Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W pogoni za meteorem

powieść fantastyczna

 

(Rozdział I-IV)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska

34 ilustracje George'a Rouxa

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań - Warszawa - Wilno 1922

chamet_00.jpg (39580 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

chamet_01.jpg (96313 bytes)

Rozdział I

w którym sędzia John Proth spełnia jeden z najprzyjemniejszych obowiązków swego urzędu, zanim powróci do swych kwiatów.

 

iema żadnego powodu ukrywać przed czytelnikiem, że miasto, w którem rozpoczyna się ta osobliwa historja, położone jest w prowincji Wirginji w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Przypuśćmy, że miasto to nazywa się Whaston i że znajduje się we wschodniej części Wirginji, na prawym brzegu rzeki Potomaku; wszelako wydaje nam się rzeczą zbyteczną bliższe określenie położenia geograficznego grodu, którego szukanoby napróżno na najdokładniejszych nawet mapach Stanów Zjednoczonych.

Roku… 12 marca, w rannych godzinach mieszkańcy Whastonu, którzy przechodzili przez Exeter street, mogli byli zauważyć wytwornego jeźdźca, który wjeżdżając i zjeżdżając wolnym krokiem po tej nader stromej ulicy, zatrzymał się wreszcie na placu Konstytucji, mniej więcej w środku miasta.

Jeździec ów, o wybitnym typie Jankesa, typie niepozbawionym oryginalnej dystynkcji, nie mógł mieć więcej nad lat trzydzieści. Był wzrostu powyżej średniego, pięknej i silnej budowy, miał rysy regularne, włosy ciemne, zarost zaś kasztanowaty, którego ostre zakończenie wydłużało twarz o wargach starannie wygolonych. Szeroki jego płaszcz, spadający poniżej kolan, przykrywał grzbiet konia. Kierował swym dziarskim rumakiem zręcznie i śmiało. Cała jego postać wykazywała człowieka stanowczego, a zarazem impulsywnego. Gdyby zaszła tego potrzeba, nie zawahałby się w wyborze między pragnieniem a obawą, jak to się zdarza zwykle u ludzi o słabym charakterze. Wreszcie uważny widz dostrzegłby w nim wrodzoną niecierpliwość, z trudem ukrywającą się pod powłoką zimnej obojętności.

Dlaczego jeździec ów gościł w mieście, gdzie nikt go nie znał, gdzie nikt go nigdy nie widział?… Czy bawił tu przejazdem, czy też miał w niem pozostać dłużej? – W tym ostatnim wypadku miałby tylko kłopot z wyborem hotelu. Pod tym względem Whaston było niezrównane. W żadnem innem środowisku Stanów Zjednoczonych lub gdzie indziej nie spotkałby lepszego przyjęcia, usługi, stołu, tak skończonego komfortu przy równie umiarkowanych cenach. Ubolewać należy, że mapy nie wskazują ściślej geograficznego położenia tego niepospolitego miasta.

Nie, przybysz ten nie miał zamiaru zatrzymać się dłużej w Whaston, a zachęcające uśmiechy właścicieli hotelów nie wzruszały go wcale. Zatopiony w swych myślach, obojętny na otoczenie objeżdżał plac Konstytucji, na którym pośrodku było płaskie wzniesienie, nie podejrzywając nawet, że przechodnie przypatrują mu się ciekawie.

A tymczasem ciekawość publiczności była niezwykle podniecona. Odkąd ów jeździec zjawił się był na horyzoncie whastońskim, właściciele i służba zamieniali, stojąc na progach domów, mniej więcej takie uwagi:

– Jaką drogą wjechał?

– Przez Exeter street.

– A skąd przybywa?

– Od strony przedmieścia Wilcox.

– Już dobre półgodziny jak objeżdża plac.

– Zapewne czeka na kogoś.

– Być może. I to z pewnego rodzaju niecierpliwością!

– Spogląda ustawicznie w stronę Exeter street.

– Tędy przybędzie.

– Ale kto?… On czy ona?

– Otóż to… dalibóg, ma piękną postawę!…

– A zatem schadzka?

– Tak, schadzka, tylko nie ta, którą masz na myśli.

– Skąd wiesz?

– Oto nieznajomy już trzy razy przystawał przed domem mr.1 John Proth’a…

– Ponieważ zaś mr. John Proth jest sędzią w Whaston…

– Zatem ten pan ma jakąś sprawę.

– A jego przeciwnik spóźnia się…

– Masz słuszność.

– Dobrze! sędzia Proth pogodzi ich i pojedna w okamgnieniu.

– Zręczny to człowiek.

– I zacny również.

Być może, iż był to istotny powód obecności jeźdźca w tem mieście, zatrzymywał się bowiem kilkakrotnie, nie schodząc z konia, przed domem mr. John Proth’a. Spoglądał na drzwi, spoglądał na okna, poczem stawał nieruchomy, jak gdyby wypatrywał, czy kto się nie zjawi na progu domu, dopóki koń, rzucając się niecierpliwie, nie zmuszał go do dalszej jazdy.

Otóż, gdy jeszcze raz tam przystanął, drzwi domu otworzyły się szeroko i na ganku zjawił się jakiś człowiek.

– Mr. John Proth, tak przypuszczam?… – rzekł jeździec, uchylając kapelusza.

– We własnej osobie – odpowiedział sędzia.

– Pozwoli pan, że zadam panu pytanie, które wymagać będzie zwięzłej odpowiedzi: tak, czy nie?

– Mów pan.

– Czy nie pytał się kto pana dziś rano o mr. Seth Stanfort’a?

– O ile wiem, to nie.

– Dziękuję.

Wymówiwszy to słowo, skłonił się po raz wtóry i popuściwszy trochę cugli, zwrócił stępa ku Exeter street.

– Teraz – tak zawyrokowali wszyscy – nie ulegało już żadnej wątpliwości, że ten nieznajomy miał sprawę z mr. John Proth’em. Ze sposobu zaś, w jaki zadał pytanie, wnioskować było można, iż to on sam był Seth Stanfort’em, który pierwszy przybył na umówioną schadzkę. Ale nasuwała się nowa zagadka, zarówno zajmująca jak i pierwsza. Czy minęła godzina schadzki i czy jeździec opuści miasto na zawsze?

Czytelnik uwierzy nam łatwo, gdyż jesteśmy w Ameryce, wśród narodu, który ze wszystkich narodów najbardziej jest pochopny do zakładów, że zaczęto się zakładać o to, czy przybysz wróci niebawem, czy też odjedzie na zawsze. Wprawdzie stawki służby hotelowej i ciekawych przechodniów ograniczały się do pół dolara, a nawet do pięciu lub sześciu centów, ale przegrywający, wszyscy ludzie bardzo szanowani, zmuszeni byli oddać je na korzyść wygrywających.

Co zaś do sędziego John Proth’a, ten zadowolił się spojrzeniem rzuconem w stronę odjeżdżającego jeźdźca, który zawrócił konia ku przedmieściu Wilcox. Sędzia John Proth był filozofem – tak, ten światły przedstawiciel sądownictwa miał za sobą pięćdziesiąt lat mądrości i filozofji, pomimo że nie liczył więcej nad pół wieku, innemi słowy on już przyszedł na świat mędrcem i filozofem. Dodać należy, że pozostając w stanie kawalerskim, co również stanowi niezaprzeczony dowód jego mądrości, nie miał żadnej troski życiowej, a ten brak, przyznać musimy, znakomicie ułatwia zadanie zastosowania poglądów filozoficznych. Urodzony w Whaston, nie opuszczał prawie nigdy rodzinnego miasta; był nietylko kochanym, lecz i poważanym przez swych podwładnych, którzy wiedzieli, iż nie ubiega się o zaszczyty.

Prawość była jego przewodniczką. Zawsze pobłażliwie traktował słabość, a nawet błędy bliźnich. Załatwiać sprawy przed nim wytoczone, godzić przeciwników stających przed jego skromnym sądem, usuwać tarcia nieuniknione w każdem ugrupowaniu społecznem, nawet najbardziej udoskonalonem, w ten sposób rozumiał swoje posłannictwo.

chamet_02.jpg (56432 bytes)

John Proth cieszył się względnym dobrobytem. Zajmując urząd sędziego, czynił to raczej z upodobania i nie ubiegał się o wyższe stanowisko. Pragnął spokoju dla siebie i innych. Dobre stosunki z ludźmi uważał przedewszystkiem za swój własny interes. Chodził wcześnie spać, wstawał również wcześnie. Czytywał ulubionych autorów Starego i Nowego Świata, zadowalając się natomiast odczytywaniem jednego codziennego pisma „Whaston News”, które zawierało więcej ogłoszeń niż polityki. Codziennie odbywał jedno lub dwugodzinną przechadzkę, podczas której kapelusze przechodniów pracowały bez przerwy, co zmuszało go ze swej strony do odnawiania swego co trzy miesiące. Z wyjątkiem tych przechadzek i czasu poświęconego urzędowaniu, nie opuszczał wygodnego i spokojnego domu, oddając się z zamiłowaniem uprawie kwiatów w swym ogrodzie, które wynagradzały jego starania, czarując go świeżością swych barw i swą rozkoszną wonią.

Po tem dorywczem naszkicowaniu postaci mr. Johna Protha i jego sposobu bycia, zrozumiemy, dlaczego wyżej wspomniany sędzia nie zainteresował się zbytnio pytaniem, zadanem mu przez nieznajomego jeźdźca. Gdyby ten zamiast zwracać się do sędziego, zwrócił się był do jego starej służącej Kate, pytanie to niezawodnie odniosłoby inny skutek. Przedewszystkiem dopytywałaby się, kim jest ów Seth Stanfort, następnie, co ma odpowiedzieć w razie gdyby kto dowiadywał się o jego osobę. A może godna Kate nie byłaby się powstrzymała od ciekawego pytania, czy nieznajomy nie zechce wrócić przed czy po południu do domu mr. John Proth’a.

Mr. John Proth zaś nie byłby sobie nigdy wybaczył tej niepowściągliwości, do wybaczenia u służącej, a do tego kobiety. Nie, pan sędzia John Proth, nie zauważywszy nawet, że obecność, następnie zaś odjazd nieznajomego zwróciły uwagę gapiów na ulicy, spokojnie zamknął drzwi i wrócił do swego ogrodu, aby w dalszym ciągu podlewać róże, irysy, geranje i rezedy.

Gawiedź nie poszła za jego przykładem i nie opuściła stanowiska.

Tymczasem jeździec dążył ulicą Exeter, której koniec górował nad zachodnią częścią Whastonu, do przedmieścia Wilcox, połączonego ze środkiem miasta tą właśnie ulicą. Tu zatrzymał konia i nie zsiadając, zaczął się rozglądać dokoła. Stąd bowiem mógł widzieć okolicę w promieniu jednej mili, a wodząc wzrokiem po krętej, trzymilowej drodze, dojrzeć miasteczko Steel, które za rzeką Potomak zarysowywało się swemi dzwonnicami na horyzoncie. Napróżno jednak wzrok błądził po tej drodze. Nie spostrzegł na niej nikogo. Stał tak z dziesięć minut, udzielając swego zniecierpliwienia koniowi, który zaczął się rzucać niespokojnie. Wreszcie ściągnął uzdę i zwolna zawrócił na Exeter street, po raz piąty w stronę placu.

– Ostatecznie – mówił do siebie – nie jest to spóźnienie… Wszak spotkać się mamy o dziesiątej minut siedm, jest zaś zaledwie pół do dziesiątej… odległość, dzieląca Whaston od Steel, skąd ma przybyć, jest równa odległości Whastonu do Brial, skąd sam przybyłem, wystarczy zaś nato niespełna dwadzieścia minut… Droga jest piękna, czas pogodny, a nie słyszałem o żadnym wylewie rzeki, któryby most uszkodził… Niema zatem żadnej przeszkody… Jeżeli się nie stawi na umówioną godzinę, to znaczy, że taka była jej wola. – Zresztą punktualność polega na stawieniu się na godzinę; nie zaś na za wczesnem przybyciu… Właściwie, to ja jestem niepunktualny, gdyż stawiłem się zbyt wcześnie, jak na statecznego człowieka… To prawda, lecz z drugiej strony, sama grzeczność, jeżeli nie uczucie, nakazywała, ażebym stawił się pierwszy!

Monologował w ten sposób, zjeżdżając ulicą Exeter, aż póki kopyta końskie nie uderzyły znów o bruk placu.

Oczywiście ci, co twierdzili, iż powróci, wygrali zakład. To też, gdy przejeżdżał wzdłuż hoteli, jedni witali go przyjaźnie, drudzy – wzruszeniem ramion.

Wreszcie dziesiąta wybiła na miejskim zegarze. Jeździec wstrzymał konia, policzył uderzenia zegara i wyjąwszy zegarek z kieszeni, stwierdził zgodność obu.

Siedm minut brakowało do chwili naznaczonej na schadzkę..

Seth Stanfort powrócił do wylotu ulicy Exeter. Widocznie ani on, ani jego koń nie mogli zachować spokoju.

Publiczność dość liczna zalegała w tej chwili ulicę. Lecz Seth Stanfort zwracał całą swą uwagę tylko na tych, którzy schodzili z jej pochyłości, pomijając zupełnie wchodzących. Exeter street jest o tyle długa, że dla przebycia jej pieszo użyć trzeba dobrych dziesięciu minut czasu, powozem jednak lub konno można ją przebyć w trzy lub cztery minuty.

Otóż jeźdźca nie obchodzili wcale przechodnie. Nawet ich nie widział. Gdyby najlepszy przyjaciel szedł mimo, byłby go nie dostrzegł. Osoba bowiem, na którą czekał, przybyć mogła tylko konno lub pojazdem.

Czy zdąży na czas? brak tylko trzech minut, właśnie tyle, ile potrzeba dla przejechania Exeter street, tymczasem żaden wehikuł nie ukazywał się zdaleka, ani motocykl, ani rower, ani samochód, który robiąc ośmdziesiąt kilometrów na godzinę, stanąłby jeszcze przed czasem. Seth Stanfort spojrzał na Exeter street.

– Jeżeli nie zjawi się – wyszeptał z błyskiem w oczach – o dziesiątej minut siedm, nie ożenię się z nią.

Jak gdyby odpowiedź na to oświadczenie rozległ się tętent konia w górnej części ulicy. Na pięknym koniu, prowadząc go z wdziękiem i pewnością, galopowała młoda kobieta. Przechodnie usuwali się z drogi, tak że bez przeszkód dotrzeć mogła do placu.

Seth Stanfort poznał w niej oczekiwaną osobę. Oblicze jego powróciło do dawnego spokoju. Nie wymówił ani słowa, nie poruszył się nawet. Ściągnąwszy konia, stępa odjechał przed dom sędziego.

To wystarczyło, aby znów pobudzona została ciekawość publiczności, na którą nieznajomy wcale nie zwracał uwagi.

W kilka sekund później amazonka dotarła do placu, i koń pokryty pianą zatrzymał się o dwa kroki od drzwi domu sędziego.

Nieznajomy zdjął kapelusz, mówiąc:

– Witam miss Arkadję Walker.

– A ja mr. Seth Stanfort’a – odrzekła Arkadja Walker, kłaniając się z wdziękiem.

Czytelnik uwierzy, gdy powiemy, że tłum nie spuszczał z oka tej nieznanej pary, mówiąc między sobą: „Jeżeli tu przybyli dla jakiejś sprawy, dobrze byłoby, ażeby ta sprawa skończyła się pomyślnie dla obojga. – Nie ulega wątpliwości, czyż mr. Proth nie jest człowiekiem zręcznym? – A jeżeli oboje są wolni, najlepiej byłoby, gdyby się skończyła małżeństwem.”

W ten sposób rozmawiano i puszczano wodze domysłom.

Ale ani Seth Stanfort, ani miss Arkadja Walker nie zwracali uwagi na ciekawość, raczej krępującą, której byli przedmiotem.

Już Seth Stanfort miał zejść z konia, aby zastukać do drzwi, gdy te otworzyły się i na progu ukazał się mr. John Proth, za nim zaś tym razem stara służąca Kate.

Usłyszawszy odgłos kopyt końskich, opuścili swoje zajęcia; on – ogrodowe, ona – kuchenne, chcąc się dowiedzieć, co się stało.

Seth Stanfort pozostał przeto na koniu, zwracając się zaś do sędziego rzekł:

– Panie sędzio John Proth, jestem Seth Stanfort z Bostonu, Massachusetts.

– Bardzo mi przyjemnie poznać pana, mr. Seth Stanfort!

– A to miss Arkadja Walker z Trentonu, New-Jersey.

– Bardzo rad z zaszczytu poznania miss Arkadji Walker!

Mr. John Proth, spojrzawszy na nieznajomego, zwrócił swój wzrok z zajęciem ku nieznajomej.

Miss Arkadja Walker była czarującą osobą, przeto czytelnik będzie nam wdzięczny, gdy opis jej podamy pokrótce. Wiek – lat dwadzieścia cztery; oczy – jasnoniebieskie; włosy – ciemno-kasztanowate; płeć – niezwykle świeża, opalona nieznacznie powiewem wiatru; zęby białe i równe; Wzrost – powyżej średni; kibić – zachwycająca; postawa – rzadkiej wytworności, gibka i nerwowa równocześnie. W stroju amazonki wdzięcznie poddawała się ruchom konia, który przebierał nogami niecierpliwie na podobieństwo konia Seth Stanfort’a. Jej ręce w cienkich rękawiczkach obchodziły się zręcznie z cuglami, a znawca odgadłby w niej mistrzynię konnej jazdy. Cała jej postać wyrażała niezmierną dystynkcję, z tem „czemś nieuchwytnem”, właściwem wyższej klasie Stanów Zjednoczonych, którą możnaby nazwać arystokracją amerykańską, gdyby ta nazwa nie stawała w sprzeczności z instynktem demokratycznym rodowitych mieszkańców Nowego Świata.

Miss Arkadja Walker, rodem z New-Jersey, nie mając bliższych krewnych, była panią swych czynów, będąc zaś majątkowo niezależną i obdarzoną duchem awanturniczym młodych Amerykanek, wiodła życie zgodne ze swemi upodobaniami. Zwiedziwszy od lat wielu główne kraje Europy, zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje w Paryżu, Londynie, Berlinie, Wiedniu czy Rzymie. A o tem wszystkiem, co widziała podczas swoich nieustających podróży, rozmawiać mogła z Francuzami, Niemcami, Anglikami i Włochami w ich własnym języku. Wychowana pod troskliwem okiem nieżyjącego już dziś opiekuna, otrzymała bardzo staranne wykształcenie. Nawet dziedzina interesów nie była jej obca, czego dowody składała, zarządzając swym majątkiem z niezwykłą znajomością rzeczy.

To, co powiedzieliśmy o miss Arkadji Walker, zastosować dałoby się w równej zupełnie mierze do mr. Seth Stanfort’a. Również niezależny, bogaty, zamiłowany w podróżach, objechał świat cały, poświęcając bardzo mało czasu rodzinnemu miastu Boston. Zimą był gościem starego kontynentu i wszystkich jego miast stołecznych, gdzie często spotykał swoją awanturniczą towarzyszkę. Latem wracał do rodzinnego kraju, do miejscowości kąpielowych, gdzie się zbierały rodziny bogatych Jankesów. I tam również spotykał miss Arkadję Walker.

Wspólne upodobania zbliżyły wkrótce dwie te istoty, młode i dzielne, o których gawiedź uliczna obu płci tak trafnie zawyrokowała, że są stworzeni jedno dla drugiego. I w samej rzeczy, czyż spragnieni oboje podróży, oboje żądni znalezienia się tam, gdzie jaki wypadek z życia politycznego czy wojskowego podniecał uwagę publiczną, nie mieli odpowiadać sobie? Nie można się dziwić przeto, że mr. Seth Stanfort i miss Arkadja Walker przyszli stopniowo do wniosku złączenia swych dwóch istnień, co zresztą nie wpłynęłoby wcale na zmianę przyzwyczajeń. Nie byłyby to już dwa okręty płynące razem, ale jeden jedyny doskonale zbudowany, zaopatrzony i urządzony dla podróży po wszystkich morzach kuli ziemskiej.

Nie! nie proces to, nie sprzeczka, nie załatwienie spraw majątkowych sprowadziło Seth Stanfort’a i miss Arkadję Walker przed dom sędziego tego miasta. Nie! po dokonaniu wszystkich prawnych formalności przed odpowiedniemi władzami Massachusetts i New-Jersey naznaczyli sobie schadzkę w Whaston, tegoż dnia, 12 marca, tejże godziny, o dziesiątej minut siedm, aby spełnił się akt, który według zdania amatorów ma być najważniejszym aktem życia ludzkiego.

Po wyżej wspomnianem przedstawieniu się mr. Seth Stanfort’a i miss Arkadji Walker, nie pozostawało nic więcej mr. John Proth’owi, jak spytać się o cel ich przybycia.

– Seth Stanfort pragnie zostać małżonkiem miss Arkadji Walker – rzekło jedno z nich.

– A miss Arkadja Walker pragnie zostać małżonką Seth Stanfort’a – dodało drugie.

Sędzia skłonił się, mówiąc:

– Jestem do pańskiego rozporządzenia, mr. Stanfort, i do pańskiego, miss Arkadjo Walker.

Młodzi ludzie skłonili się zkolei.

– Kiedy chcielibyście państwo przystąpić do tego aktu? – spytał mr. John Proth.

– Natychmiast… o ile to panu dogadza – odpowiedział Seth Stanfort.

– Ponieważ mamy zamiar opuścić Whaston z chwilą, gdy zostanę mrs. Stanfort – oświadczyła miss Arkadja Walker.

Mr. John Proth wyraził całą swą postawą, o ile on, a z nim całe miasto żałują, iż nie mogą dłużej gościć w murach Whastonu tej pięknej pary, która swą obecnością przynosi mu zaszczyt.

Poczem dodał, cofając się o kilka kroków, aby wstęp do drzwi uczynić wolnym:

– Jestem na wasze rozkazy.

Ale mr. Seth Stanfort zatrzymał go ruchem ręki.

– Czy koniecznie musimy zejść z koni?

Mr. John Proth zastanowił się chwilę.

– Bynajmniej – odrzekł. – Można równie dobrze wziąć ślub na koniu jak pieszo.

Trudno było spotkać sędziego mniej wymagającego, nawet w tym oryginalnym amerykańskim kraju,

– Jedno jeszcze pytanie – rzekł mr. John Proth. – Czy wszystkie formalności, wymagane przez prawo, są załatwione?

– Wszystkie – odrzekł Seth Stanfort.

Przyczem podał sędziemu podwójne pozwolenie w należytej formie, zredagowane przez kancelarje sądowe Bostonu i Trentonu po uiszczeniu stosownej opłaty.

Mr. John Proth wziął papiery, włożył na nos okulary w złotej oprawie i przeczytał uważnie wszystkie akta, które były w porządku i zaopatrzone urzędową pieczęcią.

– Papiery te są w porządku – powiedział – gotów jestem wydać państwu świadectwo ślubne.

Niech się czytelnik nie dziwi, że liczba ciekawych wzrosła znacznie i że cisnęli się dokoła pięknej pary, jak gdyby chcąc być świadkami ślubu, dokonanego w warunkach, które wydałyby się nieco osobliwe w każdym innym kraju. Ciekawością tą jednak nie chcieli przynieść ujmy ani sobie ani obojgu narzeczonym.

Mr. John Proth wszedł po schodach na ganek i głosem donośnym rzekł:

– Mr. Seth Stanfort, czy zgadzasz się pojąć za małżonkę miss Arkadję Walker?

– Tak.

– Miss Arkadjo Walker, czy zgadzasz się pojąć za małżonka mr. Seth Stanfort’a?

– Tak.

Sędzia skupił się przez sekund kilka i z powagą fotografa, mającego wymówić znane słowo „proszę o spokój”, wyrzekł:

chamet_03.jpg (132291 bytes)

– W imię prawa, mr. Seth Stanfort z Bostonu i miss Arkadjo Walker z Trentonu, oświadczam, że jesteście zaślubieni.

Małżonkowie zbliżyli się i podali sobie ręce jakby dla przypieczętowania aktu w tej chwili dokonanego.

Następnie każde z małżonków wręczyło sędziemu pięćset dolarów.

– Jako honorarjum – rzekł mr. Seth Stanfort.

– Dla biednych – rzekła mrs. Arkadja Stanfort.

Poczem oboje, skłoniwszy się sędziemu, popuścili cugle koniom, udając się w stronę przedmieścia Wilcox.

– A to dobrze!… A to dobrze – wymówiła wkońcu Kate, tak zaskoczona tym nagłym występem, że dziesięć minut stała bez ruchu.

– Cóż na to powiesz, Kate? – spytał mr. John Proth.

Stara Kate puściła róg fartucha, który skręcała przez ten czas jak powroźnik zawodowy.

– Mojem zdaniem – rzekła – ci ludzie, to warjaci, panie sędzio.

– Zapewne, czcigodna Kate, zapewne – potwierdził mr. John Proth, wracając do swej polewaczki. – Ale cóż w tem dziwnego?… Czy ci, co się żenią, nie są poniekąd zawsze warjatami?

 

 

Rozdział II

który wprowadza czytelnika do domu Dean Forsyth’a, zaznajamia go z siostrzeńcem Dean Forsyth’a Francis Gordon’em oraz ze starą jego służącą Mitz.

 

itz!… Mitz!…

– Słucham cię, synu!

– Co jest wujowi Dean?

– Nie wiem.

– Może jest chory?

– O, co to, to nie! ale jak dłużej tak potrwa, to będzie nim niezawodnie.

Rozmowę tę prowadził dwudziestotrzyletni młodzieniec z kobietą sześćdziesięciopięcioletnią w jadalnym pokoju pewnego domu na Elisabeth street, właśnie w tem mieście Whaston, w którem odbył się najoryginalniejszy ślub na modłę amerykańską.

chamet_04.jpg (113261 bytes)

Dom ten należał do mr. Dean Forsyth’a. Mr. Dean Forsyth miał lat czterdzieści pięć i wyglądał na swój wiek. Duża rozczochrana głowa, małe oczy w okularach, ramiona nieco pochylone, potężna szyja, owiązana dwa razy i to w każdej porze roku krawatem, sięgającym aż do podbródka, marynarka szeroka i pomięta, kamizelka opadająca, niezapięta nigdy na dolne guziki, spodnie zbyt krótkie, nie pokrywające trzewików zbyt obszernych, mycka z kutasem na włosach siwawych i niesfornych, twarz o tysiącznych zmarszczkach, zakończona bródką na sposób północno-amerykański, charakter pobudliwy, graniczący o dwa milimetry od gniewu, oto postać mr. Dean Forsyth’a, o którym dopiero co mówił jego siostrzeniec Francis Gordon do swej służącej Mitz w rannych godzinach 21 marca.

Francis Gordon, straciwszy wcześnie rodziców, wychowywał się u mr. Dean Forsyth’a, brata swej matki, po którym odziedziczyć miał dość znaczny majątek; nie uważał się jednak dlatego zwolnionym od pracy, co mr. Forsyth podzielał w zupełności. Po skończeniu wydziału filozoficznego w sławnym uniwersytecie harwardzkim, wstąpił na prawo i obecnie był adwokatem w Whaston, najlepiej broniącym spraw wdów, sierot i murów granicznych. Znał doskonale prawo i sądownictwo, i bronił spraw płynnie, głosem wzruszonym i przejmującym. Wszyscy jego koledzy, młodzi i starzy, szanowali go i nie miał wcale nieprzyjaciół. Bardzo miłej powierzchności, posiadacz pięknych, kasztanowatych włosów i oczu czarnych, manier wytwornych, dowcipu bez złośliwości, usłużny bez przesady, wcale zręczny w różnego rodzaju sportach, którym się oddaje młódź amerykańska, dlaczego nie miałby być zaliczonym do najdystyngowańszych młodzieńców tego miasta i dlaczego nie miałby kochać czarującej Jenny Hudelson, córki doktora Hudelson i jego żony, urodzonej Flory Clarish?…

Ale nie pora jeszcze zwracać uwagę czytelnika na tę pannę. Będzie przyzwoiciej, jeżeli wejdzie na scenę w otoczeniu rodziny, a chwila ta jeszcze nie nadeszła. Niebawem zresztą nadejdzie. Wszelako narzucić musimy sobie ścisłą metodę w rozwijaniu tego opowiadania, które wymaga wyjątkowej dokładności.

O Francis Gordonie dodamy, że mieszkał w domu na Elisabeth street i że zapewne nie opuści go aż w dniu swego ślubu z miss Jenny… Ale, powtarzamy, należy zostawić miss Jenny Hudelson tam gdzie jest, i objaśnić tylko czytelnika, że dobra Mitz była powierniczką siostrzeńca swego pana i że kochała go jak syna, albo lepiej jak wnuka, gdyż babki trzymają zwykle rekord w uczuciu macierzyńskiem.

Mitz, wzorowa sługa, której napróżnoby dziś szukano, należała do gatunku obecnie nieistniejącego, pochodzącego równocześnie od psa i kota: od psa, ponieważ przywiązana była do swoich panów, od kota, ponieważ przywiązana była do domu. Jak łatwo można to sobie wyobrazić, Mitz żyła na stopie poufałej z mr. Dean Forsyth’em. Kiedy nie miał słuszności, mówiła mu to bez ogródki, chociaż w języku dziwacznym, którego smakowitą fantazję trudno będzie nawet w przybliżeniu wyrazić w innym języku. Jeżeli nie chciał jej słuchać, pozostawało mu jedno: opuścić plac boju, wrócić do swego gabinetu i zamknąć się na dwa spusty.

Zresztą, mr. Dean Forsyth nie potrzebował się obawiać, że pozostanie w nim sam. Był pewien, iż zastanie tam towarzysza, który w ten sam sposób unikał nauk i admonicyj czcigodnej Mitz.

Osobnik ten, mieniący się Omikronem, zawdzięczał swą nazwę niskiemu wzrostowi i prawdopodobnie nazwany byłby Omegą, gdyby nie jego zbyt nikła postawa. Mając lat piętnaście, był wysoki na cztery stopy i sześć cali i od tej pory nie wyrósł, wcale. Istotne jego nazwisko było Tom Wife i jako taki przybył w tym wieku do domu mr. Dean Forsyth’a jeszcze za czasów ojca tegoż, w charakterze młodego służącego, obecnie zaś przekroczył pięćdziesiątkę; czytelnik wywnioskuje z tego, że trzydzieści pięć lat pozostawał w służbie u wuja Francis Gordon’a.

Ważną jest rzeczą wiedzieć, na czem polegała ta służba. Otóż polegała ona na tem, że pomagał mr. Dean Forsyth’owi w jego pracach, do których zapalał się niemniej od swego pana.

A zatem Dean Forsyth pracował?

Tak, jako amator; lecz z jakiem uniesieniem i zapalczywością, o tem przekonamy się niebawem.

Czem zajmował się mr. Dean Forsyth? Medycyną, prawem, literaturą, sztuką, czy też interesami, jak tylu obywateli wolnej Ameryki?

Bynajmniej.

A zatem czem? spytacie. Naukami?

Nie zgadliście. Nie naukami w liczbie mnogiej, lecz nauką w liczbie pojedynczej. Jedynie, wyłącznie tą cudowną nauką, która zwie się astronomją.

Marzył ciągle o odkryciu nowych gwiazd lub planet. Nic go albo prawie nic z tego, co się działo na powierzchni naszej kuli ziemskiej, nie obchodziło; żył w przestworzach nieskończonych. Takie robił wrażenie. Wszelako, ponieważ nie mógł w nich znaleźć ani śniadania, ani obiadu, musiał je opuszczać co najmniej dwa razy dziennie. Ale właśnie dzisiejszego ranka nie stawił się o zwykłej godzinie, kazał na siebie czekać, i dlatego Mitz zrzędziła, krzątając się dookoła stołu.

– Czyż nie przyjdzie? – powtarzała,

– A Omikron czy jest z nim razem? – pytał Francis Gordon.

– Jest zawsze ze swoim panem – odparła służąca. – A jednak już mi nóg nie starczy (tak, w ten to sposób, naprawdę, wyrażała się szanowna Mitz) by drapać się na jego grzędę!

Grzędą tą była ni mniej ni więcej tylko wieża, której płaski szczyt górował na dwadzieścia stóp nad dachem domu; było to obserwatorjum w całem znaczeniu tego słowa. Pod galerją znajdował się okrągły pokój z czterema oknami w kierunku czterech stron świata. Wewnątrz unosiło się na podstawach kilka lunet i kilka teleskopów o rozmiarach dość znacznych, które nie mogły uskarżać się na bezczynność. Przeciwnie, należało raczej obawiać się, ażeby mr. Dean Forsyth i Omikron nie stracili wzroku wskutek ciągłego ich używania…

W tym pokoju obaj przepędzali większą część dnia i nocy, co prawda naprzemiany. Patrzyli, natężali wzrok, bujali w przestworzach międzyplanetarnych, pobudzeni nadzieją jakiegoś odkrycia, które wsławiłoby imię Dean Forsyth’a. O ile niebo było czyste, udawało się to jako tako. Niestety! nieczęsto się to zdarzało nad częścią trzydziestego siódmego równoleżnika, przechodzącą przez Stan Wirginji. Przeróżnego kształtu i gatunku obłoki, rozpierzchłe, nagromadzone, śnieżne, dżdżyste, burzliwe psuły im robotę. To też ile wyrzekań, ile gróźb wywoływało to sklepienie niebieskie, na którem wiatr szarpał na strzępy te liczne opary!

chamet_05.jpg (129886 bytes)

Szczególniej w ostatnich dniach marca cierpliwość mr, Dean Forsyth’a wystawiona była na ciężką próbę. Od kilku dni niebo było ustawicznie zachmurzone, doprowadzając do rozpaczy astronoma.

Tego poranka 21 marca silny zachodni wiatr pędził chmury nieomal że nad samą ziemią, pokrywając ją rozpaczliwie ciemnemi obłokami.

– Jaka szkoda! – westchnął po raz dziesiąty mr. Dean Forsyth, spróbowawszy po raz ostatni przeniknąć gęstą zasłonę mgły. – Przeczuwam, że mijamy się z jakiemś niezwykłem odkryciem.

– To bardzo prawdopodobne – odrzekł Omikron – ponieważ kilka dni temu zdawało mi się, że spostrzegłem na skrawku czystego nieba…

– A ja widziałem, Omikronie.

– A zatem, obaj, obaj w jednym czasie!

– Omikronie!… – zaprzeczył mr. Dean Forsyth,

– Tak, tak, niewątpliwie, pan najpierw – potwierdził Omikron, wstrząsając głową znacząco. – Ale, kiedy spostrzegłem zjawisko, o którem mowa, zdawało mi się, że to musi być… musi być…

– A ja – oświadczył mr. Dean Forsyth – dowodzę, że to był meteor, dążący z północy na południe…

– Tak, mr. Dean, prostopadle do kierunku słońca.

– Do jego kierunku pozornego, Omikronie…

– Oczywiście pozornego.

– I to było 16-go bieżącego miesiąca.

– Szesnastego.

– O siódmej minut trzydzieści siedm, sekund dwadzieścia.

– Dwadzieścia sekund, jak to stwierdziłem na naszym zegarze.

– I odtąd nie zjawił się wcale! – zawołał mr. Dean Forsyth, grożąc niebu pięścią.

– Jakżeby mógł to zrobić? Te obłoki!… Te obłoki… te obłoki! Od pięciu dni niema kawałka błękitu na niebie, nawet na lekarstwo!

– Jest to fakt jak gdyby dokonany z umysłu, i jestem przekonany, że te rzeczy przytrafiają się mnie tylko.

– Nam – poprawił Omikron, który uważał się za współpracownika swego pana.

Co prawda, wszyscy mieszkańcy okolicy mieli również prawo uskarżać się na obłoki zaciemniające niebo. Czyli słońce świeci, czy nie, zawsze przecież świeci albo nie świeci dla wszystkich.

Ale, chociaż to prawo było powszechne, nikomu na myśl nie przyszło, jak mr. Dean Forsyth’owi, okazywać niezadowolenie z powodu tej otaczającej miasto mgły, z którą walczyć nie mogły nawet najpotężniejsze teleskopy i szkła najbardziej udoskonalone. A mgły te zdarzają się często w Whaston, pomimo że samo miasto leży nad przejrzystemi wodami Potomaku, nie zaś nad błotnemi wodami Tamizy.

Bądź co bądź 16 marca, kiedy niebo było czyste, cóż zobaczyli, lub też zdawało im się, iż zobaczyli pan i sługa?… Nic innego tylko meteor kulistego kształtu, szybujący prawie dokładnie z północy na południe z nadmierną szybkością, a tak świecący, iż szedł w zawody z rozproszonem światłem słońca. Wszakże, ponieważ jego odległość od ziemi była dość znaczna, można byłoby go zatem obserwować, pomimo jego szybkości, przez pewien czas, gdyby nie ta niewczesna mgła, która stanęła temu na przeszkodzie.

Od tej chwili zaczęły się wszystkie troski mr. Forsyth’a. Ukaże się li jeszcze ten meteor na horyzoncie Whastonu? czy można będzie obliczyć jego elementy, określić jego objętość, wagę, naturę? Czy jaki inny astronom nie będzie bardziej szczęśliwy i nie odnajdzie go w innej stronie nieba? Czyż Dean Forsyth, który widział go przez tak krótką chwilę, miałby prawo łączyć swoje nazwisko z tem odkryciem? Czyż ostatecznie zaszczyt ten nie przypadnie któremu z uczonych Starego lub Nowego Świata, poświęcających całe swe istnienie na badanie przestworzy dniem i nocą?

– To są lichwiarze – wołał Dean Forsyth – to są korsarze sklepienia niebieskiego!

Tego poranku 21 marca ani Dean Forsyth, ani Omikron nie mogli zdecydować się pomimo niesprzyjającej pogody na opuszczenie okien północnej strony. Gniew ich wzmagał się, w miarę jak godziny upływały. Wreszcie przestali mówić. Dean Forsyth przebiegał wzrokiem obszerny horyzont, zamknięty z tej strony nierówną linją wzgórków Serbor, nad któremi dość silny wiatr rozpędzał masę szarzejącą obłoków. Omikron wspinał się na końcach palców, by zwiększyć swój promień widzenia. Jeden z nich skrzyżował ręce, przytłaczając piersi zaciśniętemi pięściami. Drugi skurczonemi palcami uderzał o deskę okna. Kilka ptaków wznosiło się chyżo ze świegotem, jak gdyby wyśmiewając się z pana i sługi, że są przygwożdżeni do powierzchni ziemi!… Ach! gdyby mogli podążyć za temi ptakami i w kilku skokach przebyć tę warstwę oparów, może wtedy spostrzegliby ciało niebieskie, szybujące w oślepiającym blasku słońca!

W tej chwili zastukano do drzwi. Dean Forsyth i Omikron, zatopieni w swych myślach, nie zwrócili na to uwagi.

Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się Francis Gordon.

Dean Forsyth i Omikron nie odwrócili się nawet.

Siostrzeniec podszedł do wuja i dotknął zlekka jego ramienia.

Mr. Dean Forsyth spojrzał na siostrzeńca wzrokiem tak dalekim, jakby wracał z Syrjusza, a co najmniej z księżyca.

– Co się stało? – spytał.

– Wuju, śniadanie na stole. Czekamy.

– Ach! doprawdy – mówił Dean Forsyth – czekacie? My również czekamy.

– Czekacie, ale na co?

– Na słońce – oświadczył Omikron, a słowa sługi potwierdził głową pan jego.

– Ależ, wuju, przypuszczam, że nie zaprosiłeś słońca na śniadanie, możemy więc je spożyć bez niego.

Cóż na to odpowiedzieć? Jeżeli promienne ciało niebieskie nie ukaże się dzień cały, czyż mr. Dean Forsyth miałby pościć do wieczora?

Kto wie… postawa astronoma bowiem nie wyrażała chęci zadośćuczynienia zaproszeniu siostrzeńca.

– Wuju – nalegał Francis – Mitz się niecierpliwi, uprzedzam cię.

Mr. Dean Forsyth oprzytomniał odrazu. Wiedział dobrze, co znaczy niecierpliwość dobrej Mitz. Ponieważ wysłała posłańca, a zatem sprawa jest ważna, należało zejść niezwłocznie.

– Któraż to godzina? – spytał.

– Czterdzieści sześć minut na dwunastą – odpowiedział Francis Gordon.

Rzeczywiście czas śniadania minął, gdyż zwykle wuj i siostrzeniec równo o jedenastej siadywali naprzeciwko siebie przy stole jadalnym.

– Czterdzieści sześć na dwunastą! – zawołał mr. Dean Forsyth, udając niezadowolenie, by ukryć niepokój. – Jakże Mitz mogła być tak niepunktualną!

– Ależ, wuju – rzeki Francis – po raz trzeci pukamy bezskutecznie do drzwi.

Nic nie mówiąc, mr. Dean Forsyth podążył na schody, podczas gdy Omikron, usługujący zazwyczaj do stołu, został, wyczekując słońca.

Wuj i siostrzeniec weszli do sali.

Mitz spojrzała prosto w oczy swemu panu. Ten spuścił głowę.

– A Amikron?… – spytała, bo Mitz, w swej niewinności tak nazywała piątą samogłoskę alfabetu greckiego.

– Jest zajęty tam na górze – odpowiedział Francis Gordon. – Obejdziemy się dziś bez niego.

– Z przyjemnością – oświadczyła Mitz opryskliwie. – Dalibóg, może pozostać w swem serwatorjum, ile mu się podoba. Wszystko pójdzie lepiej bez tego brudasa pierwszej klasy.

Śniadanie rozpoczęło się. Usta otwierały się tylko do jedzenia. Mitz, zazwyczaj gadatliwa przy usługiwaniu, milczała. Milczenie to ciążyło, przymus krępował. Francis Gordon rad był je przerwać, zwrócił się więc do wuja z pierwszem lepszem pytaniem:

– Czy zadowolony jesteś, wuju, z dzisiejszego poranka?

– Nie – odpowiedział Dean Forsyth. – Stan nieba nie jest sprzyjający, a ta niespodzianka szczególnie dzisiaj dała mi się we znaki.

– Czy byłbyś na tropie jakiego astronomicznego odkrycia?

– Zdaje mi się, że tak, Francis. Ale twierdzić o tem nie mogę, dopóki nowe badanie…

– A więc to jest to, panie – przerwała mu Mitz cierpko – co cię nurtuje od ośmiu dni do tego stopnia, że wrastasz w swoją wieżę i że zrywasz się nocą… Tak, trzy razy ostatniej nocy, słyszałam dobrze, ponieważ, dzięki Bogu nie zwarjowałam jeszcze może! – dodała w rodzaju odpowiedzi na ruch swego pana i aby zadokumentować, że nie jest jeszcze głuchą.

– Istotnie, dobra Mitz – przyznał mr. Dean Forsyth tonem pojednawczym. – Napróżno.

– Odkrycie astrokomiczne! – mówiła czcigodna służąca z oburzeniem. – Gdybyś pan nawet wypił swą krew przez te rury, gdybyś nabawił się łamania w krzyżu, przerwał się lub dostał zapalenia płuc, wszystko to niemniej urządzi cię dobrze! Może gwiazdy przyjdą pielęgnować pana, a może doktor zaleci panu je połknąć w pigułkach?

Widząc, jaki obrót bierze rozmowa, Dean Forsyth postanowił nie odpowiadać. Jadł w milczeniu, lecz tak zmieszany, iż kilkakrotnie brał szklankę za talerz i odwrotnie.

Francis Gordon starał się podtrzymać rozmowę, ale z równym skutkiem, jak gdyby był na pustyni. Wuj, osowiały, jakby go nie słyszał. Wreszcie zaczął mówić o pogodzie.

Wdzięczny temat w braku innego. Temat niewyczerpany, przystępny dla każdej umysłowości. Zresztą ta atmosferyczna sprawa obchodziła mr. Dean Forsyth’a. To też w pewnej chwili, kiedy z powodu napływających obłoków w sali jadalnej stawało się coraz ciemniej, podniósł głowę, spojrzał w stronę okna i rzucając z przygnębieniem widelec, zawołał:

– Czy te przeklęte obłoki nie opuszczą nieba, choćby kosztem ulewnego deszczu?

– Dalibóg, po trzech tygodniach suszy nie byłoby to zbytecznem dla dóbr ziemskich,

– Ziemia!… ziemia!… – szeptał mr. Dean Forsyth z tak wielką pogardą, że doczekał się następującej odpowiedzi:

– Tak, panie, ziemia. Zdaje się, że warta jest nieba, z którego zstąpić nie chcesz nigdy, nawet dla śniadania!

– Ależ, dobra moja Mitz – rzekł Francis przymilającym głosem.

Stracone zabiegi. Mitz nie była w usposobieniu pojednawczem.

– Niema żadnej „mojej dobrej Mitz” – ciągnęła tym samym tonem – nie warto pocić się, patrząc na księżyc, jeśli kto tego nawet nie wie, że deszcz pada na wiosnę. Jeżeli nie będzie padał na wiosnę, więc kiedy ma padać? pytam się.

– Wuju – potwierdził siostrzeniec – wszak istotnie to marzec, początek wiosny, trzeba się z tem zgodzić!,.. Ale wkrótce nastąpi lato, i nieba będzie czyste. Będziesz miał pomyślniejsze warunki do pracy! Trochę cierpliwości, wuju!

– Cierpliwości, Francis? odparł mr. Dean Forsyth, którego czoło nie było mniej zasępione niż widnokrąg – cierpliwości! A jeżeli oddali się na taką odległość, że go dojrzeć nie będzie można?… A jeżeli on nie pokaże się wcale nad horyzontem?…

– On? – przerwała Mitz. – Jaki on?

W tej chwili rozległ się głos Omikrona:

– Panie!… panie!

– Coś nowego – zawołał mr. Dean Forsyth, odsuwając gwałtownie krzesło i kierując się ku drzwiom.

Jeszcze nie dotarł do nich, kiedy jasny promień słońca oświetlił pokój, dobywając migocące iskierki ze szklanek i butelek stojących na stole.

chamet_06.jpg (117963 bytes)

– Słońce!… słońce!… – powtarzał mr. Dean Forsyth, spiesznie wchodząc na schody.

– Że Bóg na to pozwala! mówiła Mitz, siadając na krześle. – Otóż i poszedł, a skoro się zamknie na dwa spusty ze swoim Amikronem w swem serwatorjum, to można go wołać, ile wiatr wieje. Śniadanie będzie spożywał sam przy pomocy Ducha z nieba… I to wszystko dla gwiazd!…

W ten sposób wyrażała się zacna Mitz w swym kwiecistym języku. Gdyby ją nawet był słyszał, stracona byłaby ta wymowa dla mr. Dean Forsyth’a, który zdyszany wbiegł do swego obserwatorjum. Południowo - zachodni wiatr zapędził obłoki na wschód. Część nieba – aż do zenitu, gdzie ukazał się wtedy ów meteor, była czysta. Pokój zalany był promieniami słońca,

– A więc?… – spytał mr. Dean Forsyth – cóż takiego?

– Słońce – odpowiedział Omikron – lecz nie na długo, gdyż obłoki ukazują się znów na zachodzie.

– Ani chwili do stracenia! – zawołał mr. Dean Forsyth, nastawiając lunetę, podczas gdy sługa czynił to samo z teleskopem.

Z jakąż gorączką nastawiali swe przyrządy około czterdziestu minut! Z jaką cierpliwością obracali śrubę, aby utrzymać pole widzenia! Z jaką drobiazgową uwagą badali wszystkie kąty i zakątki tej części sklepienia niebieskiego!… Wszak to pod tym kątem wzniesienia na prawo, a potem odchylenia zjawił się był im meteor po raz pierwszy, żeby przejść następnie nad zenitem Whastonu; byli tego pewni.

I nic, nic obecnie na tem miejscu! Cały ten skrawek nieba, nadający się tak wspaniale na miejsce przechadzki dla meteorów, był pusty! Ani śladu tego ciała.

– Nic – rzekł mr. Dean Forsyth, wycierając oczy zaszłe krwią.

– Nic! – westchnął Omikron, jak smutne echo.

Było już za późno, aby podejmować nowe wysiłki. Obłoki wracały, niebo zachmurzało się powtórnie. Jasny skrawek nieba znikł i to na cały dzień tym razem. Wkrótce opary zmieniły się w jednostajną brudno-szarą masę, i drobny deszcz zaczął padać. Trzeba było wyrzec się wszelkiego badania ku rozpaczy pana i sługi.

– A jednakże – rzekł Omikron – jesteśmy pewni swego.

– Czy jesteśmy pewni! –zawołał mr. Dean Forsyth, wznosząc ręce do nieba.

I głosem, w którym niepokój mieszał się z zazdrością, dodał:

– Jesteśmy tego aż zanadto pewni, gdyż i inni mogli go również byli widzieć… Gdybyśmy to mogli być jedyni!… Brakowałoby tylko tego, ażeby go również zobaczył on… Sydney Hudelson!

 

 

Rozdział III

w którym jest mowa o doktorze Sydney Hudelsonie, jego żonie, mrs. Florze Hudelson, miss Jenny i miss Loo, ich dwóch córkach.

 

dyby tylko ten intrygant Forsyth nie zauważył go również!

Oto, co mówił do siebie doktor Sydney Hudelson w ciszy swego gabinetu pamiętnego poranku 21 marca.

Był on istotnie doktorem, ale swego zawodu nie uprawiał w Whastonie, wolał bowiem poświęcać swój czas i swe zdolności szerszej i wznioślejszej dziedzinie. Żyjąc w zażyłej przyjaźni z mr. Dean Forsyth’em, zarazem był jego rywalem. Owładnięty tą samą namiętnością, istnienie swoje skupił w przestworzu niebios i jak jego przyjaciel poświęcał cały swój umysł badaniu zagadek astronomicznych wszechświata.

Doktor Hudelson posiadał znaczny majątek, który zawdzięczał sobie, jak również mrs. Hudelson, urodzonej Florze Clarish. Majątek ten, umiejętnie zarządzany, zabezpieczał jego przyszłość, jak również przyszłość dwu jego córek Jenny i Loo w wieku lat ośmnastu i czternastu. Co zaś do wieku samego doktora, to wyrażając się po literacku, należałoby powiedzieć, że czterdziesta siódma zima jego życia przyprószyła śniegiem jego włosy. Wdzięczny ten obrazek wszelako jest o tyle nie na miejscu, że doktor Hudelson był tak łysy, iż walczyćby z nim nie mogła nawet brzytwa najzręczniejszego Figara.

Skryte współzawodnictwo Sydney Hudelsona i Dean Forsyth’a nie pozostało jednak bez wpływu na wzajemny stosunek obu rodzin, dotąd ściśle z sobą związanych. Zapewne nie sprzeczaliby się o pewną planetę, gwiazdę lub wogóle ciała niebieskie, których pierwsi odkrywcy są zwykle nieznani, a które poniekąd należą do wszystkich, ale nieraz rozmowy na temat ich własnych spostrzeżeń meteorologicznych lub astronomicznych kończyły się sporem, zamieniającym się najczęściej w sprzeczkę.

Nie ulega wątpliwości, że istnienie pani Forsyth mogło było pogorszyć tego rodzaju sprzeczki, a nawet w razie czego doprowadzić do scen godnych pożałowania. Ale na szczęście pani ta nie istniała, ponieważ ten, któryby się był z nią ożenił, pozostał kawalerem, nie mającym zamiaru, nawet we śnie, ożenić się kiedykolwiek. A zatem nie było małżonki Dean Forsyth’a, która chcąc godzić, zaogniałaby tylko sprawę do tego stopnia, iż wszelkie pogodzenie się dwóch astronomów-amatorów stałoby się niemożliwe.

Co prawda była zato mrs. Flora Hudelson, ale mrs. Flora Hudelson była wzorową żoną, wzorową matką, wzorową gospodynią, spokojnego usposobienia, niezdolną do uczynienia krzywdy komukolwiek, nie przyprawiająca swego śniadania obmową lub swego obiadu potwarzą na wzór tylu najbardziej szanowanych dam wśród różnorodnych społeczeństw Starego i Nowego Świata.

Zjawisko niebywałe, ów wzór małżonek starał się uspokajać męża, gdy ten wracał zaperzony po jakiejś sprzeczce ze swym zażyłym przyjacielem Dean Forsyth’em. Inny jeszcze fakt niemniej szczególny, to, iż mrs. Hudelson uważała za całkiem naturalne, że mr. Hudelson zajmuje się astronomją i że wnika w głębie sklepienia niebieskiego z warunkiem wszakże, aby zstępował z góry, gdy go o to poprosi. W przeciwieństwie do Mitz, nie drażniła nigdy swego męża. Z cierpliwością czekała na niego w godzinach przeznaczonych na posiłek. Nie przeklinała, kiedy się spóźniał, ale starała się utrzymać temperaturę potraw w należytej mierze. Szanowała jego troskę, gdy był zamyślony. Interesowała się nawet jego pracami, a nawet zachęcała go słowami płynącemi z jej dobrego serca, skoro astronom gubił się bezowocnie w niezmierzonych przestworzach.

Oto żona, jakiej życzymy wszystkim mężom, szczególniej jeżeli są astronomami. Niestety! znaleźć je można jedynie w powieściach.

Jenny, starsza córka, zdawało się, że wstępuje w ślady matki. To też Francis Gordon’owi, przyszłemu mężowi Jenny Hudelson, przypaść miało w udziale szczęście nielada. Nie uwłaczając wszystkim pannom amerykańskim, wolno nam powiedzieć, że trudno było znaleźć w całej Ameryce istotę bardziej czarującą, pociągającą, bardziej obdarzoną wszelkiemi zaletami ludzkiemi. Jenny Hudelson była ładną blondynką, o oczach niebieskich, cerze świeżej, o ładnych rączkach, zgrabnych nóżkach i figurze, o tyle wdzięczną o ile skromną, o tyle dobrą o ile rozumną. To też Francis Gordon oceniał ją należycie, tak jak ona również Francis Gordon’a. Ponieważ zaś cała rodzina Hudelson oceniała go również, przeto ta zobopólna sympatja niebawem doprowadziła go do prośby o rękę Jenny, na którą zresztą odpowiedziano bardzo życzliwie. Młodzi ludzie byli jakby stworzeni dla siebie! Jenny, obdarzona tylu rodzinnemi zaletami, miała wnieść szczęście do ogniska domowego. Francis miał zapewnić domowi byt materjalny jako przyszły spadkobierca swego wuja. Ale nie uprzedzajmy przyszłości, sama teraźniejszość bowiem przedstawia wszystkie warunki do szczęścia.

Otóż Francis Gordon jest narzeczonym Jenny Hudelson, a Jenny Hudelson jest narzeczoną Francis Gordon’a. Wkrótce się pobiorą. Obrządku ślubnego dokona wielebny O’Garth w kościele Saint-Andrew, głównym kościele tego szczęśliwego miasta Whaston.

Możecie być pewni, że kościół będzie przepełniony, dwie te rodziny bowiem cieszą się tak wielkim szacunkiem, jak wielką była ich zacność, i możecie być niemniej pewni, że najweselszą, najżywszą, najbardziej trzpiotowatą dnia tego będzie milutka Loo,2 która będzie drużką swej ukochanej siostry. Loo nie ma jeszcze lat piętnastu, więc przysługują jej prawa młodości, i zaręczam wam, iż z praw tych korzysta dowoli. Z punktu fizycznego biorąc, jest ustawicznym ruchem, z punktu moralnego – trzpiotką, która nie boi się nawet żartować z „planet swego tatusia”! Ale przebacza się jej wszystko, i wszystko jej uchodzi. Najbardziej zaś pobłażliwym jest doktor Hudelson, a jako jedyną karę stosuje pocałunek złożony na świeżym policzku swej uroczej dzieweczki.

W gruncie rzeczy mr. Hudelson był zacnym człowiekiem, tylko bardzo upartym i mocno drażliwym. Z wyjątktem Loo wszyscy liczyli się z jego dziwactwami i przyzwyczajeniami. Bardzo zapalony do swych dociekań astronomiczno-meteorologicz-nych, bardzo zaciekły w swych dowodzeniach, niezmiernie zazdrosny o swe prawdziwe czy rzekome odkrycia, równocześnie był najzażylszym przyjacielem Dean Forsyth’a jak i jego najstraszniejszym rywalem. Dwóch myśliwych na wspólnem polu działania, ubiegających się o jedną rzadką zwierzynę! Wielokrotnie wynikała stąd oziębłość, która kończyłaby się sprzeczką, gdyby nie pośrednictwo dobrej mrs. Hudelson i pomoc niemałej wagi dwóch jej córek i Francis Gordon’a. Zgodny ten kwartet pokładał wielkie nadzieje zmniejszenia liczby tych utarczek w mającym nastąpić związku, który połączywszy ściślej obie rodziny, wpłynie niezawodnie osłabiająco na liczbę i siłę tych przelotnych burz domowych. Kto wie nawet, czy ci dwaj astronomowie-amatorzy, złączeni serdeczną współpracą, nie zechcą również podać sobie rąk na polu swych prac astronomicznych? Dzieliliby się wówczas zwierzyną, jeżeli nie zdobytą, to odkrytą na rozległych polach przestworza.

chamet_07.jpg (60536 bytes)

Dom doktora Hudelsona był jednym z najwykwintniejszych. Napróżno szukanoby lepiej utrzymanej siedziby w całym Whastonie. Piękny jego pałacyk wraz z podwórzem i ogrodem, pięknemi drzewami i zieleniejącemi trawnikami położony był w środku Moriss street. Składał się z parteru i pierwszego piętra o siedmiu oknach frontowych. Nad dachem z lewej strony górowała czworograniasta wieżyca o trzydziestu metrach wysokości, zakończona tarasem z balustradą. Z jednego rogu wystawał maszt, na którym w niedzielę i dni świąteczne wywieszano chorągiew o pięćdziesięciu i jednej gwiazdach Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Najwyższy pokój tej wieżycy był przeznaczony dla specjalnych prac właściciela.

Tam znajdowały się przyrządy doktora, szkła i teleskopy, o ile podczas pięknych nocy letnich nie przenosił ich na taras, skąd swobodnie widzieć mógł całe sklepienie niebieskie. Tam doktor, wbrew przestrogom mrs. Hudelson, nabawiał się najostrzejszych katarów.

– Do tego stopnia – powtarzała nieraz Loo – że papa zarazi wkońcu katarem swoje planety!

Ale doktor pozostawał głuchy na wszystko i nie zważając wcale na siedmio lub ośmiostopniowe mrozy, pozostawał na stanowisku, zachęcony przejrzystością nieba.

Z obserwatorjum domu na Moriss street widać było dobrze wieżę domu na Elisabeth street. Pół mili zaledwie je dzieliło, a ani pomnik nie wznosił się między niemi, ani też drzewo nie zasłaniało wzroku gałęźmi.

chamet_08.jpg (127586 bytes)

Nie uciekając się nawet do teleskopu, można było rozpoznać łatwo zapomocą dobrej lornetki osoby, znajdujące się na wieży lub wieżycy. Zapewne, Dean Forsyth miał coś lepszego do roboty, niż patrzeć na Sydney Hudelson’a, a Sydney Hudelson nie miał wcale zamiaru tracić czasu na obserwowanie Dean Forsyth’a. Ale było zupełnie naturalną rzeczą, że Francis Gordon rad był zobaczyć, czy miss Jenny Hudelson znajduje się na tarasie; często też oczy ich porozumiewały się przez lornetki. Myślę, że nie było w tem nic zdrożnego.

Można było z łatwością urządzić połączenie telegraficzne lub telefoniczne między obu domami. Drut przeciągnięty od jednej wieży do drugiej byłby pośrednikiem bardzo miłych zwierzeń Francis Gordon’a i Jenny Hudelson. Ale Dean Forsyth i Sydney Hudelson nie mieli równie przyjemnych tematów do rozmowy, więc też nie pomyśleli nigdy o takiem urządzeniu. Być może, gdy narzeczeni się pobiorą, brak ten zostanie uzupełniony. Po połączeniu matrymonjalnem połączenie elektryczne zacieśniłoby jeszcze bardziej węzły rodzinne.

Po południu tego samego dnia, kiedy zacna ale krzykliwa Mitz dała czytelnikowi próbkę swej kwiecistej wymowy, Francis Gordon złożył swą codzienną wizytę mrs. Hudelson i jej córkom – i jej córce – poprawiała Loo, udając obrażoną. Pozwolimy sobie powiedzieć, że przyjęty był jak bóstwo domowe. Prawda, że nie był jeszcze mężem Jenny, ale Loo uważała go już za brata, a co raz zagościło w główce dziewczątka, gościło w niej na dobre.

Doktor Hudelson zaś zamknął się o tej porze w swej wieżycy i siedział tam już od czwartej rano. Spóźnił się na śniadanie tak jak Dean Forsyth, powrócił nagle na taras tak jak Dean Forsyth w chwili ukazania się promieni słonecznych. Równie zaniepokojony jak jego rywal, zdawało się, że nie myśli o odwrocie.

A tymczasem niepodobna było rozstrząsać wielkiej sprawy, która miała być rozwiązana w całem gronie rodzinnem.

– Oto mr. Francis, wieczny mr. Francis! – zawołała Loo, ujrzawszy młodzieńca, wchodzącego do salonu. – Słowo daję, nikogo tu nie widać, prócz niego!

Francis Gordon poprzestał na pogrożeniu palcem dziewczynie, poczem wszyscy zajęli miejsca, i nawiązała się rozmowa miła i poufała. Zdawało się, że wcale się nie rozstawano od wczoraj, i w istocie, myślą przynajmniej narzeczeni nie rozłączali się nigdy. Miss Loo twierdziła, że „wieczny Francis” nie opuszczał wcale ich siedziby, a jeżeli udaje, iż wychodzi wejściem ulicznem, to powraca furtką ogrodową.

Rozmawiano tego dnia o tem, o czem rozmawiano codziennie. Jenny słuchała, co mówił Francis, z powagą, nie ujmującą wcale jej wdzięku. Spoglądali na siebie z upodobaniem, mówiąc o przyszłości tak bliskiej, zdawało się, urzeczywistnienia. Dlaczegoż bowiem mieli myśleć o zwłoce? Francis Gordon znalazł już na Lambeth street ładny domek, bardzo odpowiedni dla młodego małżeństwa. Był on położony na zachód z widokiem na rzekę Potomak i niedaleko od Moriss street. Mrs. Hudelson obiecała go obejrzeć i o ile podobać się będzie przyszłej lokatorce, może będzie wynajęty w przeciągu tygodnia. Rozumie się, iż Loo będzie towarzyszyła matce i siostrze. Nie przypuszczała nawet, żeby się obeszło bez jej zdania.

– Ale, ale – zawołała nagle – a mr. Forsyth? Czy nie przyjdzie dzisiaj?

– Wuj przyjdzie o czwartej – odpowiedział Francis Gordon.

– Obecność jego jest niezbędna dla rozwiązania sprawy – zauważyła mrs. Hudelson.

– Wie o tem i stawi się na czas.

– Gdyby zawiódł – oświadczyła Loo, wygrażając piąstką – miałby ze mną do czynienia i nie wykupiłby się łatwo.

– A mr. Hudelson? – spytał Francis. – Wszak jest nam zarówno potrzebny jak mój wuj.

– Ojciec jest w swojej wieżycy – rzekła Jenny – zejdzie natychmiast, skoro będzie uprzedzony.

– Biorę to na siebie – odpowiedziała Loo – przelecę prędko te sześć piątr.

W istocie obecność mr. Forsyth’a i mr. Hudelson’a była nieodzowna. Czyż nie chodziło o ustanowienie daty ślubu? w zasadzie ślub miał się odbyć w jak najkrótszym czasie, ale z warunkiem, że drużka będzie miała dość czasu, by przygotować sobie ładną suknię – suknię długą, jaką noszą panny dorosłe, a którą pierwszy raz nałożyć miała w tym dniu pamiętnym.

Stąd uwaga żartobliwa, na którą sobie pozwolił Francis:

– Ale gdyby ta sławna suknia nie była gotowa?

– W takim razie ślub będzie odłożony – zawyrokowała despotyczna osóbka.

Odpowiedzi tej towarzyszył taki głośny wybuch śmiechu, iż niezawodnie mr. Hudelson usłyszał go z wyżyn swej wieżycy.

Tymczasem wskazówka obeszła wszystkie minuty na zegarze, a mr. Forsyth nie zjawiał się. Napróżno Loo wychylała się z okna, skąd widzieć mogła drzwi wejściowe, mr. Forsyth’a nie było! Należało więc uzbroić się w cierpliwość – broń której użytku Loo nie znała wcale.

– A jednakże wuj obiecał mi… – powtarzał Francis Gordon – tylko od kilku dni nie wiem, co mu jest.

– Przypuszczam, że mr. Forsyth nie jest cierpiący? – spytała Jenny.

– Nie, ale stroskany… roztargniony… Nie można wydobyć zeń dziesięciu słów. Nie mogę odgadnąć, co mogło mu wpaść do głowy.

– Ułamek gwiazdy – zawołało dziewczątko.

– To samo jest z moim mężem – mówiła mrs. Hudelson. – W tym tygodniu wydaje mi się, że jest bardziej zajętym, niż kiedykolwiek. Niepodobna go wyrwać z jego obserwatorjum. Musi się dziać coś nadzwyczajnego na niebie.

– Doprawdy – odrzekł Francis – gotów jestem w to uwierzyć, wnosząc z zachowania mego wuja. Nie wychodzi wcale; nie śpi i prawie że nie je; zapomina o godzinach posiłku.

– A to Mitz musi być dopiero zadowolona! – zawołała Loo.

– Wścieka się – oświadczył Francis – ale to nic nie pomaga. Wuj, który dotąd obawiał się kazań starej sługi, nie zwraca na nią wcale uwagi.

– To tak jak u nas – rzekła Jenny z uśmiechem. – Zdaje się, iż siostra straciła wszelki wpływ na ojca… a był niemały!

– Czyż to podobna, panno Loo? – spytał Francis tym samym tonem.

– Aż zanadto prawdziwe! – odparła dziewczynka – ale, cierpliwości… cierpliwości! Mitz i ja upomnimy się wkońcu o swe prawa.

– Co jednakże – mówiła Jenny – mogło im się obu przytrafić?

chamet_09.jpg (127434 bytes)

– Zapewne zgubili jakąś cenną planetę – zawołała Loo. – Gdybyż ją odnaleźli przynajmniej przed ślubem!

– Żartujemy sobie – przerwała mrs. Hudelson – a mr. Forsyth nie przychodzi.

– A lada chwila wybije pół do piątej! – dodała Jenny.

– Jeżeli wuj nie zjawi się w przeciągu pięciu minut, pójdę po niego.

W tej chwili zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych.

– Otóż i mr. Forsyth – stwierdziła Loo. – Oj, dzwoni ciągle!… Co za hałas!… Założę się, że jest zasłuchany w lot komety i nie zdaje sobie sprawy, że dzwoni!

Był to rzeczywiście mr. Dean Forsyth. Wszedł prawie natychmiast do salonu. Loo przyjęła go wymówkami.

– Z takiem opóźnieniem! Pan widać chce, żeby się na niego gniewano.

– Dzień dobry, mrs. Hudelson! dzień dobry, kochana Jenny! – mówił mr. Forsyth, całując dziewczynę. – Dzień dobry, Loo – powtórzył, głaszcząc policzki dziewczęcia.

Powitanie to odbył widocznie z roztargnieniem. Jak słusznie mniemała Loo, mr. Dean Forsyth „miał głowę gdzie indziej”.

– Wuju – odezwał się Francis Gordon – myślałem, że zapomniałeś o umówionej godzinie.

– Poniekąd tak, i przepraszam bardzo panią, mrs. Hudelson. Na szczęście Mitz przypomniała mi o tem na swój sposób.

– Dobrze uczyniła – oświadczyła Loo.

– Nie nękaj mnie, panieneczko!… Są to rzeczy ważne… Jestem może w przededniu niezwykłego odkrycia.

– To tak jak papa… – zaczęła Loo.

– Co! – zawołał mr. Dean Forsyth, zrywając się nagle, jak gdyby sprężyna wysadziła go z siedzenia – mówisz, że doktor…

– Nic nie mówimy, dobry mr. Forsyth – pośpieszyła z odpowiedzią mrs. Hudelson obawiając się, nie bez słuszności, że może zjawić się nowy powód do współzawodnictwa między mężem a wujem Francis Gordon’a.

Poczem dodała, aby przerwać niemiłe zdarzenie:

– Loo, idź po ojca.

Lekka jak ptaszek dziewczynka pobiegła do wieżycy. Bez wątpienia, jeżeli pofrunęła na schody, zamiast wyfrunąć oknem, to dlatego że nie chciała robić użytku ze swych skrzydeł.

W minutę potem mr. Sydney Hudelson wchodził do salonu. Oblicze poważne, oko zmęczone, uderzenia do głowy grożące apopleksją.

Mr. Dean Forsyth i on zamienili uścisk ręki, spoglądając na siebie zukosa i badawczo. Obserwowali się ukradkiem, jak gdyby nie ufali sobie.

Ale ostatecznie rodziny zebrały się w celu oznaczenia terminu ślubu, albo, mówiąc językiem Loo, połączenia dwóch gwiazd Francis i Jenny. – Chodziło więc przedewszystkiem o ustalenie tego terminu. Ponieważ wszyscy zgadzali się na to, że obrządek ślubny ma się odbyć w jak najkrótszym czasie, przeto rozmowa nie zajęła wiele czasu.

Niewiadome nawet, czy mr. Dean Forsyth i mr. Sydney Hudelson zwracali na nią wiele uwagi. Wolno nam myśleć raczej, że poszybowali gdzieś w przestrzeń, szukając jakiejś zaginionej planety, zadając sobie w duszy pytanie, czy który z nich nie był już na jej tropie.

W każdym razie nie sprzeciwiali się, aby ślub odbył się za kilka tygodni. Było to 21 marca. Data naznaczona była na 15 maja.

Tym sposobem, śpiesząc się, będzie można przygotować nowe mieszkanie.

– I skończyć moją suknię – dodała Loo z najpoważniejszą miną w świecie.

 

 

Rozdział IV

w którym dowiadujemy się, jakim sposobem dwa listy, wysłane jeden do obserwatorjum w Pittsburgu, drugi do obserwatorjum w Cincinnati, zostały wciągnięte do archiwum meteorów.

 

o Pana Dyrektora Obserwatorjum

w Pittsburgu, Pensylwanja.

Whaston, 24 marca.

Panie Dyrektorze!

Mam zaszczyt podać do wiadomości pana fakt następujący, który może wiedzę astronomiczną zainteresować. Rankiem 16 marca odkryłem meteor, szybujący z niesłychaną szybkością po północnej stronie nieba. Droga, którą zakreślał z północy na południe odchylała się od południka o kąt 3°31’, co stwierdziłem dokładnie. Ukazał się o godzinie siódmej trzydzieści siedm minut dwadzieścia sekund, a znikł o siódmej trzydzieści siedm minut, dwadzieścia dziewięć sekund. Od tej pory pomimo najdokładniejszych poszukiwań nie mogłem się go dopatrzyć. Dlatego proszę Pana o zwrócenie uwagi na to zjawisko i przysłanie mi poświadczenia z odbioru tego listu, które w razie ponownego ukazania się meteoru zapewniłoby mi pierwszeństwo do tego cennego odkrycia.

Racz przyjąć, Panie Dyrektorze, wyrazy głębokiego poważania, z jakiem pozostaje uniżony sługa

chamet_10.jpg (113473 bytes)

Dean Forsyth, Elisabeth street.

 

Do Pana Dyrektora Obserwatorjum

w Cincinnati, Ohio.

Whaston, 24 marca.

Panie Dyrektorze!

Rankiem 16 marca, między siódmą godziną minut trzydzieści siedm sekund dwadzieścia a siódmą minut trzydzieści siedm sekund dwadzieścia dziewięć miałem szczęście odkryć nowy meteor, który szybował od północy ku południu w stronie północnej nieba, a którego pozorny kierunek odchylał się od południka o kąt 3°31’. Od tej pory na jego ślad nie trafiłem. Ale, jeżeliby się ukazał na horyzoncie, o czem nie wątpię, uważam za słuszne mienić się odkrywcą tego zjawiska, które zasługuje, aby je umieszczono w rocznikach astronomicznych naszych czasów. W tym celu ośmielam się przesłać Panu ten list i będę Panu wielce obowiązany, jeżeli otrzymam od Niego poświadczenie odbioru mej odezwy.

Zechciej Pan przyjąć, Panie Dyrektorze, wraz z niskim pokłonem zapewnienie mego najgłębszego poważania

chamet_11.jpg (123306 bytes)

Doktor Sydney Hudelson,

17, Moriss street.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1. mr. – mister znaczy pan, mrs. – mistress– pani, miss – panna.

2. Zdrobnienie Luizy.