Poprzednia część

 

 

Juliusz Verne

 

W pogoni za meteorem

powieść fantastyczna

 

(Rozdział XVII-XXI)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska

34 ilustracje George'a Rouxa

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań - Warszawa - Wilno 1922

chamet_00.jpg (39580 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XVII

w którym cudowny meteor i pasażer „Mozika” spotykają się, ten z pasażerem „Oregonu”, pierwszy zaś – z kulą ziemską.

 

renlandja znaczy „Ziemia zielona”; udatniejszą byłaby nazwa „Ziemi białej”, kraj ten bowiem stale pokryty jest śniegiem. Nazwę zaś swoją zawdzięcza wdzięcznej ironji swego ojca chrzestnego, niejakiego Eryka czerwonego, marynarza z X wieku, który zapewne o tyle był czerwonym, o ile Grenlandja jest zielona. Zresztą może być, że ten Skandynawczyk chciał tym sposobem zachęcić swych ziomków do zaludnienia tej zielonej krainy podbiegunowej. Nie udało mu się to wcale. Koloniści nie dali się skusić tej zachęcającej nazwie, i obecnie, włączając w to tubylców, liczba ludności Grenlandji nie przewyższa dziesięciu tysięcy osób.

Jeżeli kiedykolwiek istniał kraj mniej odpowiedni do przyjęcia meteoru wartego pięć tysięcy siedmset ośmdziesiąt ośm miljardów, to niezawodnie była nim Grenlandja. Zapewne niejednemu z pasażerów, których ciekawość sprowadziła do Uperniviku, nasunęła się ta uwaga. Czy nie byłoby równie łatwem dla tego meteoru spaść o kilka setek mil dalej na południe, na rozległe równiny Kanady, albo Stanów Zjednoczonych, gdzie można go było daleko wygodniej odnaleźć? Trzebaż było, żeby jedna z najmniej uczęszczanych i najmniej gościnnych krain stała się widownią tego pamiętnego zdarzenia?

Co prawda stało się to nie po raz pierwszy. Grenlandja widziała już spadające meteory. Czyż Nordenskiold nie znalazł na wyspie Disko trzech bloków żelaza, ważących po dwadzieścia cztery tonny? Były to prawdopodobnie meteoryty, znajdujące się obecnie w muzeum sztokholmskiem.

O ile się p. I. B. K. Lowenthal nie omylił, to meteor bardzo szczęśliwie miał spaść w okolicy dość przystępnej, w której temperatura w miesiącu sierpniu wznosi się ponad zero. W tej porze roku ziemia owa może miejscami usprawiedliwić ironiczną nazwę jej nadaną. W ogrodach widać trochę jarzyn i traw, a bardziej na północy mchy i paprocie. Na wybrzeżu, po zniknięciu lodu, ukazują się pastwiska, ułatwiające hodowlę bydła. Zapewne nie naliczonoby setek wołów i krów, ale zato są kozy i kury dziwnie wytrzymałe, nie mówiąc już o reniferach i niezliczonej ilości psów.

Po dwóch czy trzech miesiącach lata, zima powraca ze swemi nieskończonemi nocami, ostremi prądami atmosferycznemi, pochodzącemi ze stref biegunowych i swemi huraganami. Nad skorupą pokrywającą ziemię unosi się coś w rodzaju szarego pyłu, nazwanego koryokonitem, pyłem meteorowym, pełnym mikroskopijnych roślin, zauważonych po raz pierwszy przez Nordenskiolda.

Lecz stąd, że meteor miał spaść w obrębie Grenlandji, nie wynika jeszcze, że Grenlandja miała wejść w jego posiadanie.

Upernivik nietylko znajduje się na brzegu morza, lecz morze otacza go ze wszystkich stron. Jest to wyspa należąca do archipelagu wysepek rozrzuconych wzdłuż wybrzeża, i przyznać trzeba, że wyspa obwodu dziesięciu mil przedstawiała cel bardzo ograniczony dla punktu nadpowietrznego. O ile nie zdoła trafić weń z dokładnością matematyczną, usunie się w głąb morza Bafińskiego. Otóż głębokość morza w tych okolicach podbiegunowych dosięga niekiedy dwu tysięcy metrów. Jakże tu wydostać z takiej otchłani masę, ważącą około dziewięciuset tysięcy tonn?

Podobna możliwość nie przestawała trapić pana de Schnack’a, który nieraz zwierzał się z swej troski Seth Stranfort’owi, nowemu znajomemu z podróży. Ale na to nie można było nic poradzić, musiał przeto poprzestać na obliczeniach uczonego p. I. B. K. Lowenthal’a.

Nieszczęście, którego obawiał się p. de Schnack, uważane było przez Francis Gordon’a i Jenny Hudelson przeciwnie za najszczęśliwsze z rozwiązań ich obecnego położenia. Gdyby meteor zginął, ci, od których zależało ich szczęście, przestaliby rościć do niego prawo, nawet prawo do nazwiska. Byłby to duży krok naprzód na drodze tego pożądanego pojednania.

Przypuszczamy, że większość pasażerów Mozika i innych okrętów, stojących obecnie w porcie Uperniviku, nie podzielała zdania młodej pary. Wszak przybyli tu wyłącznie dla zobaczenia niezwykłego zjawiska.

Tak czy inaczej, nie noc stanęłaby na przeszkodzie ich gorącym pragnieniom, ponieważ w przeciągu ośmdziesięciu dni, z których jedna połowa przed a druga po letniem porównaniu dnia z nocą, słońce nie wschodzi ani zachodzi na tej szerokości geograficznej. Są więc wszystkie dane po temu, aby można było dobrze przyjrzeć się meteorowi, jeżeli stosownie do twierdzenia p. I. B. K. Lowenthal’a los sprowadzi go w okolicę miasteczka.

chamet_28.jpg (140493 bytes)

Zaraz nazajutrz po przyjeździe tłum złożony z najróżnorodniejszych elementów rozproszył się dookoła kilku drewnianych domków Uperniviku, z których główny ozdobiony był flaga białą z krzyżem czerwonym Grenlandji. Nigdy Grenlandki i Grenlandczycy nie widzieli takiego napływu gości na wybrzeżach tej wyspy.

A Grenlandczycy to typy ciekawe, szczególniej na zachodniem wybrzeżu. Niscy lub średniego wzrostu, krępi, silni, o krótkich nogach, rękach i wiązaniach zgrabnych, cery białej, o twarzy szerokiej i spłaszczonej, prawie bez nosa, o oczach brunatnych i lekko skośnych, o włosach czarnych i twardych, spadających im na czoło, podobni są nieco do fok, które przypominają łagodnym wyrazem twarzy, jak również grubą warstwą tłuszczu zabezpieczającego ich od zimna. Kobiety i mężczyźni ubierają się jednakowo: buty, spodnie „a maout” albo kaptur; wszelako kobiety, wdzięczne i wesołe w młodości, upinają swe włosy wysoko, stroją się w modne materje i wstążki różnokolorowe. Tatuowanie, dawniej bardzo w użyciu, pod wpływem misjonarzy zaniechane zostało zupełnie, ale zato plemiona te zachowały namiętne upodobanie do śpiewu i tańca, które są ich jedyną rozrywką. Za napój służy im woda, żywią się zaś mięsem fok i psów jadalnych, rybą i jagodami wodnych porostów. Słowem, smutnem jest życie Grenlandczyków.

Przybycie tak wielkiej liczby cudzoziemców do Uperniviku było wielką niespodzianką dla mieszkańców tej wyspy, tem wszelako większą, gdy się dowiedzieli o przyczynie tego napływu. Biedni ci ludzie bowiem znali już niestety wartość złota, jak również i to, że miljardy, które spadną na ziemię, nie pójdą do ich kieszeni, pomimo że w swej odzieży, w przeciwieństwie do Polinezyjczyków, mają ich niezliczoną ilość; wiedzieli oni dobrze, że miljardy te zapełnią kasy rządowe, z których jak zwykle, nie wyjdą nigdy. Nie przeszkadzało to im jednak zająć się tą „sprawą”. Kto wie nawet, czy przez to nie zwiększy się dobrobyt obywateli Grenlandji?

Bądź co bądź wielki już czas, ażeby wogóle nastąpiło jej rozwiązanie.

Gdyby więcej parowców zechciało zawitać do portu w Upernivik, to nie miałyby gdzie się pomieścić. A była to połowa sierpnia, więc okręty nie mogły czekać zbyt długo pod tak wysoką szerokością, zważywszy że we wrześniu zaczynała się zima. Z przypływem lodów północy morze Bafińskie przestaje być dostępne dla żeglugi. Należałoby więc opuścić te okolice i przylądek Fareweu, w przeciwnym bowiem razie możnaby się było narazić na uwięzienie w lodach przez siedm lub ośm miesięcy ostrej zimy na oceanie Lodowatym.

Podczas długich godzin oczekiwania turyści odbywali przechadzki w głąb wyspy. Jej ziemia skalista, prawie płaska, z lekkiemi wzniesieniami w środkowej części, nadaje się bardzo do chodzenia. Gdzie niegdzie widnieją równiny, pokryte mchem i trawą bardziej żółtą niż zieloną, na których rosną krzaki rodzaj brzóz karłowatych, ukazujących się jeszcze ponad siedmdziesiątym drugim równoleżnikiem.

Niebo po większej części było mgliste, a nieraz pokrywało się miękkiemi chmurami, spędzonemi wschodnim wiatrem. Temperatura nie przewyższała dziesięciu stopni ponad zerem. To też pasażerowie byli bardzo zadowoleni z wygód, które mieli na statku, a których dostarczyćby im nie mogło miasteczko, i z pożywienia, którego nie znaleźliby ani w Godhavn, ani w żadnej innej miejscowości wybrzeża.

Pięć dni już upłynęło od przybycia Mozika, kiedy 16 sierpnia zrana przybił do lądu ostatni okręt. Był to parowiec, na którym powiewała flaga o pięćdziesięciu dwu gwiazdach Stanów Zjednoczonych Ameryki.

chamet_29.jpg (121917 bytes)

Nie ulegało wątpliwości, że parowiec ten wiózł spóźnioną rzeszę żądną oglądania wielkiego zjawiska meteorologicznego, która zresztą wcale się nie spóźniła, skoro złota kula znajdowała się jeszcze w przestworzu.

Około godziny, jedenastej parowiec Oregon zarzucił kotwicę pomiędzy statkami. Niebawem odpłynęła od niego łódź, wioząc z sobą jednego z podróżnych, któremu spieszniej widać było dostać się na ląd, niż innym.

Wlot rozeszła się wieść, że podróżnym był jeden z astronomów obserwatorjum w Bostonie, niejaki p. Wharf, który udał się do naczelnika rządu. Urzędnik dał znać o jego przybyciu p. de Schnack, a ten pośpieszył zaraz do domku, na którego dachu powiewała chorągiew narodowa.

Zaniepokojono się wielce. Może meteor, przypadkiem, zechce opuścić towarzystwo bez pożegnania i „wymknąć się po angielsku” do innych okolic niebieskich, jak sobie tego życzył Francis Gordon.

Wkrótce uspokojono się pod tym względem. Obliczenie p. I. B. K. Lowenthal’a było dokładne, p. Wharf zaś odbył tę długą podróż jedynie dlatego, ażeby być obecnym przy upadku meteoru, w charakterze przedstawiciela swego uczonego szefa.

Było to 16 sierpnia. Należało jeszcze czekać trzy doby na zjawienie się meteoru na ziemi grenlandzkiej.

– O ile nie pójdzie na dno! – mruczał Francis Gordon, jeden jedyny zresztą, który powziął taką myśl i żywił takie życzenie.

Tak czy inaczej, pozostawało jeszcze trzy dni do rozwiązania sprawy. Trzy dni to nic, albo bardzo wiele, przedewszystkiem w Grenlandji, gdzie odważnym byłby ten, ktoby twierdził, że ta ziemia obfituje w przyjemności. Nudzono się przeto, i zaraźliwe ziewanie rozrywało bezczynnych turystów.

Jeden z tych, którym czas dłużył się najmniej, był niezawodnie mr. Seth Stanfort. Globe trotter skończony, śpieszący chętnie tam, gdzie dzieje się cośniecoś wyjątkowego, przyzwyczajony był do samotności i umiał, jak to mówią, „dotrzymać towarzystwa samemu sobie”.

A jednakże dla jego to wyłącznej korzyści, – często dzieją się podobne niesprawiedliwości – miała być przerwana ta nużąca monotonność dni ostatnich.

Mr. Seth Stanfort przechadzał się po wybrzeżu, aby się przyjrzeć wylądowaniu podróżnych Oregonu, kiedy widok wysiadającej kobiety z łodzi zatrzymał go nagle na miejscu.

Seth Stanfort, nie wierząc swoim oczom, zbliżył się do niej i tonem, wyrażającym miłe zdziwienie, spytał:

– Mrs. Arkadja Walker, jeżeli się nie mylę?

– Mr. Stanfort?! – odpowiedziała podróżna.

– Nie spodziewałem się, mrs. Arkadjo, spotkać panią na tej dalekiej wyspie.

– Ja również pana, mr. Stanfort.

– Jak się pani miewa?

– Jak najlepiej. A pan?

– Bardzo dobrze! doskonale.

Bez dalszego wstępu zaczęli rozmawiać między sobą jak dwoje starych znajomych, którzy się spotkali najdziwniejszym trafem.

Mrs. Arkadja Walker spytała przedewszystkiem, wskazując na niebo:

– Czy nie spadł jeszcze?

– Niech się pani uspokoi; jeszcze nie, ale niebawem to uczyni.

– A więc przybyłam na czas! – rzekła mrs. Arkadja Walker z najżywszem zadowoleniem.

– Ja również – odrzekł mr. Stanfort.

Stanowczo byty to dwie postaci bardzo wytworne, dwoje osób z towarzystwa, jeżeli już nie powiemy dwoje starych przyjaciół, których złączyło to samo uczucie ciekawości na wybrzeżu Uperniviku.

Zresztą cóż w tem dziwnego? Zapewne mrs. Arkadja Walker nie znalazła w Seth Stanfort’cie swego ideału, ale być może, że ten ideał nie istnieje, skoro nie znalazła go dotychczas? Nigdy nie zaznała iskry, którą nazywają w powieściach „uderzeniem gromu”, a w braku tej legendowej iskierki, nie oddała nikomu swego serca przez wdzięczność za jakąś nadzwyczajną przysługę jej oddaną. Małżeństwo zawarte nie dogadzało jej jak również mr. Seth Stanfort’owi, co nie przeszkadzało jej żywić sympatji dla człowieka, który okazał wiele delikatności, wyrzekając się być jej mężem, jak również jemu uważać swą dawną żonę za osobę inteligentną, oryginalną i najzupełniej doskonałą, odkąd przestała być jego żoną.

Rozeszli się bez wymówek, bez wzajemnego oskarżania się. Mr. Seth Stanfort podróżował na swoją rękę, mrs. Arkadja na swoją. Kaprys sprowadził ich oboje na wyspę grenlandzką. Dlaczego mieli udawać, że się nie znają? Co może być pospolitszego nad niewolnicze trzymanie się przesądów i rzeczy przyjętych? Po pierwszej rozmowie mr. Seth Stanfort ofiarował swe usługi mrs. Arkadji Walker, która przyjęła je chętnie, i już odtąd nie mówili o niczem innem jak tylko o zjawisku meteorologicznem, którego rozwiązanie nastąpić miało niebawem.

W miarę jak czas upływał, coraz większe podniecenie ogarniało podróżnych, a w pierwszym rzędzie osoby najbardziej zainteresowane w tym wypadku, czyli oprócz mieszkańców Grenlandji, mr. Dean Forsyth’a i Sydney Hudelson’a, ponieważ ci trwali uparcie przy swych prawach.

– Aby tylko spadł na wyspę! – myśleli pp. Forsyth i Hudelson.

– A nie obok! – myślał naczelnik rządu grenlandzkiego.

– Ale nie na nasze głowy! – dodawało kilku tchórzliwych.

Za blisko, lub za daleko, oto jedynie niepokojąca alternatywa.

16 i 17 sierpnia przeszły spokojnie. Na nieszczęście niebo się zachmurzyło i temperatura zaczęła się obniżać. Zima mogła nadejść niespodziewanie. Góry na wybrzeżu już były śniegiem pokryte, a wiatr, wiejący z tej strony, był tak ostry, tak przenikliwy, że trzeba było się przed nim chronić w salonach okrętów. Dłużej pozostawać w tych zimnych strefach nikt nie miał zamiaru i wszyscy oczekiwali z niecierpliwością na zjawisko, chcąc czem prędzej wracać na południe.

Tylko dwaj współzawodnicy, obaj z równym uporem, trwali przy swych roszczeniach, mając zamiar pozostać przy skarbie. Należało się spodziewać wszystkiego po ich zaciekłości, to też Francis Gordon nie bez obawy dla swej drogiej Jenny myślał o możliwem przebyciu tu zimy.

W nocy z 17 na 18 sierpnia zerwała się szalona burza. Dwadzieścia godzin temu astronomowi bostońskiemu udało się stwierdzić, że szybkość meteoru zmniejsza się coraz bardziej. Ale burza szalała z taką gwałtownością, że można było się obawiać, iż uniesie meteor.

Burza trwała bez przerwy cały dzień 18 sierpnia, a pierwsze godziny następnej nocy były tak niepokojące, że kapitanowie obawiali się o swe okręty.

Tymczasem o północy z 18 na 19 sierpnia burza uciszyła się znacznie. Pasażerowie skorzystali z tego, by już o 5-ej zrana wyruszyć na ląd. Czyż 19 sierpnia nie był ustalonym terminem dla upadku meteoru?

I rzeczywiście o siódmej godzinie rozległo się głuche uderzenie tak silne, że wyspa zatrzęsła się w posadach…

W kilka chwil później jeden z mieszkańców Grenlandji przybiegł z wielką nowiną do domu, w którym gościł p. de Schnack…

Meteor spadł na północno-zachodnim krańcu wyspy Upernivik.

 

 

Rozdział XVIII

w którym p. de Schnack i jego liczni wspólnicy, chcąc się dostać do meteoru, dopuszczają się przestępstwa włamania.

 

iadomość ta rozeszła się lotem błyskawicy.

W jednej chwili turyści i ludność grenlandzka, wszystkie załogi okrętowe, słowem potok ludzki dążył w kierunku wskazanym przez tubylczego posłańca.

Gdyby uwaga wszystkich nie była tak wyłącznie pochłonięta meteorem, zauważonoby z pewnością w tej chwili fakt niełatwy do wytłumaczenia. Jak gdyby na tajemnicze jakieś hasło jeden ze statków, stojących w zatoce, podniósł kotwicę i całą siłą pary odpłynął na pełne morze. Był to okręt o kształcie podłużnym i według wszelkiego prawdopodobieństwa niezwykle szybki. W kilka minut znikł za skałami.

Zachowanie to mogło zadziwić. Pocóż było przyjeżdżać aż do Uperniviku, ażeby go opuszczać właśnie w chwili rozstrzygającej? Ale nikt nie spostrzegł tego odjazdu dość osobliwego, ponieważ wszyscy zajęci byli jedną wyłączną myślą.

Jedyną troską tego śpieszącego się tłumu, wśród którego znajdowało się kilka kobiet, a nawet kilkoro dzieci, było jak najprędsze przybycie na miejsce upadku meteoru. Dążono w nieładzie, pchając się i potrącając. Jeden tylko mr. Seth Stanfort nie stracił spokoju. Jako globe trotter skończony nie wzruszał się niczem, patrząc z lekką pogardą na podniecenie tłumu. A nawet – byłoż to wyrafinowaną grzecznością czy jakiemś innem uczuciem? – odwrócił się tyłem od całego towarzystwa, dążąc w kierunku przeciwnym na spotkanie mrs. Arkadji Walker. Zresztą, czy nie było to naturalną rzeczą, że dawni znajomi chcą iść razem, aby przyjrzeć się meteorowi?

– Nareszcie spadł, mr. Stanfort! – oto były pierwsze słowa mrs. Arkadji Walker.

– Nareszcie spadł! – odpowiedział Seth Stanfort.

– Nareszcie spadł! – powtarzał bez końca tłum, śpiesząc ku północno-zachodniemu krańcowi wyspy.

Pięć osób jednakże zdołało wyprzedzić resztę. Na czele kroczył p. Ewald de Schnack, delegat Grenlandji na konferencji międzynarodowej, przed którym ustępowały najbardziej nawet niecierpliwe osoby.

W ten sposób utworzone wolne miejsce zostało natychmiast zajęte przez pp. Forsyth’a i Hudelson’a, którzy tem samem wysunęli się na czoło towarzystwa wraz z nieodstępującymi ich Francisem i Jenny. Młoda para w dalszym ciągu trwała przy zmianie ról, jak przedtem na parowcu. Jenny towarzyszyła mr. Dean Forsyth’owi, a Francis otaczał opieką doktora Hudelson’a. Musimy przyznać, że ich usługi nie zawsze bywały dobrze przyjęte, ale tym razem, obaj współzawodnicy tak byli wzruszeni, że nawet nie zauważyli ich obecności. Nie było więc mowy o żadnej złej woli względem dwojga młodych ludzi, którzy szli pomiędzy nimi przy sobie.

– Delegat pierwszy zawładnie meteorem – mruczał mr. Forsyth.

– I rękę na niego położy – dodawał doktor Hudelson, myśląc że odpowiada Francisowi.

– Ale to nie przeszkadza, żebym się nie upominał o swoje prawa! – oświadczył mr. Dean Forsyth pod adresem Jenny.

– Zapewne! – potwierdzał mr. Sydney Hudelson, myśląc o swoich.

Ku wielkiemu zadowoleniu siostrzeńca i córki zdawało się, że obaj przeciwnicy, zapominając o swych osobistych urazach, zbliżała się powoli, przyciągani ku sobie jedną wspólną nienawiścią przeciwko wrogowi.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności stan atmosferyczny uległ zmianie na lepsze. Burza ustawała, w miarę jak wiatr obrócił się na południe. Jeżeli słońce wznosiło się tylko na kilka stopni nad horyzontem, przynajmniej świeciło poprzez chmury zmniejszone przez jego promieniowanie. Deszcz nie padał, wiatr ustał, pogoda była jasna, czas spokojny, a termometr wskazywał ośm do dziewięciu stopni powyżej zera.

Od miasteczka do krańca wyspy była przeszło jedna mila, którą należało przejść pieszo, w Uperniviku bowiem nie było ani jednego pojazdu. Zresztą droga nie była uciążliwa przez płaszczyznę skalistą, nieco tylko wzniesioną pośrodku i w bliskości wybrzeża, gdzie wznosiło się kilka wysokich gór skalnych.

Za temi właśnie skałami spadł meteor, nie można go było przeto dostrzec z miasteczka.

Tubylec, który pierwszy przyniósł wiadomość, służył za przewodnika. Za nim szedł w bliskości p. de Schnack, pp. Forsyth i Hudelson, Francis z Jenny, a za nimi Omikron i astronom z Bostonu wraz z całą rzeszą turystów.

Nieco dalej szedł mr. Seth Stanfort z mrs. Arkadją Walker. Eks-małżonkowie słyszeli o legendowem zerwaniu dwu rodzin, a ze zwierzeń Francisa, z którym mr. Stanfort zawiązał bliższe stosunki na parowcu, dowiedział się o następstwach tego zerwania.

– Wszystko pójdzie dobrze – wróżyła mrs. Arkadją Walker, dowiedziawszy się zkolei o losie dwojga narzeczonych.

– Oby tak było! – potwierdził mr. Seth Stanfort.

– Zapewne! – rzekła mrs. Arkadją – a potem wszystko się ułoży jeszcze lepiej. Nieco trudności, mr. Stanfort, trochę niepokoju nie wychodzi na złe małżeństwu. Związki, zawarte zbyt szybko, często bardzo ulegają zerwaniu! Czy pan nie jest tego samego zdania?

– Najzupełniej, mrs. Arkadjo. Naprzykład my… W pięć minut… konno… tyle czasu, aby popuścić cugle…

– I po sześciu tygodniach popuścić je znów, tylko że już samym sobie tym razem! – przerwała z uśmiechem mrs. Arkadja Walker. – Tak więc Francis Gordon i Jenny Hudelson, nie biorąc ślubu konno, tem będą pewniejsi, iż osiągną szczęście.

Nie potrzebujemy dodawać, że wśród tej ciżby ciekawej jedynie tylko mr. Seth Stanfort i mrs. Arkadja Walker, jeżeli nie liczyć dwojga narzeczonych, nie zajmowali się meteorem, nie mówili o nim, nie wyciągali żadnych wniosków, jak to byłby prawdopodobnie uczynił John Proth, którego dobroduszne oblicze stanęło im żywo w pamięci wraz z temi kilkoma wywołanemi wspomnieniami.

Tłum raźnie posuwał się naprzód po płaszczyźnie usianej nędznemi krzewami, z których wyfruwały ptaki zalęknione jak nigdy przedtem w okolicach Uperniviku. W pół godziny przebyto trzy czwarte mili. Pozostawało z tysiąc metrów do przebycia, ażeby dojść do meteoru, który się krył za wzniesieniem skalistem. Tam go ujrzą zdaniem posłańca tubylca, który mylić się nie mógł. Zajęty był pracą przy roli, ujrzał nagle ogniste światło meteoru i słyszał jego upadek, jak i inni jego towarzysze.

Okoliczność, paradoksalna w tej krainie, zmusiła turystów do zatrzymania się na chwilę. Było gorąco. Tak, choć to wydaje się nieprawdopodobne, ocierano pot z czoła, jak gdyby znajdowano się pod szerokością geograficzną bardziej umiarkowaną. Czyż szybki chód miał być powodem tego rozgrzania? Niezawodnie przyczynił się on również do tego, ale nie ulegało wątpliwości, że temperatura powietrza również wzrastała. W pobliżu północno-zachodniego krańca wyspy, termometr musiał stanowczo wskazywać kilka stopni różnicy z temperaturą miasteczka. Wydawało się nawet, że gorąco wzmaga się, w miarę jak zbliżano się do celu.

– Czyż przybycie meteoru miałoby wpłynąć na zmianę klimatu? – spytał ze śmiechem mr. Stanfort.

– Byłoby to bardzo pomyślne dla Grenlandczyków – odpowiedziała również wesoło mrs. Arkadja.

– Prawdopodobnie masa złota, rozgrzana przez tarcie o warstwy atmosferyczne, znajduje się jeszcze w stanie ognistym – tłumaczył astronom z Bostonu – i jego ciepło promieniujące sięga aż do nas.

– To dobre! – zawołał mr. Seth Stanfort – może zmuszeni będziemy czekać, aż się oziębi?

– Oziębienie jego byłoby szybsze, gdyby był spadł poza wyspę, zamiast spaść na nią – pomyślał Francis Gordon, wracając do swego ulubionego życzenia.

Jemu również było gorąco, i nietylko jemu, bo i p. de Schnack’owi i p. Wharf’owi, którzy się pocili za jego przykładem, a z nimi cały tłum i wszyscy Grenlandczycy, którzy nie mieli nigdy tyle uciechy.

Odpocząwszy trochę, ruszyli dalej. Jeszcze pięćset metrów pozostawało do zakrętu skalistego, za którym miał ukazać się meteor w całej świetności.

Niestety, po dwustu krokach p. de Schnack, który szedł na czele, znów się musiał zatrzymać, a za nim pp. Forsyth i Hudelson, za nimi zaś cały tłum uczynił to samo. Tym razem upał nie był przyczyną postoju, ale przeszkoda zupełnie niespodziewana, najbardziej niespodziewana ze wszystkich przeszkód, które można było napotkać w podobnym kraju.

Ogrodzenie, składające się z pali powiązanych z sobą trzema rzędami drutów, zakreślało nieskończoną krzywiznę, dążącą do obu stron wybrzeża, zamykając przejście ze wszystkich stron. Gdzie niegdzie na słupach wynioślejszych od innych widniały tabliczki z napisem po angielsku, po francusku i po duńsku. P. de Schnack, mając wprost przed sobą jedną z takich tabliczek, przeczytał z osłupieniem: „Własność prywatna. Wejście wzbronione”.

chamet_30.jpg (123037 bytes)

Własność prywatna w tych dalekich okolicach, to coś niezwykłego! Na słonecznych wybrzeżach morza Śródziemnego lub w bardziej zamglonych oceanu, letniska mają swoją rację bytu. Ale na wybrzeżach oceanu Lodowatego!… Naco mogła się przydać ta dzika i skalista posiadłość owemu osobliwemu właścicielowi?

W każdym razie nie była to rzecz pana de Schnack’a. Tak czy inaczej, własność prywatna zagradzała mu drogę, a ta przeszkoda, czysto moralnej natury, strąciła go nagle z wyżyn jego zapału. Urzędowy delegat musi szanować zasady, na których opierają się prawa wszystkich społeczeństw cywilizowanych, nietykalność zaś siedziby prywatnej jest aksjomatem powszechnie uznawanym.

Zresztą właściciel nie omieszkał przypomnieć o tym aksjomacie tym, którzy mogli byli o nim zapomnieć. „Wejście wzbronione” słowa wypisane w potrójnym języku na tabliczkach świadczyły o tem wymownie.

P. de Schnack stał, nie wiedząc, jak ma postąpić. Zatrzymać się, wydało mu się okrucieństwem. Ale z drugiej strony jakże mógł gwałcić własność prywatną, a tem samem podeptać wszystkie prawa ludzkie i boskie!

Pomruk coraz to silniejszy dawał się słyszeć na tyłach szeregu, ogarniając stopniowo tłum cały. Pozostający wtyle, nieświadomi o co chodzi, żywo protestowali przeciw temu zatrzymaniu. Wiadomość wszakże o przeszkodzie nie zadowoliła ich bynajmniej, a to niezadowolenie, zataczając coraz szersze kręgi, wyraziło się piekielną wrzawą, w której wszyscy razem mówili.

Jakto, miano zatrzymać się przed tem ogrodzeniem? Więc nato przebyto tysiące mil, ażeby jakiś nędzny kawałek drutu zabronić miał wejścia? Właściciel gruntu nie mógł rościć sobie prawa do meteoru. Nie miał żadnego powodu bronić wejścia. A zresztą, jeżeli tak jest, nic łatwiejszego jak wejść przemocą.

Czy p. de Schnack’a przekonały te gwałtowne argumenty? Niewiadome, dość, że zachwiał się w swych zasadach. Właśnie naprzeciwko niego w ogrodzeniu była furtka – zamknięta zwykłym sznurkiem. Przeciął scyzorykiem sznurek, i nie zastanawiając się, że postępuje jak zwykły złoczyńca, wszedł na zakazane terytorjum.

Tłum parł za nim, cisnąc się do furtki, lub przeskakując przez druty. W kilka minut ciżba owładnęła własnością prywatną, ciżba w liczbie trzech tysięcy osób – podniecona, hałaśliwa, rozprawiająca o niespodziewanym tym wypadku!

Ale nagle jakby na skutek różdżki czarodziejskiej zapanowała cisza.

O sto metrów od ogrodzenia, mały domek z desek, zakryty dotychczas przez wzniesienie ziemi, ukazał się oczom wszystkich. W drzwiach tej nędznej chatki stanął szczególnego wyglądu osobnik.

Głosem twardym odezwał się po francusku do zaborców:

– Hej, wy tam! nie krępujcie się. Bądźcie jak u siebie w domu!

P. de Schnack rozumiał francuską mowę. Dlatego to zatrzymał się na miejscu, a za nim turyści, którzy jednocześnie samorzutnym ruchem zwrócili swe trzechtysiączne zaciekawione oblicza ku niezwykłemu mówcy.

 

 

Rozdział XIX

w którym budzi się w Zefirynie Xirdalu nieprzezwyciężony wstręt do meteoru, i następstwa stąd wynikłe.

 

dyby Zefiryn Xirdal był sam, czy mógłby był dojechać pomyślnie do celu? Ostatecznie wszystko jest możliwem. Wszelako przezornym okazałby się ten, ktoby twierdził przeciwnie.

Bądź co bądź nie nadarzyła się sposobność aby się o to zakładać, ponieważ dobra gwiazda oddała go w opiekę mentora, którego zmysł praktyczny równoważył bujną fantazję tego oryginała. Wszelkie przeto trudności zostały usunięte z dość zawikłanej podróży Zefiryna Xirdal’a, a to dzięki p. Robertowi Lecoeur, który potrafił uczynić ją łatwiejszą, niż zwykła przechadzka w okolicach Paryża.

Do Havru przybyli w kilka godzin pociągiem pośpiesznym, tu czekał na nich wspaniały parowiec który, przyjąwszy podróżnych nader uprzejmie ruszył niezwłocznie na pełne morze, nie zabierając nikogo więcej.

Atlantic nie był zwykłym statkiem, lecz jachtem od pięciu do sześciuset tonn pojemności, wynajętym przez p. Roberta Lecoeur dla wyłącznego jego użytku. Z powodu ważności podjętej sprawy bankier uważał za konieczne posiadać możność dowolnego porozumiewania się ze światem cywilizowanym. Ogromne dochody, zdobyte na szczęśliwych operacjach finansowych z kopalniami złota, pozwalały mu na te książęce zachcianki i na wybranie sobie najlepszego jachtu z pośród stu innych statków angielskich.

Atlantic był własnością lorda stokroć miljonowego, który go zbudował w celu jak najszybszej komunikacji wodnej. O kształcie zgrabnym i wydłużonym mógł on dzięki działaniu swych maszyn, o sile czterech tysięcy koni, dosięgnąć a nawet prześcignąć szybkość dwudziestu węzłów. Ta szybkość zachęciła p. Lecoeur’a do wyboru statku, w razie bowiem potrzeby mogła oddać nieocenioną przysługę.

Zefiryn Xirdal nie wyraził wcale zdziwienia, mając statek do swego rozporządzenia. Być może nawet, że nie zauważył był tego szczegółu. Przynajmniej wsiadł do jachtu i rozgościł się w swej kajucie, nie uczyniwszy najmniejszej uwagi.

Odległość między Havrem a Upernivikiem wynosi około ośmiuset mil morskich, które Atlantic przepłynąć mógł, płynąc całą siłą pary, w sześć dni. Ale p. Lecoeur nie śpieszył się wcale, przeto podróż odbyli w dwanaście dni, stanąwszy dopiero 18 lipca wieczorem w Uperniviku.

Podczas podróży Zefiryn Xirdal nie przemawiał prawie wcale. Napróżno p. Lecoeur przy stole jadalnym, gdzie z konieczności przestawali razem, usiłował kilkakrotnie nawiązać z nim rozmowę o celu podróży; nie mógł doczekać się odpowiedzi. Nawet wzmianka o meteorze nie mogła pobudzić go do wypowiedzenia swych myśli; wydawało się, jak gdyby zapomniał był o istnieniu meteoru, i żaden błysk inteligentniejszy nie pojawił się w jego bezbarwnych oczach.

Xirdal bowiem był w tej chwili zajęty rozwiązywaniem innych zagadnień. Ale jakiego rodzaju były te zagadnienia, z tem nie zwierzał się nikomu. Można jednak było przypuszczać, że przedmiotem ich było morze, ponieważ, czy to znajdując się wtyle czy na przedzie okrętu, całemi dniami wpatrywał się w fale. Nie wydaje nam się nawet zbyt śmiałem przypuszczenie, że w ten sposób badał zjawisko ciśnienia powierzchniowego, o którem coś nadmienił przechodzącym osobom, myśląc, że przemawia do swego przyjaciela Roberta Lecoeur’a. Kto wie nawet czy wnioski, do których wtedy był doszedł, nie przyczyniły się do jego niezwykłych odkryć, które miały w przyszłości w taki zachwyt wprowadzić świat cały.

Nazajutrz po przybyciu do Uperniviku p. Lecoeur, zniechęcony zachowaniem się chrzestnego syna, starał się zwrócić jego uwagę na maszynę wydobytą z futerału, stawiając mu ją przed oczy. Odgadł. Środek bowiem okazał się skuteczny. Na widok maszyny Zefiryn Xirdal, otrząsnąwszy się niby ze snu, powiódł wzrokiem dookoła siebie pełnym stanowczości i jasności, jak to miało miejsce w ważnych chwilach jego życia.

– Gdzie jesteśmy? – spytał.

– W Uperniviku.

– A mój kawałek ziemi?

– Udamy się do niego zaraz.

Nie zgadzało się to ściśle z prawdą. Należało wpierw podążyć do p. Biarn Haldorsen’a, naczelnika inspekcji północnej, którego siedzibę łatwo było doznać po powiewającej na niej chorągwi. Po wzajemnem przywitaniu przystąpiono do sprawy za pośrednictwem tłumacza, o którego postarał się był rozważny p. Lecoeur.

Natychmiast zjawiła się trudność, spowodowana bynajmniej nie zamiarem p. Biarn Haldorsen’a zaprzeczenia tytułu własności, którego akta leżały przed nim. Ale właśnie te dokumenty nie były dość jasne. Według ich brzmienia, bardzo prawidłowo zredagowanego i zaopatrzonego we wszystkie potrzebne podpisy i pieczęcie urzędowe, rząd grenlandzki, za pośrednictwem swego przedstawiciela dyplomatycznego w Kopenhadze, odstępował p. Zefirynowi Xirdalowi powierzchnię dziewięciu kilometrów kwadratowych o czterech równych stronach po trzy kilometry każda w kierunku czterech głównych stron świata, przecinających się pod kątem prostym w równej odległości od środkowego punktu położonego na 72°51’30’’ długości geograficznej, północnej i 55°35’18’’ długości zachodniej, za cenę pięciuset koron za kilometr kwadratowy, to jest razem przeszło sześciu tysięcy franków.

P. Biarn Haldorsen nie miał nic przeciwko temu, lecz musiał znać położenie tego środkowego punktu. Zapewne cośniecoś słyszał o długości i szerokości geograficznej i wiedział, że te rzeczy istnieją. Ale na tem kończyła się cała wiedza p. Biarn Haldorsen’a. Czy zaś szerokość była rośliną lub zwierzęciem, długość zaś minerałem lub sprzętem, to nie obchodziło go wcale i nie zastanawiał się nad tem.

Zefiryn Xirdal dopełnił w kilku słowach wiadomości kosmograficznych szefa obwodu północnego i sprostował fałszywe jego dane. Poczem zaproponował, że zajmie się sam, przy pomocy odpowiednich przyrządów Atlantic’u koniecznemi obserwacjami i obliczeniami. Zresztą kapitan duńskiego statku, znajdującego się właśnie w porcie, mógł skontrolować wyniki i upewnić jego ekscelencję p. Biarn Haldorsen’a o ich dokładności. Tak było postanowione.

W dwa dni Zefiryn Xirdal ukończył pracę, której wyniki drobiazgowo dokładne stwierdzić mógł z zadowoleniem kapitan duński, ale wtedy zjawiła się trudność innego rodzaju.

Miejsce na powierzchni kuli ziemskiej, położone na 72°51’30’’ szerokości północnej i 55°35’18’’ długości zachodniej, wypadało na pełnem morzu o dwieście pięćdziesiąt metrów na północ od wyspy Upernivik.

P. Lecoeur, przerażony tem odkryciem, uniósł się wielce. Co będzie? Więc nato przybyli do tych zapadłych stron, ażeby się dowiedzieć, że meteor zginie w otchłaniach morskich! Czy można nawet wyobrazić sobie podobną lekkomyślność! Jak mógł Zefiryn Xirdal, uczony tej miary, popełnić taką grubą pomyłkę?

A jednak pomyłka ta była bardzo prosta. Zefiryn nie wiedział, że słowo „Upernivik” oznacza nietylko miasteczko, lecz również i wyspę. Po matematycznem wyliczeniu miejsca, gdzie spaść miał meteor, wyszukał je na niedokładnej mapie, wyjętej ze szkolnego atlasu, którą wyciągnął z kieszeni dla pokazania jej rozgniewanemu bankierowi. Mapa ta wskazywała, że punkt ziemi oznaczony 72°51’30’’ szerokości północnej i 55°35’18’’ długości zachodniej znajdował się w bliskości miasteczka Upernivik, ale nie wskazywała, że to miasteczko, ryzykownie umieszczone dość daleko od wybrzeża, jest położone nie na stałym lądzie, lecz na wyspie tej samej nazwy, w sąsiedztwie bezpośredniem z morzem. Zefiryn Xirdal, nie szukając dalej, uwierzył na słowo tej mapie niedokładnej.

Oby przygoda ta nie przeszła bez skutku! Życzę z całego serca, aby czytelnicy nasi nie lekceważyli nauki geografji, a szczególniej nie zapomnieli, że Upernivik jest wyspą! Może wiadomość ta przyda im się w razie, gdy będą mieli do czynienia z meteorem wartości pięciu tysięcy siedmset ośmdziesięciu ośmiu miljardów!

Jednak w danym wypadku rada ta nic już pomóc nie mogła!…

Gdyby przynajmniej granica tego kawałka ziemi mogła była być wymierzoną bardziej na południe, to zmiana ta okazałaby się korzystną w razie odchylenia biegu meteoru. Ale Zefiryn Xirdal popełnił nieostrożność, uzupełniając wiadomości jego ekscelencji p. Biarn Haldorsen’a i żądając kontroli duńskiego kapitana, przeto niewinne to oszustwo było już niemożliwe. Trzeba było, chcąc nie chcąc, przyjąć wszystkie skutki swej pomyłki i objąć w posiadanie ziemię, której część była powierzchnią wodną, część zaś lądową.

Południowa granica tej drugiej części, najbardziej nas obchodząca, zajmowała tysiąc dwieście pięćdziesiąt i jeden metrów północnego wybrzeża Uperniviku, a długość jej przewyższała o trzy kilometry szerokość wyspy w tem miejscu, stąd zaś wynikało, że granica wschodnia i zachodnia powinny były być wyznaczone na pełnym oceanie. Zefiryn Xirdal otrzymał zatem przeszło dwieście siedmdziesiąt dwa hektary zamiast kupionych i zapłaconych dziewięciu kilometrów kwadratowych, co zmniejszało znacznie wartość tej nieruchomości. Słowem był to zły interes.

W stosunku zaś do meteoru przedstawiał się nawet opłakanie. Punkt upadku, wybrany tak dokładnie przez Zefiryna Xirdal’a, znajdował się na morzu. Zapewne przypuszczał on możliwość odchylenia, skoro zakreślił dookoła punktu przestrzeń tysiąca pięciuset metrów. Ale z której strony nastąpi to odchylenie? Tego wiedzieć nie mógł. Meteor mógł zapewne upaść na części lądowej jego posiadłości, lecz mógł upaść zarówno dobrze w wodę. To było powodem wielkiej troski p. Lecoeur’a.

– Co zamierzasz obecnie? – spytał chrzestnego syna.

Ten wzniósł ręce do nieba na znak nieświadomości.

– A jednak działać trzeba – odparł ojciec chrzestny gniewnym tonem. – Musisz wyprowadzić nas z tego położenia bez wyjścia.

Zefiryn Xirdal zamyślił się.

– Przedewszystkiem należy ogrodzić nasz kawałek ziemi i zbudować dach nad głową. Potem zobaczymy.

P. Lecoeur zabrał się do dzieła. W ciągu tygodnia marynarze Atlanticu, przy pomocy kilku Grenlandczyków sowicie opłaconych, wznieśli ogrodzenie z drutów, którego obydwa krańce sięgały morza, i zbudowali domek z desek, skromnie zaopatrzony w niezbędne sprzęty.

26 lipca, na trzy tygodnie przed upadkiem meteoru, Zefiryn Xirdal zabrał się do pracy. Zbadawszy położenie meteoru, oddał się całkowicie wyliczeniom matematycznym. Nowe te obliczenia potwierdziły tylko dokładność poprzednich. Nie popełnił żadnej pomyłki. Odchylenia nie było wcale. Meteor spadnie w miejscu przewidzianem, to jest pod 72°51’30’’ szerokości północnej i 55°35’18’’ długości zachodniej.

– A zatem w morze – wywnioskował pan Lecoeur, powściągając gniew.

– Oczywiście, że w morze – powiedział spokojnie Xirdal, który, jako prawdziwy matematyk, odczuwał tylko wielkie zadowolenie z przedziwnej dokładności swych obliczeń.

Ale wnet objął drugą stronę sprawy.

– A do djabła! – wykrzyknął tonem zmienionym, patrząc na ojca chrzestnego z wahaniem.

P. Lecoeur zmusił się do spokoju.

– Zefirynie! – rzekł tonem dobrodusznym, jak się przemawia do dzieci – mam nadzieję, że nie pozostaniemy z rękoma założonemu. Błąd był popełniony i należy go naprawić. Skoro było w twojej możności sięgnąć po meteor do nieba, to czemże jest dla ciebie odchylić jego drogę na kilkaset metrów?

– Tak sądzisz, wuju? – odrzekł Zefiryn Xirdal, potrząsając głową. – Skoro miałem do czynienia z meteorem, był on na czterysta kilometrów oddalony od ziemi. W tej odległości przyciąganie ziemskie działało w ten sposób, że ilość energji, którą wyrzucałem na jedną z jego stron była zdolna wywołać znaczne naruszenie równowagi. Obecnie to co innego. Meteor jest bliżej. Przyciąganie ziemi działa na niego tak silnie, że mała zmiana nie ma tu znaczenia. Z drugiej znów strony, bezwzględna szybkość meteoru zmniejszyła się, zwiększyła zaś jego szybkość kątowa. Przechodzi on teraz błyskawicznie, w położeniu najkorzystniejszem, i już nieomal nie pozostaje czasu, ażeby móc nań działać.

– A zatem jesteś bezsilny? – nalegał p. Lecoeur, gryząc wargi, by nie wybuchnąć.

– Tego nie powiedziałem – sprostował Zefiryn Xirdal. – Ale rzecz jest trudna. Nie przeszkadza to jednak spróbować.

W istocie próbować zaczął i to z taką zaciętością, że 17 sierpnia był pewien swego zwycięstwa. Meteor miał spaść ostatecznie na ziemię o pięćdziesiąt metrów od brzegu – odległość dostateczna, aby uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.

Na nieszczęście dni następnych szalała burza z taką gwałtownością, że wstrząsała okrętami, stojącemi w porcie, i unosiła wszystko z powierzchni ziemi; nic więc dziwnego, że Zefiryn Xirdal, myśląc o tym niezwykle silnym prądzie powietrza, mógł się obawiać zmiany biegu meteoru.

Jak wiadomo, burza ta ustała w nocy z 18-go na 19 sierpnia, ale mieszkańcy domku nie skorzystali z chwili wytchnienia, łaskawie udzielonego przez uspokojone żywioły. Oczekiwanie zjawiska wykluczało wypoczynek. Przyglądali się zachodowi słońca, nieco po pół do jedenastej wieczorem, poczem wschodowi w niespełna trzy godziny później na niebie prawie zupełnie czystem.

Upadek nastąpił o godzinie przewidzianej przez Zefiryna Xirdal’a. O szóstej godzinie pięćdziesiąt siedm minut i trzydzieści pięć sekund ogniste światło przeszyło przestworze w stronie północnej, oślepiając napół swym blaskiem p. Lecoeur’a i jego chrzestnego syna, którzy od godziny stali na progu domku, bacznie obserwując horyzont. Prawie równocześnie usłyszano głuchy huk, i ziemia zatrzęsła się pod silnem uderzeniem. Meteor spadł.

Skoro Zefiryn Xirdal i p. Lecoeur odzyskali wzrok, ujrzeli najpierw masę złotą w odległości pięciuset metrów.

– Pali się – szepnął p. Lecoeur pod wpływem wielkiego wzruszenia.

– Tak – odrzekł Zefiryn Xirdal, nie mogąc wymówić nic więcej.

Powoli jednak, uspokoiwszy się, zaczęli się przyglądać dokładniej leżącej masie.

Meteor istotnie był w stanie rozżarzonym. Temperatura jego musiała być ponad tysiąc stopni i być bliską punktu topliwości. Skład tego ciała gąbczasty uwidoczniał się obecnie, potwierdzając uwagę obserwatorjum w Greenwich, porównywającego je z gąbką. Powierzchnię, nieco ciemniejszą przez oziębienie spowodowane promieniowaniem, przerzynały liczne kanały, które pozwalały oku sięgnąć w głąb, gdzie metal rozpalony był do czerwoności. Kanały te, rozdzielone, pokrzyżowane, wygięte w liczne zakręty, tworzyły niezliczoną ilość komórek, skąd wydobywało się ze świstem rozpalone powietrze.

Pomimo że meteor był silnie spłaszczony swym zawrotnym upadkiem, rozróżnić można było jeszcze jego kształt kulisty. Górna część zakreślała dość prawidłową linję kulistą, dolna zaś, zmiażdżona, łączyła się ściśle z chropowatością gruntu.

– Ale… on się zsunie do morza! – zawołał p. Lecoeur po kilku chwilach.

Zefiryn Xirdal milczał.

– Twierdziłeś, że upadnie na pięćdziesiąt metrów od brzegu!

– Jest oddalony o dziesięć metrów, gdyż należy brać pod uwagę połowę jego średnicy.

– Dziesięć to nie pięćdziesiąt.

– Odchylenie jest następstwem burzy.

Po tej wymianie słów obaj milcząc przypatrywali się masie złota.

W istocie niepłonną była obawa p. Lecoeur’a. Meteor upadł o dziesięć metrów od ostatniego zrębu nadmorskich skał, na zbocze łączące ten zrąb z resztą wyspy. Ponieważ promień tego ciała wynosił pięćdziesiąt pięć metrów, jak to słusznie twierdziło obserwatorium w Greenwich, przeto meteor wystawał o czterdzieści pięć metrów nad próżnią. Olbrzymia masa metalu, rozmiękczona ciepłem i wystająca ponad skalistą ścianę, rozlała się jak gdyby wzdłuż niej, zwieszając się żałośnie prawie aż do powierzchni morza. Lecz druga jego część, wprost wtłoczona w skałę, utrzymywała całość nad powierzchnią oceanu.

Oczywiście, jeżeli nie spadał, to dlatego, że był w równowadze. Równowaga ta wszakże była bardzo niestała, i każdy rozumiał, że przy najmniejszem wstrząśnieniu ten bajeczny skarb spadłby w otchłań. Poruszony ze swej posady toczyłby się, niepowstrzymany żadną siłą, po pochyłości do chwili, aż morze zamknęłoby się nad niem.

– Tem bardziej należy się śpieszyć – pomyślał nagle p. Lecoeur, oprzytomniawszy. – Byłoby szaleństwem marnotrawić czas na niemądrem rozmyślaniu ze szkodą swych interesów.

Nie tracąc chwilki czasu, zawiesił flagę francuską poza domkiem na maszcie, na tyle wysokim, ażeby ją dostrzeżono na okrętach, stojących w porcie. Sygnał ten, jak mogliśmy się o tem przekonać, został zauważony i zrozumiany. Atlantic wypłynął natychmiast na morze, kierując się ku najbliższej stacji telegraficznej, ażeby wysłać pod adresem banku Roberta Lecoeur przy ulicy Drouot w Paryżu telegram następujący: „Meteor spadł, sprzedać”.

W Paryżu wykonają rozkaz, p. Lecoeur zaś będzie zbierał nielada żniwo, grając na pewne. Skoro wieść o upadku meteoru rozniesie się, akcje kopalniane spadną ostatecznie. P. Lecoeur je odkupi w doskonałych warunkach. W każdym razie sprawa ma swą dobrą stronę, a tak czy inaczej, pana Lecoeur nie ominie pokaźna liczba mi-ljonów.

Zefiryn Xirdal, obojętny na te pospolite sprawy, trwał dalej w swem rozmyślaniu, gdy nagle usłyszał poza sobą głośny krzyk ludzki. Odwróciwszy się, zobaczył turystów z p. de Schnack’iem na czele, którzy wtargnęli do jego siedziby. To było nie do zniesienia! Xirdal, nabywając grunt, chciał być panem u siebie. Oburzony byt tem bezprawiem.

Krokiem szybkim podążył do zaborców.

Delegat Grenlandji wyszedł naprzeciw niego.

– Jakże pan mógł wejść do mnie? – spytał go Xirdal. – Czy nie widziałeś pan napisów?

– Niech pan wybaczy – odrzekł grzecznie p. de Schnack – spostrzegliśmy je doskonale, ale sądziliśmy, że w okolicznościach tak wyjątkowych wyłamanie się z pod praw ogólnie przyjętych można wybaczyć.

– Okoliczności wyjątkowe? – spytał Xirdal naiwnie. – O jakich wyjątkowych okolicznościach pan mówi?

Postawa p. de Schnack’a słusznie wyrażała pewne zdziwienie.

– Jakie okoliczności wyjątkowe? – powtórzył. – Czy to ja mam pana powiadomić, że meteor whastoński spadł dopiero co na tej wyspie?

– Doskonale wiem o tem – oświadczył Xirdal. – Ale w tem niema nic wyjątkowego. Upadek meteoru jest faktem bardzo zwykłym.

– Ale nie meteoru ze złota!

– Złoty czy nie złoty, meteor, to meteor.

– Ci panowie i te panie nie są tego zdania – odparł p. de Schnack, pokazując na rzeszę turystów, z których większa część nie rozumiała ani słowa z tej rozmowy. – Wszystkie te osoby przyjechały jedynie w celu zobaczenia upadku meteoru whastońskiego. Pan przyzna, że byłoby zbyt przykro po trudach podróży być zatrzymanym przez ogrodzenie z drutów.

– Prawda – odrzekł Xirdal pojednawczo.

Po tej odpowiedzi należało się spodziewać, że sprawa dobry weźmie obrót, gdy p. de Schnack niezręcznie dodał:

– Ja zaś tem mniej miałem powodów do zatrzymania się przed ogrodzeniem, że przeszkadzało ono wypełnieniu urzędowego zlecenia, które mi powierzono.

– Zlecenie? jakie?

– Ażeby objąć w posiadanie meteor w imieniu Grenlandji, której jestem przedstawicielem.

Xirdal skoczył.

– Wejść w posiadanie meteoru! – zawołał. – Pan oszalał, mój dobry panie!

– Nie widzę, dlaczegoby tak być miało – odparł p. de Schnack tonem urażonym. – Meteor spadł na terytorjum Grenlandji. Należy zatem do rządu Grenlandji, ponieważ nie należy do nikogo.

– Ile słów, tyle błędów – zaprzeczył Zefiryn Xirdal z wzrastającą gwałtownością. – Najpierw meteor nie spadł na terytorjum Grenlandji, lecz na mojem własnem terytorjum, zważywszy, że Grenlandja odstąpiła mi je urzędownie i za pieniądze. Następnie, meteor należy do kogoś, tym kimś zaś – to ja.

– Pan?

– Nie kto inny.

– Z jakiego tytułu?

– Na mocy wszystkich możliwych tytułów, kochany panie! Beze mnie meteor ciążyłby jeszcze w przestworzu, dokąd pomimo pańskiej godności nie poszedłbyś go tam szukać. Jakże mógłby nie do mnie należeć, kiedy jest u mnie i kiedy ja go ściągnąłem na ziemię?

– Co pan mówi? – nalegał p. de Schnack.

– Mówię, że to ja ściągnąłem go na ziemię. Zresztą nie omieszkałem powiadomić o tem Konferencję Międzynarodową, która podobno zebrała się w Waszyngtonie. Spodziewam się, że po mojej depeszy jej prace zostały przerwane.

P. de Schnack patrzał się na swego rozmówcę z pewnego rodzaju wahaniem: miałże do czynienia z kpiarzem czy z warjatem?

– Panie – odpowiedział – brałem udział w Konferencji Międzynarodowej, mogę pana upewnić, że odbywała posiedzenia, kiedy opuszczałem Waszyngton. Muszę również pana upewnić, że nic nie wiem o depeszy przez pana wzmiankowanej.

P. de Schnack był szczery. Nieco głuchy, nie słyszał ani słowa z depeszy, którą czytano, jak to się zwykle dzieje w każdym szanującym się parlamencie, wśród piekielnego hałasu prywatnych rozmów.

– Nie przeszkadza to, że ją wysłałem – mówił Zefiryn Xirdal z coraz większem ożywieniem. – Czy doszła do miejsca swego przeznaczenia, czy nie, to nie wpływa bynajmniej na moje prawa do meteoru.

– Pana prawa… – odparł p. de Schnack, którego gniewała również ta niespodziewana dyskusja. – Czy w istocie śmiesz pan rościć jakiekolwiek prawa do tego meteoru?

– Co, miałbym się może krępować! – wykrzyknął Xirdal tonem drwiącym.

– Meteor wartości sześciu tryljonów franków!

– I cóż z tego? Gdyby był wart trzysta tysięcy miljonów miljardów tryljardów, nie przeszkadzałoby mu to należeć do mnie!

– Do pana!… to są żarty! Jeden człowiek miałby posiadać więcej złota niż reszta świata! toby było nie do zniesienia!

– Nie wiem, czy byłoby do zniesienia, czy też nie – zawołał Zefiryn Xirdal. – Wiem tylko jedno, że meteor należy do mnie.

– Zobaczymy – zakończył p. de Schnack oschłym tonem. – Narazie pan pozwoli, że pójdziemy dalej.

To mówiąc, delegat uchylił zlekka kapelusza, na znak zaś, dany przez niego, przewodnik ruszył naprzód. P. de Schnack podążył za nim, a za p. de Schnack’iem podążyła rzesza trzechtysiączna.

Zefiryn Xirdal, stojąc na swych długich nogach, patrzył na przechodzący tłum, który zdawało się, że go nie widzi. Wzburzony był wielce. Wejść do niego bez pozwolenia i zachowywać się jak w kraju zdobytym! Zaprzeczać jego prawom! Przechodziło to wszelkie granice!

Co jednak miał począć z tym tłumem! To też, skoro minął go ostatni przechodzień, zawrócił, dążąc do swego domku. Dając się zwyciężyć, nie dał się przekonać. A idąc dał wolne ujście swej żółci:

– To wstrętne… wstrętne – powtarzał bez końca, wymachując rękoma jak semafor.

Tymczasem tłum śpieszył za przewodnikiem, który wreszcie zatrzymał się przed ostatnim krańcem wyspy. Nie można było już iść dalej.

P. de Schnack i Wharf dogonili go wkrótce. Następnie szli pp. Forsyth i Hudelson, Francis i Jenny, Omikron, mr. Seth Stanfort i mrs. Arkadja Walker. A za nimi cała ta rzesza ciekawych, którą okręty przywiozły na wybrzeże morza Bafińskiego.

W istocie dalej już iść nie było można. Gorąco nie do wytrzymania nie pozwoliło im uczynić ani kroku więcej.

Zresztą krok ten byłby zbyteczny. Z odległości mniej więcej czterystu metrów ukazywała się złota kula i wszyscy mogli ją podziwiać, jak Zefiryn Xirdal i p. Lecoeur podziwiali ją przed godziną. Nie promieniowała tak jak podczas swej podróży w przestworzu, lecz blask jej był tak wielki, iż oczy zaledwie mogły go znieść. Słowem niedostępną była w przestworzu, niedostępną obecnie na ziemi.

W tem miejscu wybrzeże zaokrąglało się w kształcie płaskich skał, zwanych przez tubylców Unalek. Pochylone w stronę morza, kończyło się ono skałą pionową, wznoszącą się na trzydzieści metrów ponad poziom morza. Meteor spadł na brzegu tego płaskowzgórza, kilka metrów więcej na prawo, a byłby znikł w otchłani u podnóża urwiska.

– Tak – szepnął niepowściągliwie Francis Gordon – dwadzieścia metrów dalej, a byłby na dnie…

– Skąd niełatwo byłoby go wydobyć – dodała mrs. Arkadja Walker.

– Ech! p. de Schnack nie trzyma go jeszcze w ręku – zauważył mr. Seth Stanfort. –Jeszcze dużo wody upłynie, nim go zagarnie rząd grenlandzki.

Zapewne, w każdym jednak razie prędzej czy później będzie jego właścicielem.

Należy być tylko cierpliwym. Ostygnie z pewnością, szczególnie wobec zbliżania się zimy polarnej.

chamet_31.jpg (158945 bytes)

Mr. Dean Forsyth i mr. Sydney Hudelson stali nieruchomi, niby zahipnotyzowani widokiem tej masy złotej, gorejącej w ich oczach. Obaj chcieli się zbliżyć i obaj cofnąć się musieli, jak również niecierpliwy Omikron, który o mało nie został usmażony jak rostbeef. Na odległości czterystu metrów temperatura dosięgała pięćdziesięciu stopni, a gorąco, promieniujące od meteoru, tamowało oddech.

– Ależ… on jest tu… na tej wyspie… nie na dnie morza… nie jest dla nas stracony… jest w rękach tej szczęśliwej Grenlandji… Czekać tylko… należy czekać.

Oto co powtarzali podnieceni turyści, zatrzymani duszącem gorącem na zakręcie skały.

Tak, czekać… A ile czasu? Może meteor nie ostygnie prędzej jak za miesiąc lub dwa? Tego rodzaju masy metalowe, o tak wysokiej temperaturze, zachowują długo swoją ognistość. Zaszło to już z meteorami daleko mniejszej objętości.

Trzy godziny minęło, a nikt nie pomyślał o powrocie. Czyż chciano doczekać chwili, kiedy meteor będzie dostępny? Nie stanie się to wszakże ani dziś, ani jutro. O ile nie rozbije się tu namiotów i żywność nie będzie zapewniona, trzeba będzie wracać na okręty.

– Mr. Stanfort – pytała mrs. Arkadja Walker – czy kilka godzin wystarczy dla ostudzenia tego pałającego meteoru?

– Ani kilka godzin, ani kilka dni, mrs. Walker.

– Wracam więc na Oregon, a powrócę tu później.

– Podzielam w zupełności zdanie pani – odpowiedział mr. Stanfort – i uczynię to samo, udając się w stronę Mozika. Musi już być pora śniadania.

Było to najrozsądniejsze wyjście, ale o wyjściu tem ani słyszeć nie chcieli pp. Forsyth i Hudelson pomimo nalegań Francisa i Jenny.

Napróżno tłum oddalił się po pewnym czasie, napróżno nawet p. de Schnack zdecydował się powrócić do Uperniviku; dwaj manjacy trwali uporczywie przy swym meteorze.

– Ależ wkońcu, ojcze, idziesz czy nie? – spytała po raz dziesiąty Jenny Hudelson około drugiej po południu.

Za całą odpowiedź doktor postąpił kilkanaście kroków naprzód. Ale musiał się cofnąć natychmiast. Miał wrażenie, że dostał się przed paszczę jakiegoś pieca. Mr. Dean Forsyth, który za nim podążył, musiał uciec czem prędzej.

– Wuju – odezwał się zkolei Francis Gordon – panie Hudelson, wielki czas, ażebyście powrócili na okręt. – Wszak meteor nie ucieknie, Nie nasyci naszych żołądków swym widokiem.

Próżne wysiłki. Dopiero wieczorem pp. Forsyth i Hudelson, upadając ze znużenia i osłabienia, zgodzili się na opuszczenie stanowiska z mocnem postanowieniem powrotu nazajutrz.

Oczywiście powrócili, ale ku swemu wielkiemu zdziwieniu zatrzymani zostali na wstępie siłą zbrojną, składającą się z pięćdziesięciu ludzi. Była to cała załoga grenlandzka, przeznaczona do utrzymania porządku przy cennym meteorze.

Przeciw komu przedsięwziął rząd grenlandzki tę ostrożność? Przeciw Zefirynowi Xirdal? W takim razie pięćdziesięciu ludzi było dużo. Tem bardziej, że meteor bronił się doskonale sam. Jego żar nakazywał uszanowanie nawet najśmielszym. Zaledwie można było przystąpić do niego na jeden metr bliżej niż wczoraj. W ten sposób p. de Schnack mógł dopiero za kilka miesięcy objąć meteor w posiadanie w imieniu Grenlandji.

Bądź co bądź, nakazano strzec meteor. Skoro chodzi o pięć tysięcy siedmset ośmdziesiąt ośm miljardów, czyż ostrożność mogłaby być zbyt wielką?

Na prośbę p. de Schnack’a jeden okręt wyruszył do stacji telegraficznej, aby podać wielką nowinę całemu światu. Za czterdzieści ośm godzin wszyscy będą o niej wiedzieli. Czy to nie popsuje planów p. Lecoeur? W żadnym razie. Atlanticwyruszył o dwadzieścia cztery godzin wcześniej, a zważywszy nieporównaną jego szybkość, bankier miał do rozporządzenia trzydzieści sześć godzin, a to wystarczy, aby zakończyć pomyślnie tranzakcję.

Jeżeli rząd grenlandzki zadowolił się pięćdziesięciu ludźmi, do jakiego stopnia musiał być zadowolonym, stwierdzając, że po południu liczba ta wzrosła do siedmdziesięciu.

Około południa pewien krążownik stanął w porcie Upernivik. Na jego maszcie powiewała flaga gwiaździsta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Zaledwie zarzucił kotwicę, dwudziestu ludzi pod komendą oficera wysiadło z niego, udając się na posterunek w bliskości meteoru.

Widząc załogę zwiększoną, p. de Schnack nie wiedział, czy ma się smucić, czy cieszyć. Wzmocniona straż przy cennym meteorze była mu na rękę, ale wylądowanie uzbrojonych marynarzy amerykańskich zaniepokoiło go wielce. Oficer, do którego się był zwrócił, nie mógł go objaśnić w tym względzie. Był posłuszny rozkazom swej władzy i nic więcej nie wiedział.

P. de Schnack postanowił wyrazić swe żale dowódcy krążownika, ale gdy chciał uskutecznić swój zamiar znalazł się w nowym kłopocie.

W ciągu nocy przybył drugi krążownik, tym razem angielski. Dowódca dowiedziawszy się, że meteor spadł, wysadził na ląd na wzór amerykańskiego kolegi dwudziestu marynarzy, którzy pod komendą drugiego oficera udali się przyśpieszonym krokiem w kierunku północno-zachodnim wyspy.

P. de Schnack zaniepokoił się na dobre. Co to miało znaczyć? A niepokój jego, w miarę jak czas upływał, narażony był na ciężkie próby. Po południu zarzucił kotwicę trzeci krążownik o fladze trójkolorowej: a w dwie godziny później dwudziestu marynarzy francuskich pełniło straż przy meteorze.

Okoliczności wikłały się coraz bardziej. W nocy z 21 na 22 przybył krążownik rosyjski. Poczem 22 za dnia przybyły kolejno statki japoński, włoski, i niemiecki. Nazajutrz 25-go argentyński i hiszpański wyprzedziły na małą odległość statek chilijski, za którym sunęły portugalski i holenderski.

25 sierpnia szesnaście statków wojennych, w tej liczbie Atlantic, który już powrócił, tworzyły w porcie Uperniviku eskadrę międzynarodową, jakich jeszcze nie widziały te strony podbiegunowe. A przecież każdy wysłał na ląd dwudziestu ludzi pod dowództwem oficera, przeto trzystu dwudziestu marynarzy i szesnastu oficerów różnych narodowości pilnowało gruntu, którego pięćdziesięciu żołnierzy grenlandzkich pomimo całej ich odwagi, nie mogłoby obronić.

Każda załoga przynosiła nowe wiadomości, wiadomości te zaś nie musiały być pomyślne, sądząc po następstwach. O ile było pewne, że konferencja międzynarodowa odbywa swe posiedzenia, o tyle niemniej było pewnem, że czyni to tylko dla formy. Obecnie decyzja należała do dyplomacji… dopóki – dodawano poufnie – nie rozstrzygną jej działa. Wymiana zdań w ministerjach dokonywała się z pewnem podnieceniem, niepozbawionem niechęci.

Wraz ze zwiększaniem się liczby okrętów zwiększał się również niepokój. Nie było żadnej pewności, ale głuche pogłoski chodziły po sztabach, po załogach, i stosunki zaostrzały się z dnia na dzień między wojskami okupacyjnemi.

Jeżeli z początku komodor amerykański zaprosił był do swego stołu kolegę angielskiego, a ten, odpowiadając na jego grzeczność, ze swej strony korzystał ze sposobności, ażeby okazać swą życzliwość komendantowi krążownika francuskiego, to obecnie rzeczy się miały inaczej. Każdy siedział zamknięty u siebie, wypatrując, z której strony nadciągnie wiatr, zwiastun przyszłych burz, ażeby do tego zastosować swoje postępowanie.

Przez ten czas Zefiryn Xirdal nie przestawał się gniewać. Pana Lecoeur aż uszy bolały od tych jego ciągłych oskarżeń, napróżno wszakże przemawiał do jego zdrowego rozsądku.

– Musisz wkońcu zrozumieć, kochany Zefirynie, że p. de Schnack ma słuszność, twierdząc, iż to niepodobieństwo pozostawić w rękach jednej istoty sumy tak olbrzymiej. Jest rzeczą naturalną, że narzucają jej pośrednictwo. Ale pozwól mi działać. Skoro minie pierwsze wzruszenie, ja zkolei wdam się w tę sprawę i jestem głęboko przekonany, że nie odmówią nam uznania większej części naszych praw. Cośkolwiek otrzymam, nie ulega wątpliwości.

– Cośkolwiek! – oburzał się Xirdal. –Nie obchodzi mnie wcale to twoje cośkolwiek. Cóż począłbym z tem złotem? Czyż ono mi jest potrzebne?

– A zatem – odezwał się p. Lecoeur – dlaczego się tak przejmujesz?

– Dlatego, że meteor do mnie należy. Oburzam się, że chcą mi go zabrać. Nie zniosę tego.

– I cóż poczniesz wobec całego świata, mój biedny Zefirynie?

– Nie wiem. Ale cierpliwości!… Już jak ten osobnik w postaci delegata odważył się rościć sobie prawa do mojego meteoru, było to wstrętne. A cóż powiedzieć dzisiaj?… Dziś, ile państw, tyle złodziei. Nie mówiąc już o tem, że będą z sobą walczyły, o ile mi wiadomo… Do djaska, czy nie lepiejbym był zrobił, zostawiając go w przestworzu! Zdawało mi się, że będzie to nielada farsą, jeżeli go ściągnę na ziemię. Sprawa ta zajęła mnie… gdybym był wiedział! – Biedne człeczyny, nie mające dziesięciu sous w kieszeni, chcą teraz walczyć o miljardy!… Mów sobie co chcesz, a jest to coraz bardziej wstrętne.

Xirdal nie dał się przekonać.

W każdym razie nie miał słuszności gniewać się na p. de Schnack’a. Biedny delegat, mówiąc między nami, nie miał się również z czego cieszyć. To opanowanie terytorjum grenlandzkiego nie było rzeczą wesołą, a horoskopy majątkowe republiki opierały się na bardzo kruchych podstawach. Co miał jednakże począć? Czyż mógł przy pomocy swoich pięćdziesięciu ludzi wrzucić do morza trzystu dwudziestu marynarzy obcych, zbombardować, wysadzić w powietrze lub zatopić szesnaście tych olbrzymów opancerzowanych, które go otaczały?

Nie, oczywiście nie mógł. Ale to, co mógł uczynić, a przynajmniej co był powinien, to zaprotestować w imieniu swego kraju przeciw zgwałceniu ojczystej ziemi.

Pewnego dnia, kiedy komendanci angielski i francuski udali się wspólnie na zwiedzenie lądu, p. de Schnack, korzystając ze sposobności, zażądał od nich objaśnień i zadał im kilka pytań w półurzędowym charakterze, których dyplomatyczne umiarkowanie nie wykluczało gwałtownych porywów.

Odpowiedzi udzielił angielski komodor.

– P. de Schnack – mówił on – nie powinien mieć powodu do niepokoju. Komendanci okrętów w porcie stosują się tylko do rozkazów swych władz. Nie jest ich rzeczą dyskutowanie lub zastanawianie się nad rozkazami, ale tylko ich wykonanie. Przypuszczają jednak, że pobyt obcych wojsk na terytorjum grenlandzkiem nie ma innego celu, prócz utrzymania porządku wobec napływu ciekawych, istotnie znacznego, przewidywano zaś go jeszcze znaczniejszym. Co więcej, p. de Schnack powinien być o tyle spokojniejszy, że sprawa cala podlega dopiero badaniu i że prawa każdego będą zarówno uszanowane.

– Zupełnie słuszne – dodał komendant francuski.

– Ponieważ wszystkie prawa będą uszanowane, będę zatem mógł bronić swoich – zawołał nagle jeden z obecnych, przerywając bez ceremonji rozmowę.

– Z kim mam zaszczyt? – spytał komodor.

– Mr. Dean Forsyth, astronom z Whastonu, prawdziwy ojciec, prawowity właściciel meteoru – odpowiedział zagadnięty z powagą, podczas gdy p. de Schnack wzruszał lekko ramionami.

– Ach, bardzo dobrze! – odrzekł komodor. – Pańskie nazwisko jest mi doskonale znane, mr. Forsyth… Ależ oczywiście, jeżeli masz jakie prawa, dlaczego nie miałbyś się upominać o nie.

– Prawda? – zawołał inny z obecnych. – A co ja mam powiedzieć o swoich? Czyż to nie ja, doktor Hudelson, nie ja pierwszy dałem znać światu o zjawieniu się meteoru?

– Pan!… – zaprzeczył mr. Dean Forsyth, obracając się nagle, jak gdyby go żmija ukąsiła.

– Ja.

– Szarlatan z przedmieścia będzie rościł sobie prawa do takiego odkrycia.

– Jak również ignorant pańskiego gatunku.

– Fanfaron, który nie wie nawet, z jakiej strony patrzeć trzeba przez lunetę!

– Kpiarz, który nie widział nigdy teleskopu.

– Ignorant, ja!…

– Ja szarlatan!…

– Nie o tyle jestem ignorantem, ażebym nie umiał zdemaskować szalbierza.

– Nie o tyle jestem szarlatanem, ażebym nie znalazł środka na złodzieja.

– Tego już za wiele! – krzyknął głosem zdławionym mr. Dean Forsyth, kipiąc cały. – Niech się pan strzeże!

Dwaj współzawodnicy, rzucając na siebie złowieszcze spojrzenia, wygrażali sobie pięściami, i zajście to miałoby opłakany koniec, gdyby nie pośrednictwo Francisa i Jenny, którzy się rzucili między walczących.

– Wuju! – wołał Francis Gordon, wstrzymując go silną ręką.

– Ojcze… błagam cię… Ojcze – błagała Jenny cała we łzach.

– Kto są ci dwaj opętani? – spytał Zefiryn Xirdal mr. Seth Stanfort’a, około którego znalazł się przypadkiem podczas tej tragi-farsy.

W podróży nie obowiązują względy światowe, przeto mr. Stanfort odpowiedział bez ogródki nieznajomemu, który również go w ten sposób zagadnął:

– Niepodobna, żebyś pan nie słyszał o Dean Forsyth’cie i o doktorze Sydney Hudelson’ie.

– Dwu astronomach z Whastonu?

– Właśnie.

– Ci, którzy odkryli meteor?

– Ci sami.

– O cóż się tak sprzeczają?

– Nie mogą się zgodzić o pierwszeństwo odkrycia.

Zefiryn Xirdal wzruszył pogardliwie ramionami.

– Jest też o co! – rzekł.

– I obaj upominają się o swe prawa do meteoru – odezwał się mr. Seth Stanfort

– Pod pozorem, że obaj spostrzegli go przyprzypadkiem na niebie?

– Tak jest w istocie.

– Nie brak im odwagi – oświadczył Zefiryn Xirdal. – Ale co znaczą w tem wszystkiem ten młodzieniec i ta panna?

Mr. Seth Stanfort objaśnił go z całą uprzejmością. Opowiedział, jakie okoliczności spowodowały zerwanie dwojga narzeczonych i jaka niedorzeczna zazdrość i jaka silna nienawiść, dzieląc rodziny, złamała ich czułe i wzruszające przywiązanie.

Zdawało się, iż Xirdal był tem mocno przejęty. Spoglądał w ten sposób, w jaki badał zjawiska, na mr. Dean Forsyth’a i na powstrzymującego go Francis Gordon’a, na Jenny Hudelson, obejmującą swemi słabemi ramionami rozjątrzonego ojca. Skoro mr. Seth Stanfort skończył swoje opowiadanie, Zefiryn Xirdal, nie podziękowawszy mu wcale, krzyknął doniosłym głosem: „Tego już za wiele!” i oddalił się wielkiemi krokami. Opowiadający flegmatycznie powiódł wzrokiem za oddalającym się oryginałem i wrócił do mrs. Arkadji Walker, wyjątkowo opuszczonej podczas tej krótkiej rozmowy.

Tymczasem Zefiryn Xirdal nie mógł przyjść do siebie. Ruchem gwałtownym otworzył drzwi domku.

– Wuju – rzekł do pana Lecoeur, który zerwał się na ten gwałtowny okrzyk – oświadczam, że to już jest zbyt wstrętne.

– Cóż znów nowego? – zapytał p. Lecoeur.

– Meteor. Zawsze ten przeklęty meteor!

– Cóż zrobił ten meteor?

– Zabiera się poprostu do spustoszenia ziemi. Już zliczyć nie można jego niecnych postępków. Nietylko że zmienił wszystkich tych ludzi w złodziei, lecz zamierza wywołać krwawe zaburzenia w świecie całym, siejąc wszędzie niezgodę i walkę. I to nie wszystko jeszcze. Czy nie pozwolił sobie poróżnić narzeczonych? Idź, wuju, zobacz tę panienkę, a przekonasz się o tem. Wzruszyłaby słup przydrożny. Wszystko to ostatecznie jest zbyt wstrętne.

– Co za narzeczem? O jakiej panience mówisz? Cóż za nowe urojenie? – spytał p. Lecoeur osłupiały.

Zefiryn Xirdal nie raczył odpowiedzieć.

– Tak, to jest zbyt wstrętne – podjął z gwałtownością. – Ach, co nie, to nie! Tak dalej iść nie może. Potrafię pogodzić wszystkich i to na dobre!

– Co za głupstwo zamierzasz, Zefirynie?

– Zaiste, nie jest to tak trudne. Poprostu wpakuję ten ich meteor do wody.

P. Lecoeur zerwał się na równe nogi. Twarz jego zbladła pod naciskiem gwałtownego wzruszenia. Ani na chwilę nie pomyślał, że Xirdal mówi pod wpływem gniewu i że nie jest władny urzeczywistnić swych gróźb. Dał dowód, jak daleko sięga jego władza. Po nim należało spodziewać się wszystkiego.

– Nie uczynisz tego, Zefirynie – zawołał p. Lecoeur.

– Przeciwnie, uczynię. Nic mnie nie powstrzyma. Dość mam już tego i wezmę się zaraz do dzieła.

– Ależ nie pomyślisz nieszczęsny…

W tej chwili p. Lecoeur przerwał. Myśl genjalna, świetna, szybka jak błyskawica, zrodziła się nagle w jego głowie. Niewiele czasu potrzeba było dla tego dowódcy walk pieniężnych, aby uprzytomnić sobie wszystkie jej dodatnie i ujemne strony.

– W samej rzeczy! – wyszeptał.

Nowy wysiłek myśli potwierdził trafność projektu. Zwrócił się tedy do Zefiryna Xirdal’a.

– Nie będę cię dłużej powstrzymywał – rzekł wręcz – jak człowiek, dla którego każda minuta jest godziną. – Chcesz wrzucić meteor do morza? Dobrze. Ale nie mógłbyś mi darować kilku dni?

– Jestem zmuszony – zawołał Xirdal. – Muszę poddać maszynę całkowitej zmianie, żądając od niej nowego działania. Zmiany te zajmą mi od pięciu do sześciu dni.

– To znaczy do 5 września.

– Tak.

– Bardzo dobrze – rzekł p. Lecoeur i wyszedłszy, szybko podążył w stronę Uperniviku, podczas gdy chrzestny jego syn zasiadł do pracy.

Nie tracąc czasu, p. Lecoeur kazał się zawieść na Atlantic, nad którym ukazały się niebawem kłęby dymu. W dwie godziny później jego właściciel wracał na ląd; Atlantic zaś, płynąc całą siłą pary, znikł wkrótce z horyzontu.

Jak wszystko, co genjalne, plan p. Lecoeur był zadziwiająco prosty.

Mając przed sobą dwa wyjścia: albo dać znać o zamysłach swego chrzestnego syna wojsku międzynarodowemu i udaremnić jego działanie, albo pozostawić rzeczy swemu biegowi, p. Lecoeur wybrał drugie.

W pierwszym razie liczyć mógł na wdzięczność zainteresowanych rządów. Udzielonoby mu niezawodnie pewnej części skarbu, który ocalał dzięki jego pośrednictwu. Ale jaka będzie ta część? Śmiesznie mała zapewne i jeszcze bardziej nikła wskutek zmniejszenia wartości złota, spowodowanego olbrzymim napływem tego metalu.

Jeżeli zaś przeciwnie zachowa milczenie, to nietylko, że zniweczy w zarodku wszelkie klęski, których przyczyną może stać się ta szkodliwa masa złota, jak potok niszczycielski ogarniająca całą powierzchnię kuli ziemskiej, ale uniknie wielu nieprzyjemności osobistych, a wzamian zapewni sobie wielkie korzyści. Tajemnica, która przez pięć dni będzie wyłączną jego własnością, wielce może mu się przydać. Dość mu będzie wysłać za pośrednictwem Atlanticu nową depeszę pod adresem ulicy Drouot, w której znajdą się następujące słowa: „Niespodziewane zdarzenie nastąpi. Kupujcie kopalnie w nieograniczonej ilości.”

Rozkaz ten był łatwy do spełnienia. Upadek meteoru był znany wszystkim, akcje więc kopalni złota musiały spaść do minimum. Bez wątpienia sprzedawano je po cenach najniższych i bez wahania. Co za sensacja, jak się dowiedzą o katastrofie! Z jaką szybkością będą szły w górę ku korzyści szczęśliwego nabywcy.

Powiedzmy zaraz, że p. Lecoeur trafnie przewidział. Depesza doszła do rue Drouot i została ściśle wykonana. Bank Lecoeur wykupił w dwa dni wszystkie akcje kopalni złota, płacąc za nie gotówką.

Co za żniwo zebrał w przeciągu dwu dni! Akcje małych kopalni po kilka centymów za sztukę; kopalni niegdyś kwitnących po dwa lub trzy franki, kopalni pierwszorzędnych po dziesięć lub dwanaście, wszystko kupował bez różnicy.

Po upływie czterdziestu ośmiu godzin pogłoska o tych zakupach zaczęła się rozchodzić po całym świecie i sprawiła wielkie wrażenie. Bank Lecoeur, firma poważna i znana ze swych udatnych obrotów, nie mogła lekkomyślnie poszukiwać akcyj tego rodzaju. Coś kryło się pod tem. Takie było ogólne wrażenie, i akcje podniosły się znacznie.

Było już za późno. P. Robert Lecoeur posiadał przeszło połowę produkcji złota na całym świecie.

Podczas tych wydarzeń w Paryżu, Zefiryn Xirdal przy pomocy narzędzi, które z sobą był zabrał, przerabiał swoją maszynę. Nazewnątrz dodał rurki osobliwego kształtu w ognisku dwu nowych reflektorów. W terminie wyznaczonym 3 września wszystko było gotowe, i Zefiryn Xirdal rozpoczął swą działalność.

Obecność chrzestnego ojca zapewniała mu wyjątkowo rzeczywiste audytorjum. Była to jedyna sposobność do popisania się swą wymową. Nie omieszkał z tego skorzystać.

– Maszyna moja – mówił, zamykając obwód elektryczny – nie zawiera w sobie nic tajemniczego ani diabelskiego. Jest to poprostu transformator. Otrzymuje elektryczność w zwykłej formie, oddaje zaś ją w udoskonalonej postaci, odkrytej przeze mnie. Ta rurka, którą widzisz i która zaczyna wirować jak szalona, jest tą, która posłużyła mi do przyciągnięcia meteoru. Przy pomocy reflektora, w którego ognisku jest położona, wysyła ona w przestrzeń prąd osobliwego gatunku, nazwany przeze mnie prądem śrubowym obojętnym. Jak to wskazuje jego nazwa, porusza się tak, jak śruba. Z drugiej strony ma własność gwałtownego odpychania wszelkiego ciała materjalnego, z którem się zetknie. Całokształt jego zwojów tworzy walec wydrążony, skąd powietrze, jak każda inna materja, jest usunięte, tak że wewnątrz tego walca niema nic. Czy rozumiesz, wuju, znaczenie tego słowa nic? Czy zdajesz sobie sprawę, że wszędzie w całej nieskończonej przestrzeni jest coś, a tylko ten mój niewidzialny walec, który wśrubowywa się w atmosferę, jest przez chwilę jedynym punktem we wszechświecie, w którym niema nic. Chwila bardzo krótka, krótsza niż trwanie błyskawicy. To miejsce, w którem panuje bezwzględna próżnia, jest wyjściem, przez które wydobywa się gwałtownemi falami niezniszczalna energja, którą więzi i skupia kula ziemska w grubych komórkach materji. Moja rola ogranicza się tylko do zniszczenia tej przeszkody.

P. Lecoeur, zaciekawiony, skupiał całą swą uwagę, ażeby nie stracić wątku tego zajmującego opowiadania.

– Jedyną rzeczą nieco trudniejszą jest ustalenie długości fali prądu śrubowego obojętnego. Jeżeli dotknie się przedmiotu podlegającego jego działaniu, to zamiast go przyciągać, będzie go odpychał. Należy więc, aby się kończył na pewnej odległości od przedmiotu, ale, o ile to podobna, najbliższej, w ten sposób, ażeby energja wyzwolona promieniowała w jego bezpośredniem sąsiedztwie.

– Ale żeby pchnąć meteor w morze, trzeba go odpychać, nie zaś przyciągać – zauważył p. Lecoeur.

– Tak i nie – odpowiedział Zefiryn Xirdal. – Uważaj dobrze, wuju. Znam odległość, jaka nas dzieli od meteoru. Odległość ta wynosi pięćset jedenaście metrów, czterdzieści ośm centymetrów. Ustalam siłę mego prądu stosownie do tego.

Mówiąc to, Xirdal manewrował opornikiem włączonym w obwód między źródłem elektrycznem a maszyną.

– Już zrobione – ciągnął dalej. – Obecnie prąd zatrzymuje się o niecałe trzy centymetry od meteoru, od strony jego wypukłości północno-wschodniej. Energja wyzwolona otacza go na tej powierzchni silnem promieniowaniem. To wszakże nie wystarczyłoby może, ażeby poruszyć masę tak ściśle przylegającą do gruntu. To też dla większej ostrożności użyję dwu innych dodatkowych sposobów.

Xirdal sięgnął ręką wewnątrz maszyny. Natychmiast jedna rurka zaczęła wirować zapamiętale.

– Niech wuj zauważy, że ta rurka wiruje inaczej niż tamta. Bo też jej działanie jest innego rodzaju. Prądy, które wydziela, są osobliwe. Nazwijmy je, jeżeli chcesz, prądami obojętnemi, prostolinijnemi, aby je odróżnić od poprzednich. Długość tych prądów nie potrzebuje być ustalona. Dążyłyby niewidzialnie w nieskończoność, gdybym ich nie skierował na wypukłość południowo-zachodnią meteoru, który je zatrzymuje. Nie radzę ci stanąć na ich drodze. Przewróciłbyś się niechybnie. Ale wróćmy do rzeczy. Czem są te prądy prostolinijne? Niczem innem tylko, na podobieństwo prądów śrubowych i zresztą wszelkich innych prądów elektrycznych, jak dźwięk, ciepło, jak światło nawet, ruchem cząsteczek materjalnych w ich stopniu najbardziej uproszczonym. Będziesz miał pojęcie o małym rozmiarze tych cząsteczek, skoro ci powiem, że uderzają na powierzchnię masy złotej, w którą się wciskają w liczbie siedmiuset pięćdziesięciu miljonów na sekundę. Jest to więc prawdziwe bombardowanie, w którem ciężar pocisków jest zastąpiony przez nieskończoną ich liczbę i szybkość. Łącząc ten nacisk z przyciąganiem, działającem na drugą stronę bryły, można otrzymać wynik zadowalający.

– A jednak meteor nie porusza się – zauważył p. Lecoeur.

– Poruszy się – zapewnił spokojnie Xirdal. – Trochę cierpliwości. Zresztą oto co nam pomoże. Z trzeciego reflektora wysyłam inne pociski atomowe, skierowane nie na sam meteor, lecz na grunt, na którym spoczywa od strony morza. Zobaczysz, jak ten grunt usuwać się będzie powoli i przy pomocy siły ciężkości, meteor zacznie staczać się po pochyłości.

Zefiryn Xirdal zanurzył znów rękę w maszynę. Trzecia rurka zadrgała zkolei.

– Patrz uważnie, wuju – powiedział. – Zdaje mi się, że się zabawimy.

 

 

Rozdział XX

który może wzbudzi żal w czytelniku, ale który napisany został przez autora, szanującego prawdę historyczną, tak jak ją podadzą w przyszłości kroniki astronomiczne.

 

krzyki pojedyncze złączyły się w jeden okrzyk, i był to jak gdyby ryk, wydobywający się z tłumu na widok pierwszego poruszenia się masy złotej.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jedną stronę. Co się stało? Byłaż to halucynacja? czy też meteor poruszył się istotnie? W takim razie jakaż była tego przyczyna? Czyż grunt miałby się uginać powoli i skarb miałby się pogrążyć w otchłani?

– Byłoby to osobliwe rozwiązanie sprawy, która wstrząsnęła światem – zauważyła mrs. Arkadja Walker.

– Rozwiązanie, które nie byłoby może najgorsze – odpowiedział mr. Seth Stanfort.

– Które byłoby najlepsze – dodał Francis Gordon.

Nie, nie pomylono się. Meteor usuwał się powoli w stronę morza. Nie można było już wątpić, że ziemia usuwa się stopniowo, jeżeli ten ruch nie ustanie, kula złota stoczy się na brzeg płaskowzgórza i zniknie w głębiach morskich.

Zapanowało ogólne osłupienie, połączone z pewnego rodzaju pogardą dla tej ziemi, niegodnej tak cudownego ciężaru. Jaka szkoda, że meteor spadł na tę wyspę, nie zaś na niewzruszone bazaltowe wybrzeża grenlandzkie, gdzie te tysiące miljardów nie byłyby narażone na stracenie dla chciwej ludzkości!

Tak, meteor usuwał się. Może to tylko kwestja godzin, a może minut, jeżeli grunt rozpadnie się nagle pod swym olbrzymim ciężarem.

Wśród tych okrzyków, wywołanych nieodwołalnością nieszczęścia, najdonioślejszym był okrzyk p. de Schnack’a:

– Żegnaj, jedyna sposobności wzbogacenia mojego kraju! Żegnaj, marzenie wzbogacenia wszystkich obywateli Grenlandji!

Co zaś do mr. Dean Forsyth’a i doktora Hudelson’a, to należało się obawiać o stan ich umysłu. Wyciągali rozpaczliwie ramiona, wołali na pomoc, jak gdyby można było śpieszyć z pomocą.

Silniejszy ruch meteoru wytrącił ich zupełnie z równowagi. Nie myśląc o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, doktor Hudelson, przerwawszy kordon straży, rzucił się w stronę masy złotej.

Niedaleko zaszedł. Przytłoczony upalną atmosferą, zachwiał się, przeszedłszy sto kroków, i runął na ziemię.

chamet_32.jpg (129960 bytes)

Mr. Dean Forsyth powinien się był cieszyć: zniknięcie współzawodnika usuwało wszelkie współzawodnictwo. Ale mr. Dean Forsyth, zanim został astronomem, był dzielnym człowiekiem, wzruszenie zaś, które go ogarnęło, wróciło mu prawdziwą jego naturę. Jego nienawiść sztuczna znikła, jak znika niepokojący sen po przebudzeniu, i zostało w jego sercu tylko wspomnienie dawnych chwil. To też mr. Dean Forsyth, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, odruchowo – niech to będzie jego chwałą – zamiast cieszyć się śmiercią przeciwnika, widząc go w niebezpieczeństwie pobiegł odważnie na pomoc dawnemu przyjacielowi.

Siły jego nie były wszakże tak wielkie jak odwaga. Zaledwie dobiegł do doktora Hudelson’a, zaledwie zdążył go odciągnąć na kilka metrów wtył, gdy upadł przy nim nieprzytomny, dusząc się również żarem, promieniującym z meteoru.

Na szczęście Francis Gordon rzucił się ku niemu, a mr. Seth Stanfort nie zawahał się podążyć za nim. Niewątpliwie nie było to obojętnem dla mrs. Arkadji Walker.

– Seth!… Seth! – wołała instynktownie, jak gdyby przerażona niebezpieczeństwem, na jakie się narażał jej dawny mąż.

Francis Gordon i Seth Stanfort w towarzystwie kilku odważniejszych widzów musieli czołgać się po ziemi, pełzać z chustką na ustach, tak duszące było powietrze. Nareszcie dotarli do mr. Forsyth’a i doktora Hudelson’a. Podnieśli ich i odciągnęli aż do granicy, której nie można było przekroczyć, nie narażając się na spalenie.

Na szczęście dwie te ofiary nieostrożności zostały uratowane. Dzięki staraniom, których im nie szczędzono, wrócili do przytomności, ale niestety! ażeby patrzeć na ruinę swych nadziei.

Meteor usuwał się powoli, popychany swym własnym ruchem na skutek uginania się powierzchni gruntu pod wpływem jego ciężaru. Jego środek ciężkości zbliżał się do brzegu urwiska, pionowo zanurzającego się w morzu.

Wzruszenie było tak wielkie, że wielotysięczny okrzyk dał się słyszeć wśród tłumu. Biegano we wszystkich kierunkach bez żadnego określonego celu. Mr. Seth Stanfort i mrs. Arkadja Walker podążyli z całą szybkością wraz z innymi w stronę morza, ażeby nie stracić najmniejszego szczegółu ze zbliżającej się katastrofy.

Na chwilę jednak błysła nadzieja. Masa złota zatrzymała się…

Ale była to tylko chwila. Nagle rozległ się przeraźliwy trzask… Skała ustąpiła i meteor znikł pod powierzchnią wody.

Jeżeli echo wybrzeża nie rozniosło rozdzierającego okrzyku tłumu, to dlatego, że zagłuszył go wybuch silniejszy niż uderzenie piorunu. Nagle niby lawina zerwał się gwałtowny prąd powietrza, przewracając do jednego wszystkich widzów.

Nastąpił wybuch meteoru. Woda, przenikając przez tysiączne otwory powierzchni do niezliczonej ilości komórek tej złotej gąbki, zamieniła się natychmiast w parę przy zetknięciu się z rozpalonym metalem, i meteor wybuchnął jak kocioł rozsadzony.

Szczątki meteoru w kształcie snopów padały na fale wśród ogłuszających świstów.

Morze uniosło się pod gwałtownem ciśnieniem wybuchu. Olbrzymia fala parła na wybrzeże i zalała je z nieprzezwyciężoną siłą. Strach ogarnął nieostrożnych, którzy zbliżyli się zbytnio do brzegu, a ratując się ucieczką, starali się dobiec do szczytu pochyłości.

Nie wszyscy jednak mieli ją dosięgnąć. Pchnięta przez kilku z towarzyszy, zmienionych w dzikie zwierzęta pod wpływem strachu, mrs. Arkadja została porwana przez falę i przewrócona. Jeszcze chwila – a powrotna fala uniosłaby ją z sobą.

Ale mr. Seth Stanfort czuwał. Pomimo że ocalenie wydało mu się prawie niemożliwem, nie namyślając się, pobiegł z pomocą w warunkach tak trudnych, że należało się spodziewać dwu ofiar zamiast jednej…

Stało się jednak inaczej. Dobiegł do młodej kobiety i opierając się całą siłą o skałę, zdołał przeciwstawić się napierającej fali. Turyści podążyli im na pomoc i odciągnęli wtył. Byli ocaleni.

Mr. Seth Stanfort nie stracił przytomności, ale mrs. Arkadja Walker okazała się mniej wytrzymałą. Usilne starania wszakże przywróciły ją do życia. Pierwsze jej słowa były zwrócone do dawnego męża.

– Przeznaczonem było, aby pan ocalił mi życie – rzekła, ściskając jego rękę i patrząc na niego z tkliwą wdzięcznością.

Meteor zaś, mniej szczęśliwy od mrs. Arkadji Walker, nie mógł uniknąć swego losu! Niedostępne dla ludzi szczątki jego spoczywały w głębiach morskich. Gdyby nawet przy niesłychanych wysiłkach zdołano dostać się do tej masy złota, nie na wiele-by się to przydało. Jądro rozerwane przez wybuch rozprysło się na wszystkie strony w morzu. P de Schnack, mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson napróżno szukali po calem wybrzeżu bodaj cząsteczki. Znikły do ostatniego centyma nęcące pięć tysięcy siedmset ośmdziesiąd ośm miljardów. Z niezwykłego meteoru nie pozostało nic.

 

 

Rozdział XXI i ostatni

stanowiący epilog tego opowiadania, a w którym mr, John Proth’owi, sędziemu z Whastonu, przysługuje ostatnie słowo.

 

łum, zaspokoiwszy swą ciekawość, zbierał się do odjazdu.

Czy był zadowolony? Tego na pewno twierdzić nie można. Tego rodzaju rozwiązanie warteż było kosztów podróży? Patrzeć na meteor z odległości co najmniej czterechset metrów, to zbyt mała pociecha! Ale trzeba było się nią zadowolić.

Czy można było przynajmniej łudzić się nadzieją, że w przyszłości drugi złoty meteor pojawi się na horyzoncie?… Nie. Wypadek tego rodzaju nie zdarza się dwa razy. Zapewne mogą istnieć w przestworzu inne meteory złote, ale możliwość dostania się ich w obręb przyciągania ziemi jest tak słabą, iż nie można brać jej pod uwagę.

Zresztą może to i dobre. Sześć tryljonów złota, rzuconych w obieg, obniżyłoby znacznie wartość tego metalu, tak wstrętnego dla niektórych, dla tych co go nie mają, lecz tak cennego według twierdzenia wszystkich innych! Nie należało więc żałować tego meteoru, który nietylko że podminowałby rynek handlowy, ale byłby wywołał wojnę na całej powierzchni ziemi.

Jednakże zainteresowani tem rozwiązaniem mieli prawo uważać się za rozczarowanych. Z jakim żalem mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson oglądali miejsce, gdzie nastąpił wybuch ich meteoru! Ciężko było wracać nie unosząc z sobą ani kawałka tego złota niebieskiego, nawet tak małego, iżeby mógł służyć jako szpilka do krawatu lub spinka do mankietów, nawet ziarnka żadnego, które możnaby schować na pamiątkę, przypuściwszy, że p. Schnack nie upomniałby się o nie dla swego kraju.

W tem wspólnem strapieniu obaj przeciwnicy zapomnieli zupełnie o swem dawnem współzawodnictwie. Czyż mogło być inaczej? Czy można przypuścić, żeby doktor Hudelson żywił urazę do tego, który naraził swe życie, aby go ocalić?

A z drugiej strony nie jestże to czysto ludzkim objawem, że mr. Dean Forsyth był życzliwie usposobiony dla człowieka, dla którego o mało nie poświęcił życia? Zniknięcie meteoru zresztą, samo przez się, pojednałoby ich prędzej czy później: meteor nieistniejący niewart był, ażeby się o niego spierano.

chamet_33.jpg (118629 bytes)

Czy myśleli o tem obaj przeciwnicy? Czy zdawali sobie sprawę, o ile spóźnionemi były ich szlachetne porywy, podczas gdy świadcząc o swej bezinteresowności, przechadzali się pod rękę w pierwszej kwadrze miodowego miesiąca ich odnowionej przyjaźni?

– Wielkie to nieszczęście – mówił doktor Hudelson – że meteor Forsyth’a zatonął.

– Meteor Hudelson’a – poprawiał mr. Dean Forsyth. – Do ciebie należał, drogi przyjacielu.

– Bynajmniej – zaprzecza] doktor. – Twoja obserwacja poprzedziła moją.

– Nastąpiła po niej.

– Co nie, to nie. Brak ścisłości w mojej odezwie do Obserwatorium w Cincinnati jest najlepszym tego dowodem. Zamiast napisać jak ty, drogi przyjacielu, od tej godziny do tej godziny, napisałem między tą godziną a tą godziną. Wielka to różnica!

Nie chciał ustąpić kochany doktor, lecz i mr. Dean Forsyth nie ustępował. Stąd nowe spory, tym razem jednak nieszkodliwe.

Zwrot ten wzruszający niepozbawiony był wszelako komizmu. Nie pobudzał jednak do śmiechu Francis Gordon’a, który powrócił do urzędowego tytułu narzeczonego swej drogiej Jenny. Młodzi ludzie korzystali jak mogli z pogody, która zawitała po tylu burzach, wynagradzając sobie czas stracony.

Okręty wojenne i inne statki podniosły kotwicę 4 września, kierując się ku południowi.

Ze wszystkich podróżnych, którzy swą obecnością wnieśli tyle ożywienia w te strony podbiegunowe, został tylko p. Robert Lecoeur i jego pseudo-siostrzeniec, zmuszeni oczekiwać na przyjazd Atlantica. Jacht powrócił dopiero nazajutrz. P. Lecoeur i Zefiryn Xirdal wyruszyli niebawem. Dość im się dał we znaki ten dodatkowy pobyt dwudziestoczterogodzinny na wyspie Upernivik!

chamet_34.jpg (122145 bytes)

Nie dość, że ich domek z desek zburzony został przez nagłe i silne podniesienie się wody, lecz nocując na świeżem powietrzu, w najopłakańszych warunkach, bez ciepłego przykrycia, przemokli i zmarzli do kości. Słabe słońce podbiegunowe bowiem nie nadawało się do dokładnego wysuszenia odzieży. Okrutne morze zabrało im wszystko, nawet walizkę i przyrządy Zefiryna Xirdal’a. Nieboszczką już wierna luneta, przez którą tyle razy badał meteor w przestworzu! Nieboszczką również maszyna, która przyciągnęła meteor na ziemię, ażeby go pogrążyć w otchłaniach wodnych.

P. Lecoeur nie mógł się uspokoić po zniszczeniu tego cudownego aparatu. Xirdal przeciwnie, śmiał się z tego. Potrafił zbudować jedną maszynę, dlaczegożby nie miał zbudować drugiej, ulepszonej jeszcze?

Oczywiście, że byłby potrafił. Niestety! nie pomyślał o tem nigdy. Jego chrzestny ojciec naglił go napróżno do tej pracy. Odkładał ją z dnia na dzień, aż doczekawszy się sędziwego wieku, zabrał swą tajemnicę do grobu.

Musimy się z tem zgodzić, że ta cudowna maszyna na wieki jest stracona dla ludzkości i że jej zasada pozostanie na zawsze nieznana, o ile nowy Zefiryn nie zjawi się po raz wtóry na ziemi.

Słowem, Zefiryn Xirdal wracał z Grenlandji biedniejszym, niż gdy do niej przybył. Nie mówiąc już o przyrządach i bogatej garderobie, pozostawił w niej rozległy grunt, o tyle trudniejszy do sprzedania, że większa jego część znajdowała się pod wodą.

Przeciwnie, jego chrzestny ojciec zebrał w tej podróży miljonowe żniwo. Miljony te znalazł bankier po powrocie na ulicę Drouot, i to było początkiem bajecznego majątku firmy Lecoeur, który utorował jej drogę do pierwszorzędnego znaczenia w świecie finansowym.

Zefiryn Xirdal co prawda niemało się przyczynił do wzrostu tego majątku. P. Lecoeur, przekonawszy się, do czego jest zdolny, często używał jego pomocy. Wszystkie odkrycia tego genjalnego umysłu wyzyskiwał bank na swój użytek. Firma ta skarżyć się nie mogła. Zawiódłszy się na kopalni niebieskiej, składała w nowych kasach znaczną część złota, wydobytego z ziemi.

Zapewne, p. Lecoeur nie był Shylokiem. Zefiryn Xirdal mógł był używać tego majątku, który był jego dziełem, w dowolnej ilości, gdyby był chciał Ale gdy mu o tem mówiono, patrzył wzrokiem tak osłupiałym, że lepiej było nie nalegać. Pieniądze? Złoto? Coby z niemi robił? Czyż na zaspokojenie jego skromnych wymagań nie wystarczała kwota pieniężna, którą miał na każde zawołanie? Do samej śmierci przychodził po nią pieszo do swego „wuja” i bankiera i nie zgodził się nigdy na opuszczenie szóstego piętra przy ulicy Cassette, ani na rozłączenie się z wdową Thibaut dawniej rzeźniczką, która trzymała ster swej gadatliwej usługi aż do ostatniej chwili jego życia.

W tydzień po zleceniu danem przez p. Lecoeur’a swemu korespondentowi w Paryżu, zniknięcie meteoru było wiadome w świecie całym. Krążownik francuski pierwszy udzielił tej nowiny najbliższemu posterunkowi telegraficznemu, skąd rozeszła się z błyskawiczną szybkością po kuli ziemskiej.

Chociaż wzruszenie było niemałe, jak łatwo się tego domyślić, uspokojenie nastąpiło dość szybko. Fakt był dokonany, nie było nad czem rozpamiętywać. Wkrótce ludzie wrócili do swych kłopotów osobistych i przestali myśleć o posłanniku niebieskim, który doczekał się końca tak opłakanego, a nawet, możnaby powiedzieć, śmiesznego.

Już zapomniano o nim, kiedy dnia 18 września Mozik zarzucił kotwicę w porcie Charleston.

Oprócz dawnych pasażerów, na Moziku znajdowała się podróżniczka, która zajęła opuszczoną przez p. de Schnack’a kajutę. Była to mrs. Arkadja Walker, chcąca tym sposobem wyrazić wdzięczność swemu dawnemu małżonkowi.

Z południowej Karoliny do Wirginji odległość nie jest zbyt znaczną, a zresztą linij kolejowych nie brak w Stanach Zjednoczonych. Nazajutrz, 19 września mr. Dean Forsyth, Francis Gordon i Omikron z jednej, mr. Hudelson z córką z drugiej strony byli zpowrotem; pierwsi dążą do wieży przy Elisabeth street, drudzy do wieżycy z Moriss street.

Oczekiwano ich z niecierpliwością. Mrs. Hudelson z córką Loo były już na dworcu whastońskim, jak również Mitz, skoro nadjechał pociąg z Charleston z podróżnikami. Istotnie mogli być wzruszeni przyjęciem, jakie ich spotkało! Francis Gordon ucałował serdecznie swą przyszłą teściową, mr. Dean Forsyth zaś uściskał serdecznie rękę mrs. Hudelson, jak gdyby nic nie było zaszło. Może nawet niktby nie wspomniał o smutnej przeszłości, gdyby nie Loo, która chciała mieć potwierdzenie nowego stanu rzeczy.

– A zatem wszystko skończone? – zawołała, rzucając się na szyję mr. Forsyth’a.

Oczywiście wszystko było skończone, na dobre skończone. Najlepszym tego dowodem, że 30 września dzwony Saint-Andrew zadźwięczały donośnie, odbijając się echem w całem mieście Whaston. Wobec licznego zgromadzenia, składającego się z rodziców i przyjaciół obu rodzin i znaczniejszych przedstawicieli grodu wirgińskiego, wielebny O’Garth dopełnił obrządku ślubnego pomiędzy Francis Gordon’em a Jenny Hudelson, którzy szczęśliwie zawinęli do portu po tylu przeszkodach i nieszczęściach.

Nikt wątpić nie będzie, że Loo brała udział w tej uroczystej chwili jako drużka, zachwycająca w swej pięknej sukni, gotowej od czterech miesięcy. Jak również, że Mitz należała do orszaku, płacząc i śmiejąc się ze szczęścia swego syna. Twierdziła, o ile ją kto słuchać chciał, że tak wzruszoną nie była nigdy.

Prawie o tej samej godzinie dopełniał się z mniejszą pompą innego rodzaju akt ślubny. Tym razem jednak ani konno ani pieszo, ani balonem udali się mr. Seth Stanfort i mrs. Arkadja Walker do sędziego John Proth’a. Siedzieli w wygodnym powozie jedno obok drugiego i trzymając się pod rękę, weszli po raz pierwszy do domu sędziego, ażeby przedstawić mu, w okolicznościach mniej dziwacznych niż swego czasu, powtórne dowody ślubne.

Sędzia spełnił swój obowiązek, łącząc po raz wtóry dwoje dawnych małżonków, rozłączonych kilkotygodniowym rozwodem, poczem skłonił się uprzejmie przed nimi.

– Dziękuję, mr. Proth – rzekła mrs. Stanfort.

– I żegnaj – dodał mr. Seth Stanfort.

– Żegnajcie, państwo Stanfort – odpowiedział mr. John Proth, który natychmiast powrócił do swoich kwiatów.

Ale pewien skrupuł trapił godnego filozofa. Skoro zaczął trzeci raz podlewać kwiaty, jego ręka przestała zraszać obfitym deszczem spragnione lewkonje.

– Żegnajcie? – wyszeptał, zatrzymując się zamyślony pośrodku alei. – Może lepiej było powiedzieć „dowidzenia!”…

Poprzednia część