Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

WALKA PÓŁNOCY Z POŁUDNIEM

 

(Rozdział I-III)

 

 

85 ilustracji Benetta i jedna mapa

Nakładem Redakcyi Wędrowca

Warszawa 1887

ns_02.jpg (66916 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część druga

 

 

Rozdział I

Po porwaniu.

 

exar!… Nienawistne to imię rzuciła Zerma w ciemności, w chwili kiedy pani Burbankowa i miss Alicya przybywały na wybrzeże przystani Marino. Młoda miss poznała nikczemnego Hiszpana. Niemożna więc było wątpić, że był sprawcą porwania i że się ono odbyło pod jego osobistemi rozkazami.

Byłto rzeczywiście Texar, z kilku pomocnikami.

Oddawna już przygotowywał Hiszpan tę wyprawę, która miała pociągnąć za sobą spustoszenie Camdless-Bayu i rabunek Castle-House, ruinę rodziny Burbanków, porwanie albo śmierć jej głowy.

 tym to celu, pchnął on swoje hordy rabusiów na plantacyą. Ale nie stanął na ich czele, zostawiając przywództwo nad niemi, najgwałtowniejszym ze swoich stronników. Okoliczność ta wyjaśnia, dlaczego John Bruce, wmieszany do bandy napastników mógł zapewnić Jamesa Burbanka, że Texara nie ma pośród nich.

ns_45.jpg (168718 bytes)

Żeby się z nim spotkać, trzeba było udać się do przystani Marino, połączonej tunelem z Castle-House. W razie, gdyby dom został sforsowany, jego ostatni obrońcy tamtędy próbowaliby wycofać się. Texar wiedział o istnieniu tego tunelu. Dlatego też wsiadłszy w Jacksonville, do statku, za którym płynął drugi ze Squambo i dwoma jego niewolnikami, podążył czuwać nad tem miejscem, które się zdawało przeznaczone na to, żeby James Burbank tamtędy uciekał. Nie omylił się i zrozumiał to, spostrzegłszy jedno z czółen z Camdless-Bay, stojące za trzcinami przystani, strzegący go murzyni zostali zaskoczeni, zaatakowano ich i zamordowano. Pozostało już tylko czekać. Niezadługo ukazała się Zerma z dzieweczką. Gdy metyska zaczęła wydawać krzyki, – Hiszpan, lękając się, żeby kto nie pospieszył na ratunek, kazał ją zaraz rzucić Squambowi i gdy pani Burbankowa oraz miss Alicya pojawiły się na wybrzeżu, byłoto w chwili, kiedy Squambo porywał metyskę, w swym statku, na środek rzeki. Co się dalej działo, jestto już wiadome czytelnikowi.

Jednakże, dokonawszy porwania, Texar nie uznał za stosowne połączyć się ze Squambo. Ten człowiek oddany mu i wierny, wiedział do jak nieprzystępnej kryjówki, ma zawieść Zermę i małą Dy. To też Hiszpan, w chwili kiedy trzykrotne wystrzały armatnie odwoływały przypuszczający szturm, którzy mieli już niebawem sforsować Castle-House, znikł przepłynąwszy w ukos wody Saint-Johnu.

Dokąd podążył? Nie wiadomo. W każdym razie nie powrócił do Camdless-Bay owej nocy, z 3-go na 4-ty marca. Dał się tam widzieć dopiero we 24 godzin później. Co się z nim działo podczas tej nieobecności, – której nie raczył nawet wyjaśnić, nikt tego nie wiedział. Mógł jednak być skompromitowanym, gdyż pociągało to za sobą podejrzenie, że wziął udział w porwaniu Zermy i Dy. Zbieg tego porwania i jego zniknięcia musiał wypaść na jego niekorzyść. Nie wrócił jednak do Jacksonville aż 5-go rano, dla przedsięwzięcia środków potrzebnych do obrony Południowców, dosyć wcześnie jak widzieliśmy, żeby zastawić sidła na Gilberta Burbanka i prezydować w komitecie, który miał skazać na śmierć młodego oficera.

Jedno było pewne, że Texar nie znajdował się na pokładzie statku, sterowanego przez Squambo i przez przypływ gnanego w górę Camdless-Bay.

Zerma, miarkując że, jej krzyki nie mogą już być dosłyszane z pustych wybrzeży, Saint-Johnu, zamilkła. Siedziała ona w tyle statku, trzymając w objęciach Dy. Dziewczynka, przelękniona, nie wydawała ani jednego jęku. Tuląc się do piersi metyski, kryła się w fałdach jej okrycia. Parę razy tylko wyrwały jej się z ust słowa:

„Mama!… Mama!… Dobra Zermo!… Boję się… Boję się!… Chcę zobaczyć mamę!…”

– Dobrze… moja najdroższa!… odpowiedziała Zerma. Zobaczymy ją… Nie bój się niczego!… Ja jestem przy tobie!…

W tej samej chwili, pani Burbankowa, odchodząc od przytomności, dążyła prawym brzegiem rzeki, daremnie usiłując dogonić statek, unoszący jej córkę ku przeciwległemu wybrzeżu.

Ciemności były gęste w owej chwili. Pożary rozpalone na dominium, zaczęły gasnąć z hukiem podobnym do wystrzałów. Z tych dymów nagromadzonych w kierunku północnym, wydobywały się już tylko rzadkie wybuchy płomieni, które powierzchnia rzeki odbijała niby lotne błyskawice.

Potem wszystko się pogrążyło w ciszy i ciemnościach. Statek posuwał się wzdłuż kanału rzeki, której brzegów nawet nie można już było widzieć. Nie mógłby on być bardziej odosobnionym, samotnym, na pełnem morzu.

Ku jakiej przystani dążył statek, sterowany przez Squambo? Tego się dowiedzieć było najpilniejszą rzeczą. Indyanina zapytać, na nic by się nie zdało; dla tego Zerma starała się zoryentować, co było trudne, wśród tych głębokich ciemności, dopóki Squambo nie oddaliłby się od środka Saint-John. Fale przybierały i pod pagają dwóch murzynów szybko posuwano się ku południowi.

Jednak, jakżeby to było potrzebne, żeby Zerma zostawiła ślad swego przemknięcia się, dla ułatwienia poszukiwań swojemu panu! A na tej rzece było to nie możliwe. Na lądzie, kawałek okrycia zarzucony na jaki krzak, mógłby służyć za trop, po którym możnaby trafić aż do celu. Ale na co by się zdało, powierzyć prądom jakiś przedmiot należący do dziewczynki lub do niej? Mogłaż się spodziewać, żeby go traf oddał w ręce Jamesa Burbanka? Trzeba się było zrzec tego i rozpoznać tylko, w jakim punkcie Saint-Johnu statek przybije do lądu.

Godzina upłynęła w tych warunkach. Squambo nie wyrzekł ani słowa. Dwaj murzyni wiosłowali w milczeniu. Żadne światło nie ukazywało się na wybrzeżach, ani w domach, ani pod drzewami, które się rysowały niewyraźnie w ciemnościach.

Rzucając spojrzenia w prawo i w lewo, dla uchwycenia jakiej bądź wskazówki, Zerma rozmyślała tylko o niebezpieczeństwach, grożących dziewczątku. O siebie nie troszczyła się wcale. Wszystkie jej obawy skupiały się na tem dziecku, z pewnością porwał je Texar.

O tem nie mogła wątpić. Poznała ona hiszpana który obrał sobie posterunek w przystani Marino, bądź że zamierzał dostać się do Castle-House tunelem, bądź że czekał obrońców tegoż w chwili, kiedy by próbowali uciec tem wyjściem. Gdyby Texar nie był tak spiesznie działał, pani Burbankowa i Alicya Stannard, tak samo jak Dy i Zerma znajdowałyby się teraz w jego mocy. Jeśli nie dowodził osobiście milicyą i bandę rabusiów, to dla tego, że zdawało mu się bezpieczniej czekać na rodzinę Burbanków w przystani Marino.

W każdym razie, Texar nie mógłby się wyprzeć udziału w porwaniu, gdyż Zerma głośno wymawiała jego imię. Pani Burbankowa i miss Alicya musiały je usłyszeć. Później, gdy wybiłaby godzina sprawiedliwości, gdy hiszpan musiałby odpowiadać za swe zbrodnie, nie mógłby się tym razem uciec do jednego z tych niewytłómaczonych alibi, które aż nadto mu się dotąd udawały.

Jakiż los gotował swoim ofiarom? Czy je wygna do bagnistych Everglad, po za źródła Saint-John? Czy się pozbędzie Zermy, jako niebezpiecznego świadka, którego zeznanie mogłoby go zgubić kiedyś? Wszystko to rozważała metyska.

Byłaby chętnie życie złożyła w ofierze dla ocalenia dziecięcia porwanego wraz z nią. Ale gdyby ona poniosła śmierć, cóżby się stało z Dy w rękach Texara i jego towarzyszów? Ta myśl dręczyła ją i wtedy przyciskała silniej dziewczynkę do piersi jak gdyby Squambo miał zamiar wyrwać ją z jej objęć.

W tej chwili, Zerma mogła zauważyć, że statek zbliża się do lewego wybrzeża rzeki. Czy jej to mogło służyć za wskazówkę?

Nie, gdyż nie wiedziała, że hiszpan mieszka w głębi czarnej przystani, na jednej z wysepek, tej laguny, jak nie wiedzieli tego nawet stronnicy Texara, gdyż nikt nie bywał dopuszczany do blokauzu zajmowanego przezeń ze Squambo i z murzynami.

Rzeczywiście, tam to, Indyanin miał zawieźć Dy i Zermę. W głębi tej tajemniczej okolicy Zerma podniosła się natychmiast. W tych warunkach, dostrzegła ona sposobność ocalenia się. Wszakże mogła zawołać, powiedzieć kto jest, zażądać pomocy, uciec przed Squambo.

Indyanin stanął przed nią. Trzymał on w jednem ręku borie-knife, drugą schwycił dziewczynkę, którą Zerma daremnie usiłowała mu wyrwać.

„Jeśli krzykniesz, to ją zabiję” rzekł.

Gdyby szło o poświęcenie własnego życia, Zerma nie byłaby się wahała; ale ponieważ nóż Indyanina dziecku groził, umilkła.

Zresztą, z pokładu Stoam-Boatu nie można było nie widzieć, co się dzieje w ich statku, Steam-Boat przybywał z Picolata, zkąd zabrał oddział milicyi, zdążającej do Jacksonville dla wzmocnienia pułków Południowców, które to pułki miały nie dopuszczać do zajęcia rzeki.

ns_46.jpg (149830 bytes)

Jeden z oficerów, wychyliwszy się wtedy za pomost, zapytał Indyanina:

– „Dokąd płyniesz.

– Do Picolata”.

Zerma zachowała w pamięci to imię, mówiąc sobie jednak, że Squambo ma interes w zatajeniu prawdy.

– Skąd wypłynąłeś?

– Z Jacksonville.

– Czy zaszło tam co nowego?

– Nie.

– Nic nie słychać o flotylli Dupont’a?

– Nic.

– Nie było żadnych o niej wiadomości od czasu ataku na Fernandinę i na fort Chinch?

– Nie, ani jedna kanonierka nie przepłynęła przez przesmyki Saint-John?

– Co znaczyły te błyski, cośmy widzieli, te wystrzały, co nas dochodziły z Północy, podczas kiedy statek nasz stał, czekając przypływu?

– To był atak na plantacyą Camdless-Bay dzisiejszej nocy.

– Atak Nordzistów?

– Nie! milicyi Jacksonvilskiej. Właściciel chciał się oprzeć rozkazom komitetu…

– Dobrze… Dobrze! To ten James Burbank, ten wściekły abolicyonista!…

– Tak ten sam.

– I jakże się skończyło?

– Niewiem… Widziałem to tylko wymijając czółnem… Zdawało mi się, że wszystko jest w płomieniach!”

Tu słaby okrzyk wyrwał się z piersi dzieweczki. Zerma zasłoniła jej ręką usta, w chwili, kiedy palce Indyanina zbliżyły się do jej szyi. Oficer stojący na pomoście Steam-boasu, nic nie usłyszał.

– Czy strzelano z armat do Camdless-Bay? zapytał.

– Wątpię.

– Więc cóż znaczyły te trzykrotne wystrzały jakieśmy słyszeli i które zdawały się wychodzić ze strony Jacksonville?

– Nie mogę na to odpowiedzieć.

– A zatem Saint-John jest jeszcze wolny od Picolata aż do swego ujścia?

– Zupełnie wolny i możecie płynąć na dół; nie grożą wam kanonierki.

– Dobrze – w drogę!”

Rozkaz został przesłany machinie i Steam-boat miał już pomknąć dalej.

– Poproszę jeszcze o pewne objaśnienie, rzekł Squambo do oficera.

– O jakie?

– Noc jest bardzo ciemna… Nie mogę rozpoznać miejsca… Może mi pan powiesz, gdzie jestem?

– Na wysokości Czarnej Przystani.

– Dziękuję.

Gdy się czółno Indyanina oddaliło na kilka sążni, brzask rzucał już różowe blaski na powierzchnią rzeki. Steam-boat zwolna zniknął w ciemnościach, zostawiając za sobą wodę silnie zmąconą potrącaniem jego ogromnych kół.

Squambo, będąc teraz sam jeden na środku rzeki, usiadł napowrót w tyle czółna i polecił sterować. Znał on już położenie, puścił się więc w stronę Czarnej Przystani.

Że w tem nieprzystępnem miejscu schroni się Indyanin, Zerma nie mogła już wątpić o tem i nic jej z tego nie mogło przyjść. Jakimże sposobem powiadomiłaby swego pana i jakżeby się dało zarządzić poszukiwania w tym labiryncie? Alboż zresztą, po za przystanią, lady hrabstwa Duval nie utrudniłyby ich, w razie, gdyby James Burbank ze swymi przyjaciołmi zdołali przebrnąć lagunę? W tej zachodniej części Florydy, było jeszcze prawie niepodobieństwem natrafić na trop.

Prócz tego przedstawiałoby to niebezpieczeństwo. Saninolowie, błąkający się po tych terytoryach lesistych albo bagnistych, mogli wzbudzać postrach. Byli oni skorzy do rabowania podróżnych i zabijali probujących stawić opór.

Osobliwa i rozgłośna przygoda miała nawet miejsce przed niedawnym czasem na górnej części hrabstwa, trochę ku północy zachodowi Jacksonvillu, kilkunastu Florydczyków, udających się do wybrzeża zatoki meksykańskiej, zostali napadnięci przez pewne pokolenie Seminolów. Dla tego tylko nie wyrżnięto ich co do jednego, że się wcale nie bronili co byłoby zresztą bezowocne, ponieważ było 10-ciu wrogów na jednego z nich.

Tych poczciwców zrabowano więc doszczętnie i ogołocono nawet z odzieży. Prócz tego, pod karą śmierci, przykazano im, żeby się już nigdy nie pokazali na tych terytoryach, do własności których Indyanie roszczą sobie prawa.

Ażeby ich poznać w razie gdyby przekroczyli ten zakaz, przywódzca bandy użył bardzo prostego sposobu. Kazał im wytatuować na ręku dziwaczny znak sokiem rośliny wydającej farbę, a to przez nakłówanie igłą. Znaku tego nie można już było niczem zatrzeć.

Po dokonaniu tej operacyi, odprawiono owych Florydczyków, nie wyrządziwszy im nic złego.

Powrócili oni do plantacyj północnych w dosyć pożałowania godnym stanie, – nacechowani niejako bronią plemienia indyjskiego i, rozumie się, że ich nie brała chęć popaść znowu w ręce Seminolów, którzy, tym razem, wymordowaliby ich bez miłosierdzia, przez poszanowanie dla swego podpisu.

W innym czasie, milicye hrabstwa Duval, nie przepuściłyby takiego zamachu bezkarnie: pogoniłyby za Indyanami.

Ale w owej epoce, było coś pilniejszego do roboty, aniżeli rozpoczynanie na nowo wyprawy przeciw tym napadom.

Obawa, żeby wojska federalne nie zagarnęły kraju, górowała nad wszystkiem. Przedewszystkiem chodziło o to, żeby im nie dać zawładnąć Saint-Johnem a wraz z nim, okolicami, jakie zrasza.

Dla tego, nie można było uszczuplać sił Południowców, rozłożonych od Jacksonville aż do granicy georgijskiej. Później, byłby na to czas, żeby ścigać Seminolów ośmielonych wojną domową do tego stopnia, że się wkraczali na te północne terytorya, z których, mniemano, że są na zawsze wygnani. Wtedy, niepoprzestanoby na wyparciu ich do bagnisk w Eweryla lecz wyrżnięto by ich co do jednego.

Tymczasem, niebezpiecznie było zapuszczać się na terytorya położone na zachodzie Florydy i gdyby James Burbank skierował kiedy w tę stronę poszukiwania, byłoby to przysporzeniem niebezpieczeństw nieodłącznych od podobnej expedycyi.

Czółno zbliżało się do prawego brzegu rzeki. Squambo, wiedząc, że jest na wysokości Czarnej Przystani, do której wpadają wody Saint-Johnu, przestał się lękać potknięcia o jaką rafę.

Dla tego też w 5 minut później, czółno wsunęło się pod ciemne sklepienie z drzew, gdzie panowała głębsza jeszcze pomroka niż, na powierzchni rzeki.

Jakkolwiek Squambo był doskonale obeznany z zasadzkami tej laguny, nie podołałby im w takich warunkach.

ns_47.jpg (183626 bytes)

Ale ponieważ nie mógł już być dostrzeżony, czemużby sobie nie rozjaśnił drogi? Uciąwszy żywiczną gałąź z drzewa, rosnącego na wybrzeżu, zatknięto ją zapaloną na przodzie czółna. Jej sadzowate światło miało wystarczyć wprawnemu oku Indyanina do orjentowania się w przesmykach. Po półgodzinnem blisko zagłębianiu się w kręte koryto przystani, przybył on nakoniec do wysepki Blockhauzu.

Zerma musiała wtedy wystąpić na ląd. Dziewczynka znużona usnęła na jej rękach. Nieobudziła się wtenczas nawet, gdy metyska przebywszy galeryę podziemną forteczki została zamkniętą w jednym z pokojów przylegających do centralnego szańca.

Dy, owiniętą w kołdrę, która się tam poniewierała, położyła Zerma na jakimś barłogu, sama zaś czuwała przy niej

 

 

Rozdział II

Szczególna operacya.

 

azajutrz, 3-go marca, o 8-mej rano, Squambo wszedł do pokoju, w którym Zerma przepędziła noc. Przyniósł on na pożywienie chleb, kawałek wędliny i owoce, butelkę dosyć mocnego piwa, dzbanek wody, i różne naczynia. Zarazem jeden z murzynów postawił w kącie stary sprzęt, mający służyć za komodę i toaletę, a w nim trochę bielizny, jako to: prześcieradło, ręczniki i inne drobiazgi, którychby Zerma używać mogła dla małej Dy, i dla siebie.

Dy spała ciągle: Zerma zrobiła bowiem błagalny znak, żeby jej Squambo nie budził.

Gdy murzyn wyszedł, Zerma zapytała po cichu Indyanina:

ns_48.jpg (158906 bytes)

„Co chcą z nami zrobić?”

– Nie wiem – odpowiedział Squambo.

– Jakie rozkazy odebrałeś od Texara?

– Czy one pochodzą od Texara, czy od kogo innego, odparł Indyanin, radzę ci stosować się do nich, dopóki tu będziesz, ten pokój będzie twoim i na noc będziesz zamykana w szańcu forteczki.

– A w dzień?…

– Będziesz mogła chodzić swobodnie wewnątrz fortecy.

Dopóki będziemy tutaj?… zapytała Zerma. Mogę wiedzieć, gdzie jesteśmy?

Tam, gdzie mi kazano was zawieźć.

– I pozostaniemy tu?…

– Jużem ci powiedział, co miałem do powiedzenia o więcej napróżnobyś zapytywała, bo nie będę już odpowiadał.

Po tych słowach, Squambo, któremu rzeczywiście nie wolno było powiedzieć nic więcej, wyszedł z pokoju, metyska zaś pozostawała sama przy dziecku.

Zerma spojrzała na dziecko, stanęły jej w oczach łzy, które czemprędzej obtarła, żeby Dy, po przebudzeniu się nie spostrzegła, że ona płakała. Chodziło jej o to, żeby się dziecko oswoiło powoli ze swojem nowem położeniem, – może bardzo groźnem, gdyż można się było wszystkiego się lękać ze strony Hiszpana.

Zerma rozmyślała nad tem, co zaszło od wczoraj. Widziała ona dobrze, iż pani Burbankowa i mis Alicya szły w górę wybrzeża, podczas gdy czółno oddalało się od tego wybrzeża. Ich rozpaczliwe wołania, ich rozdzierające krzyki doszły ich uszu. Ale czy im się udało dotrzeć do Castle-House, dostać do tunelu, wejść do oblężonego domu i uwiadomić Jamesa Burbanka, jako też jego towarzyszy o nowem nieszczęściu, co na nich spadło? Alboż ludzie Hiszpana nie mogli je porwać, uprowadzić daleko od Camdless-Bay, a może i zabić? Jeśli rzecz się tak miała, James Burbank nie wiedział o porwaniu dziewczynki wraz z Zermą. Mógł myśleć, że jego żona, miss Alicya, dziecko, metyska, zdołały popłynąć do przystani Marino i dostać się do Cedar-Rey, gdzie byłyby bezpieczne. W takim razie nie prędko zacząłby je szukać!…

A przypuściwszy, że pani Burbankowa i miss Alicya mogły powrócić do Castle-House, że James Burbank wie o wszystkiem, czyż się nie należało lękać, że dom został opanowany, zrabowany, spalony, zrujnowany, przez napastników? W taki razie, co się stało z jego obrońcami? Czy popadli w niewolę czy ponieśli śmierć, Zerma nie mogła się już spodziewać z ich strony pomocy. Gdyby nawet nordziści zawładnęli Saint-Johnem, była ona zgubiona. GilbertBurbank i Mars nie dowiedzieliby się, że jednego z nich siostra, a drugiego żona są więzione na tej wysepce Czarnej Przystani.

A więc, jeśli tak jest, jeśli Zerma tylko na siebie może rachować, to ją energia nie opuści. Uczyni wszystko, co będzie w jej mocy, żeby ocalić to dziecię, które może prócz niej, nie ma już milszego na świecie. Życie jej skupiało się w tej myśli: uciec. Ani jedna godzina nie upłynie, w którejby nie była zajęta przygotowaniem sobie środków.

A jednak, byłoż to możliwą rzeczą wydostać się z forteczki, strzeżonej przez Squambo i jego towarzyszów, wymknąć się tym dwom srogim zbirom, którzy krążyli dokoła zamkniętego wnętrza forteczki, uciec z tej wysepki, ginącej w tysiącznych zakrętach laguny? Tak, było to możliwe, ale pod warunkiem, żeby jej potajemnie dopomógł który z niewolników Hiszpana, znający doskonale przesmyki Czarnej Przystani. Czemużby przynęta znacznej nagrody nie skłoniła jednego z tych ludzi, by dopomógł Zermie w tej ucieczce? Do tego to miała zmierzać wszystkiemi siłami.

Mała Dy przebudziła się nakoniec. Pierwsze słowo jakie wymówiła, było przyzywaniem matki. Następnie obejrzała się po pokoju. Przypomniały jej się wczorajsze wypadki spojrzała na metyskę i przybiegła do niej.

„Dobra Zermo!… Dobra Zermo!… szeptało dziewczątko. Boję się… Boję się!…

– Nie trzeba się bać, moja najdroższa!

– Gdzie mama?…

– Przybędzie tu… niedługo!… Byłyśmy zmuszone uciec… wiesz dobrze!… Jesteśmy teraz bezpieczne!… Tu niema się już czego obawiać!… Skoro tylko pan Burbank otrzyma pomoc, zaraz się z nim połączymy!…”

Dy patrzyła na Zermę, jak gdyby chciała powiedzieć.

„Czy to prawda?

– Tak odpowiedziała Zerma, i dla uspokojeniu dziecka, tak p. Burbank zalecił, żebyśmy go oczekiwały tutaj.

– Ale ci ludzie, co nas porwali w swojem czółnie?… powiedziała znowu dziewczynka.

– To są słudzy pana Harvey’a moja najdroższa!… Wiesz, pana Harveya, przyjaciela twego papy, który mieszka w Jacksonville!… Jesteśmy w jego willi, w Hampton-Red!

– A mama, a Alicya, które były z nami, dla czego ich tu niema?

– Pan Burbank ich zawołał w tej chwili, kiedy miały wsiąść do czółna… przypomnij sobie…

Jak tylko ci źli ludzie zostaną wygnani z Camdless-Bay, to zaraz tu kto po nas przybędzie!…

Nie płaczże… nie płacz… Nie bój się już, moja najdroższa, nawet jeśli zostaniemy kilka dni! Jesteśmy tu tak dobrze ukryte!… Chodź, ubiorę cię…

Dy wpatrywała się uporczywie w Zermę i pomimo słów metyski z usteczek jej wyrwało się ciężkie westchnienie. Wbrew zwyczajom, po przebudzeniu się, nie zdołała rozjaśnić twarzyczki uśmiechem, należało więc przedewszystkiem zająć ją, rozerwać. Zerma gorliwie wzięła się do tego. Ubrała Dy tak starannie, jak gdyby dziewczynka znajdowała się w swoim ładnym pokoju w Castle-House, starając się przytem zabawić ją opowiadaniem historyj. Potem Dy jadła trochę i Zerma towarzyszyła jej przy tem pierwszem śniadaniu.

„Teraz, moja droga, jeśli chcesz, to się przejdziemy po dziedzińcu…

– Czy tu jest pięknie w tej willi p. Harvey’a? zapytało dziecię.

– Czy tu pięknie? Nie; zdaje mi się, że to stara warownia!… Ale są drzewa, jest woda, – jest gdzie przechadzać się… Zresztą, zostaniemy tu tylko kilka dni i, jeśli się nie będziesz bardzo nudziła, jeśli się grzecznie zachowasz, to mama będzie zadowolona.

– Dobrze, moja dobra Zermo, dobrze – będę grzeczną!

ns_49.jpg (182977 bytes)

Drzwi od pokoju nie były zamknięte na klucz. Zerma wzięła dziecko za rączkę i obie wyszły. Znalazłszy się zrazu w mrocznem wnętrzu, po chwili wydostały się na pełnią światła pod sklepienie wielkich drzew, przez które przedzierały się promienie słoneczne.

Środek warowni nie był rozległy, tylko niecały akr, którego znaczną część zajmował blockhaus Okalająca ją palisada nie pozwoliła Zermie rozpoznać położenia wysepki na tej lagunie. To tylko zdołała dojrzeć przez otwór, że ją oddziela dosyć szeroki mętny kanał, od sąsiednich wysepek.

Kobieta i dziecko napotkałyby więc wielkie trudności w ucieczce. W razie, gdyby nawet Zerma zdołała zdobyć czółno, jekimże sposobem wydobyłaby się z tych zakrętów bez końca? Czego też nie wiedziała, to, że jedynie Texar i Squambo byli obeznani z przesmykami. Murzyni, zostający na usługach Hiszpana, nie wychodzili z forteczki, nigdzie nie przekroczyli nawet jej murów i nie wiedzieli, gdzie są zatrzymani. Ażeby dostać się na wybrzeże Saint-Johnu, albo do bagien, przylegających do przystani od zachodu, musiałyby ryzykować, co pociągnęłoby niechybną zgubę.

Zresztą, przez następne dni, Zerma, rozpoznawszy sytuacją, nie mogła spodziewać się pomocy od niewolników Texara. Po większej części byli to murzyni na wpół zbydlęceni, nie budzący zaufania. Jakkolwiek Texar nie trzymał ich na łańcuchu, niemniej byli w niewoli. Dobrze żywieni produktami wysepki, oddani mocnym napojom, których im Squambo nie szczędził. Przeznaczeni tylko do strzeżenia blockhauzu i jego obrony w razie niebezpieczeństwa nie mieli powodu pragnąć innego życia.

Kwestja niewolnictwa rozstrzygająca się o kilka mil od Czarnej przystani nie była tej natury, żeby ich roznamiętnić. Odzyskać wolność? Jaki by z niej zrobili użytek? Texar zapewniał im utrzymanie, a Squambo nieźle się z nimi obchodził, chociaż był to człowiek, któryby roztrzaskał głowę temu, coby ją śmiał podnieść do góry. Nie przychodziło im to nawet na myśl. Były to bydlęta, niższe od dwóch ogarów, krążących do koła forteczki. Można powiedzieć bez przesady, że te zwierzęta przewyższały ich inteligencję. Owe psy znały całą przystań, przebywały bowiem wpław jej liczne przesmyki, biegały z wysepki do wysepki, i dzięki zdumiewającemu instynktowi, nie zabłądziły nigdy.

Ich szczekanie rozlegało się niekiedy aż na lewym brzegu rzeki, skąd wracały znów o zmroku do blockhauzu. Żaden statek nie mógłby wtargnąć do Czarnej Przystani, bez uwiadomienia przez stróżów. Oprócz Squambo i Texara, każdego któryby przekroczył mury forteczki, pożarłyby te dzikie potomki psów karaibskich.

Chociaż Zerma zauważyła, jak pilnie jest strzeżona forteczka, chociaż zmiarkowała, że nie może liczyć na pomoc ze swego otoczenia, nie upadła jednak na duchu, jak wiele innych kobiet uczyniłoby na jej miejscu, lecz rozważała swoje położenie: pomoc mogła przyjść ale z zewnątrz, to jest od p. Burbanka, jeśli będzie w stanie działać, albo od Marsa, jeśli się dowie w jakich okolicznościach żona jego znikła. Ponieważ jeden i drugi nie dawał znaku życia, musiała cierpliwie czekać, co też postanowiła.

Zerma, zupełnie odosobniona w głębi tej laguny, widywała do koła siebie tylko dzikie twarze. Zdawało jej się jednak, że jeden z murzynów, młody jeszcze spoglądał na nią z pewnem politowaniem. Czy należało powziąć stąd nadzieję? Czy mogłaby mu się zwierzyć opisać pzłożenie Camdless-Bayu, namówić go, żeby uciekł do Castle-House. Było to rzeczą wątpliwą. Zresztą Squambo musiał spostrzedz te oznaki współczucia ze strony niewolnika, gdyż później był trzymany na uboczu. Zerma już go nie spotykała na swych przechadzkach po wnętrzu forteczki.

Kilka dni upłynęło bez żadnej zmiany w położeniu.

Zerma i Dy mogły swobodnie krążyć od rana do wieczora w obrębie murów, w nocy zaś, jakkolwiek ich Squambo nie zamykał w ich pokoju, nie mogłyby się wymknąć z zabudowania. Indyanin nigdy do nich nie przemawiał; dla tego Zerma musiała się zrzeć zamiaru wybadania go. Nieopuszczał on wysepki ani na chwilę i czuło się, że bezustanku czuwa nad brankami. Zerma poświęciła się przeto cała dziecku, które ciągle wydzierało się do matki

– Mama tu przyjedzie, miałam od niej wiadomość, odpowiedziała Zerma, ojciec także ma przyjechać z miss Alicyą, moja najdroższa!…

Po takiej odpowiedzi nie wiedziała już biedaczka, co wymyśleć na wszelkie sposoby usiłowała rozerwać dziewczynkę, która okazywała się nad wiek swój roztropną.

Upłynął 4, 5 i 6 marca. Zerma nadsłuchiwała, czy wystrzały nie oznajmią jej zdaleka, że flotylla federalna znajduje się na wodach Saint-Johnu, ale żaden odgłos jej nie dochodził, w Czarnej Przystani panowała zupełna cisza. Należało stąd wnosić, że Floryda jeszcze nie należała do wojska Unii. Metyskę niepokoiło to w najwyższym stopniu. Jeśli James Burbank i jego towarzysze nie mogli działać, to przecież mogła się spodziewać interwencyi Marsa i Gilberta. Gdyby ich kanonierki opanowały rzekę, to oni by obszukali całe wybrzeża i potrafiliby dotrzeć aż do wysepki. Pierwszy lepszy z Camdless-Bay powiadomiłby ich o tem co zaszło, tymczasem nic nie wskazywało na zmianę na rzece. Co było także dziwne, że Hiszpan nie pokazał się jeszcze ani razu w forteczce, ani w dzień ani w nocy.

Przynajmniej Zerma nie zauważyła nic takiego, coby ją naprowadziło na to przypuszczenie. Jednakże, prawie wcale nie sypiała i długie bezsenne godziny upływały jej na wsłuchiwaniu się – do owej chwili, nadaremnem.

Zresztą, cóżby mogła uczynić, gdyby Texar przybył do Czarnej Przystani, gdyby ją powołał przed siebie? Czyby wysłuchał jej błagań albo pogróżek? Czy obecność Hiszpana nie przedstawiała raczej niebezpieczeństwa?

Wieczorem, 6-go marca, Zerma po raz tysiączny rozmyślała nad tem wszystkiem. Była to już 1 godzina; Dy spała dosyć spokojnie. W ich pokoiku panowała zupełna ciemność. Żaden odgłos nie dochodził z zewnątrz, prócz świstu wiatru, po przez spruchniałe tarcice blokhauzu.

W tej chwili, doszły uszu metyski czyjeś kroki wewnątrz budynku. Zrazu przypuszczała, że to Indyanin w rondzie nocnym, wraca do swej izdebki położonej na przeciw ich sypialni.

Zerma usłyszała wtedy kilka słów zamienionych pomiędzy dwoma indywiduami. Zbliżywszy się do drzwi nastawiła ucha i doszedł ją głos Squambo, a prawie zaraz potem i Texara.

Przeszedł ją dreszcz. W jakim celu Hiszpan pojawił się o tej godzinie, w forteczce? czy się chciał znowu dopuścić jakiego podstępu z metyską i dzieckiem? Czy je miał porwać z ich pokoju, przenieść do innej, jeszcze mniej znanej i mniej dostępnej kryjówki tej Czarnej Przystani. W jednej chwili wszystkie te przypuszczenia opanowały umysł Zermy… lecz energia wzięła w niej górę… Przytuliwszy się do drzwi, słuchała:

„Nic nowego? odezwał się Texar.

– Nic, panie, – odpowiedział Squambo:

– A Zerma?

– Nieodpowiadałem na jej pytania.

– Czy probowano dostać się do niej po ataku na Camdless-Bay?

– Probowano, ale daremnie”.

Odpowiedź ta objaśniła Zermę, że ją poszukiwano; ale kto?

– Jakim sposobem dowiedziałeś się o tem?

– Docierałem kilka razy aż do wybrzeża Saint-Johnu, – odpowiedział Indyanin i kilka dni temu zauważyłem, że jakaś barka krąży do koła Czarnej Przystani i dwóch ludzi wylądowało nawet na jednej z wysepek wybrzeża.

– Kto byli ci ludzie?

– James Burbank i Walter Stannard!

Zerma z trudnością poskromiła swe wzruszenie.

To byli James Burbank i Walter Stannard. A więc obrońcy Castle-House nie wszyscy padli podczas ataku na plantacyę i ponieważ zaczęli poszukiwanie wiedzą zatem o porwaniu dziecka i metyski, kiedy zaś wiedzą o tem zdarzeniu, to znaczy, że pani Burbankowa i miss Alicya mogły ich powiadomić. Obie zostały także przy życiu. Obie mogły powrócić do Castle-House, usłyszawszy ostatni krzyk Zermy, wołającej o pomoc przeciw Texarowi. James Burbank wiedział przeto, co zaszło. Wiadomo mu było imię nędznika. Może nawet domyśla się, w którem miejscu ukryte są jego ofiary? Będzie umiał nakoniec dotrzeć do nich.

Te wszystkie fakta przesunęły się w jednej chwili przez myśl Zermy. Opanowała ją ogromna nadzieja, która – jednakże – rozwiała się na tych miast, gdy doszła jej uszu odpowiedź Hiszpana.

– Niechaj sobie szukają, ale nie znajdą! Zresztą, za kilka dni James Burbank przestanie być groźnym”!

Co znaczyły jego słowa, tego metyska nie mogła zrozumieć. W każdym razie, ze strony człowieka, pod którego rozkazami znajdował się komitet Jacksonvillski, musiało to być straszną pogróżką.

„Teraz potrzebuję cię na godzinę, Squambo, rzekł Hiszpan.

– Jestem na rozkazy pańskie.

– Chodź ze mną!

Po chwilce obaj znajdowali się pokoju, zajmowanym przez Indyanina.

Co oni tam mieli robić? Czy nie ma wtem jakiej tajemnicy, z którejby Zerma mogła skorzystać? W tem położeniu należało wszystko wyzyskiwać.

Jak wiadomo, pokój metyski nie bywał zamknięty nawet na noc. Ta ostrożność byłaby zresztą daremną. Gdyż budynek był zamknięty wewnątrz i Squambo nosił przy sobie klucz od niego. Było przeto niepodobieństwem wyjść z blockhauzu, a tem samem kusić się na ucieczkę.

W ten sposób, Zerma mogła otworzyć drzwi od swego pokoju i zbliżyć się, tamując oddech.

Ciemność była głęboka: tylko kilka promyków światła wydobywało się z pokoju Indyanina, Zerma stanąwszy przy drzwiach zobaczyła przez szparę rzecz osobliwą i nieznaną.

Oto Texar siedział przed Indyanem rozebrany ze swojej skórzanej kurtki, z lewem ramieniem obnażonem i wyciągniętem na stoliku, tuż pod światłem łuczywa, papier dziwacznego kształtu, gęsto pokłuty, położony został na zewnętrznej części ramienia i za pomocą cienkiej igły, przekłuwał mu Squambo skórę w miejscach naznaczonych dziurkami na papierze. Była to operacya tatuowania, w której Indyanin musiał być bardzo biegły, jako Saninol. Rzeczywiście wywiązywał się z zadania dosyć zręcznie i dotykając lekko na skórkę, kłuł końcem igły, tak, żeby Hiszpan nie doznawał żadnego bólu.

Dokonawszy dzieła, odjął on papier; poczem wziął kilka liści, przyniesionych przez Texara i potarł niemi jego ramię. Sok tej rośliny, wsączony w pokłucia igłą, sprawiał pewne swędzenie, ale Hiszpan znosił to cierpliwie, nic sobie nie robiąc z tej drobnostki.

Gdy dokonano operacyi, Squambo przysunął łuczywo do części utatuowanej. Czerwonawy deseń ukazał się wyraźnie na ramieniu Texara.

Ten deseń był wiernem odbiciem wzoru, wykłutego igłą na papierze. Kopje była zrobiona z największą dokładnością. Był to szereg pokrzyżowanych linij, które przedstawiały jedną z symbolicznych figur wierzeń seminolskich. Ten znak miał już na zawsze pozostać.

Zerma wszystko widziała, lecz nie mogła zrozumieć tego, co się przedstawiało jej oczom. Jaki interes mógł mieć Texar w ozdobieniu się tem tatuowaniem. Na co mu potrzebny ten „szczególny znak” zamieszczany zwykle w pasportach. Czyżby się chciał podawać za Indyanina? Tak cera jak wogóle cały charakter jego osoby sprzeciwiały się temu.

Czy nie należało raczej widzieć związek pomiędzy tym znakiem, a tamtym jaki przemocą zrobiono owym kilku podróżnym florydzkim, którzy wpadli w ręce pewnej partyi seminolów, na północy hrabstwa? Czy Texar nie zamyślał czasem udowodnić w ten sposób swego zagadkowego alibi, co mu się już nieraz tak dobrze udało.

Może też, rzeczywiście, jestto jedną z tajemnic jego życia prywatnego, którą przyszłość wydobędzie na jaw.

Inna jeszcze kwestya powstała w umyśle Zermy.

Czy Hiszpan po to tylko przybył do blockhauzu, żeby skorzystać z biegłości Squamba w tatuowaniu? Czy po dokonaniu tej operacyi powróci on niezwłocznie na północ Florydy i zapewne do Jacksonville, gdzie jego stronnicy są jeszcze panami? Albo czy nie zostanie raczej w blockhauzie aż do dnia i czy nie każe stawiać się przed sobą metysce, czy nie poweźmie jakiej nowej decyzyi względem swoich branek?

Co do tego, prędko się uspokoiła Zerma. W chwili, kiedy Hiszpan podniósł się, żeby wyjść z pokoju ona szybko wskoczyła do swego i przytulona do drzwi, podsłuchała słowa zamienione pomiędzy Indyaninem i jego panem.

„Czuwaj baczniej jeszcze niż kiedykolwiek, – powiedział Texar.

– Dobrze, – odpowiedział Squambo. Jednakże, gdyby na was natarł w Czarnej Przystani James Burbank…

– Mówię ci, że James Burbank przestanie być groźnym za kilka dni. Zresztą, w razie potrzeby, wiesz, gdzie metyska i mała mają być zawiezione… tam, gdzie i jabym się musiał wraz z tobą schronić.

– Tak panie odpowiedział Squambo, – gdyż trzeba także przewidzieć wypadek, że Gilbert syn Jamesa Burbanka i Mars, mąż Zermy…

– Zanim upłynie 48 godzin, będą w moim ręku, – odpowiedział Texar, – a gdy ich będę trzymał…”

Zerma nie usłyszała końca tego frazesu tak groźnego dla jej męża i dla Gilberta.

Texar i Squambo wyszli razem z forteczki, która zamknęła się za nimi.

W kilka minut później czółno, sterowane przez Indyanina, oddalawszy się od wysepki, zaczęło lawirować pomiędzy ciemnemi zakrętami laguny, i po niejakimś czasie, dotarło do statku, oczekującego na Texara w miejscu, gdzie przystań łączy się z rzeką Saint-John.

Hiszpan rozstał się tam ze Squambo, dawszy mu ostatnie zlecenia, po czem, szybko podążył w kierunku Jacksonvillu.

Tam to przybył on o świcie, w samą porę dla uskutecznienia swych zamysłów. Rzeczywiście w kilka dni potem Mars znikł pod wodami Saint-Johnu, a GilbertBurbank był skazany na śmierć.

 

 

Rozdział III

Wigilia.

 

nia 11-go marca rano komitet Jacksonvillski wydał wyrok na Gilberta Burbanka. W tymże samym dniu wieczorem, ojciec jego został aresztowany z rozkazu tegoż komitetu. Młody oficer miał być rozstrzelany na 3-ci dzień, a James Burbank, oskarżony o wspólnictwo z nim, skazany na tę samą karę, miał ponieść śmierć wraz z nim!

Jak wiadomo, Texar był wszechwładnym panem w komitecie: jego wola stanowiła tam jedyne prawo!

Exekucya, dokonana na ojcu i synu, miała być tylko wstępem do krwawych nadużyć, jakich się mieli dopuszczać mieszkańcy popierani przez pospólstwo względem nordzistów z pastwa florydzkiego i tych wszystkich, co podzielali ich ideje a co się zapatrywali tak samo jak oni na kwestyę niewolnictwa. Ileż to zemst osobistych wywieranoby pod płaszczem wojny domowej. Jedna tylko obecność wojsk federalnych mogłaby je hamować. Ale czy one przybędą i czy przybędą na czas, zanim te pierwsze ofiary staną się pastwą nienawiści Hiszpana?

Na nieszczęście, należało wątpić o tem.

Łatwo sobie wyobrazić, z jaką trwogę wzniecały w mieszkańcach Castle-House, te ciągłe zwłoki

ns_50.jpg (146004 bytes)

Tymczasem zdawało się, że komendant Stevens zaniechał chwilowo zamiaru popłynięcia w górę rzeki Saint-Johnu. Kanonierki nie ruszały się z miejsca. Czy lękały się przekroczyć tamę rzeki, teraz kiedy już nie było Marsa do pilotowania po przez kanał? czy się zrzekały zawładnięcia Jacksonvillem, a tem samem zabezpieczenia plantacyj położonych w górnej stronie Saint-Johnu? Jakież to nowe wypadki wojenne mogły zmienić projekta komandora Dupont?

Takie pytania zadawali sobie: p. Stannard i rządca Perry w owym długim bez końca dniu 12-go marca.

Owego dnia, rzeczywiście, według pogłosek, jakie obiegały okolice Florydy pomiędzy rzeką a morzem, wysiłki nordzistów zdawały się skupiać przeważnie na wybrzeżach. Komandor Dupont, dowodzący okrętem Wabas, za którym ciągnęły najsilniejsze kanonierki z jego eskadry, pojawił się w zatoce Ś-go Augustyna. Mówiono nawet, że milicye gotują się do opuszczenia miasta, nie probując bronić fortu Marion, tak samo, jak przedtem nie broniły fortu Chuch, w chwili poddania się Fernandiny.

Takie, przynajmniej, wiadomości przyniósł rządca rano do Castle-House. Natychmiast udzielono ich p. Stannardowi i Edwardowi Carrol, który, z powodu nie zabliźnionej jeszcze rany, musiał spędzać dni leżąc na sofie w halli.

„Federaliści w mieście Ś-go Augustyna! wykrzyknął ten ostatni? Dla czego się nie udają do Jacksonville?

– Może chcą tylko zagrodzić rzekę w górnym biegu, nieobejmując jej w posiadanie, odpowiedział p. Perry.

– James i Gilbert są zgubieni, jeśli Jacksonville pozostanie w rękach Texara! rzekł p. Stannard.

– Czy nie mógłbym zawiadomić komandora Dupont, o niebezpieczeństwie grożącym p. Burbankowi i jego synowi?

– Byłby to cały dzień drogi do miasta Ś-go Augustyna, odpowiedział p. Carrol, przypuściwszy, że nie zaaresztowałyby pana cofające się milicye i zanimby doszedł Stevensa rozkaz komandora Dupont zajęcia Jacksonvillu, upłynęłoby za wiele czasu. Zresztą ten wał… ten wał rzeczny, jeśli kanonierki nie zdołają go przekroczyć, jakimże sposobem ocalić naszego biednego Gilberta, który jutro ma być stracony? Nie!… Nie do miasta Ś-go Augustyna należy się udać, ale do samego Jacksonvillu. Nie do komandora Dupont, lecz do Texara…

– Pan Carrol ma racyę, ojcze, ja pójdę!” rzekła miss Alicya, którą doszły ostatnie słowa p. Carrola.

Odważne dziewczę było gotowe na wszystko, byleby ocalić Gilberta.

Gdy w wigilię tego dnia James Burbank opuszczał Camdless-Bay, zalecał on nadewszystko, żeby żona nie dowiedziała się o jego wyjeździe do Jacksonville. Chciał ukryć to przed nią, że został aresztowany. Dla pani Burbankowej było to więc tajemnicą również jak i położenie syna, o którym myślała, że się znajduje przy swojej flotylli. Jakże ta nieszczęśliwa kobieta zdołałaby znieść podwójny cios, jaki w nią ugodził? Mąż jej w rękach Texara, syn jutro ma być stracony! Nieprzeżyłaby tego. Gdy zapragnęła zobaczyć Jamesa Burbanka, miss Alicya odpowiedziała tylko, że wyjechał z Castle-House, dla dalszego poszukiwania Dy i Zermy i że może zabawić około 48 godzin. Wszystkie myśli pani Burbankowej spoczęły na porwanem jej dziecku. W takim jak jej stanie i to było nad siły.

Ale miss Alicya wiedziała o wszystkiem, co groziło Jamesowi i Gilbertowi Burbankom. Wiedziała, że młody oficer ma być nazajutrz rozstrzelany, i że taki sam los czeka jego ojca!… Postanowiwszy zobaczenie się z Texarem, przyszła prosić p. Carrola, żeby ją kazał przewieźć na drugą stronę rzeki.

„Ty… Alicyo… do Jacksonville! wykrzyknął p. Stannard.

– Mój ojcze… to jest konieczne!…”

Lecz wahanie się p. Stannarda ustąpiło nagle przed koniecznością szybkiego działania. Jeśli Gilbert mógł być ocalony to jedynie tą drogą, jakiej chciała sprobować miss Alicya. Może zdoła wzruszyć Texara, gdy mu padnie do nóg? Może uzyska odłożenie egzekucyi? Może znajdzie poparcie pośród tych zacnych ludzi, których jej rozpacz zbuntuje nakoniec przeciw oburzającej tyranii komitetu? Należało więc udać się do Jacksonville bez względu na grożące tam niebezpieczeństwo.

Perry zechce mię doprowadzić do mieszkania p. Harveya, rzekła młoda miss.

– Natychmiast, – odpowiedział rządzca.

– Nie, Alicyo, ja sam będę ci towarzyszył, – odezwał się p. Stannard. – Tak ja sam… Jedźmy!…

– Ty, Stannardzie?… odpowiedział Edward Carrol. Narażasz się… Jesteś zanadto znany z przekonań…

– Mniejsza oto rzekł p. Stannard. Niepozwolę na to, żeby moja córka udała się sama jedna pomiędzy tych szaleńców. Niechaj Perry zostanie w Castle-House, Edwardzie, kiedy ty nie możesz jeszcze chodzić, bo trzeba się przygotować na wypadek, gdyby nas zatrzymano…

– A jeśli pani Burbankowa zapyta o nas, odpowiedział Edward Carrol, – jeśli zażąda miss Alicyi, co mam odpowiedzieć?

– Odpowiedz, że razem z Jamesem Burbankiem udaliśmy się na poszukiwania z drugiej strony rzeki… Powiedz nawet, jeśli będzie trzeba, żeśmy się musieli udać do Jacksonville… słowem, wszystko, co wypadnie, dla uspokojenia pani Burbankowej; ale niechaj nie podejrzewa niebezpieczeństw, grożących jej mężowi i synowi… Perry, każ przygotować statek!”

Rządzca wyszedł natychmiast, a p. Stannard zaczął się gotować do podróży.

Byłoby jednak lepiej, żeby miss Alicya, uprzedziła panią Burbankową, że wraz z ojcem, musi się udać do Jacksonville. W razie potrzeby, powinna nawet powiedzieć, że stronnictwo Texara obalone… że federaliści są panami rzeki… że jutro Gilbert będzie w Camdless-Bay…

Ale czy dziewczę znajdzie dosyć siły, żeby się nie zmieszać, nie zdradzić głosem, że ją będzie powiadamiała o faktach, których urzeczywistnienie zdaje się, w tej chwili, niemożliwe.

Gdy weszła do pokoju chorej, pani Burbankowa spała, a raczej była pogrążona w przykre odrętwienie, z którego miss Alicya nie miała odwagi jej wyrwać. Możebnem było, że dziewcze nie potrzebowało jej uspokajać słowami.

Jedna ze służebnic czuwała przy niej. Miss Alicya zaleciła jej nie odchodzić ani na chwilę i odnieść się do p. Carrola, gdyby ją pani Burbankowa zapytywała o co. Potem nachyliła się nad czołem nieszczęśliwej matki, dotknęła go zlekka ustami i wyszedłszy z pokoju podążyła do p. Stannarda.

Spostrzegłszy go, zaraz rzekła:

„Idźmy, ojcze.”

Oboje wyszli z halli, uścisnąwszy rękę p. Carrolowi.

W środku bambusowej alei, wiodącej do przystani, spotkali rządzcę.

„Łódź jest gotowa, rzekł Perry.

– Dobrze, odpowiedział p. Stannard, czuwaj bacznie nad Castle-House, mój przyjacielu.

– Niech się łaskawy pan nie boi, – nasi murzyni zwolna wracają do plantacyi i łatwo to zrozumieją. Cóżby oni robili z wolnością do której natura ich nie stworzyła? Przywieź nam pan pana Burbanka, a zastanie wszystkich na posterunku!”

ns_51.jpg (173249 bytes)

P. Stannard i jego córka usiedli zaraz w czółno, sterowane przez 4-ch marynarzy z Camdless-Bay. Rozwinięto żagiel i przy lekkim wschodnim wietrzyku odbito szybko od brzegu i niezadługo znikła po za sylwetką plantacyi zwróconej ku północo-zachodowi. Pan Stannard nie miał zamiaru wylądować w porcie Jacksonvillskim, gdzieby go niechybnie poznano. Lepiej było wysiąść w pewnej zatoce, trochę wyżej. Ztamtąd byłoby łatwo dostać się do domu zamieszkiwanego przez p. Harvey, właśnie w tej stronie na końcu przedmieścia. Tam dopiero, po wspólnej naradzie, przedsięwzieliby kroki odpowiednie do okoliczności.

Na rzece było pusto w owej chwili w górze rzeki, skąd mogły nadpłynąć milicye z miasta Ś-go Augustyna, które chroniły się na południu, ani też w dole nic się nie ukazywało. A więc, nie walczyły z sobą statki florydzkie i kanonierki komendanta Steplusa.

P. Stannard i jego córka dzięki pomyślnemu wiatrowi, dosyć szybko dotarli do lewego brzegu. Niespostrzeżeni, zdołali wysiąść na ląd w głębi przystani, a po upływie kilku minut znajdowali się w domu plenipotenta Jamesa Burbanka.

P. Harvey zdziwił się bardzo i przestraszył, ujrzawszy ich, groziło im bowiem niebezpieczeństwo pośród tego pospólstwa, coraz bardziej zgorączkowanego i oddanego Texarowi. Wiedziano, że p. Stannard jest przeciwny niewolnictwu, zarówno jak cała ludność w Camdless-Bay. Zrabowanie jego domu w Jacksonville było wskazówką, że powinien mieć się na baczności.

Ryzykował on, z pewnością, bardzo wiele. Gdyby go poznano, co najmniej, – zostałby uwięziony, jako wspólnik Burbanka.

„Trzeba ocalić Gilberta!… oto wszystko, co miss Alicya mogła odpowiedzieć na uwagi p. Harveya.

– Tak, należy probować! odrzekł on. Niechaj p. Stannard nie pokazuje się wcale… i niech pozostanie tu, przez ten czas, kiedy my będziemy działali.

– Czy mi pozwolą wejść do więzienia? zapytało dziewczę.

– Wątpię, miss Alicyo.

– Czy będę się mogła dostać do Texara?

– Sprobujemy.

– Nie chcesz pan, żebym wam towarzyszył? odezwał się nalegająco p. Stannard.

– Nie! Toby nas skompromitowało wobec Texara i jego komitetu.

– Idźmyż, panie Harvey, rzekła miss Alicya.

Ale p. Stannard nie chciał ich puścić, dopóki się nie dowie, czy nie zaszły nowe wypadki wojenne, o którychby wieść nie doszła do Camdless-Bay.

– Nic nie zaszło, przynajmniej w Jacksonville, odpowiedział p. Harvey. Flotylla federalna ukazała się w zatoce Ś-go Augustyna i miasto się poddało. Co do Saint-Johnu, to nie słychać o żadnym ruchu. Kanonierki wciąż stoją po niżej wału.

– Czy wody ciągle za mało, żeby go przebyć?

– Tak, panie Stannard, ale, dziś, będziemy mieli jeden z najsilniejszych przypływów z powodu porównania dnia z nocą. Woda przybierze około 3-ciej i może kanonierki będą mogły przepłynąć…

– Przepłynąć bez pilota, teraz, kiedy nie ma Marsa do kierowania niemi po kanale! odrzekła miss Alicya tonem, zdradzającym, że się nie może uczepić tej nadziei. Nie!… To jest niepodobieństwem!… Panie Harvey, ja muszę się zobaczyć z Texarem, a jeśli mię odepchnie, wypadnie nam wszystko poświęcić dla ułatwienia ucieczki Gilbertowi!…

– Uczynimy to, miss Alicyo.

– Czy usposobienie umysłów nie uległo zmianie w Jacksonville? zapytał p. Stannard.

– Nie, – odparł p. Harvey. Łotrzy są tam ciągle panami, a Texar nimi kieruje. Ale uczciwi ludzie są oburzeni wymaganiami i pogróżkami komitetu. Trzeba więc tylko znaku życia, ze strony federalistów, na rzece, żeby się ten stan rzeczy zmienił. W gruncie ta hołota jest tchórzliwą; gdy ją strach ogarnie, to Texar i jego stronnicy przepadną. Mam jeszcze nadzieję, że komendant Stevens zdoła przepłynąć tamę…

– Nie będziemy czekali, – odpowiedziała stanowczo miss Alicya, – i zanim to nastąpi, ja się zobaczę z Texarem!”

Wypadło więc z narady, że p. Stannard zostanie w mieszkaniu, żeby nie wiedziano, że jest w Jacksonville. P. Harvey gotów by wspierać swą pomocą młode dziewczę, we wszystkich krokach, jakie miała przedsięwziąć, chociaż ich rezultat bynajmniej nie był pewny. Gdyby Texar nie chciał darować życia Gilbertowi, gdyby miss Alicya nie mogła się dostać do niego, to usiłowanoby, nawet kosztem całej fortuny ułatwić ucieczkę młodemu oficerowi i jego ojcu.

Było około 11-tej, kiedy miss Alicya i p. Harvey wyruszyli do Court-Justice, gdzie komitet, pod prezydencyą Texara, zasiadał bez przerwy.

W mieście panował ciągle wielki ruch. Tu i owdzie przechodziły milicye, wzmocnione kontyngensami przybyłemi z terytoryj południowych. W ciągu dnia spodziewano się tych, które w skutek poddania się Saint-Johnu były rozporządzalne, i które mogły przybyć rzeką S. John albo też lasami z prawego wybrzeża, dotrzeć do rzeki i przepłynąć ją na wysokości Jacksonvillu. Ludność krążyła więc w tę i w owę stronę. Obiegały tysiączne pogłoski i, jak zwykle, sprzeczne z sobą, co wywoływało zgiełk, graniczący z zaburzeniem. Byłoto, zresztą łatwe do przewidzenia, że w razie, gdyby federaliści ukazali się w porcie, nie połączyłyby się wszystkie siły ku obronie. Opór nie byłby wytrwały. Jeśliby się Fernandina poddała 9 dni przedtem pułkom lądowym generała Wright, jeśli miasto Ś-go Augustyna przyjęło eskadrę komandora Dupont, nieprobując nawet zatamować mu drogę, było to do przewidzenia, że i w Jacksonville nastąpi to samo. Milicye florydzkie, ustępując miejsca wojskom nordzistów, cofnęły się wgłąb hrabstwa. Jedna tylko okoliczność mogła zabezpieczyć Jacksonville przeciw obcemu zapanowaniu, przedłużyć władzę komitetu i pozwolić, by uskutecznił swoje krwawe zamiary, – mianowicie, gdyby kanonierki, z jakiejkolwiek przyczyny – dla braku wody lub pilota nie mogły przepłynąć tamy rzecznej. Za kilka godzin kwestya ta miała się zresztą rozstrzygnąć.

Miss Alicya i p. Harvey przeciskając się pośród coraz większego tłumu, dążyli do głównego punkt. W jaki sposób dostaną się do Sal Court-Justice, nie mieli wyobrażenia; a dostawszy się tam nawet, jakim cudem zdołają zobaczyć się z Texarem, tego również nie wiedzieli. Kto wie nawet, czy Hiszpan, dowiedziawszy się, że Alicya Stannard pragnie widzieć się z nim, dla uniknięcia natrętnej proźby, nie zaaresztuje dziewczęcia do chwili wykonania exzekucyi na młodym poruczniku? Ale Alicya nie chciała widzieć tych ewentualności: żadne niebezpieczeństwa osobiste nie zdołałyby jej powstrzymać od tego, by dotrzeć do Texara i uzyskać od niego ułaskawienie dla Gilberta.

Gdy doszli do placu, zastali tam jeszcze większy tłum i zgiełk. W powietrzu rozlegały się krzyki i od gromady do gromady rzucano sobie te złowrogie słowa: śmierć mu!… śmierć!…

P. Harvey dowiedział się, że komitet obradował od godziny. Ogarnęło go straszne przeczucie, które się miało sprawdzić, niestety! Rzeczywiście, komitet kończył sądzić Jamesa Burbanka, jako wspólnika syna swego Gilberta, obwinionego o porozumiewania się z armią federalną. Przestępstwo było jednakie, więc pewno miała nastąpić jednaka kara, – uwieńczenia zemsty Texara wywartej na rodzinie Burbanków.

P. Harvey nie chciał pójść dalej i usiłował pociągnąć za sobą Alicyę Stannard, żeby nie była świadkiem gwałtów na jakie zanosiło się, ze strony tłuszczy, gdy skazańcy wyjdą z Court-Justice, po wysłuchaniu wyroku. Zresztą, w takiej chwili daremne były proźby, zaniesione do Hiszpana.

Idźmy, idźmy, miss Alicyo, – rzekł p. Harvey, wrócimy, gdy komitet…

– Nie! odpowiedziała Alicya, – chcę stanąć pomiędzy obwinionymi i ich sędziami!…”

Postanowienie jej było tak silne, że p. Harvey stracił nadzieję zachwiania go. Miss Alicya puściła się naprzód, musiał więc podążyć za nią. Musiano ją poznać, bo zwarty tłum rozstępował się dla niej. Wołania o śmierć jeszcze straszniej zabrzmiały jej w uszach. Nic jej nie zdołało powstrzymać. W takich to warunkach dotarła do drzwi Court-Justice.

W tem miejscu, tłuszcza falowała jeszcze bardziej, ale nie tak jak morze po burzy, lecz przed burzą. Należało się spodziewać z tej strony najokropniejszych nadużyć.

Nagle, gwałtowny ruch wyparł z wnętrza publiczność, zapełniającą salę Court-Justice. Krzyki wzmogły się… wyrok był już wydany,

James Burbank zarówno jak i Gilbert, był skazany za to samo mniemane przestępstwo na tę samą karę. Ojciec i syn paść mieli od strzałów jednego i tego samego plutonu

„Na śmierć!… Na śmierć!…” wrzeszczała ta zgraja szaleńców.

ns_52.jpg (186684 bytes)

James Burbank ukazał się wtedy na ostatnich stopniach. Był on spokojny i panował nad sobą; na wrzaski tłumu odpowiadał tylko wzgardliwem spojrzeniem.

Otaczał go oddział milicyi, mającej odprowadzić go do więzienia.

Nie był on sam jeden.

Gilbert szedł przy jego boku.

Z celki, w której oczekiwał wyroku, poprowadzono go przed komitet do skonfrontowania z Jamesem Burbankiem, który mógł tylko potwierdzić zeznania syna, zapewniając, że tenże po to tylko udał się do Castle-House, żeby poże gnać umierającą matkę. Wobec jego słów, ten punkt oskarżenia powinien był upaść sam przez się, gdyby nie to, że proces był z góry przegrany. Stąd to wyrok ugodził w dwóch niewinnych ludzi, – wyrok narzucony przez zemstę osobistą i wydany przez niecnych sędziów.

Tłum cisnął się do skazańców i policya z wielkim mozołem torowała im drogę po przez plac Court-Justice.

Tu nastąpiło zamieszanie: miss Alicya podbiegła do Jamesa Burbanka i Gilberta.

Gawiedź mimowoli cofnęła się, zdumiona tą niespodziewaną interwencyą dziewczyny.

– Alicyo!…” wykrzyknął Gilbert,

Gilbercie!… Gilbercie!… szeptała Alicya Stannard, która padła w objęcia młodego oficera.

– Alicyo, po coś ty tu przyszła? odezwał się James Burbank.

– Po to, żeby uprosić dla was ułaskawienia… żeby przebłagać waszych sędziów!… Łaski!… Łaski dla nich!…”

Krzyki nieszczęśliwej dziewczyny były rozdzierające, czepiała się odzieży skazańców, którzy przystanęli na chwilę. Mogłaż się spodziewać litości ze strony tej wyuzdanej tłuszczy, która ich otaczała? Nie, ale jej interwencya odniosła ten skutek, że pohamowała tłum w chwili, kiedy się miał może dopuścić gwałtów na więźniach, pomimo obecności milicyi.

Zresztą, Texar, uwiadomiony o tem, co zaszło, stanąwszy w tej chwili na progu Court-Justice, gestem powstrzymał tłuszczę…

Rozkaz jaki wydał ponownie, żeby odprowadzono Jamesa i Gilberta Burbanków do więzienia, został usłyszany i uszanowany, więźniowie i straż ich wyruszyli w pochód.

„Łaski!… Łaski!…” wykrzyknęła miss Alicya, padłszy do nóg Texarowi.

Hiszpan odpowiedział tylko przeczącym znakiem.

Dziewczyna podniosła się wtedy i zawołała:

„Nędzniku!”

Chciała ona przyłączyć się do skazańców, prosiła, żeby ją wpuszczono do więzienia, żeby jej pozwolono przepędzić z nimi ostatnie godziny ich życia…

Byli już po za placem i tłum towarzyszył im wyciem.

To przechodziło siły miss Alicyi, zachwiała się padła i p. Harvey bezprzytomną wziął w objęcia.

Nieodzyskała przytomności, aż przy ojcu w domu p. Harveya, dokąd ją zaniesiono.

Do więzienia!… Do więzienia!… szeptała… obaj muszą uciec…

– Tak, to jedna próba jeszcze pozostaje! czekajmy nocy!…” odpowiedział p. Stannard.

Rzeczywiście nie należało nic robić za dnia. Pod osłoną ciemności pp. Stannarg i Harvey, nie lękając się, by ich kto schwycił na uczynku, chcieli ułatwić ucieczkę dwom więźniom, przy pomocy ich stróża. Mieli się zaopatrzyć w tak znaczną sumę pieniędzy, że zdawało się, iż ten człowiek nie oprze się pokusie, zwłaszcza, że jeden wystrzał armatni, dany z flotylli komendanta Stevensa, mógł położyć koniec władzy Hiszpana.

Lecz, gdy noc nastała i pp. Stannard oraz Harvey zamyślali uskutecznić swój zamiar, wypadło im go zaniechać. Dom był strzeżony przez oddział milicyi i obaj daremnie chcieli z niego wyjść.

Poprzednia częśćNastępna cześć