tylko, ażeby doznać złych skutków. Truje ona z oddalenia.

– Jakto? Więc otruci jesteśmy? – zawołała pani Kaskabel. Otruci?!

– O to nie m obawy, matko, – odrzekł Jan śpiesznie. – Skończy się na swędzeniu i może małej gorączce. To wszystko.

Objaśnienie to zupełnie było poprawne, Yedra jest to niebezpieczna, bardzo jadowita roślina. Jeżeli w powietrzu unosi się pył tego kwiecia, to dotknąwszy skóry ludzkiej, wywołuje na niej pryszczyki, zaczerwienia ją i tworzy pęcherze. Być może, że p. Kaskabel z rodziną przechodząc przez las w sąsiedztwie Salem, dostał się w obręb powietrza tym pyłem przesyconego. Zresztą dolegliwości tych doznawano zaledwie przez dobę, ale swoją drogą w tym czasie tak się drapano i skrobano, że mogło to, obudzić zazdrość u Johna Bulla, który zapewne uważał to za wkraczanie ludzi w jego prerogatywy.

Dnia 5 kwietnia, „Piękny Wędrowiec” wyruszył ze Salem, uwożąc ze sobą żywą pamięć kilku godzin spędzonych w lasach nad rzeką Villamette, – a piękna to nazwa i przy tem mile brzmiąca dla uszu Francuzów.

Dnia 7 kwietnia, przejechawszy przez Fairfield. Clackmanas, Oregon City, Portland, miasta już dosyć znaczne, trupa dostała się bez dalszego wypadku nad brzegi rzeki Kolumbii, na granicy tego Stanu Oregon, w którym przebyli podróż trzystopięćdziesięciomilową.

Na północ rozciągało się terytoryum Washington.

Jest ono górzyste na wschód od drogi obranej przez „Pięknego Wędrowca” starającego się dostać do cieśniny Berynga. Tu rozgałęziały się łańcuchy Cascade ze szczytami takimi jak św. Heleny, dziewięć tysięcy siedmset stóp wysokości, góry Baker i Rainier, jedenaści stóp wysokich. Wydaje się, jakoby przyroda po objawieniu się w nieskończonych płaszczyznach od samego Atlantyku zachowała swe siły rozporne w celu spiętrzenia gór, któremi jest najeżony zachód nowego kontynentu. Gdybyśmy okolice te przyrównali do morza, to moglibyśmy powiedzieć, że morze to ciche, niezmarszczone, niemal uśpione z jednej strony, okazuje się gniewnem i burzliwem po drugiej stronie i że grzebieniami jego bałwanów są owe wierzchołki gór.

Taką zrobił uwagę Jan, a jego ojcu bardzo się podobało to porównanie.

– Masz słuszność, zupełną masz słuszność! – zawołał, – Po pogodzie następuje burza! Lecz co tam, naszemu „Pięknemu Wędrowcowi” niż drżą kolana! Nie ulęknie się burzy bynajmniej! Rozwinąć wszystkie żagle, chłopcy!

I rozwinięto żagle, a „Piękny Wędrowiec” odbywał dalej podróż po górzystych okolicach. Jednakowoż, – że już zatrzymamy to porównanie, – morze zaczęło się już uspokajać i dzięki sprawności załogi, piękny statek Kaskabelów przebył najgorsze przejścia bez szkody. Niekiedy trzeba było wprawdzie „zwolnić biegu”, ale udało się skały ominąć.

Przytem zawsze oczekiwało ich przyjazne i serdeczne powitanie w miasteczkach, jak w Kalama, w Monticello, a i w fortach, które, ściśle biorąc są tylko wojskowemi stacyami. Nadaremnie szukanoby tam wałów; najwyżej były częstokoły; a przecież małe garnizony zajmujące te placówki wystarczały do budzenia należytego szacunku u wędrownych Indyan, którzy włączą się po kraju.

Dlatego to nic nie groziło „Pięknemu Wędrowcowi” ze strony Czinoków lub Neskwalów, kiedy się dostał w okolice Walla Walla. Kiedy zapadały cienie nocy, a ci Indyanie gromadzili się w około obozowiska, nigdy nie okazywali złych zamiarów. Najdziwaczniejszem stworzeniem jednak wydawał im się John Bull, którego zabawne miny pobudzały ich do śmiechu. Nigdy oni nie widzieli małpy i tę zapewne uważali za członka rodziny.

– Rozumie się! To mały mój braciszek! – wołał do nich swawolnie Sander pomimo energicznych protestów pani Kaskabel.

Nareszcie przybyli do Olympii, stolicy terytoryum Washington, i tam „na ogólne żądanie” dano ostatnie przedstawienie trupy francuzkiej w Stanach Zjednoczonych. Odtąd droga miał prowadzić wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego albo raczej licznych zatok i wijących się dziwacznie cieśnin utworzonych przez wielkie wyspy Vancouver i Queen Charlotte.

Odwiedziwszy Steilacoom, musieli objechać zatokę Puget celem dostania się do fortu Bellingham w pobliżu cieśniny oddzielającej wyspy od stałego lądu.

Dalej znajdowała się stacya Whatcom z górą Baker wyłaniającą się z za chmur na widnokręgu i stacyą Simiamoo u ujścia cieśniny Georgia.

Nakoniec, dnia 27 kwietnia, przebywszy przeszło tysiąc mil podróży ze Sacramento, „Piękny Wędrowiec” dostał się do granicy wyznaczonej traktatem 1847 roku i jeszcze teraz oddziela Kolumbię brytyjską.

 

 

ROZDZIAŁ VI

Dalszy ciąg podróży.

 

o raz pierwszy pan Kaskabel, z urodzenia nieubłagany nieprzyjaciel Anglii, miał postawić stopę na posiadłości angielskiej. Po raz pierwszy podeszew jego buta miała dotknąć ziemi brytyjskiej i zwalać się pyłem anglosaskim. Niechaj łaskawy czytelnik wybaczy nam to bardzo ostre wyrażenie się; jednakowoż w takiej niewątpliwie śmiesznej formie myśli o tem przedstawiały się w głowie tego patryoty tak upartego w nieusprawiedliwionej już teraz nienawiści.

A jednak, Kolumbia nie była w Europie. Nie tworzyła ona części owego kraju złożonego z Anglii, Szkocyi i Irlandyi, zwanego Wielką Brytanią. Ale pomimo tego brytyjską była posiadłością tak jak Indye, Australia, Nowa Zelandya, – a jako taka, nienawistna była dla Cezara Kaskabela.

Brytyjska Kolumbia jest częścią Nowej Brytanii, jednej z najważniejszych kolonij Zjednoczonego Królestwa obejmującej Nową Szkocyę. Wyższą i Niższą Kanadę, jakoteż niezmierne obszary odstąpione kompanii Zatoki Hudsońskiej. Wszerz rozciąga się ona od jednego Oceanu do drugiego; od wybrzeży spokojnego do Atlantyckiego. Na południe kończy się u granicy Stanów Zjednoczonych, która ciągnie się od terytoryum Washington do wybrzeża w stanie Maine.

(Washington i Oregon były jeszcze terytoryami w czasie wydarzeń w tej powieści opisanych; dzisiaj już są stanami. – Przyp. tłóm.)

Kolumbia zatem bądź co bądź była ziemią angielską, a plan podróży nie dął się ułożyć w ten sposób dla naszych wędrowców, by mogli ją ominąć. Należało jednak ostatecznie przebyć tylko sześćset mil po tej krainie, ażeby się dostać do południowej kończyny Alaski, to jest do posiadłości rosyjskich w zachodniej Ameryce. A przecież, sześćset milowa podróż po tej „ziemi znienawidzonej”, chociaż był to drobnostka dla „Pięknego Wędrowca”, który przebył mil niezliczenie wiele, było jeszcze sześćset razy za wiele, a p. Kaskabel był zdecydowany odbyć tę przestrzeń w czasie o ile można jak najkrótszym.

Dlatego zatrzymywano się tylko dla posiłków. Nie było ćwiczeń dla ekwilibrystów i gimnastyków, nie był pląsów, nie było zapasów. Anglosasi musieli wyrzec się tego. Kaskabelowie gardzili pieniędzmi, na których był wizerunek królowej. Lepszy im był dolar papierowy, od srebrnej korony lub złotego suwerena!

Pośród tych okoliczności, nic dziwnego, że „Piękny wędrowiec” trzymał się zdala od miasteczek i unikał miast. Dopóki było na co polować po obu stronach drogi podróży, rodzina Kaskabel nie potrzebowała popierać wewnętrznego handlu tego przebrzydłego kraju.

Niechaj nikt nie sądzi, jakoby takie stanowisko zajęte przez p. Kaskabela było rodzajem pozowania teatralnego. O nie! Było to u niego zupełnie naturalna rzeczą. Ten sam filozof, który zniósł z zupełnym stoicyzmem cios niedawno doznany. I który tak szybko odzyskał humor wesoły po dokonanym u niego rabunku w Sierra Nevada, stał się ponurym i milczącym, skoro wstąpił do Nowej Brytanii. Kroczył z spuszczonemi oczyma, i wzrokiem ponurym, z czapką nasuniętą na uszy; z podełba zaś patrzył na niewinnych podróżnych, którzy przypadkowo z nim się spotykali. Że wcale nie był w żartobliwem usposobienie, okazało się jasno pewnego dnia, kiedy Sander ściągnął na siebie ostrą naganę za swoją wesołość niestosowną.

W tym to dniu bowiem owemu malcowi przyszło do głowy iść w tył jakie ćwierć mili przed końmi i przy tem robić zabawne miny i sztuki łamane.

Na zapytanie ojca, dlaczego idzie w taki sposób, co przecież także i nuży więcej, odpowiedział, zabawnie mrużąc oko:

– Ależ ojczulku! Przecież my w tył podróżujemy do domu!

Wszyscy się roześmiali, a nawet i Clovy, któremu ta odpowiedź się bardzo dowcipna wydała. „chyba że” mógłby ja kto uważać za niedorzeczną.

– Sanderze! – rzekł p. Kaskabel z gniewem i tragicznie ściągniętą twarzą, – jeżeli jeszcze raz pozwolisz sobie na taką swawolę w czasie, gdy tak mało usposobieni jesteśmy do śmiechu, to pociągnę cię za uszy tak, że się spotkają z piętami!

– Jednak, ojcze…

– Ani słowa więcej. Zakazuję ci śmiać się w tym kraju angielskim!

Odtąd już nikt się nie ważył roześmiać w obecności srogiego pana, chociaż nie podzielano jego antisaxońskich uczuć do tego stopnia.

Ta część Kolumbii brytyjskiej, która przytyka do wybrzeży Oceanu Spokojnego, bardzo jest nierówną. Odgradzają ją na wschodzie Góry Skaliste, które rozciągają się niemal do okolic podbiegunowych; głębokie zaś wyżłobienia wybrzeży Butte na zachodzie nadają jej pozór wybrzeży norweskich z licznymi fjordami, ponad którymi wznoszą łańcuchy gór malownicze swoje wierzchołki. Znajduję się tam szczyty, którym równych nie ma w Europie nawet pośród Alp samych i lodowce, których rozmiar i głębokość przewyższają wszystkie wspaniałości Szwajcaryi. Do tych należą góra Hooker, siedmnaście tysięcy czterysta stóp wysoka, a zatem o trzy tysiące stóp wyżej wznosząca się od najwyższego szczytu Montblanc, i góra Brown, również wyższa od olbrzymów alpejskich.

Wzdłuż drogi „Pięknego Wędrowca” pomiędzy wschodnim a zachodnim łańcuchem, rozciąga się szeroka i urodzajna dolina z następującemi na przemian po sobie otwartemi równinami i wspaniałymi lasami. Pochyłość tej doliny toruje drogę znacznej rzece Fraser, która, przebywszy drogę około trzystomilową z południa na północ, wpływa do wązkiego ramienia morza, ograniczonego wybrzeżem Butte, wyspą Vancouver i archipelagiem, do niej należącym.

Ta wyspa Vancouver’s jest dwieście pięćdziesiąt mil długa a siedmdziesiąt trzy szeroka. Kupiona pierwotnie przez Portugalczyków, została zabraną przez Hiszpanów i dostała się w ich ręce w r. 1789. Trzy razy odwiedzana przez Vancouvera, kiedy jeszcze nosiła nazwę Noutha, na przemian została nazwaną to wyspą kapitana Quadra i została wreszcie własnością Wielkiej Brytanii ku końcowi ośmnastego stulecia.

Obecnie miastem stołecznem jest Victoria, a miastem największem Nanaimo. Bogate jej kopalnie węgla, eksploatowane pierwotnie przez agentów Hudson Bay Co., stanowiły jeden z najważniejszych przedmiotów handlu pomiędzy San Francisco a różnymi portami zachodnich wybrzeży.

Cokolwiek na północ od Vancouver, ląd stały osłonięty jest wyspą królowej Charlotty, najważniejszą w archipelagu tejże nazwy i ostatnią posiadłością brytyjską w tej części Oceanu Spokojnego.

Łatwo zgadnąć, że pan Kaskabel nie miał większej ochoty odwiedzić tej stolicy, niż naprzykład Adelajdę lub Melbourne w Australii, albo Madras lub Kalkuttę w Indyach. Starał się o to jedynie, by przebyć dolinę rzeki Fraser jak tylko najszybciej konie mogły ciągnąć, a po drodze z nikim się nie wdawał w rozmowy prócz z krajowcami Indyanami.

Istotnie też w podróży po dolinie w kierunku północnym, podróżni nasi z łatwością znajdowali zwierzynę potrzebną dla nich do utrzymania. Wszędzie była obfitość jeleni, zajęcy i kuropatw i „przynajmniej przy tej sposobności,” jak powiadał pan Kaskabel „porządni ludzie mogli korzystać ze zwierzyny ta nieomylnie i celnie ubijanej strzelbą najstarszego jego syna. Zwierzyna ta nie miała w swych żyłach krwi anglosaskiej; Francuz mógł bez wyrzutów sumienia ją spożywać!”

Minąwszy Fort Langley, rydwan zapuścił się już głęboko w dolinę rzeki Fraser. Próżna byłoby rzeczą szukać tam drogi ubitej na ziemi, którą ludzie, jak się zdawało, pozostawili zupełnie sobie samej. Po prawym brzegu rzeki rozciągały się obszerne pastwiska aż do lasów na zachodzie, a z daleka odgraniczały ją góry, których szczyty zarysowywały się w zuchwałych konturach na niebie zawsze szarem.

Należy tu wspomnieć, że w pobliżu Westminster, jednego z najważniejszych miast na wybrzeżu Bute, prawie u ujścia Fraseru, Jan postarał się o przewiezienie „Pięknego Wędrowca” na drugą stronę rzeki na promie, który tam kursuje pomiędzy obu brzegami. Był to pomysł bardzo dobry, bo teraz idąc w górę rzeki ku jej źródłom, podróżni potrzebowali tylko cokolwiek skierować się na zachód. Była to najkrótsza i najstosowniejsza droga, by dostać się do owej części Alaski, która przylega do granicy Kolumbii.

Oprócz tego jeszcze p. Kaskabel był tak szczęśliwy, że spotkał się z pewnym Indyaninem, który ofiarował się wskazywać drogę do posiadłości rosyjskich i nie zawiódł się w zaufaniu w nim położonem. Rozumie się, że był to nowy wydatek; nie powinno jednak było rozchodzić się o kilka dolarów mniej lub więcej, jeżeli bezpieczeństwo podróżnych i szybkość podróży od tego zależały.

cas_(17).jpg (162708 bytes)

Przewodnik ten nazywał się Ro-No. Należał on do tych szczepów, których tyhowie, czyli naczelnicy często obcują z Europejczykami. Indyanie ci różnią się pod każdym względem od Czilikotów, szczepu podstępnego, zdradzieckiego i dzikiego, którego strzedz się powinni podróżni w północnym zachodzie Ameryki. Kilka lat przedtem, bo w r. 1864 ci dzicy mieli udział w rzezi całej gromady mężczyzn wysłanych na wybrzeże Hutte do budowania kolei. Z ich to ręki poległ inżynier Waddington, którego śmierć opłakiwano w całej kolonii. Opowiadano też, że właśnie wtedy ci Czilikoci wyrwali serce jednej ze swych ofiar i pożarli je tak, jak to czynią ludożercy w Australii.

Jan, który czytał opis tej tragedyi w podróżach Fredericka Whympera po północnej Ameryce, uważał za swój obowiązek ostrzedz ojca przed spotkaniem z Czilikotami, ale oczywiście nie mówiono o tem innym członkom rodziny, ażeby ich niepotrzebnie nie trwożyć. Rzeczywiście od czasu owego strasznego wydarzenia, ci Czerwonoskórcy nie pojawiali się więcej, przerażeni powieszeniem kilku swych pobratymców, którzy mieli jakiś udział w zbrodni. Podzielał też to przekonanie przewodnik Ro-No, który zapewniał podróżnych, że nie mają powodu do żadnej obawy w ciągu swej podróży po Kolumbii brytyjskiej.

Pogoda jeszcze ciągłe była piękną. Upał jednakowoż już zaczął dawać się we znaki przez parę godzin w południowej porze. Pączki zaczęły już się pojawiać na gałęziach nabrzmiałych sokiem; liści i kwiaty rozpoczynały roztaczać barwne swe wdzięki wiosenne.

Okolica przedstawiała widok tak charakterystyczny w strefach północnych. Dolina rzeki Fraser otoczoną była lasami obfitującymi w woniejące drzewa północy, cedry i sosny, jakoteż owe jodły Douglas, których pnie mają w obwodzie po czterdzieści pięć stóp, podczas gdy ich wierzchołki wznoszą się przeszło sto stóp nad ziemią. Tak lasy jak i dolina obfitowały w zwierzynę i Jan mógł niebardzo zbaczając z drogi, codziennie zaopatrywać kuchnię w świeże zapasy.

Okolica cała też nie wyglądała jak pustynia. Tu i owdzie widniały wioski, w których Indyanie żyli w stosunkowej przyjaźni z anglosaskiemi władzami. W górę i w dół rzeki przepływały formalne flotyle łódek indyjskich (canoes) z drzewa cedrowego, które sam prąd rzeki pędził z biegiem wody, a przeciw biegowi trzeba było używać wioseł i żagli.

Często też napotykano gromady Czerwonoskórców wędrujące na południe. Ci indyanie owinięci w białe swe wełniane płaszcze, wymieniali kilka słów z p. Kaskabelem, któremu udawało się nieraz zrozumieć, co mówili. Posługiwali się oni bowiem szczególnym dyalektem „Czinuk”, który jest mieszaniną języka francuzkiego, angielskiego i krajowego.

– Patrzcie! – wołał wtedy, – któżby pomyślał, ze umiem „ po czinucku”! Znowu język, którym mogę się rozmówić, chociaż nigdy go się nie uczyłem!

„Czinuk” istotnie nazywa się język, którym mówią w zachodniej Ameryce, jak powiadał Ro-No, i którym posługują się różne szczepy w owych okolicach aż do prowincyi Alaski.

W owym czasie, kiedy już pora ciepła dość dawno się rozpoczęła, zimowe śniegi poznikały już zupełnie, chociaż niekiedy pozostają do ostatnich dni kwietnia. Podróż tedy odbywała się pośród okoliczności sprzyjających.

P. Kaskabel nie nadużywając siły swych koni, przecież popędzał je, o ile to z rozsądkiem się zgadzało, gdyż pragnął jak najprędzej wyjść z brytyjskich posiadłości. Temperatura stopniowo się podniosła i świadczyły o tem chociażby coraz to liczniejsze roje komarów, które wkrótce stawały się nieznośnymi. Trudno było uwolnić od nich „Pięknego Wędrowca”, chociaż dla ostrożności wieczorem po zapadnięciu zmroku świateł nie palono.

– Szkaradne stworzenia! – zawołał pewnego razu p. Kaskabel, naderemnie opędzając się z uprzykrzonych owadów.

– Chciałbym też widzieć, po co na świecie istnieją te przebrzydłe muszki, – zapytał się Sander.

– Istnieją po to, aby nami się najadać – odrzekł Clovy.

– A zwłaszcza, ażeby najadać się Anglikami mieszkającymi w Kolumbii, – dodał p. Kaskabel. – A więc, dzieci, zabraniam stanowczo zabijać jakiegokolwiek komara! Nigdy ich nie będzie zbyt wiele dla mylordów angielskich i to dla mnie jest pociechą!

W tej części podróży strzelba naszego strzelca miała powodzenie, niż kiedykolwiek. Zwierzyna, często sama „stawała” a zwłaszcza jelenie, które wychodziły z lasów na płaszczyznę, ażeby gasić pragnienie chłodną wodą z Fraseru. Przy pomocy swego niedostępnego Wagrama, Jan zdołał ubić kilka sztuk, nie potrzebując schodzić z drogi więcej, niż pozwalał rozsądek, – co napełniłoby obawą jego matkę. Sander niekiedy z nim się wybierał i próbował strzelać pod okiem brata; trudno zaś byłoby rozsądzić, który żwawiej lub więcej krętemi drogami się uganiał; młody myśliwy, czy też jego piesek.

cas_(18).jpg (164073 bytes)

Tymczasem Jan po ubiciu niewielu jeleni był tak szczęśliwy, że pewnego dnia powalił bizona. Przy tej sposobności, co prawda,, znalazł się w prawdziwem niebezpieczeństwie; zwierz bowiem, raniony tylko pierwszym strzałem, pędził ku niemu, a on zaledwie zdążył wpakować mu drugą kulę w łeb, nim bizon mógł go obalić i potratować macicami. Łatwo sobie wyobrazić, że nie opowiadał o szczegółach tej przygody. Ponieważ zaś zwierz padł w odległości kilkuset stóp od Fraseru, przeto trzeba było podprowadzić tam konie, by zaciągnęły do woza olbrzymiego bawołu, którego bujną grzywa czyniła go niemal do lwa podobnym.

Czytelnik wie, jak pożytecznym jest ten przeżuwacz dla Indyanina, który nigdy nie waha się wyruszyć na niego z oszczepem lub strzałami. Ze skóry jego robią się posłania w wigwamie, odzież dla rodziny; niektóre z tych „ubrań” sprzedają się po dwadzieścia piastrów. Mięso zaś krajowcy suszą na słońcu a potem tną w długie płatki: znakomite to są prezerwy na czas głodu.

Jeżeli w ogóle mówiąc, Europejczycy jadają tylko ozór bizona, – a jest to istotnie przysmak wyborny, – to członkowie naszej trupy, zdradzali smak mniej wybredny. Znakomite ich młode przyrządy do trawienia nie gardziły niczem. Przytem, przyrządzone w zgrabny sposób przez Kornelię, mięso bizona, czy to smażone, czy pieczone, czy gotowae, uważane było za doskonałe, a wystarczało na kilka obiadów. Z ozora tego zwierza każdy mógł dostać mały tylko kąsek, ale jednogłośnie przyznano, że nigdy nic znakomitszego nie kosztowano.

W ciągu pierwszych dwóch tygodni podróży przez Kolumbię nie wydarzył się żaden wypadek ważniejszy. Ale dawały się dostrzedz oznaki zbliżenia się zmiany powietrza i nadchodziła pora, w której ulewy miały, jeżeli nie powstrzymać, to przynajmniej przewlekać podróż.

Należało się także obawiać wylewów wzbierającego się Fraseru. Takie wylewy mogłyby „Pięknego Wędrowca” narazić na znaczne kłopoty, jeżeli nie na prawdziwe niebezpieczeństwo.

Na szczęście jednakowoż, kiedy deszcze zaczęły padać, Fraser nie wzbierał zbyt gwałtownie i wody jego wznosiły się tylko na wysokość jego brzegów. Płaszczyzny tedy nie zostały zalane aż do brzegów lasów, które zaczęły wznosić się terasami od pierwszego wznoszenia się doliny. Rozumie się, że rydwan już teraz poruszał się bardzo powoli, gdyż koła jego zapadały się w rozmiękłym gruncie, ale pod mocnym jego i grubym dachem, Kaskabelowie znajdowali bezpieczne schronienie, tak jak nieraz już dawniej, nawet w czasie burzy i zawieruch.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć