Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

 

Tom II

(Rozdział X-XII)

 

99 ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

 

dompar_001.jpg (94649 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział X

JEZIORO PUTURIA.

 

ezioro Puturia, na którem Steam-House znalazł czasowe schronienie, leży o czterdzieści kilometrów na wschód od Dumoh, stolicy prowincji angidlskiej tej samej nazwy. Miasto to liczy 12.000 mieszkańców; stoi w niem stale mały garnizon angielski.

Co do nas, nie mogliśmy, jak się zdawalo, obawiać się już niczego gorszego nad tę walkę ze słoniami, z której wprawdzie wyszliśmy cało, ale straciliśmy jeden wagon i większą część naszych przyrządów, co było dla nas bardzo dotkliwem.

I ani można było myśleć o ocaleniu wagonu, który leżał rozbity o skały, a po stratowaniu przez słonie, pozostały z niego zapewne same tylko szczątki.

A wagon ten mieścił w sobie nietylko mieszkania części osób, należących do wyprawy, ale także zapasy żywności i amunicji. Pozostało nam zaledwie dwanaście naboi, ale nie spodziewaliśmy się, byśmy mieli ich potrzebować przed przybyciem do stacji kolejowej Jubbulpore. Ciężka jednak i trudna była sprawa z brakiem żywności, której nie mieliśmy żadnych zupełnie zapasów, gdyż spiżarnia znajdowała się w rozbitym wagonie. Gdyby się nawet nam udało dojechać nazajutrz do stacji, odległej jeszcze o 70 kilometrów, musielibyśmy całe dwadzieścia cztery godzin obejść się bez jedzenia.

Ha! trudna rada, musieliśmy poddać się tej smutnej konieczności, która najwięcej dawała się uczuć panu Parazardowi i przywodziła go do rozpaczy. Cierpiał niewymownie nad stratą swoich zapasów spiżarnianych, swej piwnicy i kuchni, wraz z należącemi do niej przyrządami. Nie ukrywał swej boleści, i ani myśląc o strasznem niebezpieczeństwie, jakiego uniknęliśmy prawie cudem, o mało nie płakał nad najwięcej obchodzącemi go stratami.

W chwili, gdy zebrawszy się w salonie, naradzaliśmy się, co mamy czynić w tak trudnych okolicznościach, pan Parazard ukazał się w progu i z uroczystą miną oznajmił, że ma coś nadzwyczaj ważnego do powiedzenia.

– Mów więc, panie Parazard, – rzekł pułkownik Munro, skinąwszy, aby się zbliżył.

– Panowie, – rzekł poważnie czarny nasz kuchmistrz, – wiadomo wam, że wszelkie zapasy, mieszczące się w drugim wagonie, stały się pastwą tej przeklętej katastrofy… ale gdyby nawet coś z nich zostało uratowanem, nie na wiele by się zdało, bo w braku kuchni nie mógłbym przyrządzić wam choćby najskromniejszego posiłku.

– Wiemy o tem, panie Parazard, – odrzekł pułkownik; – bardzo to nie miła przygoda, ale zaniesiemy ją filozoficznie i jeśli trzeba, będziemy pościli.

– Tak, ale jakże to bolesne dla mnie! tem więcej, że patrząc na tę gromadę nacierających na nas słoni, z których tyle padło od morderczych kul, jakiemi pozbawialiście je panowie życia…

– Fiu! fiu! panie Parazard, jakże pięknie się wyrażasz! – rzekł kapitan; – gdybyś wziął tylko kilka lekcyj, dorównałbyś wymową panu Mateuszowi Van Guitt.

Parazard uwierzył w komplement i podziękował ukłonem, poczem westchnąwszy mówił dalej:

– Niestety! panowie, ominęła mnie sposobność świetnego wykazania moich kuchmistrzowskich zdolności. Cokolwiek o tem mówią i piszą, to pewnem przecież, że mięso słoni nie w wszystkich częściach nadaje się do kuchni, niektóre bowiem są bardzo łykowate i twarde. Ale w tej olbrzymiej masie ciała znajdują się dwa wyborowe kawałki, godne zdobić stół samego wicekróla Indji. Mamże je wymieniać? czy potrzeba mówić, że ozór słonia jest niezrównanie delikatny i smaczny, zwłaszcza, jeśli jest przyrządzony sposobem mnie wyłącznie znanym… nogi zaś tego gruboskórca…

– No! no! otóż i naukowa nazwa! winszuję panie Parazard, – rzekł kapitan.

– Z nóg tedy słonia, – mówił dalej, – można sporządzić przewyborną zupę, której równej nie ma na świecie!…

– Aj! aj! panie Parazard, tak zachwalasz tę zupę, że aż nam ślinka idzie do ust, – rzekł Banks; – ale nieszczęściem z jednej, a szczęściem z drugiej strony, słonie nie podążyły za nami aż dotąd; tak więc choć z bólem serca, musimy na teraz przynajmniej wyrzec się zupy z nóg i potrawki z ozora słonia, tego, jak zapewniasz, nader smacznego, ale i bardzo niebezpiecznego zwierza.

– Gruboskórca, powiedziałby Mateusz Van Guitt, – dodał śmiejąc się kapitan.

– Przecież nie ma w tem nic niemożliwego, – odrzekł kucharz, – żeby powrócić na ląd dla zdobycia ich?

– Owszem, jest to zupełnie niemożliwe, – odrzekł Banks, – nie możemy dla smacznych kąsków narażać się na niebezpieczeństwo.

– A więc niech mi wolno będzie powiedzieć, jak boleśnie mnie dotyka ten przykry wypadek.

– Twoja boleść, panie Parazard, budzi w nas wielkie współczucie, ale trudna rada, trzeba się poddać losowi. Toteż nie martw się i przed przybyciem do stacji Jubbulpore nie myśl ani o śniadaniu ani o obiedzie, – rzekł mu pułkownik.

– Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak złożyć moje uszanowanie i odejść, – rzekł kłaniając się.

Gdyby nie ważne okoliczności, zajmujące nas, bylibyśmy się szczerze naśmieli z powagi i utrapień naszego kuchmistrza.

Do tylu przebytych niebezpieczeństw dołączyła się trudność prawie nie do zwalczenia. Banks oznajmił nam, że ani brak amunicji nie byłby dla nas tak groźnym jak brak paliwa. Od 48 godzin nie było można odnowić zapasów drzewa, niezbędnego dla ruchu maszyny, a za przybyciem do jeziora wyczerpaliśmy ostatki. Gdyby było trzeba pędzić tak do niego jeszcze godzinę, pociąg nasz stanąłby na drodze i drugi wagon doznałby losu pierwszego.

– Więc nasze położenie uważasz za groźne? – zapytał pułkownik.

– Gdyby szło tylko o powrót na wybrzeże, od którego nie bardzośmy daleko odpłynęli, – odrzekł Banks, – rzecz byłaby możliwa, bo w kwadrans moglibyśmy dobić do brzegu, ale prosta przezorność nie dozwala powracać tam, gdzie słonie niezawodnie jeszcze się znajdują. Koniecznie trzebaby przepłynąć jezioro Puturia i na południowej jego stronie szukać miejsca do wylądowania.

– Jakaż może być w tem miejscu szerokość jeziora? – zapytał pułkownik.

– Kalagani oblicza ją na siedm do ośmiu mil. W obecnych warunkach potrzebaby do ich przebycia kilku godzin, a powtarzam, że przed upływem trzech kwadransów maszyna stanie.

– A więc trzeba nam spędzić noc na jeziorze, skoro jesteśmy tu bezpieczni, a jutro z dniem uradzimy co czynić – rzekł pułkownik.

Rzeczywiście nie było innej rady, a wszyscy bardzo potrzebowaliśmy wypoczynku. Zeszłej nocy, oblężeni przez słonie, nie zamknęliśmy prawie oka, zmęczenie i bezsenność dawały nam się bardzo odczuć. A teraz zapadała ciemna noc, ciemniejsza nawet, niżby to nam było przyjemne.

Około siódmej lekka mgła zaczęła się unosić nad jeziorem. Już poprzedniej nocy ciemne chmury zalegały horyzont; wtedy mgły unosiły się o setki stóp nad ziemią, tu, z powodu parowania wód, kłębiły się nad samą ich powierzchnią, tak, że wkrótce zupełnie prawie zasłoniły widnokrąg. Była to jedna trudność więcej, na którą Banks słusznie zwrócił uwagę.

Zgodnie z jego zapowiedzią, około wpół do ósmej, dały się słyszeć ostatnie słabe gwizdnięcia Stalowego Olbrzyma, łapy naszego słonia przestały uderzać w wodę, ciśnienie zeszło do jednej atmosfery. Nie było żadnej możności zdobycia paliwa. Stalowy Olbrzym i jedyny już teraz wagon unosił się spokojnie na wodzie, ale ani o krok nie posuwał się naprzód.

Wśród tak gęstej mgły niepodobna było oznaczyć ściśle, w jakiem położeniu się znajdujemy. Przez krótki czas, w ciągu którego maszyna funkcjonowała, nasz pociąg zwrócił się ku południowo-wschodniemu wybrzeżu jeziora, aby w tej stronie szukać miejsca do wylądowania. Ponieważ jezioro Puturia ma kształt okrągławo-podłużny, mogło więc być, że Steam-House nie był bardzo oddalony od jednego z wybrzeży.

Rozmawialiśmy, robiąc rozmaite przypuszczenia, jakie mogą być następstwa obecnego naszego położenia, aż nareszcie Banks oświadczył, że trzeba zasięgnąć rady Kalaganiego.

Przywołany Hindus przybył natychmiast. Byliśmy wszyscy w sali jadalnej, oświetlonej z góry, niemającej więc okien w bocznych ścianach. Tym sposobem światło zapalonych lamp nie przedzierało się na zewnątrz; ostrożność ta była bardzo właściwą, gdyż nie dozwalała poznać włóczącym się może na wybrzeżach złoczyńcom, w jak trudnem położeniu się znajdujemy.

Zdawało mi się tak przynajmniej, że na zadane mu pytania Kalagani z początku wahał się odpowiedzieć. Wprawdzie niełatwe było to zadanie, bo należało oznaczyć stanowczo, jakie położenie nasz pociąg zajmuje na wodach jeziora; może słaby wiatr północno-zachodni oddziaływał coś na Steam-House, a może i sam prąd popychał go ku niższej części jeziora? Tak więc to jedynie chyba mogło być powodem wahania Kalaganiego.

– Odpowiedzże mi, Kalagani, – rzekł nalegając Banks, – znasz przecie dobrze rozległość jeziora Puturia?

– Bezwątpienia, – odpowiedział Hindus, – ale podczas takiej mgły jest bardzo trudno…

– Czy nie możesz choćby w przybliżeniu oznaczyć, w jakiej odległości od któregoś z najbliższych wybrzeży znajdujemy się?

Owszem, zdaje mi się, że nie będzie więcej jak półtora mili.

– Ku wschodowi?

– Tak.

– Więc gdybyśmy dobili do jego brzegu, bylibyśmy bliżej Jubbulpore niż Dumoh?

– Tak jest.

A więc trzebaby dostać się do Jubbulpore, aby zaopatrzyć się w żywność, ale kto wie, kiedy zdołamy dostać się do brzegu? Może za dzień, za dwa, a wszelkie zapasy są wyczerpane.

Ależ jeden z nas mógłby przynajmniej spróbować jeszcze tej nocy dostać się na ląd, – rzekł Hindus.

– Jakim sposobem?

– Przepływając jezioro.

– Przepłynąć półtorę mili wśród tak gęstej mgły! – zawołał Banks, – ależ byłoby to narażeniem życia.

– Nie jest to jeszcze dostateczny powód, aby przynajmniej nie spróbować, – odrzekł Hindus.

Sam nie wiem czemu, ale zdawało mi się bardzo, że mówiąc to, Kalagani nie był szczerym.

– Więc zaryzykowałbyś przepłynąć wpław jezioro! – zapytał pułkownik, bacznie wpatrując się w Hindusa.

Tak, pułkowniku, i mam powody spodziewać się że tego dokonam.

– W takim razie, mój przyjacielu, oddałbyś nam nieocenioną przysługę, – rzekł Banks. – Dostawszy się na ląd, z łatwością doszedłbyś do stacji Jubbulpore i sprowadził nam stamtąd potrzebną pomoc.

– Jestem gotów, – odrzekł tylko Hindus.

Myślałem, że pułkownik podziękuje naszemu przewodnikowi, oświadczającemu się z gotowością spełnienia tak niebezpiecznego zadania; lecz ten wpatrzywszy się w niego jeszcze baczniej jak pierwej, zawołał Gumiego.

– Gumi, – rzekł, gdy ten przyszedł, – wszak pływasz doskonale?

– Tak, panie pułkowniku.

– Czy nie byłoby za trudnem dla ciebie przepłynąć dziś w nocy półtorę mili przez spokojne fale jeziora?

– Choćby i dwie mile.

– Oto widzisz, Kalagani ofiaruje się przepłynąć jezioro do wybrzeża, znajdującego się najbliżej stacji Jubbulpore; a tak na jeziorze, jak w całej tej części Bundelkundu, dwóch ludzi odważnych i roztropnych, pomających sobie wzajemnie, daleko łatwiej niż jeden mogą dojść do zamierzonego celu. Czy chcesz towarzyszyć Kalaganiemu?

– W każdej chwili, pułkowniku.

– Nie potrzebuję nikogo, – odrzekł Kalagani, – ale jeśli pan pułkownik tego żąda, zgadzam się, aby Gumi mi towarzyszył.

– A więc ruszajcie z Bogiem – rzekł Banks, – i bądźcie tak przezorni, jak jesteście odważni. 

dompar_89.jpg (155952 bytes)

Następnie pułkownik zawołał Gumiego i dał mu po cichu jakieś zlecenia. W pięć minut potem, dwaj Hindusi, związawszy ubranie w węzełki trzymane ponad głową, rzucili cię w fale jeziora. Mgła była ciągle tak gęsta, że po kilku poruszeniach w wodzie nie mogliśmy ich już dostrzec.

Zapytałem pułkownika, dlaczego żądał koniecznie, aby Gumi towarzyszył Kalaganiemu?

– Wiecie, przyjaciele, – rzekł sir Edward Munro, – dotąd nie podejrzywałem wierności tego Hindusa, ale obecnie zdaje mi się, że to co nam mówił, nie jest prawdą.

– Ja także podejrzewam go, że chce nas podejść.

– Co do mnie, nie dostrzegłem nic podobnego – rzekł inżynier.

– Jestem pewny, że ofiarując się nam dopłynąć do lądu, Kalagani miał w tem jakieś swoje widoki, które ukrywa przed nami, – rzekł pułkownik.

– Jakież mógłby mieć zamiary? – spytał Banks.

– Tego nie wiem, ale niezawodnie nie w celu szukania pomocy dla nas, pragnie popłynąć do Jubbulpore.

– Co mówisz, pułkowniku? – zawołał kapitan Hod.

Banks zmarszczył brwi i rzekł do pułkownika:

– Edwardzie, ten Hindus okazywał się dotąd wiernym i szczególniej troskliwym o ciebie – i ty utrzymujesz, że chce nas zdradzić?… Czy masz na to jakiś dowód?

– Gdy mówił do nas, skóra jego pociemniała. Więcej jak dwadzieścia razy miałem sposobność sprawdzić to spostrzeżenie na Hindusach i Bengalisach, i nigdy mnie to nie zawiodło. Mogę was więc zapewnić, że Kalagani nie mówił prawdy.

Sir Edward Munro miał słuszność; ilekroć Hindusi kłamią, zamiast rumienić się jak Europejczycy, oni ciemnieją. Pułkownik był zanadto bystrym, aby tego nie dostrzec.

– Ale za cóż miałby nas zdradzić i jakież mógłby mieć zamiary? – zapytał Banks.

– O tem dowiemy się później… może zapóźno, odrzekł sir Munro.

– Co! zapóźno, – krzyknął kapitan, – przecież nic strasznego nam nie zagraża?

– W każdym razie dobrze zrobiłeś pułkowniku, wyprawiając z nim Gumiego, – rzekł Banks. – ten pozostanie nam wierny do śmierci. Jest bystry, przenikliwy, gdyby więc dostrzegł coś podejrzanego, potrafi…

– Tem więcej, że go uprzedziłem, – rzekł pułkownik, – więc przestrzeżony, będzie się miał na baczności i nie da się podejść swemu towarzyszowi.

– Teraz więc nie pozostaje nam jak czekać dnia; mgła opadnie zapewne, gdy słońce wzejdzie, wtedy zobaczymy, co należy czynić, – rzekł inżynier.

Rzeczywiście nie pozostawało nam nic innego – więc i tę noc trzeba było spędzić zupełnie bezsennie.

Mgła stała się jeszcze gęstszą, ale na szczęście nic nie zapowiadało burzy, któraby mogła stać się dla nas przyczyną zguby, gdyż nasz pociąg mógł unosić się na wodzie; ale nigdy nie zdołałby się oprzeć rozhukanym falom. Można się było spodziewać, że gdy mgły opadną, zajaśnieje nad ranem piękna pogoda.

Służba pomieściła się w sali jadalnej, my znowu pokładliśmy się w salonie na sofkach, niewiele rozmawiając, ale zato przysłuchując się bacznie choćby nalżejszym odgłosom, dochodzących nas z zewnątrz.

Wtem nagle, około drugiej po północy, ryk dzikich zwierząt zakłócił ciszę nocną. To dało nam poznać, że ląd znajdował się w kierunku południowo-wschodnim, ale w dość znacznej oddali, bo ryk dawał się słabo słyszeć. Banks ocenił, że pochodzi z odległości przynajmniej mili. Widocznie gromada dzikich zwierząt przybyła na przeciwny koniec jeziora, aby ugasić pragnienie.

Wkrótce mogliśmy się przekonać, że pod wpływem lekkiego wiatru, pociąg nasz powoli, ale nieustannie przysuwał się do wybrzeża, bo nietylko ryk zwierząt stawał się coraz wyraźniejszym, ale można było rozróżnić ryk tygrysa i wycie panter.

– A! jakaby to była wyborna sposobność zabić pięćdziesiątego! – zawołał z westchnieniem kapitan.

– Nadarzy ci się inna, kochany kapitanie, – rzekł Banks, – bo spodziewam się, że gdy dzień zaświta, a my przybijemy do lądu, dzikie zwierzęta ustąpią nam z drogi.

– Czy nie możnaby zapalić elektrycznych świateł? – zapytałem.

Czemu nie? – odrzekł Banks, – na całej tej części wybrzeża nie ma zapewne nikogo prócz dzikich zwierząt, pijących wodę jeziora, tak więc oświetlenie nas nie zdradzi.

dompar_90.jpg (162521 bytes)

Na rozkaz Banksa puszczono dwie wiązki światła elektrycznego w kierunku południowo-wschodnim. Ale światło to nie było w stanie przebić tak gęstych ciemności; oświecało ono tylko niewielkie półkole przed Steam-House, tak więc nie mogliśmy dojrzeć wybrzeży. Jednakże coraz głośniejszy ryk i wycie zwiastowały, że się coraz bardziej zbliżamy do lądu. Widocznie gromada zwierząt musiała być bardzo liczna i nic dziwnego, ponieważ wszystkie zwierzęta znajdujące się w tej części Bundelkundu, gaszą pragnienie w jeziorze Puturia.

– Żeby tylko Kalagani i Gumi nie stali się ich ofiarą, – rzekł kapitan Hod.

– Co do Gumiego, to nie od tygrysów grozi mu niebezpieczeństwo, – odrzekł sir Munro.

Widocznie powzięte podejrzenia coraz więcej utwierdzały się w umyśle pułkownika Munro, a ja podzielałem je w zupełności. A jednak dobre sprawowanie się Kalaganiego od czasu naszego przybycia w olice Himalajów, niezaprzeczone usługi, jakie nam oddał, poświęcenie, jakiego dowody dał dwukrotnie, kiedy z narażeniem własnego życia uratował sir Edwarda Munro i kapitana Hoda – to wszystko przemawiało za nim. Lecz gdy podejrzenie i nieufność zrodzą się raz w umyśle, zapominamy co było, myśląc tylko i obawiając się o przyszłość.

Ale co mogłoby Hindusa popchnąć do zdrady? Czyżby żywił do nas jakąś osobistą nienawiść? niepodobna! nie miał przecież żadnego powodu do tego… I pocóż więc miałby ściągać nas w zasadzkę? daremnie łamaliśmy sobie głowy, żaden nie mógł wynaleść jakiegoś prawdopodobnego powodu, to też z niewysłowioną niecierpliwością czekaliśmy rozwiązania naszego niepokojącego położenia.

Około czwartej rano, krzyki zwierząt ucichły nagle; ale to szczególniej zwróciło naszą uwagę, że nie stopniowo jedne po drugich, ale zdawało się, że nagle, jak gdyby skutkiem jakiegoś nagłego przestrachu. W jednej chwili po wrzawie nastała cisza; musiało więc coś być tego powodem, którego nieznajomość zwiększała niepokój.

Przezorność nakazywała zgasić światło; gdyż jeśli zwierzęta uciekły spłoszone zgrają włóczęgów, włóczących się po drogach Bundelkundu, należało ukryć światło, aby nie zdradzić naszego smutnego położenia.

Teraz już nawet plusk wody nie zakłócał milczenia; wietrzyk ustał, nie można było zmiarkować, czy prąd popychał jeszcze pociąg ku wybrzeżom. Ale dzień miał lada chwila zabłysnąć i rozpędzić mgły, które teraz zapełniały już tylko niższe strefy atmosfery.

Spojrzałem na zegarek, była godzina piąta; mgła nie ustępowała, nie mogliśmy jeszcze nic dojrzeć; trzeba było uzbroić się w cierpliwość.

Pułkownik Munro, Mac-Neil i ja wyglądaliśmy oknem salonu; Fox, Kalut i pan Parazard wyglądali z jadalnej sali; Banks i Storr byli w wieży, a kapitan Hod siadł jak na konia na olbrzymi grzbiet naszego słonia tuż koło jego trąby, niby majtek na przodzie okrętu, i wszyscy wyczekiwaliśmy niecierpliwie, aż któryś pierwszy zawoła: Ziemia!

dompar_91.jpg (180388 bytes)

Nareszcie pierwsze promienie wschodzącego słońce przdarłya mgłę; na południowym wschodzie ukazał się brzeg jeziora, a w oddali lesiste wzgórza.

– Ziemia! – krzyknął kapitan Hod.

Pływający nasz pociąg znajdował się wtedy o jakie dwieście metrów od przystani Puturia, ale oddalał się od niej popychany wiatrem północno-zachodnim, jaki zaczął się zrywać. Wybrzeże zdawało się zupełnie puste, nie widać było żadnej ludzkiej istoty ani zwierzęcia. Jak daleko można było okiem dojrzeć wśród drzew, ani śladu fermy lub mieszkań; zdawało się więc, ze można bezpiecznie wylądować.

Z pomocą wiatru dopłynęliśmy bez trudności do piaszczystego wybrzeża. Brak pary nie dozwalał poradzić się busoli i udać w kierunku drogi do Jubbulpore. Nie tracąc chwili czasu, pospieszyliśmy za kapitanem Hodem, który najpierwszy wyskoczył na wybrzeże.

– Paliwa! szukajmy paliwa! – krzyknął Banks; – za godzinę pociąg będzie mógł ruszyć.

Łatwo było o drzewo, bo na gruncie leżało mnóstwo suchych gałęzi, które można było natychmiast zużytkować. Dość było nałożyć ich na ognisko i napełnić niemi tender. Wszyscy zabraliśmy się do roboty; sam tylko Kalut pozostał przy kotle, podczas gdy my gromadziliśmy zapas wystarczający najmniej na dwadzieścia cztery godzin, aby można było dojechać do stacji Jubbulpore, gdzie z łatwością można było zaopatrzyć się w węgiel. Pan Parazard mógł zaś pożyczyć sobie ognia od Kaluta i przyrządzić nam cobądź, byle tylko jako tako głód zaspokoić.

W jakie trzy kwadranse ciśnienie pary doszło do dostatecznej wysokości. Olbrzym Stalowy został wprawiony w ruch i mógł wydostać się na wybrzeże tuż przy drodze.

– Do Jubbulpore! – krzyknął Banks.

Ale Storr nie zdążył jeszcze nakierować regulatora, gdy na skraju lasu rozległy się wściekłe wrzaski i banda złożona co najmniej ze stupięćdziesięciu Hindusów rzuciła się na Steam-House. Zanim zdołaliśmy zrozumieć co się dzieje, wieża Stalowego Olbrzyma, wagon, przód i tył pociągu zostały przez nich opanowane. Pochwycili nas i odciągnęli o jakie pięćdziesiąt kroków od pociągu – ucieczka była niemożliwą.

Łatwo wyobrazić sobie nasz gniew i wściekłość, gdy byliśmy zmuszeni patrzeć bezczynnie na straszną scenę rabunku i zniszczenia. Hindusi rąbali zawzięcie siekierami Steam-House; wkrótce nie pozostało ani śladu z mebli, sprzętów i całego urządzedzenia. Ogień dokonał, czego nie zdołały zniszczyć siekiery; w kilka minut spłonęło wszystko, co tylko ogień mógł pochłonąć.

– A! hultaje! łotry! zbrodniarze! – krzyknął kapitan Hod, tak się wyrywając, że zaledwie kilku Hindusów mogło go powstrzymać. Ale zarówno jak my, daremnie miotał się i wymyślał Hindusom, którzy zdaje się nawet tego nie rozumieli – o ucieczce nie można było nawet myśleć.

Zgasły ostatnie płomienie i z naszego pięknego ruchomego domu pozostał tylko bezkształtny szkielet. Z kolei Hindusi rzucili się na Stalowego Olbrzyma, którego koniecznie pragnęli zniszczyć, – ale temu nie mogli podołać. I ogień i siekiery okazały się bezsilne tak wobec metalowego ciała sztucznego słonia, jak i wobec ukrytej w nim maszyny. Pomimo największych usiłowań postał nienaruszony, co widząc kapitan Hod wydawał szalone okrzyki zarazem radości i gniewu.

W tej chwili ukazał się jakiś człowiek, widać przywódca Hindusów, gdyż cała banda skupiła się koło niego. Inny jakiś mu towarzyszył. Teraz wszystko się wyjaśniło; był to nasz przewodnik Kalagani.

Gumiego nie było nigdzie; wierny nam znikł – zdrajca pozostał. Dobry i poczciwy sługa zapewne życiem przypłacił swoją wierność i poświęcenie i nigdy go już nie zobaczymy. Kalagani podszedł ku pułkownikowi Munro, i najobojętniej, nie spuszczając oczu, rzekł wskazując na niego:

– Oto ten!

dompar_92.jpg (198356 bytes)

Na jego skinienie pochwycono i uniesiono pułkownika Munro, który niebawem znikł wśród lasu, otoczony bandą rabusiów, w kierunku południowym, nie mogąc powiedzieć nam ani słówka lub pożegnać uściskiem dłoni.

Wszyscy rzuciliśmy się, chcąc wyrwać go z rąk Hindusów – daremnie! przytrzymywało nas pięćdziesięciu Hindusów, którzy powalili nas na ziemię, grożąc zamordowaniem, jeśli będziemy się opierali.

– Nie brońmy się! – zawołał Banks.

Inżynier miał słuszność; w tej chwili nie mogliśmy nic uczynić dla ocalenia pułkownika Munro, przedewszystkiem należało myśleć o przyszłości.

W kwadrans później Hindusi puścili nas i pobiegli w ślad pierwszej bandy; chcieliśmy pogonić za nimi, nie zastanawiając się, że nie zdołamy przynieść żadnej pomocy pułkownikowi Munro.

– Stójcie! – zawołał Banks.

Byliśmy posłuszni.

Wyraźnie więc Hindusi naprowadzeni przez Kalaganiego tylko dla pochwycenia pułkownika Munro urządzili zasadzkę. Jakież zamiary mógł mieć ten zdrajca? Widocznie działał w cudzej sprawie… ale czyjeż spełniał rozkazy?… Przyszedł mi na myśl Nana Sahib!…

****

Na tem skończył się rękopis Mauclera. Młody Francuz wkrótce potem powrócił do kraju i nie był już świadkiem wydarzeń stanowiących zakończenie tego dramatu. Później jednak dowiedzieliśmy się o wszystkiem, i ułożywszy w formie powieści, podajemy dla uzupełnienia tej podróży po północnych Indjach.

 

 

Rozdział XI

OKO W OKO.

 

dy Hindostan został nareszcie uwolniony od Tugów, którzy tak krwawemi zgłoskami zapisali się na kartach jego dziejów, zajęli ich miejsce godni pod każdym względem następcy, tak zwani Dakoici, którzy w rzeczywistości byli zreformowanymi Tugami. Złoczyńcy ci zmienili sposób wykonywania i cel swych morderstw – ale nie zaprzestali bynajmniej zabijać i mordować.

Nie chodzi już więcej o składanie ofiar dzikiej Kali, bogini śmierci; dzicy ci fanatycy obecnie już nie duszą, ale trują, aby okradać i obdzierać. Dusicieli zastąpili praktyczniejsi, ale równie straszni zbrodniarze.

Dakoici, stanowiący całe bandy w pewnych częściach półwyspu, przyjmują do swego grona wszelkich zbrodniarzy i morderców, jacy zdołają wymknąć się z sideł policji anglo-indyjskiej. Dzień i noc uwijają się oni po głównych drogach, szczególniej w więcej dzikich okolicach, i powszechnie jest wiadome, że Bundelkund najlepiej się do tego nadaje i często bywa widownią tych scen gwałtu i rabunku. Często rabusie ci zbierają się licznie i napadają na jakąś odosobnioną wioskę. Wtedy ucieczka jest jedynym ratunkiem ludności, ci zaś którzy wpadną w ręce Dakoitów, stają się ofiarą najstraszniejszych morderstw i męczarni.

Pułkownik Munro dostał się w moc takiej bandy Dakoitów, naprowadzonych przez Kalaganiego; skrępowawszy go, zanim przyszedł do przytomności, powlekli go drogą wiodącą do Jubbulpore.

Od chwili nawiązania stosunków z mieszkańcami Steam-House, całe postępowanie Kalaganiego było jednym ciągiem matactwa i zdrady. Był on wysłańcem Nany Sahiba, który wybrał go za narzędzie, mające ułatwić mu zemstę.

Czytelnicy nasi pamiętają zapewne, że podczas uroczystości Moharum, w Bopalu, dnia 24. maja, Nana Sahib wmięszał się zuchwale między tłum i tam dowiedział się o wyjeździe sir Edwarda Munro do północnych prowincji. Na jego rozkaz Kalagani, jeden z najzupełniej jego sprawie i osobie oddanych Hindusów, opuścił Bopal, śledził nieustannie za śladem pułkownika, ścigał go wszędzie i nie tracił z oczu, gotów nawet życie swoje narazić, i nie zaniedbując niczego co dozwoliłoby mu dostać się do otoczenia nieubłaganego wroga Nany Sahiba, którego zguby pragnął.

Kalagani udał się natychmiast w kierunku północnych prowincji. W Kanpurze spotkał Steam-House; od tej chwili ścigał go wszędzie nie pokazując się nigdy, i czekając sposobności, która się nie nastręczała. I dlatego także, gdy pułkownik z towarzyszami osiedlił się czasowo w „sanatorjum himalajskiem”, zgodził się wstąpić do służby Mateusza Van Guitt.

Bystry i przebiegły odgadł instynktowo, że niezawodnie nawiążą się ścisłe stosunki między kraalem i sanatorjum; jakoż nie zawiodły go obliczenia, a nadto udało mu się zaraz od pierwszego spotkania nietylko zwrócić na siebie uwagę pułkownika Munro, ale nawet zaskarbić sobie jego wdzięczność.

Postawił więc na swojem. Czytelnicy pamiętają, że Hindus przychodził następnie często do Steam-House, poznał zawczasu nasze zamiary i planowany przez Banksa kierunek podróży. Odtąd całe postępowanie jego zmierzało tylko do jednego celu: starać się wszystkiemi sposobami, aby został przyjęty na przewodnika naszej wycieczki na południe.

Dla dopięcia tego zamiaru nie wahał się narazić nietylko życie innych ale i swoje. Przyszło mu na myśl, że jeśli zacznie towarzyszyć nam w podróży jako zostający jeszcze na służbie Mateusza Van Guitt nikt nie poweźmie najmniejszego podejrzenia i może uda mu się tak sprawą pokierować, że sam pułkownik zaofiaruje mu to, czego tak usilnie pragnął.

Aby to mogło nastąpić, musiał pozbawić handlarza jego bawołów pociągowych, co musiało zmusić go uciec się do pomocy Stalowego Olbrzyma. Dlatego nie omieszkał korzystać z owego niespodziewanego napadu dzikich zwierząt, i nie troszcząc się o to, jak straszne to może ściągnąć następstwa, niespostrzeżenie odsunął sztaby żelazne, podtrzymujące bramę kraalu. Tygrysy i pantery rzuciły się do wnętrza, bawoły rozpierzchły się lub zostały rozszarpane, kilku Hindusów znalazło śmierć, ale plany Kalaganiego zostały uwieńczone powodzeniem. Mateusz Van Guitt był zmuszony prosić pułkownika Munro, aby dostawił jego menażerję do stacji koleji w Etawah.

Stamtąd miał już wieźć ją koleją żelazną i oddalić chikarisów jako już niepotrzebnych, co odnosiło się także i do Kalaganiego. Wtedyto Hindus udał bardzo zakłopotanego, co ma z sobą zrobić a Banks uwierzył mu, Inżynier sądził, że ten Hindus tak rozgarnięty i wierny, i tak doskonale znający całą tę część Indji, będzie im mógł być bardzo użyteczny i dlatego wziął go za przewodnika aż do Bombaju; odtąd już losy wyprawy pozostawały w ręku Kalaganiego. Któżby mógł przypuścić, że ten Hindus, tak zawsze gotowy do poświęceń, może być zdrajcą!

Raz tylko Kalagani o mało się nie zdradził, wtedy gdy Banks mówił o śmierci Nany Sahiba. Nie zdołał powstrzymać ruchu niedowierzania, będącego oznaką, że nie może dać wiary słowom inżyniera – ale wszakże było to przekonaniem wszystkich Hindusów, uważających legendowego naboba za istotę nadprzyrodzoną, której śmierć dosięgnąć nie może.

Czy ów dawny towarzysz, z którym Kalagani spotkał się – bynajmniej nie przypadkowo – podczas przechodu karawany Benżarisów, potwierdził czy zaprzeczył wiadomości o śmierci Nany Sahiba, niewiadomo – to pewne jednak, że zdrajca nie wyrzekł się bynajmniej swoich niecnych zamiarów i pragnął doprowadzić je do skutku, jeśli nie na rachunek naboba, to na swój wlasny. I dlatego to skierował Steam House w wąwozy gór Vindhya, a podróżni, przebywszy straszne wyż opisane przygody, przybyli nareszcie nad brzegi jeziora Puturia, na którego wodach musieli szukać schronienia.

Kalagani zdradził się jednak wtedy, gdy chciał opuścić pływający statek, pod pozorem, że pragnie udać się do Jubbulpore, aby tam szukać żywności i opału. Pomimo jego panowania nad sobą, zdradził go prosty objaw fizjologiczny, niemogący ujść bystrego oka pułkownika, który powziął podejrzenie aż nadto usprawiedliwione. Pozwolono mu odpłynąć, ale w towarzystwie Gumiego; obydwaj rzucili się w fale jeziora i po godzinie dopłynęli do jego południowo-wschodnich wybrzeży.

Płynęli więc tak w pośród ciemnej nocy; Gumi był przestrzeżony, aby się miał na baczności i pilnował Kalaganiego, który nie domyślał się bynajmniej, że jest podejrzewany – i to też dawało Gumiemu nad nim przewagę.

Przez trzy godziny szli wielkim gościńcem ciągnącym się przez południowy łańcuch Vindhya i prowadzącym do stacji Jubbulpore. Mgła nie była tu tak gęsta jak na jeziorze; Gumi miał baczne oko na swego towarzysza i postanowił sobie, że za pierwszym podejrzanym ruchem, utkwi w piersi jego wielki nóż, jaki miał za pasem, aby nie mógł szkodzić pułkownikowi i jego towarzyszom. Ale, niestety! pomimo całej swojej energji, wierny Hindus nie mógł postąpić jak zamierzał.

Była to noc bezksiężycowa, tak czarna, że o kilka kroków nie można było nic dojrzeć; nagle na zakręcie drogi dał się słyszeć jakiś głos, przyzywający Kalaganiego:

– Kalagani! – czy to ty?

– Tak, Nassimie! – odrzekł Hindus.

W tejże chwili jakiś dziwny, ostry krzyk rozległ się z prawej strony drogi. Krzyk ten był to tak zwany „kisri” jaki wydają jako hasło dzikie plemiona Goudwany, dobrze znane Gumiemiu.

dompar_93.jpg (198440 bytes)

Zaskoczony niespodzianie, Gumi nie wiedział co począć. Gdyby nawet udało mu się zabić Kalaganiego, to nie zdoła oprzeć się całej zgrai Hindusów, którym krzyk ten zwiastował, aby przybiegli natychmiast. Przeczucie jakieś mówiło mu, że powinien uciekać, aby przestrzec towarzyszy. W tym celu powinien coprędzej wracać do jeziora, dopłynąć do Stalowego Olbrzyma i uprzedzić ich, aby nie dopływali do brzegu. I dlatego w chwili gdy Kalagani zwrócił się do oczekującego nań Nassima, odskoczył w bok i znikł w przydrożnych dżunglach. Gdy Kalagani powrócił ze swoim wspólnikiem, w zamiarze pozbycia się narzuconego mu przez pułkownika towarzysza, nie zastał go już na drodze.

Nassim był to przywódzca bandy Dakoitów, całkiem oddany sprawie Nany Sahiba; wysłał natychmiast ludzi, aby przeszukali dżungle i starali się koniecznie schwytać śmiałego zbiega. Ale pomimo największych usiłowań nie mogli tego dokonać; czy to z powodu ciemności, czy też Gumi ukrył się gdzieś tak dobrze, dość, że niepodobna go było znaleźć.

Ale nie niepokoili się tem wcale, bo czegóż nareszcie mogli się obawiać od Gumiego, pozbawionego wszelkiej pomocy, oddalonego już o trzy godziny drogi od jeziora Puturia, do którego w żaden sposób nie zdoła dobiec przed nimi.

Po krótkiej naradzie przywódcy Dakoitów z Kalaganim, którego rozkazów zdawali się oczekiwać, zwrócili się wraz z całą bandą na drogę wiodącą do jeziora Puturia, przebywając ją spiesznym krokiem.

Banda ta już od pewnego czasu przebywała w wąwozach Vindhya, które opuściła jedynie dlatego, że Kalagani zdołał zawiadomić o rychłem przybyciu w te strony pułkownika Munro przez owego Hindusa towarzyszącego karawanie Benżarisów. Był nim właśnie Nassim, znoszący się z kimś niewidzialnym, kierującym całą tą niegodziwą zmową.

Wszystko co odtąd miało miejsce, było wynikiem doskonale ułożonego planu, czego ani pułkownik Munro ani jego towarzysze nie mogli domyśleć się, a tem samem i uniknąć. To też gdy pociąg dopłynął do południowych wybrzeży jeziora, napadli na niego Dakoici, którymi dowodził Nassim i Kalagani.

Jednakże chodziło im tylko o samego pułkownika Munro; o towarzyszy jego porzuconych bez żywności i schronienia nie troszczyli się i nie obawiali wcale; to też pochwycili jedynie pułkownika Munro, i o siódmej rano był on już uprowadzony o sześć mil od jeziora Puturia. Nawet nie można było przypuszczać, żeby go prowadzili ku stacji Jubbulpore; to też pułkownik był pewny, że zmierzają ku wąwozom Vindhya i że nigdy może nie zdoła się z nich wydostać.

Odważny i przygotowany na wszystko, nie tracił zimnej krwi; szedł spokojnie jak gdyby nie widział Kalaganiego. Ten zdrajca szedł teraz na czele zgrai, której był rzeczywistym przywódcą. O ucieczce nie można było nawet myśleć. Jakkolwiek pułkownik nie był skrępowany, ale Dakoici otoczyli go tak zwartym szeregiem, że w żadną stronę nie mógłby postąpić kroku, a zresztą schwytaliby go niebawem. Zastanawiał się nad przyczyną i następstwami swego położenia. Nie przypuszczał nawet, aby Nana Sahib był sprężyną wszystkiego, gdyż wierzył w to, że został zabity; sądził, że zapewne brat jego Balao Rao, albo któryś z towarzyszy pragnął nasycić się zemstą, której nabob poświęcił życie.

Myślał z boleścią o nieszczęśliwym Gumim, którego Dakoici nie zdołali pojmać. Czy udało mu się uciec? lub co prawdopodobniejsze, czy pierwszy nie padł ofiarą? W każdym razie był pewnym, że na jego pomoc nie może liczyć, bo gdyby nawet udało mu się dostać do Jubbulpore dla zawezwania pomocy, przybyłaby za późno. Jeśliby znów powrócił do Banksa i jego towarzyszy, to ci bez broni i żadnych sposobów obrony, choćby puścili się za nim w pogoń, nie zdołają go ocalić.

Pułkownik zastanawiał się zimno i rozważnie nad swojem położeniem; nie rozpaczał, nie upadał na duchu, ale chciał widzieć je w rzeczywistem świetle, zamiast łudzić się mrzonkami, niegodnemi poważnego umysłu i człowieka nieustraszonej odwagi.

Cała banda szła bardzo spiesznie; zapewnie Nassim i Kalagani pragnęli przybyć przed zachodem słońca do jakiegoś umówionego miejsca, gdzie miał się rozstrzygnąć los pułkownika. Ale nietylko zdrajcom było pilno, i sir Edward Munro chciał jak najspieszniej dowiedzieć się, jaki los go czeka.

Raz tylko, około południa, Kalagani kazał zatrzymać się na pół godziny, Dakoici mieli z sobą żywność, usiedli nad brzegiem strumienia, aby ją spożyć. I pułkownikowi podano kawałek suchego mięsa i chleba – nie odmówił ich przyjęcia; nie jadł nic od wczoraj, a nie chciał sprawiać tej radości swym wrogom, aby mu w ostatniej chwili zabrakło sił fizycznych.

Do tej chwili przebyli już przeszło szesnaście mil; Kalagani skinął i znów puszczono się w dalszą drogę, posuwając się ciągle w kierunku Jubbulpore. Dopiero około piątej wieczorem, Dakoici zeszli z gościńca na lewo, na boczną drogę; pułkownik pojął doskonale, że teraz już mógł spodziewać się pomocy tylko od samego Boga.

dompar_94.jpg (192877 bytes)

W kwadrans później zapuścili się w ciasny wąwóz na krańcu doliny Nerbudda, wiodący do najdzikszych okolic Bundelkundu. Miejscowość ta oddalona była o jakie 150 kilometrów od paalu Tandit, na wschodzie gór Sautpurra. Tam, na jednym z ich szczytów wznosiła się stara forteca Ripore, opuszczona oddawna z powodu, że w razie zajęcia wąwozów od strony wschodu przez nieprzyjaciół, niepodobna było zaopatrywać ją w żywność i amunicję. Do tej fortecy prowadziła wąska i nadzwyczaj kręta ścieżyna wykuta w skale, którą tylko pieszo i to z wielkim trudem można było przebyć.

Na szczycie najwyższego wzgórza rysowały się z oddali mury i ruiny zniszczonych bastjonów, a w środku, na płaszczyźnie wznoszącej się ponad otoczoną parapetem otchłanią, stał na wpół rozwalony budynek, stanowiący niegdyś koszary małego garnizonu forteczki Ripore. Z licznych niegdyś dział, wystawiających swe paszcze przez otwory parapetu, pozostało tylko jedno wielkiego kalibru, tak ciężkie i tak zużyte, że niewarte było trudów i kosztu wyprowadzenia. Stało więc na swej lafecie, przeżarte rdzą.

Do tej to fortecy banda Kalaganiego przyprowadziła jeńca; przybyli tam wieczorem, przebywszy blisko dwadzieścia pięć mil angielskich. Niezadługo więc pułkownik miał się dowiedzieć, wobec którego z wrogów swoich miał być stawiony.

Gromada Hindusów zajmowała ruiny budynku stojącego w głębi; wystąpili z niego, a przybyli Dakoici uszykowali się dokoła parapetu; pułkownik Munro stał w środku, skrzyżowawszy tylko ręce na piersiach.

Kalagani postąpił kilka kroków naprzeciw wychodzących z budynku, na czele których szedł jakiś Hindus ubrany niebogato. Kalagani zatrzymał się przed nim i skłonił głęboko; ten zaś wyciągnął ku niemu rękę, którą ucałował z czcią. Hindus skinieniem głowy dał mu poznać, że jest zadowolony z jego usług, poczem zwolna podszedł ku więźniowi, z zaiskrzonem okiem, z oznakami najgwałtowniejszego, zaledwie hamowanego gniewu. Wyglądał jak dziki zwierz, mający właśnie pochwycić swoją ofiarę.

Pułkownik Munro stał, nie cofając się ani na krok, równie bystro wpatrując się w Hindusa, jak tenże w niego. Gdy Hindus był już zaledwie o pięć kroków, rzekł z największą pogardą:

– A! to Balao Rao, brat naboba.

dompar_95.jpg (199213 bytes)

– Przypatrz mu się lepiej! – odrzekł Hindus.

– Nana Sahib! – krzyknął pułkownik, odskakując mimowolnie – Nana Sahib żyje!

Tak, był to rzeczywiście nabob, dawny podżegacz i przywódzca zbuntowanych Sipajów, nieubłagany wróg pułkownika Munro.

– Któż więć zginął w potyczce w paalu Tandit?

– Brat jego – Balao Rao.

Nadzwyczajne podobieństwo tych dwu ludzi, zarówno dziobatych i pozbawionych jednego palca u jednej i tej samej ręki, wprowadziło w błąd żołnierzy. Zobaczywszy poległego Balao Rao, byli przekonani, że to Nana Sahib zginął i prawie niepodobna było nie popełnić tej omyłki. Tak więc, gdy doniesiono o śmierci naboba, poległego w bitwie, Nana Sahib żył a brat jego zginął.

Nana Sahib nie omieszkał wyzyskać tej okoliczności na swoją korzyść, i zapewniła mu też ona prawie zupełne bezpieczeństwo. Wiedział dobrze, że policja angielska nie poszukuje brata tak zawzięcie jak jego, gdyż nietylko nie uważano go za sprawcę rzezi i mordów w Kanpurze i w Luknowie, ale wiedziano, że nie wywiera na Hindusów tak nieograniczonego i zgubnego wpływu jak Nana Sahib.

Ścigany ze wszech stron, nabob postanowił uchodzić za umarłego, aż do chwili, gdy znów będzie mógł rozpocząć walkę i zawieszając tymczasowo swe powstańcze działania, myślał tylko o nasyceniu swej zemsty. Zbieg okoliczności posłużył mu wybornie. Pułkownik Munro, nieustannie otoczony jego szpiegami, opuścił Kalkuttę, udając się w podróż, w ciągu której miał być w Bombaju; a czyby też nie udało się sprowadzić go w okolice gór Vindhya, przez prowincje Bundelkundu? Tego pragnął gorąco Nana Sahib i w tym celu właśnie wysłał przebiegłego Kalaganiego.

Opuściwszy paal Tandit, nie zapewniający mu już pewnego schronienia, udał się w głąb doliny Nerbuddy, w najodleglejsze wąwozy Vindhyasów. Tam stała opuszczona forteczka Ripore, w której postanowił zamieszkać, będąc niemal pewnym, że wierząca w jego śmierć policja angielska nie będzie go tam szukała.

Osiadł więc tam z gromadką Hindusów oddanych mu bezgranicznie; załogę tę wzmocnił wkrótce bandą Dakoitów, żołnierzy godnych podobnego wodza i oczekiwał sposobnej chwili, w której Kalagani, spełniwszy swe posłannictwo, zawiadomi go o rychłem przybyciu w te strony pułkownika Munro, którego będzie się starał dostać w swoją moc.

Tego tylko obawiał się, Nana Sahib, aby rozpowszechniona po całym półwyspie wieść o jego śmierci nie doszła do Kalaganiego, a ten uwierzywszy jej, nie zaniechał niecnego posłannictwa zdrady wobec pułkownika Munro. I dlatego to kazał Nassimowi przyłączyć się do karawany Benżarisów, śledzić przejścia pociągu Steam-House na drodze do Scindia i zawiadomić Kalaganiego o prawdziwym stanie rzeczy. Spełniwszy to polecenie, Nassim powrócił coprędzej do Ripore, i tam, stosownie do wskazówek Kalaganiego, opowiedział nabobowi o wszystkiem, co zaszło od czasu gdy tenże opuścił Bopal. Pułkownik Munro i jego towarzysze zbliżali się powoli ku górom Vindhya, Kalagani był ich przewodnikiem, należało więc oczekiwać ich w pobliżu jeziora Puturia.

Tak więc spełniały się najgorętsze pragnienia naboba – teraz był pewnym swej zemsty.

Zamieniwszy tych kilka słów, pułkownik i nabob przez chwilę wpatrywali się wzajemnie w milczeniu w siebie. Wtem nagle postać lady Munro stanęła żywo przed oczyma i w myśli pułkownika i krew uderzyła mu do serca i do głowy. Bezwiednie prawie rzucił się ku mordercy więźni w Kanpurze.

Nana Sahib odsunął się o dwa kroki, a jednocześnie trzech Hindusów rzuciło się i gwałtem przytrzymało pułkownika.

Jednakże sir Edward Munro prędko zapanował nad sobą: zrozumiał to nabob, gdyż skinieniem odsunął Hindusów.

Dwaj zacięci wrogowie stali naprzeciw siebie oko w oko.

– Munro, – rzekł Nana Sahib, twoi koledzy przywiązali do otworu armat stu dwudziestu jeńców z Peszawaru, a następnie przeszło tysiąc dwieście Sipajów zginęło takąż śmiercią. Twoi koledzy mordowali bez litości uciekających z Lahory, po zdobyciu Delhi zadali śmierć trzem księciom i 29 członkom rodziny królewskiej i dopuszczali się strasznych mordów w Lucknowie i Pendżabie. Sto dwadzieścia tysięcy naszych oficerów, a dwieście tysięcy żołnierzy i krajowców przypłaciło życiem miłość swej rodzinnej ziemi i walkę za jej niepodległość.

– Śmierć jemu! śmierć jemu! – wykrzyknęli otaczający naboba Dakoici i Hindusi.

Skinieniem ręki nabob nakazał milczenie i zamilkł oczekując odpowiedzi pułkownika.

Sir Edward Munro nie odrzekł ani słowa.

– A ty, Munro, – rzekł znowu nabob, – zabiłeś Rani z Jansi, moją wierną towarzyszkę… i dotąd nie pomściłem jej!

Pułkownik milczał.

– Cztery miesiące temu, – mówił dalej Nana Sahib, – brat mój Balao Rao poległ od kul angielskich… i dotąd nie pomściłem jego śmierci!

– Śmierć jemu! śmierć mu! – krzyczeli.

– Milczeć i czekać, aż wybije godzina kary! – krzyknął Nana Sahib.

Wszyscy zamilkli.

– Munro, – rzekł znowu nabob, – to jeden z twoich przodków, Hektor Munro, poważył się pierwszy zastosować straszne męczarnie, które tak okrutnie naśladowali twoi rodacy podczas wojny z 1857 roku. On to pierwszy kazał przywiązywać do armat Hindusów, naszych krewnych i braci…

I znowu rozległy się wrzaski, których Nana Sahib już nie mógł stłumić, to też rzekł:

– Nadeszła chwila odwetu; Munro, zginiesz śmiercią, jaką oni poginęli.

A odwracając się dodał:

– Czy widzisz to działo? zostaniesz przywiązany do jego paszczy! Jest nabite, jutro przed wschodem słońca huk wystrzału rozlegający się głośnem echem w górach Vindhya oznajmi światu, że zemsta Nany Sahiba została spełnioną.

Pułkownik Munro patrzył na naboba ze spokojem, którego zapowiedź bliskiej śmierci nie zdołała zakłócić i odrzekł zimno:

– Dobrze, tak samo postąpiłbym z tobą, gdybyś wpadł w moje ręce.

dompar_96.jpg (181890 bytes)

I sam stanął przed paszczą armaty; Hindusi najpierw związali mu w tył ręce, a następnie mocnemi postronkami przywiązali do armaty. Poczem przez całą godzinę cała ta dzika zgraja nikczemnie znieważała go i naigrawała się z niego.

Pułkownik Munro stał tak niewzruszony wobec zniewag, jak niewzruszonym chciał pozostać wobec śmierci.

Nareszcie nadeszła noc; Nana Sahib, Kalagani i Nassim udali się do starych koszar, a wkońcu i cała banda opuściła płaszczyznę, udając się za swymi przywódzcami.

Sir Edward Munro pozostał sam wobec śmierci wobec Boga…

 

 

Rozdział XII

PRZED PASZCZĄ DZIAŁA.

 

isza trwała niedługo. Bandzie Dakoitów wydano wiele żywności i trunków; zajadając a szczególniej pijąc nadmiernie nadzwyczaj mocny arak, wydawali dzikie, przerażające okrzyki i wrzaski. Stopniowo, powoli ucichło nareszcie wszystko, znużeni długim pochodem i przesyceni trunkiem zasnęli nareszcie twardym snem.

Jakkolwiek pułkownik był tak mocno skrępowany, że nie mógł się ruszyć, jednakże Nana Sahib kazał jednemu z Hindusów stanąć na straży przy więźniu. Ten zbliżył się do armaty, aby się przekonać, czy więzień nie ruszył się czasem z miejsca, poczem silnie szarpnął za sznury – ani drgnęły. Potem nie patrząc na pułkownika, rzekł jakby do siebie.

– Dziesięć funtów dobrego prochu! działo to długo, długo już milczało, ale jutro odezwie się nareszcie!…

Słowa te nie zdołały wywołać najmniejszej zmiany na dumnej twarzy pułkownika Munro, tylko na ustach ukazał się pogardliwy uśmiech. Nie lękał się on choćby najstraszniejszej śmierci.

Rozpatrzywszy się bacznie w przedniej części ognistej paszczy, Hindus przeszedł na tył działa i pogłaskawszy je ręką, położył palec na naboju, jakby zapominając o więźniu, który stał jak skazaniec u stóp szubienicy, oczekujący wysunięcia się deski z pod nóg jego.

Czy to skutkiem obojętności, czy nadmiernego uraczenia się arakiem, Hindus nucił półgłosem jakąś starą gudwańską śpiewkę. To śpiewał, to przestawał, jak człowiek na wpół pijany, nie będący panem swych myśli.

W jaki kwadrans może, zerwał się nagle i przesunął ręką po lufie armaty; potem obszedł ją w koło, zatrzymał się chwilkę przed pułkownikiem Munro, i patrząc na niego, mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy. Instynktowo chwycił ręką krępujące go postronki ki, jakby chcąc zacisnąć je mocniej, następnie pokiwawszy głową, jak człowiek pewny swego, poszedł oprzeć się o parapet o kilka kroków od więźnia.

Stał tak z jakie dziesięć minut, jużto zwrócony ku płaszczyźnie, już przechylony na zewnątrz, wpatrując się w głęboką otchłań u stóp fortecy. Widocznie opierał się ostatkiem sił ogarniającej go chętce snu; wkrótce jednak znużenie i rozmarzenie trunkiem przemogły, Hindus osunął się na ziemię i położył przy parapecie.

Ciemna noc zaległa już dokoła; coraz grubsze chmury pokrywały obłoki; powietrze było łagodne i spokojne, żaden odgłos nie dochodził z doliny; zapanowało niczem niezakłócone milczenie.

Pomodliwszy się gorąco, pułkownik zatonął w głębokiej zadumie; nie myślał o strasznej czekającej go śmierci, ale cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Widział jakby wyraźnie postać lady Munro, którą tak kochał i tak gorąco opłakiwał. Zdawało mu mu się, że jest w tym strasznym Kanpurze, w mieszkaniu, w którem ją poznał i widzi ją młodem dziewczęciem, a następnie swoją żoną. W jego umyśle, uprzytomniały się owych kilka lat niezamąconego szczęścia, przerwanego nagle tak okropną katastrofą, której najdrobniejsze szczegóły odtworzyły się najwierniej w jego pamięci. Zatopiony w tych wspomnieniach ani nie spostrzegł jak upłynęło pół nocy i tylko kilka godzin oddzielało go od strasznej śmierci. W tych trzech upłynionych godzinach, pamięć odtworzyła mu trzy lata szczęśliwego pożycia; ale z kolei stanęło mu przed oczyma więzienie lady Munro i jej matki w Bibi-Ghar, zamordowanie ich wrzaz z setkami nieszczęśliwych ofiar, i owa straszna studnia, która ostatni raz zwiedził przed paru miesiącami.

I ów niecny Nana-Sahib, będący teraz tak blisko niego, sprawca tylu strasznych rzezi, morderca lady Munro i tylu jego rodaków, trzymał go teraz w swej mocy, a on nie może pomścić się nad okrutnikiem, którego sprawiedliwość nie zdołała dosięgnąć.

Uniesiony ślepym gniewem, pułkownik Munro szarpnął się rozpaczliwie, chcąc zerwać krępujące go więzy; powrozy zatrzeszczały, zaciśnięte więzy wpiły się mu w ciało. Krzyknął, nie z bólu, ale z bezsilnej wściekłości. Usłyszawszy ten krzyk, Hindus podniósł głowę; odzyskał w części przytomność i przypomniał sobie, że miał stać na straży przy więźniu.

dompar_97.jpg (175253 bytes)

Wstał i chwiejnym krokiem zbliżył się do pułkownika, położył mu rękę na ramieniu, jakby dla upewnienia się, że nie uciekł, i na wpół przez sen mruknąwszy: „Jutro przed wschodem słońca… Bumm!” powrócił na swoje miejsce, rzucił się znów na ziemię i wkrótce twardo zasnął.

Po tym bezowocnym wysiłku, pułkownik ochłonął, myśli jego wzięły inny kierunek – myślał teraz o swoich przyjaciołach i towarzyszach podróży. Zadawał sobie pytanie, czy i oni nie wpadli w moc jakiej innej bandy Dakoitów, tak licznych w górach Vindhya i czy ich także nie czekał podobny los. Na samo to przypuszczenie, serce ściskało mu się boleśnie.

Zastanowiwszy się, wywnioskował, że gdyby nabob pragnął ich śmierci, byłby kazał ich pojmać i skazał na jednakowe męczarnie; widocznie więc pragnął się zemścić tylko na nim jednym. Ta myśl stała mu się wielką pociechą.

Jeśli są wolni, myślał, gdzież się obracają? Dakoici nie byliby w stanie zniszczyć Stalowego Olbrzyma, mogliby więc bardzo prędko dostać się do Jubbulpore, gdzie z łatwością znaleźliby pomoc. Lecz na cóżby się to zdało, skoro nie wiedzieli co się z nim stało? nie wiedzieli przecież o istnieniu owej forteczki Ripore, w której ukrywał się Nana Sahib. A zresztą, jakżeby nawet mógł im przyjść na myśl Nana Sahib, skoro pewni byli, że już nie żyje, że zginął w potyczce w paalu Tandit?.. O! tak, oni nie mogą mu dać żadnej pomocy!…

I Gumi nie budził w nim nadziei. Niezawodnie Kalagani zamordował go i wierny sługa już pewnie nie żyje… Tak więc znikąd i od nikogo nie mógł się ratunku, a nie należał do ludzi, lubiących łudzić się mrzokami.

Trudno byłoby oznaczyć, ile godzin tak rozmyślał. Noc była jeszcze czarna; na szczytach gór od strony wschodu nic nie zwiastowało jeszcze brzasku jutrzenki,

Mogło być około czwartej, gdy szczególniejsze zjawisko zwróciło uwagę pułkownika. Dotąd zatopiony w obrazach przeszłości, nie widział prawie nic dokoła siebie; lecz nagle jego oczy utkwiły w jednym punkcie i wszystkie wspomnienia rozwiały się na widok jakiegoś niepojętego zjawiska.

Na krańcu płaszczyzny ukazało się jakieś niepewne światło. Migotało i zwracało się w tę i w ową stronę i jakby trzymane niepewną ręką już to zdawało się gasnąć, już to znów świeciło jasno. W położeniu nieszczęsnego więźnia najmniejsze wydarzenie mogło sprowadzić ważne następstwa. Pułkownik nie spuszczał oczu z tego światełka; dostrzegł, że migotało i jakby lekki dym wydobywał się z niego, co kazało wnosić, że nie była to latarka.

Pewnie któryś z moich towarzyszy, pomyślał pułkownik Munro; może to Gumi!… Ale nie… nie przychodziłby z latarką, która mogłaby go zdradzić… Co to może być?…

Płomień zbliżał się powoli. Najpierw przesuwał się koło murów starych koszar i sir Edward obawiał się, aby go nie dostrzegli Hindusi, śpiący w ich wnętrzu. Ale przesunął się niespostrzeżony. Niekiedy, gdy niosąca go ręka zadrgała jakimś gorączkowym ruchem, podniecony płomień jaśniał żywszem światłem. Wkrótce zbliżył się do podmurowania parapetu i błyszczał nad niem jak ognik św. Elma podczas nocnej burzy.

Teraz pułkownik mógł dojrzeć rodzaj widziadła bez wyraźnych kształtów „cień", na który płomień rzucał niepewne światło. Ta przesuwająca się istota musiała być okryta jakby długim płaszczem, osłaniającym jej całą postać.

Pułkownik stał nieruchomy, zatrzymując oddech, z obawy, aby nie spłoszyć widziadła, nie zgasić światełka, kierującego je w ciemności. Był tak nieruchomy, jak owe działo, zdające się trzymać go w swej paszczy.

Widziadło przemykało się ciągle wzdłuż parapetu – czy nie potknie się o leżącego przy nim Hindusa? Nie. Hindus leżał z lewej, widziadło zbliżało się do prawej strony, to zatrzymując się, to powoli posuwając dalej.

Nareszcie zbliżyło się o tyle, że pułkownik mógł widzieć je lepiej.

Była to postać średniego wzrostu, owinięta od stóp do głowy jakby w prześcieradło, z pod którego wysuwała się tylko ręka trzymająca zapalone łuczywo.

Jakiś obłąkany, który widać często snuje się wśród koczowiska Dakoitów, a ci wiedząc o tem, nie zwracają już na niego uwagi! – pomyślał sobie pułkownik Munro. A! gdyby tak zamiast płonącego łuczywa trzymał w ręku nóż, może mógłbym…

Nie, to nie był obłąkany, a jednak pułkownik prawie odgadł prawdę. Była to bowiem obłąkana z doliny Nerbuddy, nieszkodliwa istota, błąkająca się już od czterech miesięcy w wąwozach Vindhya. Zabobonni Gundowie szanowali ją i przyjmowali gościnnie. Ani Nana Sahib, ani żaden z jego towarzyszy nie wiedzieli jaki udział miał „Błędny Ognik” w potyczce w paalu Tandit. Niejednokrotnie spotykali ją w tej górzystej stronie Bundelkundu, ale nie zwracali żadnej uwagi na jej obecność.

Często bardzo odbywała wycieczki aż do fortecy Ripore a nikt nie myślał wzbraniać jej tego; i tej nocy bezmyślnie i przypadkiem zwróciła ku niej swe kroki.

Pułkownik Munro nie wiedział nic o tej obłąkanej, nigdy nie słyszał nawet o „Błędnym Ogniku”, a jednak w miarę zbliżania się tej nieznanej istoty która mogła się go dotknąć albo doń przemówić, serce jego biło coraz silniej i jakieś niewysłowione ogarniało go wzruszenie.

Obłąkana zbliżyła się powoli do działa. Łuczywo rzucało coraz słabsze światlo; zdawała się nie widzieć zupełnie więźnia, choć już stała naprzeciw niego i choć jej oczy patrzały przez otwory wycięte w okryciu. Pułkownik stał nieruchomo, nie próbując ani ruchem ani słowem zwrócić na siebie uwagę tej dziwnej istoty.

Błędny Ognik odwrócił się niebawem, obszedł dokoła wielkie działo, a od jej płonącego łuczywa przelotne cienie padały na jego powierzchnię. Czyż ta biedna obłąkana pojmowała do czego miała służyć ta armata i jej długa paszcza, do której przywiązany był ten człowiek, aby z brzaskiem dnia wystrzał rozszarpał go w kawałki? Trudno to przypuszczać; obchodziła ją bezmyślnie jak wszystko co robiła. Jak wielokrotnie już, tak i dzisiejszej nocy przyszła błąkać się po płaszczyźnie Ripore, i znowu jak zwykle opuści ją bezwiednie, krętą ścieżyną spuści się w dolinę i uda się w jakąś inną stronę, sama nie wiedząc gdzie i po co.

Mogąc obracać głową, pułkownik Munro śledził bacznie wszystkie jej poruszenia. Widział więc jak obchodziła działo dokoła; poczem nagle zatrzymała się o parę kroków od śpiącego Hindusa i obejrzała się; jakiś niepojęty instynkt pociągał ją widocznie do pułkownika Munro – stanęła przed nim nieruchoma. Tym razem serce sir Edwarda zaczęło bić tak gwałtownie, że chciał mieć wolne ręce, aby je móc przycisnąć.

Błędny Ognik przysunął się bliżej i podniósłszy płonące łuczywo zaczęła mu się przyglądać. Przez otwory wycięte w osłaniającej ją płachcie oczy jej błyszczały jak dwa rozpalone węgle.

Jakby urzeczony tym wzrokiem, pułkownik nie mógł oderwać od niej oczu. Obłąkana lewą ręką rozsunęła nieco fałdy okrycia, odsłaniając przez to całą twarz, a jednocześnie wstrząsnęła parę razy łuczywem, które zajaśniało żywszym blaskiem.

W tejże chwili krzyk nawpół przygłuszony siłą woli, wydarł się z piersi więźnia.

dompar_98.jpg (170351 bytes)

– Laurencjo! Laurencjo!

Czyżbym i ja rozum stracił?… pomyślał i na chwilę zamknął oczy.

Przed nim stała Lady Munro.

– Tyżeś to, Laurencjo? – powtarzał.

Obłąkana nic nie odpowiadała. Nie poznawała go, zdawało się, że niesłyszała nawet jego słów.

– Laurencja! Laurencja obłąkana!… obłąkana!… ale żyje!…

Postać młodej, ukochanej żony zanadto głęboko wyryta była w jego pamięci, aby jakieś podobieństwo złudzić go mogło. Po dziewięciu latach rozłączenia wiecznego już, jak mniemał – i pomimo zmiany zaszłej w pięknej zawsze, ale wychudłej i mizernej lady Munro, która jakby cudem uniknęła rzezi zarządzonej przez Nanę Sahiba, mąż poznał ją odrazu.

Nieszczęśliwa lady Munro, broniąc matki zamordowanej w jej oczach, padła ugodzona przez któregoś z Hindusów, ale zadana jej rana nie była śmiertelną. Zemdloną wzięto za umarłą i wraz ze zwłokami innych pomordowanych ofiar wrzucono do owej studni w Kanpurze, szczęściem jedną z ostatnich. Jak wiemy, studnia została zapełnioną pod wierzch. Z nadejściem nocy, Laurencja odzyskała przytomność i wiedziona instynktem – gdyż skutkiem strasznych przejść straciła rozum i nie wiedziała co robi – uchwycila się ocembrowania i wyszła ze studni. Żyła więc, ale była obłąkaną.

Bezprzytomna, sama nie wiedząc co robi, zdołała wyjść z Kanpuru właśnie w chwili, gdy Nana Sahib opuszczał je po dokonanych mordach. Biegła przed siebie w ciemności, uciekając od miast i miejsc licznie zamieszkanych. Po wsiach dawali jej przytułek biedni rajoci, szanując ją jako istotę pozbawioną rozumu. Tak błąkając się doszła do gór Sautpurra i Vindhya; od dziewięciu lat miano ją za umarłą, żyła jednak i błąkała się, zachowując jedynie w pamięci wspomnienie pożogi i mordów.

Pułkownik znów zawołał na nią po imieniu – ale i tym razem nie odpowiedziała… Cóżby nie dał w tej chwili, aby mógł wziąć ją w objęcia, porwać stąd i unieść, rozpocząć z nią nowe życie, i otoczywszy bezgranicznem poświęceniem i najtroskliwszemi staraniami, przywrócić rozum!… A był skrępowany i przywiązany do tego ogromnego działa, krew płynęła z jego rąk od wpijających się w ciało powrozów i nie mógł uciec wraz z nią z tego przeklętego miejsca!

Nawet okrutna wyobraźnia Nany Sahiba nie zdołałaby wymyśleć takich udręczeń i męczarni, jakie nieszczęśliwy pułkownik Munro przechodził w tej chwili! A gdyby ten potwór wiedział, że lady Munro żyje i jest w jego mocy, z jakąż radością pastwiłby się nad obojgiem!

– Laurencjo! Laurencjo moja! – powtarzał pułkownik Munro.

I wołał głośno, nie pomnąc na to, że to wołanie może przebudzić Hindusa i całą bandę Dakoitów a nawet i samego Nanę Sahiba.

Nie rozumiejąc go i nie odpowiadając, lady Munro nie przestała wpatrywać się w niego błędnemi oczyma. Nie rozumiała, jak straszne męki ponosi jej nieszczęśliwy mąż, odnajdujący ją właśnie w chwili, gdy sam miał umierać. Nie poznała go i nie pojmowała, że do niej mówi.

Tak upłynęło kilka minut, poczem zasłoniła twarz i cofnęła się o krok. Pułkownik sądził, że chce odejść.

– Laurencjo! – zawołał znowu tak boleśnie, jak gdyby wypowiadał ostatnie pożegnanie.

Ale lady Munro nie myślała bynajmniej opuszczać płaszczyzny Ripore, i straszne już tak położenie miało się stać jeszcze groźniejszem.

Zatrzymała się i zaczęła znowu wpatrywać się w armatę, która zwróciła widocznie jej uwagę. Może jej widok przywodził jej na myśl oblężenie Kanpuru. Powoli zbliżyła się do działa; przesuwała po niem ręką trzymającą zapalone łuczywo, gdyby jedna iskierka padła z niego na nabój, wystrzał nastąpiłby w tej chwili.

Czyż więc nieszczęśliwy Munro miał zginąć z tak ukochanej ręki?…

Nie mógł znieść tej myśli; wolał więc umierać wobec Nany Sahiba i jego bandy. Chciał więc krzyknąć, aby zbudzić swoich katów…

Wtem uczuł, że jakaś ręka wysuwająca się z wnętrza armaty, ujęła jego ręce skrępowane na plecach; a widocznie była to dłoń przyjazna, gdyż starała się uwolnić go z więzów. Uczuł niebawem zimno stali wsuwającej się ostrożnie między jego ręce i krępujące je powrozy, co dało mu poznać, że nie wiedzieć jakim cudem, oswobodziciel jego ukrywał się we wnętrzu armaty.

Tak, nie mylił się, wyraźnie ktoś przecinał sznury któremi był przywiązany…

Trwało to parę sekund; mógł odsunąć się naparę kroków, był wolny. Pomimo całego panowania nad sobą, zaledwie stłumił okrzyk radości, który byłby go zdradził.

Dwoje rąk wysunęło się z otworu armaty… Munro pochwycił je i szarpnąwszy silnie, zobaczył jak ktoś przecisnąwszy się z wielką trudnością przez otwór armatni, upadł przy jego nogach.

Był to Gumi!

Ukrywszy się, aby uniknąć śmierci z rąk Kalaganiego, wierny sługa nie zwrócił się ku jezioru, ku któremu podążyła zgraja Nassima, ale poszedł drogą wiodącą do Jubbulpore. Doszedłszy do drogi prowadzącej do Ripore, był zmuszony znów ukryć się, gdyż dostrzegł zgraję Hindusów rozmawiających o pułkowniku Munro; że liczny poczet Dakoitów, których naprowadził Kalagani, popędzi go do fortecy Ripore, w której Nana Sahib ma zadać mu śmierć wystrzałem z działa, do którego każe go przywiązać. Bez wahania zapuścił się w krętą ścieżynę i dostał się nią na płaszczyznę opuszczoną wtedy zupełnie. Tam przyszła mu myśl wsunięcia się w olbrzymie działo, aby w razie sprzyjających okoliczności uwolnić ukochanego pana, a gdyby mu się nie udało go ocalić, zginąć jedną z nim śmiercią.

– Dzień nadchodzi – rzekł cicho Gumi, uciekajmy!

– A lady Munro? – rzekł pułkownik.

I wskazał na obłąkaną, stojącą nieruchomo. W tej chwili oparła rękę na armacie w pobliżu naboju.

– Unieśmy ją !…– odrzekł wierny Gumi, nie zadając żadnych pytań.

Lecz było już zapóźno.

dompar_99.jpg (177800 bytes)

Gdy obaj zbliżyli się do biednej okłąkanej, chcąc ją unieść, ta chcąc im się oprzeć, uchwyciła się ręką działa; wtedy zapalone łuczywo dotknęło naboju i straszny odgłos wystrzału, odbijający się głośnem echem w górach Vindhya, rozległ się jakby silny grzmot po całej dolinie Nerbuddy.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć