Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

WALKA PÓŁNOCY Z POŁUDNIEM

 

(Rozdział VII-IX)

 

 

85 ilustracji Benetta i jedna mapa

Nakładem Redakcyi Wędrowca

Warszawa 1887

ns_02.jpg (66916 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część druga

 

 

Rozdział VII

Ostatnie słowa i ostatnie tchnienie.

 

egoż dnia, 17-go marca, James Burbank i Gilbert, p Stannard z córką i Mars, powrócili do plantacji.

Nie można było ukryć prawdy przed p. Burbankową, a cios ten mógł być dla niej śmiertelnym, ze względu na stan zdrowia.

Ostatnie usiłowania powzięcia wiadomości o losie dziecka spełzło na niczem. Texar nie chciał odpowiadać, a jakże go miano zmusić, gdy utrzymywał, że nie jest sprawcą porwania? Nietylko tak twierdził, ale przy pomocy alibi, również niezrozumiałego jak poprzednie, udowodnił, że nie mógł być w przystani Marino, w chwili kiedy się dopuszczono tej zbrodni. Uniewinionemu nie można już było dać do wybrania kary lub zeznania, któreby naprowadziło na ślad jego ofiar.

– Jeśli nie Texar, to któżby się dopuścił tego przestępstwa? – powtarzał Gilbert.

– Może jego ludzie, podczas gdy go nie było w Jacksonville – odpowiedział p. Stannard.

– Inaczej nie można przypuszczać – dorzucił Edward Carrol.

– Nie, mój ojcze… nie, panie Carrol! – zapewniała miss Alicja. – Texar był na statku, którym uwożono naszą biedną Dy! Widziałam go… poznałam go w chwili, kiedy Zerma krzyknęła: Texar!… Widziałam go!… Widziałam go!

Cóż można było odpowiadać na tak stanowcze twierdzenie młodej miss? Wciąż powtarzała w Castle-House to, na co przysięgała przed radą wojenną. A jednak, jeśli ją wzrok nie omylił, to jakim sposobem hiszpan mógł się podówczas znajdować pomiędzy więźniami w Fernandinie?

Było w tem coś zagadkowego; jednakże, choć inni mogli powziąć wątpliwość, Mars nie zachwiał się ani na chwilę. Nie siląc się nawet na rozwiązanie zagadki, postanowił szukać Texara, z tem przekonaniem, że, znalazłszy go, będzie umiał wydobyć zeń tajemnicę, choćby mu przyszło uciec się do tortur.

– Masz rację, Marsie – odpowiedział Gilbert – ale w ostateczności trzeba się obejść bez tego nędznika, gdy niewiadomo, gdzie się podział… Rozpoczniemy znów poszukiwania… Pozwolono mi nie wracać, dopóki tu będę potrzebny… więc zaraz jutro…

– Tak, panie Gilbercie, zaraz jutro!… – odpowiedział Mars i poszedł się schronić do swego pokoiku, gdzie mógł swobodnie cierpieć i szaleć z gniewu.

Nazajutrz, obaj z Gilbertem zajęli się przygotowaniami do wycieczki, chcąc jeszcze dokładniej przeszukać najmniejsze przystanie i wysepki powyżej Camdless-Bay i na obydwóch brzegach Saint-Johnu. Podczas ich nieobecności, James Burbank z Edwardem Carrolem mieli przysposobić do dłuższej wyprawy żywność, broń, środki przewozowe, ludzi, tak, żeby im nic nie stanęło na przeszkodzie. Gdyby wypadło puścić się aż do dzikich okolic Dolnej Florydy, pomiędzy trzęsawiska, poprzez Ewerglady, nie cofnęliby się i przed tem.

Texar nie mógł jeszcze opuścić Florydy: gdyby się bowiem zwrócił ku północy, musiałby umykać przed wojskami federalnemi, które stały na granicy georgijskiej; jeśliby próbował uciec morzem, to, aby się dostać do Lukaj angielskich, powinienby przebyć cieśninę Bahama; tymczasem okręty komandora Dupont zajmowały przesmyki od krańca Mosquito, aż do wnijścia tej cieśniny; szalupy zaś blokowały wybrzeże. Ucieczka zatem była niemożliwą w tej stronie. Texar musiał jeszcze być we Florydzie, zapewne ukryty tam, gdzie Squambo strzegł od dwóch tygodni jego dwóch ofiar.

Rozważywszy to wszystko, James Burbank postawił sobie za zadanie przewędrować całe terytorjum Florydy.

Dzięki obecności wojsk północnych i statków, blokujących wschodnie wybrzeże, panował tu zupełny spokój. W Jacksonville rzeczy także wróciły do normalnego porządku; dawniejsi urzędnicy odzyskali utracone posady; obywateli nie więziono; stronnicy Texara, którym w pierwszej zaraz chwili udało się umknąć w ślad za milicjami florydzkiemi, poszli też w rozsypkę.

Nadto, wojna ciągnęła się dalej w Stanach Zjednoczonych z widoczną przewagą po stronie federalistów. D. 18-go i 19-go pierwsza dywizja armii Potomaku wylądowała w porcie Mouroe; d. 22-go druga gotowała się do opuszczenia Aleksandrji, dążąc tamże. Pomimo wojskowego genjuszu byłego profesora chemji, J. Jacksona, zwanego Stonewas „Jackson”, „kamienny mur”, południowcy mieli być pobici za kilka dni w potyczce pod Kernstown. Nie było więc powodu lękać się powstania we Florydzie, zawsze dosyć obojętnej pośród namiętnej walki Północy z Południem.

W tych warunkach pracownicy z Camdless-Bay, rozproszeni po napadzie na plantację, zwolna zaczęli powracać. Od czasu wzięcia Jacksonvillu wyroki Texara i jego komitetu, tyczące się wydalania wyzwolonych niewolników, straciły znaczenie.

Owego dnia, 17-go marca, większa część rodzin murzyńskich wznosiła już baraki na miejscach zrujnowanych. Jednocześnie znaczna liczba robotników sprzątała gruzy ze składów drzewa i tartaków, ażeby eksploatacja Camdless-Bayu mogła być znowu prawidłowo prowadzoną. Perry, oraz inni rządzcy byli niezmiernie czynni pod kierunkiem Edwarde Carrola, któremu James Burbank powierzył ogólną reorganizację, chcąc się cały oddać poszukiwaniu swego dziecięcia. W przewidywaniu bliskiej kampanii gromadził on wszystko, co mogło być potrzebne do wyprawy. Miał mu towarzyszyć oddział najwierniejszych z całej plantacji wyzwoleńców, o których nie mógł wątpić, że wezmą do serca tę sprawę.

Pozostawało już tylko ułożyć plan wyprawy, mianowicie obmyśleć, w której części stanu rozpocząć poszukiwania.

Niespodziana i zupełnie przypadkowa okoliczność miała posłużyć za wskazówkę co do obioru drogi na początek.

Dnia 19-go Gilbert i Mars, wybrawszy się z samego rana z Castle-House, szybko płynęli w górę Saint-Johnu, jednem z najlżejszych czółen z Camdless-Bay. Żaden z murzynów nie towarzyszył im w tych codziennych wycieczkach po obydwóch brzegach rzeki, chcieli bowiem zachować jak największą tajemnicę, ażeby nie zwrócić uwagi szpiegów, mogących z rozkazu Texara, krążyć w okolicach Castle-House.

Owego dnia posuwali się wzdłuż lewego brzegu. Ich czółno, przemykające się poprzez wysokie trawy, za wysepkami, oberwanemi wskutek gwałtownych prądów, podczas porównania dnia z nocą, było niedostrzegalne dla statków, żeglujących głównem korytem rzeki, a nawet i dla oka, któreby z wysokiego wybrzeża chciało przebić zieloną gąszcz.

Celem ich było zwiedzić tego dnia przystanie i najbardziej ukryte dopływy, jakie w hrabstwach Duval i Putnam zasilają Saint-John.

Aż do wioski Mandaryna, rzeka wygląda prawie jak bagno. Gdy morze wezbrane, woda zalewa te niezmiernie niskie wybrzeża, które wtenczas dopiero wyłaniają się, gdy Saint-John powraca do zwykłego poziomu. Ale prawy brzeg jest nieco wyższy, a pola kukurydzowe wolne od perjodycznych zalewów, któreby udaremniały wszelką uprawę. Możnaby nawet nazwać wzgórzem to miejsce, uwieńczone garstką domów i zakończone przylądkiem, wysuniętym aż na środek kanału. W dali, znaczna ilość wysp zajmuje węższe już koryto rzeki. Rozdzielone na trzy ramiona wody, odbijające białe kity wspaniałych magnolij, wraz z odpływem lub przypływem podnoszą się albo opadają, z czego obsługa przewozu może korzystać dwa razy na dobę.

Gilbert i Mars, dostawszy się na zachodnie ramię, przeglądali najmniejsze przestwory wybrzeża, dopóki nie odkryli pod konorami drzew tulipanowych ujścia dopływu, którego krętem korytem udało im się dotrzeć do wnętrza. Tam nie było już widać rozległych trzęsawisk dolnej rzeki, lecz same tylko doliny, w których jeżyły się paprocie drzewiaste i widłaki, pomieszane z girlandami lian, napełniając powietrze mocnemi zapachami.

Tutaj, owe dopływy, a raczej strugi, wysychające po każdem opadnięciu wód, nie nadawały się do żeglugi, nawet dla lekkiego statku. Na wybrzeżach nie było śladu chat; sterczały tylko szałasy myśliwców, jak się zdawało, oddawna niezajęte. Czasami można było mniemać, że, korzystając z nieobecności ludzi, zwierzęta obrały tam sobie siedzibę. Rozlegały się przeróżne głosy: szczekanie psów, miauczenie kotów, skrzeczenie żab, syk gadów, skowyczenie lisów, a jednakże nie było ani psów, ani lisów, ani kotów, ani żab, ani wężów, tylko były to naśladowcze krzyki ptaka – przedrzeźniacza o czarnym łebku i czerwono-pomarańczowym ogonku, który hyżo wzlatywał za zbliżeniem się czółna.

ns_64.jpg (180483 bytes)

Około trzeciej po południu, kiedy lekka łódka prześlizgiwała się pod ciemnym gąszczem olbrzymich trzcin, Mars tak silnie uderzył bosakiem, że niespodzianie dostali się za mur z zieleni, który zdawał się im nie do przebycia. Po za nim zaokrąglała się niewielka przestrzeń, której wody, ukryte pod gęstym sklepieniem z drzew tulipanowych, zapewne nigdy jeszcze nie odbierały ciepła od promieni słońca.

– Nie znałem tego stawu – rzekł Mars, prostując się, ażeby obejrzeć układ wybrzeży.

– Zwiedźmy go – odpowiedział Gilbert – może nas doprowadzi do wnętrza kraju.

– W samej rzeczy, panie Gilbercie – odparł Mars – spostrzegam nawet wnijście do przesmyku na północo-zachód od nas.

– Wiesz ty, gdzie jesteśmy? – zapytał młody oficer.

– Nie mógłbym tego dokładnie powiedzieć, ale kto wie, czy to nie laguna, zwana Czarną-Przystanią, którą wszyscy w okolicy mieliśmy za niedostępną i niepołączoną z Saint-Johnem.

– Czy w tej przystani nie było niegdyś fortu, wzniesionego przeciw Seminolom.

– Owszem był, panie Gilbercie, ale od bardzo dawna brak przystępu do przystani od strony rzeki i fort został opuszczony. Nigdym go nie widział, ale się domyślam, że tylko ruiny po nim zostały.

– Spróbójemy się tam dostać – powiedział Gilbert.

– Spróbujemy – odrzekł Mars – chociaż, prawdopodobnie, trudna to rzecz. Woda niedługo zniknie, a bagno nie będzie tak twarde, żeby można po niem chodzić.

– Prawda, ale póki woda nie ustąpi, możemy pozostawać na czółnie.

– Nie traćmy ani chwili czasu, panie Gilbercie. Już trzecia: pod te drzewa niedługo zawita noc.

W samej rzeczy, Gilbert i Mars dostali się do Czarnej-Przystani, dzięki bosakowi, który ich pchnął poprzez zaporę z trzcin. Jak wiadomo, po tej lagunie mogły płynąć tylko leciuchne łodzie, w rodzaju tej, jaką zwykli się puszczać Squambo lub jego pan na nurty Saint-Johnu. Zresztą, ażeby się dostać do blokhauzu, położonego w środku przystani, poprzez zagmatwaną sieć wysepek i przesmyków, należało być obeznanym z tysiącznemi zakrętami; dlatego od bardzo dawnego czasu nikt się tam nie zapędzał. Nie wierzono już nawet w istnienie fortu. Ztąd też ów dziwaczny i złośliwy człowiek, który tam obrał sobie stałą siedzibę, nie narażał się na żadne niebezpieczeństwo, ztąd jego prywatne życie otoczonem było taką tajemniczością.

Chyba przy pomocy kłębka Arjadyny możnaby się orjentować w tym labiryncie, w którym panowały ciemności nawet w samo południe. Jednakże, w braku takiego kłębka, traf mógł ułatwić odkrycie środkowej wysepki Czarnej-Przystani.

Gilbert i Mars musieli się więc spuścić na tego nieświadomego siebie przewodnika. Przebywszy staw, płynęli dalej po wzbierających właśnie, wskutek przypływu, kanałach. Sunęli naprzód, niby przeczuciem parci, nie zdając sobie nawet sprawy, w jaki sposób wydobędą się ztamtąd. Ponieważ mieli przeszukać całą okolicę, wypadało im dokładnie zbadać tę lagunę.

Po półgodzinnych wysiłkach, według rachuby Gilberta, czółno musiało się posunąć o dobrą milę. Niejednokrotnie napotkawszy zaporę, cofało się ono z jednego przesmyku, aby się przedostać innym. Niewątpliwie jednak posuwano się ku zachodowi.

Młody oficer i Mars nie próbowali jeszcze wysiąść na ląd. Przyszłoby im to zresztą z trudnością, ponieważ grunt wysepek mało się wznosił nad średni poziom rzeki. Lepiej było nie wysiadać z lekkiego statku, dopóki będzie dosyć wody do żeglugi.

Przebycie tej mili kosztowało Gilberta i Marsa wiele trudu. Jakkolwiek silny metys, potrzebował trochę wypocząć, odkładał to zresztą do chwili, kiedy dotrą do obrzerniejszej i wyżej położonej wysepki.

– Osobliwa rzecz! – rzekł on.

– Co takiego? – zapytał Gilbert.

– Ślady uprawy na tej wysepce – odpowiedział Mars.

Wysiedli obaj na brzeg, cokolwiek mniej bagnisty.

Mars nie mylił się; ślady uprawy były widoczne. Gdzieniegdzie rosły ignamy. Grunt był poorany ręką człowieka na pięć czy sześć bruzd. Obok łopata tkwiła w ziemi.

– A więc ta przystań posiada mieszkańców?… – zapytał Gilbert.

– Zdaje się – odpowiedział Mars – albo, co najmniej, jest znaną jakim włóczęgom, może indjanom koczującym, którzy tu sadzą jarzyny.

– W takim razie możnaby tu znaleźć jakie szałasy… chaty…

– W samej rzeczy, panie Gilbercie… i jeśli jest tu co podobnego, potrafimy odnaleźć.

Było rzeczą niezmiernie ciekawą dowiedzieć się, kto odwiedza Czarną Przystań? Czy udają się tutaj tajemnie myśliwi z nizin, czy też przebywają tu seminolowie, których bandy spotykać jeszcze można na trzęsawiskach Florydy.

Nie myśląc o powrocie, Gilbert i Mars wsiedli napowrót do czółna i zagłębili się jeszcze bardziej w labirynt przejść. Zdawało się, że pewien rodzaj przeczucia pociąga ich ku najciemniejszym zakątkom. Ich wzrok, oswojony z półmrokiem, zalegającym powierzchnię wysepek, pod gęsto splecionemi gałęziami, podążał we wszystkich kierunkach. Raz im się zdawało, że widzą chatę, a była to tylko zasłona z liści, ciągnących się od jednego pnia do drugiego, kiedyindziej znowu mówili do siebie: „jakiś człowiek patrzy na nas”; tymczasem to był tylko stary pień, dziwacznie powykręcany, którego profil wyglądał na sylwetkę ludzką. Wtedy nadsłuchiwali… Może to, czego nie dostrzegą oczy, usłyszą uszy?… Najmniejszy odgłos mógł odkryć obecność żyjącej istoty w tej bezludnej okolicy.

W pół godziny po pierwszym przystanku obaj dotarli do środkowej wysepki. Zrujnowany blokhauz tak był ukryty w największym gąszczu, że nie mogli do dostrzedz. Zdawało się nawet, że przystań kończy się w tem miejscu, że zamulone przesmyki nie nadają się do żeglugi.

Zapora z krzewów i krzaków wznosiła się pomiędzy ostatniemi zakrętami kanałów i bagnistemi lasami, które się ciągną poprzez hrabstwo Duval, wzdłuż lewego brzegu Saint-Johnu.

– Zdaje mi się, że niepodobna płynąć dalej, panie Gilbercie – rzekł Mars. – Wody nie ma…

– Jednakże, nie mogliśmy się pomylić, że tu są ślady uprawy – powiedział młody oficer. – Istoty ludzkie odwiedzają tę przystań. Może były tu niedawno? Może się jeszcze znajdują?…

– Zapewne – odparł Mars – ale póki widno, trzeba wracać do Saint-Johnu. Zaczyna zmierzchać, niedługo nastaną głębokie ciemności, a jakże się orjentować pośród tych przesmyków? Zdaje mi się, panie Gilbercie, że będzie roztropniej wycofać się ztąd, a jutro, o świcie, możemy tu znów rozpocząć poszukiwania. Wrócimy, jak zwykle, do Castle-House. Opowiemy, cośmy widzieli i zdecydujemy dokładniejsze zbadanie Czarnej Przystani w lepszych warunkach…

– Musimy to zrobić… Jednakże, zanim się oddalimy, chciałbym…

Gilbert pozostał nieruchomy. Rzuciwszy ostatnie spojrzenia pod drzewa, miał polecić odepchnięcie czółna, kiedy zatrzymał Marsa gestem.

Metys przestał zaraz manewrować i stojący, z uchem natężonem, słuchał.

Do uszu ich dochodził krzyk, a raczej rodzaj przeciągłego jęku, którego nie można było brać za zwykłe odgłosy leśne. Był to rozpaczliwy lament skarga ludzka, skarga, wywoływana dotkliwem cierpieniem. Rzekłbyś, że to ostatnie wołanie głosu, mającego zamilknąć na zawsze.

– Tam jest człowiek! – wykrzyknął Gilbert. – Prosi o pomoc!… Może umiera!

– Tak! – odpowiedział Mars – trzeba pospieszyć na pomoc. Trzeba się dowiedzieć, kto on jest… wysiądźmy!

ns_65.jpg (170977 bytes)

W jednej chwili wylądowali i, przymocowawszy czółno do wybrzeża, zagłębili się pod drzewa okrywające wysepkę.

I tam także, na ścieżkach wydeptanych przez zarośle znaleźli ślady życia. Widoczne były przy ostatnich blaskach dnia odbicia stóp ludzkich.

Od czasu do czasu Mars i Gilbert zatrzymywali się, ażeby słuchać. Czy się odzywają jeszcze jęki? Tylko ten odgłos mógł im wskazać kierunek.

Obaj usłyszeli je znowu, tym razem bardzo blisko. Pomimo coraz głębszych ciemności, mieli nadzieję dotrzeć do miejsca, zkąd się odzywały.

Naraz rozległ się jeszcze bardziej rozdzierający krzyk. Wiedzieli już, w którą stronę pójść. Uszedłszy kilka kroków przez zarośla, Gilbert i Mars znaleźli się wobec człowieka, który konał, leżąc przy palisadzie. Biedak zalany był strugą krwi, w piersi tkwił mu nóż. Wydawał on ostatnie tchnienia: pozostawało mu tylko kilka chwil życia.

Gilbert i Mars pochylili się nad nim. Otworzył jeszcze oczy, ale nie mógł odpowiadać na ich pytania.

– Trzeba zobaczyć tego człowieka! – zawołał Gilbert. – Pochodnię!… gałęź zapaloną!

Mars już ułamał gałęź jednego ze smolnych drzew, w wielkiej liczbie rosnących na wysepce, zapalił ją przy pomocy zapałki. Światło rozproszyło nieco ciemności.

ns_66.jpg (167654 bytes)

Gilbert ukląkł przy umierającym. Był to murzyn, niewolnik, młody jeszcze. Przez roztwartą koszulę widoczny był otwór w piersi, z której sączyła się krew. Rana musiała być śmiertelną, nóż przeszył płuca.

– Ktoś ty?… Kto jesteś? – zapytał Gilbert, lecz nie otrzymał odpowiedzi.

– Kto cię zranił?

Niewolnik nie mógł już wymówić ani słowa.

Mars poruszał gałęzią, ażeby rozpoznać miejsce, w którem zbrodnia została spełnioną.

Spostrzegł wtedy palisadę i niewyraźną sylwetkę blokhauzu. Był to rzeczywiście fort Czarnej Przystani, o którego istnieniu nawet nie wiedziano już w tej części hrabstwa Duval.

– Fort! – wykrzyknął Mars.

I pozostawiwszy swego pana przy umierającym, skoczył ku zabudowaniu. W jednej chwili przebiegł wnętrze blokhauzu i zajrzał do wszystkich pokoi, których drzwi wychodziły na salę środkową. W jednej z nich znalazł resztki ognia, dymiące jeszcze. Fort więc był ledwo co opuszczony. Ale jakiemu rodzajowi ludzi mógł służyć za schronienie: białym czy seminolom? Bądź cobądź, należało się tego dowiedzieć, i to od tego rannego, który kona. Trzeba poznać nazwiska zabójców, którzy musieli ujść dopiero przed kilku godzinami.

Mars wyszedł z blokhauzu, odszedł dokoła palisadę od strony wewnętrznej, świecił pochodnią pod drzewami… ale nie było nikogo! Gdyby Gilbert i on przybyli rano, możeby zastali jeszcze tych, którzy zamieszkiwali fort. Teraz było już zapóźno.

Metys wrócił do swego pana i powiedział mu, że znajdują się w blokhauzie Czarnej Przystani.

– Czy ten człowiek mógł odpowiadać? – zapytał.

– Nie – odpowiedział Gilbert – stracił przytomność i wątpię, żeby ją odzyskał.

– Spróbujemy, panie Gilbercie – odpowiedział Mars. – Jest w tem tajemnica, którą należy wyświetlić, a nikt jej nam nie wyjawi, gdy ten biedak umrze!

– Prawda, Marsie! Przenieśmy go do fortu… Może tam przyjdzie do siebie. Nie możemy go pozostawić na tem wybrzeżu!…

– Weź pan pochodnię, panie Gilbercie – odpowiedział Mars. – Jestem dość silny, zaniosę go sam.

Gilbert pochwycił zapaloną gałęź. Metys podniósł ciało, które już było bezwładną masą, wszedł po schodkach, prowadzących do galerji i przez okno dostał się do jednego z pokojów, gdzie też złożył swój ciężar.

Położono umierającego na posłaniu z ziół; poczem Mars przytknął mu do ust flaszkę z wódką. Serce biedaka biło jeszcze, chociaż bardzo słabo i zrzadka. Życie już zeń ulatywało… Czyż nie wyjawi swej tajemnicy przed wydaniem ostatniego tchnienia?

Zdawało się, że ta odrobina wódki wlewa w niego trochę życia. Otworzył oczy i wlepił je w Marsa i Gilberta, którzy próbowali wyrwać go śmierci.

Chciał mówić… Kilka niezrozumiałych brzmień wyszło z jego ust… może imię!

– Mów… mów!… – wołał Mars.

Podniecenie metysa było rzeczywiście nie do wytłómaczenia; jak gdyby zadanie, któremu poświęcił wszystko, zależało od ostatnich słów tego umierającego!

Młody niewolnik napróżno usiłował wybełkotać kilka słów… Nie miał już siły.

W tej chwili Mars spostrzegł, że w kieszeni kurtki niewolnika znajduje się kawałek papieru. W mgnieniu oka porwał ów papier, otworzył i przeczytał przy świetle pochodni.

Następujące słowa były tu nakreślone węglem:

„Jesteśmy porwane przez Texara do Czarnej Przystani… wiozą nas do Ewerglad… na wyspę Carneval… kartka powierzona temu młodemu niewolnikowi… dla p. Burbanka…”

Było to pismo, dobrze znane Marsowi.

– Zerma! – wykrzyknął.

Posłyszawszy to imię, umierający otworzył oczy i pochylił głowę na znak potwierdzenia.

Gilbert, podniosłszy go do połowy, zapytał:

– Zerma?

– Tak.

– I Dy?

– Tak!

– Kto cię zamordował?

– Texar…

Było to ostatnie słowo biednego niewolnika; padł nieżywy na posłanie z ziół.

 

 

Rozdział VIII

 

 

egoż wieczora, przed samą północą, Gilbert i Mars powrócili do Castle-House. Ileż trudności przyszło im pokonać, zanim się wydobyli z Czarnej Przystani! W chwili, gdy opuszczali blokhauz, noc zaczęła się rozpościerać nad doliną Saint-Johnu. Pod drzewami laguny panowały zupełne ciemności. Gdyby nie rodzaj instynktu, jakim się kierował Mars pomiędzy przesmykami, pośród wysepek, zlewających się z ciemnościami nocy, napewno nie dosięgliby rzeki. Ich czółno musiało się zatrzymać kilkanaście razy przed zaporą, której nie zdołano przebyć, i znów się cofać, ażeby dotrzeć do jakiego przystępnego kanału. Trzeba było zapalić smolne gałęzie i umieścić je na przodzie czółna, żeby jako tako oświetlić drogę. Największe trudności napotkali, gdy Mars starał się odnaleźć ujście, którem wody wpływały do Saint-Johnu. Metys nie mógł trafić do otworu, zrobionego w zaroślach z trzcin przez który obydwaj przedostali się przed kilku godzinami. Na szczęście, następował odpływ, czółno mogło zatem iść z prądem, dążącym do swego naturalnego upustu. W trzy godziny później, przebywszy 20 mil, oddzielających Czarną Przystań od plantacji, Gilbert i Mars wylądowali w Camdless-Bayu.

Oczekiwano ich w Castle-House. Domowi nie rozeszli się jeszcze do swoich sypialni, niepokoiło ich bowiem to opóźnienie Gilberta i Marsa, którzy mieli zwyczaj powracać wczesnym wieczorem. Dlaczego ich nie widać? zapytywali jedni drugich. Co ztąd należy wnioskować? Czyżby znaleźli nowy ślad i poszukiwania ich odniosły skutek? Ileż obawy było w tem oczekiwaniu!

Nakoniec przybyli. Gdy kroki ich posłyszano, wszyscy wybiegli na powitanie.

– No cóż… Gilbercie? – wykrzyknął James Burbank.

– Alicja nie omyliła się, ojcze!… – odpowiedział mody oficer. – To Texar porwał Dy i Zermę.

– Masz dowody?

– Przeczytaj to, ojcze – rzekł Gilbert, podając świstek papieru, na którym metyska napisała kilka słów.

– Tak, to hiszpan, nie można już wątpić. Ofiary swe zawiózł lub kazał zawieść do starego fortu w Czarnej Przystani. Tam przebywał, tając się przed wszystkimi. Biedny niewolnik, któremu Zerma powierzyła ten papier, i od którego pewno się dowiedziała, że Texar zamierza się udać na wyspę Carneval, przypłacił życiem chęć poświęcenia się dla niej. Znaleźliśmy go umierającego z rany, zadanej mu przez Texara; teraz już nie żyje. Wprawdzie Dy i Zermy nie ma już w Czarnej Przystani, ale przynajmniej wiemy, że je powieziono do Ewerglad, i że tam trzeba podążyć… Zaraz jutro, ojcze, zaraz jutro wyruszymy…

– Gotowiśmy, Gilbercie.

– A więc jutro!

Nadzieja zawitała znowu do Castle-House. Już się nie będzie marnowało czasu na bezowocne poszukiwania! Pani Burbankowa odżyła, dowiedziawszy się, jak rzeczy stoją. Znalazła dosyć siły, ażeby wstać z łóżka i na klęczkach podziękować Bogu.

A więc i Zerma stwierdziła, że Texar osobiście przewodniczył porwaniu dziecka w przystani Marino. Jego to widziała miss Alicja na statku, odpływającym na środek rzeki. Jednakże trudno było pogodzić ten fakt z alibi, na jakie powołał się hiszpan. Jakim sposobem mógł by uwięziony przez federalistów, w chwili, kiedy się dopuszczał tej zbrodni? To alibi musiało być zmyślone, tak samo, jak i dawniejsze. Ale jak się wziął do tego i czy owa tajemnica zostanie kiedykolwiek wyjaśnioną.

Zresztą, nie chodziło im już wiele o to, wiedzieli bowiem główną rzecz, mianowicie, że metyska i Dy zawiezione zostały najpierw do blokhauzu w Czarnej Przystani, a potem na wyspę Carneval. Tam, należało ich szukać i tam zaskoczyć Texara. Tym razem nic go nie zdoła obronić od kary, na jaką od tak dawna zasłużył zbrodniczemi knowaniami.

Zresztą, nie było chwili do stracenia. Z Camdless-Bay do Ewerglad jest dość daleko. Droga wynosiła kilka dni. Szczęściem, jak powiedział James Burbank, wszystko było gotowe do wyprawy.

Co się tyczy wyspy Carneval, to na mapie półwyspu Florydy, wskazaną ona była na jeziorze Okee-cho-bee.

Te Ewerglady stanowią pas bagnistej ziemi, przylegającej do jeziora Okee-cho-bee, nieco poniżej 27-go stopnia szerokości geograficznej w południowej części Florydy. Od Jacksonville do tego Jeziora liczą około 400 mil. Dalej, znajduje się okolica mało uczęszczana, której podówczas prawie nie znano.

Gdyby Saint-John był żeglowny bez przerwy aż do źródła, możnaby ową drogę przebyć szybko i bez wielkich trudności. Lecz było bardzo prawdopodobnem, że Saint-John będzie żeglownym tylko na przestrzeni 107 mil, to jest do jeziora Jerzego; dalej bowiem rzeka jest pełną drobnych wysepek, zatamowaną trawami, bez wytkniętego regularnie łożyska i niekiedy wysycha w czasie odpływu; wskutek czego statek z cięższym ładunkiem napotkałby poważne przeszkody, a przynajmniej posuwałby się powoli. Jednakże droga byłaby o wiele bliższa, gdyby można dopłynąć aż do jeziora Waszyngtona, prawie na wysokości 28-go stopnia szerokości geograficznej, w poprzek przylądka Malabar. Ale niepodobieństwem było na to rachować. Przezorność nakazywała przygotować się na podróż na przestrzeni 250 mil, pośród okolicy prawie pustej, gdzie nie będzie środków transportu i wogóle wszystkiego, co potrzebne do szybkiej przeprawy. James Burbank, robiąc przygotowania, brał w rachubę również i wypadki.

ns_67.jpg (167632 bytes)

Nazajutrz, d. 20 marca, grono, mające się puścić w drogę, zebrało się w porcie Camdless-Bayu. James Burbank i Gilbert, niezupełnie wolni od obawy, uściskali panią Burbankową, która nie mogła jeszcze wychodzić ze swego pokoju. Miss Alicja, p. Stannard i oficjaliści towarzyszyli im. Nawet Pyg przyszedł pożegnać się z panem Perry, dla którego doznawał wyraz pewnego uczucia, pomny na jego uwagi co do ujemnych stron wolności, do korzystania z której nie był jeszcze dosyć dojrzały.

Do wyprawy należeli: James Burbank, jego szwagier Edward Carrol, wyleczony z rany, Gilbert, rządzca Perry, Mars i 12 murzynów, wybranych pomiędzy najodważniejszymi i najwierniejszymi z całej plantacji. Razem osób 17. Mars dostatecznie był obeznany z rzeką Saint-John, ażeby służyć za sternika, dopóki żegluga będzie możliwą, tak z tej, jak z tamtej strony jeziora Jerzego. Co do murzynów, ci, nawykli do wiosłowania, mieli wprawiać w ruch swe krzepkie ramiona w razie zbyt słabego prądu lub przeciwnego wiatru.

Statek, jeden z największych w Camdless-Bayu, mógł dowoli zwinąć żagiel, który ułatwiał mu, w razie pomyślnego wiatru, przemykanie się przez zakręty kanału. Był on zaopatrzony w dostateczną ilość broni i amunicji, tak, że James Burbank i jego towarzysze nie potrzebowali się lękać band seminolów oraz popleczników Texara. Istotnie należało przewidywać wszystko, co mogło stanąć na przeszkodzie wyprawie.

Nastąpiła wreszcie chwila pożegnania. Gilbert ucałował miss Alicję i James Burbank uściskał ją również, jak gdyby już była jego córką.

– Ojcze… Gilbercie… – rzekła – przywieźcie małą Dy!… Przywieźcie tę moję siostrzyczkę…

– Dobrze, droga Alicjo! – odpowiedział młody oficer – dobrze!… Przywieziemy ją przy pomocy boskiej.

P. Stannard, miss Alicja, oficjaliści i Pyg zostali w porcie Camdless-Bay, podczas gdy odwiązywano statek. Wszyscy przesłali mu ostatnie pożegnanie w chwili, kiedy, porwany wiatrem północno wschodnim, dzięki przypływowi, szybko znikał za przystanią Marino. Było wtedy około szóstej rano. W godzinę potem statek wymijał wioskę Mandaryna, o dziesiątej zaś, bez pomocy wioseł, dotarł do wysokości Czarnej Przystani.

Serce im biło, gdy mijali lewy brzeg rzeki, poza który sięgały wody w czasie przypływu; tam, poza temi zaroślami z trzcin, Dy i Zerma były najpierw więzione. Tam, od dwóch tygodni przeszło, Texar i jego wspólnicy, ukrywali je tak głęboko, że nie pozostawało żadnego śladu.

James Burbank z Stannardem, a później Gilbert i Mars, dziesięć razy płynęli rzeką na wysokości tej laguny, nie domyślając się, że stary blokhaus służy za schronienie ofiarom.

Ponieważ nie mieli powodu do zatrzymywania się w tem miejscu i pilno im było rozpocząć poszukiwania o kilkaset mil dalej, w kierunku południowym, statek ominął Czarną Przystań.

Do pierwszego posiłku zasiedli wszyscy razem.

Byli oni zaopatrzeni w żywność na dwadzieścia dni, w beczki do przewożenia produktów spożywczych, gdy im wypadnie puścić się lądem, oraz niektóre przedmioty do obozowania podczas wypoczynków dziennych lub nocnych w gęstych lasach, jakiemi są pokryte nadbrzeżne terytorja Saint-Johnu.

Około jedenastej, chociaż morze odpłynęło, pomyślny wiatr nie przestał dąć; mimo to należało uciec się do wioseł, ażeby nie zwolnić biegu. Statek, party krzepkiemi rękami murzynów, posuwał się szybko w górę rzeki.

Mars stał, milczący, u steru i pewną ręką manewrował pośród wytworzonych przez wyspy i wysepki odnóg na środku Saint-Johnu. trzymał on się przesmyków, w których prąd był mniej gwałtowny. Nigdy nie omylił się co do żeglowności odnogi i nie narażał statku na to, aby osiadł na mieliźnie, gdy wody odpłyną. Aż do jeziora Jerzego znał równie dobrze to koryto, jak zakręty poniżej Jacksonvillu i tak bezpiecznie sterował statkiem, jak kanonierkami komendanta Stevensa.

Saint-John był opuszczony w tej części swego biegu. Zwykły ruch przewozowy ustał od czasu wzięcia Jacksonvillu. Jeśli jaki statek płynął w górę lub w dół rzeki, to transportował on wojska federalne, albo służył za środek komunikacyjny pomiędzy komendantem i jego podwładnymi. Powyżej Picolata, prawdopodobnie i ten ruch miał całkiem ustać.

James Burbank dotarł do tej mieściny około szóstej wieczorem. Oddział północnych zajmował tę miejscowość.

Gilbert Burbank przypomniał się oficerowi, dowodzącemu oddziałem; przedstawiwszy kartkę komendanta Stevensa, mógł podążać dalej.

Ów przystanek trwał tylko kilka chwil. Ponieważ zaczynał się przypływ, statek raźno mknął pomiędzy głębokiemi lasami, które się ciągnęły z obu stron rzeki. Na lewem wybrzeżu, za bagnem, zaczynał się las, o kilka mil powyżej Picolata. Lasy dokoła były gęste i głębokie. Podróżni minęli jezioro Jerzego, nie ujrzawszy ich końca.

ns_68.jpg (161662 bytes)

Trochę po szóstej, James Burbank i jego towarzysze stracili z oczu, po za zakrętem rzeki, czerwonawą wieżę starego fortu hiszpańskiego, który, opuszczony od wieków, góruje nad wysokiemi wierzchołkami wielkich nadbrzeżnych drzew palmowych.

– Marsie – zapytał wtedy James Burbank – czy nie boisz się puścić nocą na Sains-John?

– Nie, panie Jamesie – odpowiedział Mars. – Do jeziora Jerzego ręczę za siebie; co będzie dalej, to zobaczymy. Zresztą, nie mamy godziny do stracenia i kiedy sprzyja przypływ, korzystajmy zeń. Im dalej będziemy się posuwali, tem przypływ stanie się słabszy i mniejszy, dlatego też, mojem zdaniem, powinniśmy płynąć dzień i noc.

Mars odezwał się z tą propozycją po rozważeniu okoliczności. Kiedy się podejmował przepłynąć, należało zaufać jego zręczności. Nie pożałowano tego, statek z łatwością płynął całą noc w górę Saint-Johnu. Przypływ dopomagał im jeszcze kilka godzin; a i murzyni, luzując się, pchnęli łódź o jakie 15 mil dalej ku południowi.

Nie zatrzymywano się ani tej nocy, ani w ciągu dnia 22-go, który się nie upamiętnił żadną przygodą, ani też przez 12 następnych godzin. Górna część rzeki zdawała się zupełnie opuszczoną. Żeglowało się, rzec można, pośród długiego lasu starych cedrów, których gałęzie splatały się niekiedy z sobą ponad wodą, tworząc gęste sklepienie z zieleni. Wiosek wcale nie było widać, plantacyj lub pojedynczych siedzib również. Nadbrzeżne grunta nie nadawały się do żadnego rodzaju uprawy. Koloniście nie przyszłoby na myśl urządzić tam gospodarstwa rolnego.

Po kilku dniach podróży, wraz z pierwszym brzaskiem dnia, rzeka rozlała się szeroko i brzegi jej, wydobyły się nareszcie z lasu bez końca. Okolica, bardzo płaska, sięgała aż do krańca widnokręgu, oddalonego o kilka mil.

Było to jezioro – jezioro Jerzego, które Saint-John przerzyna z południa ku północy i od którego zapożycza część swych wód.

– Tak, to jezioro Jerzego, które zwiedziłem już, towarzysząc wyprawie, która otrzymała polecenie zajęcia górnego biegu rzeki – powiedział Mars.

– A jak daleko jesteśmy teraz od Camdless-Bay? – zapytał James Burbank.

– O jakie sto mil – odrzekł Mars.

– To nie stanowi nawet trzeciej części drogi, jaka nam pozostaje do Ewerglad – zauważył Edward Carrol.

– Marsie – zapytał Gilbert – jakże postąpimy teraz? Czy, wysiadłszy ze statku, będziemy szli jednem z wybrzeży Saint-Johnu? Kosztowałoby to wiele trudu i opóźniłoby nas. Czyby zatem nie można, przepłynąwszy jezioro Jerzego, posuwać się dalej tą wodną drogą aż do miejsca, gdzie przestanie być żeglowną? Czy nie można spróbować, choćby przyszło wysiąść na ląd, jeśli się to nie uda i jeżeli nie będziemy mogli puścić się znowu na wodę? Warto przynajmniej spróbować… Jak myślisz?

– Spróbujmy, panie Gilbercie – odpowiedział Mars.

Rzeczywiście, nie było innego punktu wyjścia.

Zawsze możnaby wylądować, a podróżując wodą, oszczędzało się dużo trudów i mitręgi.

Statek wpłynął więc na powierzchnię jeziora Jerzego, trzymając się wschodniego brzegu.

Dokoła jeziora, na tych płaskich gruntach, roślinność jest rzadsza, niż nad brzegami rzeki. Rozległe bagniska ciągną się, jak okiem sięgnąć. Niektóre przestrzenie ziemi, mniej wystawione na zalew wód, rozścielają kobierce z czarnych mchów, od których odbijają fioletowe cienie drobnych grzybów, rosnących tam miljardami. Należy stronić od tych ruchomych gruntów, trzęsawisk, na których noga nie może się oprzeć bezpiecznie.

Gdyby James Burbank i jego towarzysze musieli wędrować pieszo po tej części terytorjum Florydy, kosztowałoby ich to wiele wysiłków, mozołów, straconego czasu i w końcu wypadłoby się nawet może cofnąć. Tylko ptaki wodne, po większej części płetwonogi, mogą przebiegać bagna. Gdyby zbrakło żywności na statku, byłoby tu łatwo zaopatrzyć się w cyranki, kaczki, krzyki. Zresztą, chcąc polować na tych wybrzeżach, trzebaby stawić czoło całemu legionowi wężów bardzo niebezpiecznych, których ostry syk dawał się słyszeć na powierzchni kobierców zieleni i błota… Mówiąc nawiasem, gady te napotykają zaciętych nieprzyjaciół w gromadach białych pelikanów, należycie uzbrojonych do tej zabójczej wojny.

ns_69.jpg (158847 bytes)

Statek posuwał się szybko. Ostry wiatr północny parł go w dobrym kierunku. Wskutek tego wiosła mogły wypoczywać cały dzień. Do wieczora przebyto bez znużenia trzydziestomilową przestrzeń, jaką zajmuje jezioro Jerzego od północy ku południowi. Około szóstej, James Burbank i grono jego towarzyszy stanęli u dolnego kąta, którym Saint-John wpada do jeziora.

Zatrzymano się tam i to najwyżej na pół godziny dla powzięcia wiadomości; w tem miejscu garstka domostw stanowiła wioskę. Były one zamieszkane przez tych florydczyków nomadów, którzy specjalnie oddają się polowaniu i połowowi ryb na początku wiosny. Na propozycję Edwarda Carrola postanowiono zażądać tam wskazówek, tyczących się przejazdu Texara, i pomysł ten okazał się najlepszym w skutkach.

Zapytano jednego z mieszkańców wioseczki, czy nie widział w ciągu kilku ostatnich dni statku, który płynął po jeziorze Jerzego, w stronę jeziora Waszyngton i czy na tym statku, który wiózł zapewne siedem albo osiem osób, nie znajdowała się murzynka i dziecko, dziewczynka biała.

– Rzeczywiście – odpowiedział ów człowiek – przed czterdziestu ośmiu godzinami widziałem statek; jest to zapewne ten sam, o jakim mówicie.

– Czy zatrzymał się w tej wsi? – zapytał Gilbert.

– Nie! owszem, spieszył w górę rzeki. Widziałem wyraźnie na pokładzie kobietę z dzieckiem na ręku – dodał zapytywany.

– Miejmy nadzieję, moi przyjaciele, trafiliśmy na ślad!

– Tak! – odpowiedział James Burbank – wyprzedził nas tylko o 48 godzin i jeśli nasz statek posłuży nam dobrze parę dni, dogonimy go!

– Czy znasz Saint-John powyżej jeziora Jerzego? – zapytał Edward Carrol mieszkańca osady.

– Znam… i nawet płynąłem nim w górę na przestrzeni przeszło stu mil.

– Czy sądzisz, że byłby żeglowny dla takiego statku, jak nasz?

– Ile wasz statek bierze wody?

– Około trzech stóp – odpowiedział Mars.

– Trzy stopy? W niektórych miejscach będzie trochę płytko; jednak, gruntując przesmyki, zdaje mi się, że dotrzecie państwo do jeziora Waszyngton.

– A jak daleko będzie ztamtąd do jeziora Okee-cho-bee? – zapytał p. Carrol.

– O, jakie stopięćdziesiąt mil.

– Dziękuję ci, mój przyjacielu. Siadajmy i płyńmy, dopóki nie zbraknie wody – zawołał Gilbert.

Wszyscy wrócili na miejsca. Ponieważ wiatr uciszył się wieczorem, wiosła zostały wprawione w ruch i energicznie wzięto się do sterowania. Zacieśnione brzegi rzeki znikły szybko: zanim noc zupełnie zapadła, posunięto się o kilka mil ku południowi. Nie pomyślano o przystanku, ponieważ można było odbyć nocleg na pokładzie. Księżyc był prawie w pełni; spodziewano się widnej nocy, Gilbert umieścił się u steru. Mars stał na przedzie z długą żerdzią w ręku. Gruntował on ciągle, a gdy natrafił na dno, starał się prowadzić statek głębszą wodą, tak, że dotknięto dna zaledwie parę razy w ciągu tej nocnej przeprawy. Wogóle statek płynął naprzód bez wysiłku. Gdy nastąpił ranek, Gilbert obliczył, że się posunął przez noc o 15 mil. Jakież szanse powodzenia mieli James Burbank i jego towarzysze, gdyby rzeka, ciągle żeglowna, mogła ich doprowadzić niemal do samego celu!

Ale w ciągu dnia napotkali kilka przeszkód. Wskutek krętego koryta rzeki, wytwarzają się tam często mielizny. Nagromadzony piasek tworzy przeszkody, które wypada omijać. Przysparza to drogi, a tem samem powoduje pewne opóźnienie. Nie można też było wyzyskać wiatru ze względu na ciągłe zakręty drogi. Murzyni zginali się tedy nad wiosłami, pracując tak usilnie, że udawało się im odzyskać tracony czas.

Zdarzały się i inne przeszkody i na Saint-Johnie. Były to pływające wyspy, utworzone przez ogromne nagromadzenie bujnej roślinności. Ten kobierzec z ziół jest tak twardy, że ptactwo wodne obiera tu sobie siedliska i miejsce zabaw.

Należało unikać tych mas roślinnych, z pomiędzy których byłoby się trudno wydobyć. Gdy je dostrzeżono, Mars usiłował oddalać się od nich.

Brzegi rzeki porośnięte były gęstemi lasami. Już nie widziano niezliczonych cedrów, których stopy wilży Saint-John w górnym biegu. Tutaj rośnie mnóstwo sosen, wysokich na 150 stóp, należących do gatunku sosny północnej; sosny znajdują pomyślne warunki pośród tych gruntów wilgotnych.

Ziemia jest tu bardziej elastyczną, tak dalece, że, chodząc po jej powierzchni, można stracić równowagę. Szczęściem, gromadka Jamesa Burbanka nie potrzebowała się wystawiać się na podobną próbę. Saint-John wciąż dźwigał ją na swym wodnym grzbiecie i niósł w kierunku dolnej Florydy.

Dzień minął bez przygód; noc również. Rzeka ciągle była opuszczona. Na jej wodach nie spostrzegano ani jednego statku; na wybrzeżach ani jednej chaty. Okoliczność ta była, zresztą, pożądaną. Lepiej było nie spotykać nikogo w tych dalekich okolicach, gdzie spotkania mogą być niebezpieczne, albowiem włóczęgi leśne, myśliwi z zawodu, awanturnicy z rozmaitych stron, są ludźmi więcej, niż podejrzanymi.

Należało się także obawiać obecności milicyj z Jacksonville albo z miasta św. Augustyna, które Dupont i Stevens zmusili cofać się ku południowi. Ta ewentualność byłaby jeszcze groźniejsza. W tych oddziałach z pewnością znajdowaliby się stronnicy Texara, którzy chcieliby się niewątpliwie zemścić na Jamesie Burbanku i na Gilbercie. Gromadce zaś naszej wypadało unikać wszelkiego starcia, prócz wypadku, gdyby hiszpanowi mieli siłę odebrać branki.

Na szczęście, okoliczności tak dalece sprzyjały Burbankom, że d. 25-go wieczorem, przebyli przestrzeń pomiędzy jeziorem Jerzego a jeziorem Waszyngton. Statek, dotarłszy do skraju tych wód stojących, musiał się zatrzymać; nie mógł płynąć dalej ku południowi z powodu, iż rzeka była wąska i płytka.

Przebywszy już dwie trzecie drogi, gromadka Jamesa Burbanka znajdowała się teraz o 140 mil od Ewerglad.

 

 

Rozdział IX

 

 

ezioro Waszyngton, długie na jakie 10 mil, jest jednem z najmniej godnych uwagi w tej okolicy Florydy południowej. Jego płytkie wody pełne są traw, które prąd odrywa od łąk i wysepek pływających; trawy te, to istne gniazda wężów. Ztąd żegluga po jeziorze przedstawia wiele niebezpieczeństw. Jezioro więc jest tak samo puste, jak jego wybrzeża, a statki z Saint-Johnu zapuszczają się tam nader rzadko.

Na południe jeziora, rzeka znów płynie dalej, dążąc w prostszym kierunku na południe półwyspu. Jest ona wtedy tylko płytkim strumieniem, którego źródła położone o 30 mil na południe, pomiędzy 28-ym a 27-ym stopniem szerokości geograficznej.

Saint-John przestaje być żeglowny poniżej jeziora Waszyngton. Jakkolwiek sprawiło to przykrość Jamesowi Burbankowi, musiał się jednak zrzec dalszej podróży wodą i wylądować w okolicy bardzo niedostępnej, najczęściej bagnistej, pokrytej lasami bez końca, których grunt, poprzerzynany dopływami i trzęsawiskami, stanowi pułapkę dla pieszych wędrowców.

Wylądowano. Broń i skrzynie z zapasami rozdzielone zostały pomiędzy murzynów. Nie mogło to ich nużyć ani krępować w pochodzie, a tem samem opóźniać go. Wszystko z góry było przewidziane. Gdyby wypadło zatrzymać się, obozowisko mogło być rozłożone w przeciągu kilku minut. Przedewszystkiem Gilbert, przy pomocy Marsa, zajął się ukryciem statku. Chodziło o to, żeby go nie spostrzegli mieszkańcy Florydy, albo seminolowie, gdyby odwiedzili wybrzeża jeziora. Należało mieć pewność, że się go odnajdzie za powrotem, ażeby popłynąć w dół Saint-Johnu.

Pod spadającemi gałęziami drzew, pośród olbrzymich trzcin, z łatwością znaleźli miejsce dla statku, złożywszy pierwej maszt. Statek tak głęboko ukryto pod gęstą zielenią, że niepodobna go było ujrzeć z wybrzeży.

Tak samo zapewne miała się rzecz z inną barką, o której wynalezienie Gilbertowi bardzo chodziło; z tą mianowicie, którą Dy i Zerma tu przypłynęły. Niezawodnie, z powodu nieżeglowności wód, Texar musiał z niej wysiąść w okolicy, w której jezioro komunikuje się z rzeką. Jak Jamas Burbank musiał postąpić, tak też wypadło pewno i hiszpanowi. Dlatego też, Korzystając ze schyłku dnia, rozpoczęto pilne poszukiwania statku. Byłby on cenną wskazówką i dowodem, że Texar płynął rzeką aż do jeziora Waszyngton.

Poszukiwania nie odniosły skutku. Statku nie znaleziono, bądź że nie szukano dosyć daleko, bądź że hiszpan zniszczył go w przekonaniu, że mu już nie będzie potrzebny.

Jakże ta podróż musiała być uciążliwa pomiędzy jeziorem Waszyngton i Ewergladami, gdzie nie ma rzeki, dla oszczędzenia trudów kobiecie i dziecku.. Wszyscy wyobrażali sobie Dy, niesioną przez metyskę Zermę, która musiała podążać za mężczyznami, przywykłymi do podobnych pochodów przez okolicę, najeżoną przeszkodami; Zermę, znoszącą obelgi, gwałtowne uniesienia, bicie, dla przyspieszenia kroków, usiłującą ustrzedz dziewczynkę od upadku, z zapomnieniem o sobie. Mars, wyobrażając sobie żonę, narażoną na tyle cierpień, bladł i powtarzał:

– Ja zabiję Texara!

Czemuż nie znajduje się jeszcze na wyspie Carneval wobec nędznika, którego niecne knowania przyczyniły tyle mąk rodzinie Burbanków i wydarły mu Zermę, jego ukochaną żonę.

Obozowisko urządzono na krańcu małego przylądka, wystającego z północnego kąta jeziora. Ostrożność nie pozwalała puszczać się nocą na nieznane terytorjum, gdzie widnokrąg musiał być ograniczony. Dlatego też, po naradzie, umyślono dopiero o świcie ruszyć w dalszą drogę. Zbyt łatwo było zabłąkać się w tych gęstych lasach, żeby się chcieli ryzykować.

Noc przeszła spokojnie. O czwartej rano, w chwili, kiedy się zaczęła ukazywać zorza, wyruszono w pochód. Połowa gromadki wystarczała do transportowania pak z żywnością i przedmiotów, potrzebnych do obozowania. Murzyni mieli się luzować. Wszyscy panowie i słudzy, uzbrojeni byli w karabiny Miniego, które się nabija jedną kulą i czterema sztukami sarniego szrutu, oraz w rewolwery Colta, tak rozpowszechnione pomiędzy wojującymi od początku wojny. W tych warunkach można było śmiało stawiać opór przynajmniej sześćdziesięciu seminolom, a nawet w razie potrzeby zaatakować Texara, choćby mu towarzyszyła takaż liczba jego stronników.

Uznano za właściwe, dopóki się tylko da, trzymać się brzegu Saint-Johnu. Rzeka płynęła wtedy ku południowi, a tem samem w kierunku jeziora Okee-cho-bee. Była to niejako nić, przeciągnięta przez długi labirynt lasów. Można było iść jej śladem, bez obawy zabłąkania się. Gromadka naszych wędrowców puściła się więc wzdłuż jej brzegów.

Była to rzecz dosyć łatwa. Na prawym brzegu rysowało się coś na kształt ścieżki, prawdziwa droga do holowania statków, która mogłaby służyć do pociągnięcia jakiego lekkiego czółna ku górnemu biegowi rzeki. Szli dosyć szybkim krokiem; Gilbert i Mars przodem, James Burbank i Edward Carrol w tyle, rządzca Perry pośród murzynów, którzy się luzowali co godzinę w noszeniu pak. Przed wyruszeniem w drogę, posilono się naprędce. O dwunastej miał nastąpić obiad, o szóstej wieczorem kolacja i rozłożenie obozu, jeśli, z powodu ciemności, nie będzie można iść dalej, lub też puścić się znów w drogę.

Najpierw należało obejść dokoła wschodni brzeg jeziora Waszyngton. Brzeg dosyć płaski i mający grunt prawie ruchomy. Wtedy lasy ukazały się znowu; ale nie były one tam ani tak gęste, ani tak rozległe, jak w dalszych miejscowościach. Zależało to od natury składających się na nie drzew.

W samej rzeczy, były tam tylko gęstwiny, wydających czerwoną farbę, twardych drzew amerykańskich, o drobnym liściu i żółtych gronach, których środek, brunatnej barwy, jest używany do farbiarstwa; były też wiązy meksykańskie, z białemi kiściami, właściwe do różnych użytków domowych i których cień podobno leczy z najuporczywszych katarów. Tu i owdzie rosły kępy drzew chinowych, które tam są tylko krzewami drzewiastemi, podczas gdy w Peruwji, ojczyźnie swojej, przedstawiają się one, jako wspaniałe drzewa. Nakoniec, nie znające umiejętnej uprawy, ukazują się rośliny o jaskrawych barwach: goryczki, amarille, asklepie, których delikatne kity służą do wyrabiania różnych tkanin. Tak krzewy, jak i kwiaty – według uwagi jednego z najbardziej kompetentnych badaczów Florydy – „żółte lub białe w Europie, przybieraję w Ameryce rozmaite odcienia czerwone, od purpurowego do blado-różowego”.

Nad wieczorem, gęstwiny znikły, ustępując miejsca wielkiemu gajowi cyprysowemu, który się ciągnie aż do Ewerglad.

Gromadka nasza uszła tego dnia około dwudziestu mil; Gilbert zapytał towarzyszów, czy nie są nadto znużeni.

– Gotowiśmy wyruszyć w drogę – odparł jeden z murzynów, w imieniu innych.

– Czy tylko nie zabłądzimy w nocy? – zauważył Edward Carrol.

– Nie grozi nam to niebezpieczeństwo, kiedy mamy się trzymać brzegu Saint-Johnu – odpowiedział Mars.

– Zresztą – dodał młody oficer – noc będzie widna. Na niebie nie ma chmur; księżyc, który wzejdzie o jedenastej, nie schowa się do rana. Prócz tego, gałęzie cyprysów są rzadkie, więc w tym gaju noc będzie mniej ciemna, aniżeli w innym lesie.

Ruszono w drogę. Nazajutrz rano, nasi wędrowcy, którzy część nocy byli w drodze, zatrzymali się na pierwszy posiłek u stóp jednego z tych olbrzymich cyprysów, jakich miljony znaleźć można w tej okolicy Florydy.

Kto nie oglądał tych cudów przyrody, ten nie może ich sobie wyobrazić. Wystaw sobie, czytelniku, zieleniejącą łąkę, wyniesioną na sto z górą stóp wysokości, którą podpierają słupy tak proste, jakby utoczone, i po której chciałoby się chodzić. Pod tą łąką ziemia jest miękka i bagnista. Woda stoi tu bez ustanku, tuż roją się żaby, ropuchy, jaszczurki, skorpiony, pająki, żółwie, węże, ptaki wodne wszelakiego rodzaju. Wyżej, przesuwa się rodzaj will ze złocistemi skrzydłami, wiewiórki igrają wśród gałęzi i papugi napełniają las ogłuszającym wrzaskiem. Wogóle, jest to ciekawa okolica, lecz przykra do zwiedzania.

Należało przeto dobrze zbadać grunt, na który się miano zapuścić. Pieszy wędrowiec mógł tu ugrzęznąć po pachy w licznych trzęsawiskach, jednak dzięki ostrożności i światłu księżyca, które się przedostawało przez liście, obeszło się bez wypadku.

Rzeka ułatwiała trzymanie się dobrego kierunku; była to bardzo szczęśliwa okoliczność, bo wszystkie cyprysy podobne są do siebie; wszystkie mają pnie skręcone, wykrzywione, koszlawe, wydrążone u podstawy, rzucające długie korzenie, od których ziemia staje się garbata, i wznoszące się do wysokości 20 stóp w kształcie walcowatych słupów. Są to istne kije od parasoli, z chropowatą rękojeścią, których prosta łodyga podtrzymuje ogromną zieloną parasolkę, co prawda nie chroniącą ani od deszczu ani od słońca.

Pod osłoną tych to drzew James Burbank i jego towarzysze zapuścili się niedługo po wschodzie słońca. Pogoda była przepyszna. Burza wcale nie groziła, a zrobiłaby ona z ziemi bagno nie do przebycia. Jednakże, należało wybierać lepsze drogi, ażeby nie wpaść w niewysychające nigdy błota. Na szczęście, wzdłuż Saint-Johnu, którego prawy brzeg znajduje się na pewnej wysokości, było mniej trudności. Oprócz łożysk strumieni, wpadających do rzeki, które należało omijać lub przebywać wpław, prawie nic nie zmitrężyło czasu.

W ciągu tego dnia nie zauważono nic takiego, coby wskazywało obecność partji południowców albo seminolów, ani też nie natrafiono na ślad Texara i jego towarzyszy. Mógł on się puścić lewym brzegiem rzeki. Nie stanowiłoby to przeszkody, bo, tak jeden, jak i drugi brzeg, ciągnęły się prosto ku dolnej Florydzie, wskazanej w kartce Zermy.

Gdy wieczór nastał, James Burbank zatrzymał się parę godzin; poczem resztę nocy szli szybko. Pochód odbywał się w milczeniu, pośród cyprysów, we śnie pogrążonych. Kopuły z liści nie poruszał najlżejszy wietrzyk. Przy księżycu, już do połowy zmniejszonym, widniały na ziemi cienie czarnej lekkiej sieci gałęzi, wydłużających się wskutek wysokości drzew. Rzeka wydawała bardzo słaby szmer. Mnóstwo mielizn wyłaniało się z jej powierzchni i, w razie potrzeby, możnaby ją przebyć z łatwością.

Nazajutrz, po dwugodzinnym przystanku, nasza gromadka udała się tym samym, co poprzednio, porządkiem, w kierunku południowym. Ale w owym dniu nić przewodnia, której się dotąd trzymano, miała się zerwać, albo raczej miało jej zbraknąć na kłębku. W samej rzeczy, Saint-John zredukowany już do przejrzystej strugi, znikł pod kępą drzew chinowych, pijących jego wody u źródła. W dali gaj cyprysowy zasłaniał widnokrąg.

ns_70.jpg (171346 bytes)

W tem miejscu ukazał się cmentarz murzynów ochrzczonych, którzy i po śmierci zostali wiernymi wierze katolickiej. Tu i owdzie, skromne krzyże kamienne lub drewniane, zatknięte na wzgórkach, oznaczały miejsce grobów pomiędzy drzewami. Dwa czy trzy groby napowietrzne, podpierane gałęziami, utkwionemi w ziemi, kołysały na wietrze jakiegoś trupa, który już był szkieletem.

– Istnienie cmentarza w tem miejscu mogłoby dowodzić bliskości jakiej wioski lub osady – zauważył Edward Carrol.

– Która zapewne już dziś nie istnieje – odpowiedział Gilbert – kiedy nie ma jej śladu na naszych mapach. Te znikania wsi są aż nazbyt częste w dolnej Florydzie, bądź, że ją opuścili mieszkańcy, bądź, że zostały spustoszone przez indjan.

– Gilbercie – rzekł James Burbank – jakże sobie radzić będziemy teraz, kiedy nie nadaje już nam kierunku Saint-John?

– Busola będzie naszą kierowniczką, mój ojcze – odpowiedział młody oficer – choćby las był jaknajrozleglejszy i jaknajgęstszy, nie możemy zabłądzić!

– A więc w drogę, panie Gilbercie! – wykrzyknął Mars, który się nie mógł utrzymać na miejscu podczas tych przystanków. – W drogę i z Bogiem!

ns_71.jpg (182388 bytes)

O pół mili za cmentarzem murzyńskim, gromadka nasza weszła pod sklepienie z zieleni i, przy pomocy busoli, prawie niezwłocznie spuściła się ku południowi.

W czasie pierwszej części dnia nie zdarzyła się żadna przygoda. Do owego czasu nic nie stawało im na przeszkodzie. Ale czy tak będzie dalej? Czy cel zostanie osiągnięty, czy też rodzina Burbanków skazaną zostanie na rozpacz? Nie odnaleźć dzieweczki i Zermy, wiedzieć, że są narażone na wszelkie przykrości, wystawione na wszystkie zniewagi i nie módz ich wyzwolić, byłoby to męczarnią.

Około południa zatrzymano się. Gilbert, obliczywszy, ile drogi uszli od jeziora Waszyngton, miarkował, że znajdują się o 50 mil odległości odeń. Osiem dni upłynęło od wyjazdu z Camdless-Bay i więcej niż 300 mil zrobiono z wyjątkową szybkością. Prawda, że najpierw rzeka, prawie do swego źródła, a potem gaj cyprysowy, nie nasunęły poważnych przeszkód. Ponieważ nie było tych ulewnych deszczów, któreby mogły uniemożebnić żeglugę po Saint-Johnie i rozmiękczyć grunt poza jego brzegami, w te piękne noce, oblane pysznym blaskiem księżyca, wszystko sprzyjało i podróży i wędrowcom.

Teraz, oddzielała ich od wyspy Carneval przestrzeń względnie mała. Mieli nadzieję, że po tych ośmiu dniach nieustających wysiłków dotrą nakoniec do celu przed upływem czterdziestu ośmiu godzin, a wtedy nastąpi rozwiązanie, którego przewidzieć z góry było niepodobieństwem.

Ale, jakkolwiek dotąd szczęście sprzyjało Jamesowi Burbankowi i jego towarzyszom, w drugiej połowie tego dnia mieli powody lękać się przeszkód nie do przezwyciężenia.

Posiliwszy się w południe, ruszyli dalej w zwykłych warunkach. Nie było widać nic nowego; napotykali tylko duże bagniska do omijania i strumyki, przez które, brodząc, mieli wody po kostkę. Słowem, te niewielkie zawady prawie nie przysparzały drogi.

Jednakże około czwartej nad wieczorem Mars zatrzymał się nagle; a gdy go towarzysze dogonili, pokazał im ślady kroków, wyciśniętych na ziemi.

– Nie można wątpić, że niedawno przeszła tu gromada ludzi – odezwał się James Burbank.

– I to liczna gromada – dorzucił Edward Carrol.

– Zanim coś postanowimy, należy zbadać, z której strony wyszły te kroki i w którą zmierzały – powiedział Gilbert.

Wzięto się pilnie do dzieła.

Na przestrzeni pięciuset yardów ku wschodowi można było śledzić te odciski kroków, ciągnące się i dalej; ale dłuższe podążanie za temi śladami zdawało się zbyteczne. Kierunek ich dostatecznie wskazywał, że gromada, złożona ze 150 do 200 ludzi, opuściwszy wybrzeże Atlantyku, przeszła niedawno przez tę część gaju cyprysowego. W zachodniej stronie ślady zmierzały wciąż ku zatoce meksykańskiej, na poprzek półwyspu Florydy, który w tej szerokości geograficznej nie wynosi 200,000 mil szerokości. Można było również zauważyć, że ten oddział, zanim się puścił dalej w tym kierunku, wypoczął właśnie w tem samem miejscu, gdzie się obecnie znajdował James Burbank z gronem swoich towarzyszów.

Gilberti Mars, zaleciwszy innym gotowość na każde zawołanie, szli ćwierć mili lewą stroną lasu, gdzie zauważyli, że ślady kroków ciągną się wyraźnie ku południowi.

Gdy powrócili obaj do obozowiska, Gilbert rzekł:

– Wyprzedza nas gromada ludzi, idących tą samą drogą, co my, od jeziora Waszyngton. Są to ludzie uzbrojeni, ponieważ znaleźliśmy kawałki nabojów, któremi rozpalali ogniska, jak o tem świadczą zagasłe węgle. Co to za ludzie, nie wiem, ale to pewna, że ich jest wielu i że zmierzają ku Ewergladom.

– Czy to nie gromada koczujących seminolów? – zapytał Edward Carrol.

– Nie – odpowiedział Mars – ślad kroków wyraźnie wskazuje, że ci ludzie są amerykanami…

– Może to żołnierze z milicji florydzkiej? – odezwał się James Burbank.

– Należy się tego obawiać – odrzekł Perry. – Ich liczba zdaje się zbyt wielka, żeby należeli do bandy Texara…

 – Chyba, że się z nim połączyli jego stronnicy – powiedział Edward Carrol. – W takim razie mogłoby ich być kilkuset.

– Przeciwko siedemnastu! – odrzekł rządzca.

– Mniejsza o to! – zawołał Gilbert. – Jeśli nas zaczepią, albo jeżeli nam wypadnie zaatakować, to ani jeden z nas nie cofnie się!

– Nie!… Nie!… – wykrzyknęli odważni towarzysze młodego oficera.

Był to zapał bardzo naturalny, bez wątpienia, jednakże, po namyśle, musiano przyznać, że podobna ewentualność byłaby szkodliwą w skutkach.

Jakkolwiek ta myśl nasunęła się pewno wszystkim, nikt nie stracił odwagi. Ale tak blisko celu napotkać przeszkodę! I jaką przeszkodę! Oddział południowców, może stronników Texara, którzy zamierzają wynaleźć hiszpana w Ewergladach, ażeby tam razem czekać chwili ukazania się znowu na północy Florydy!

Tak! Tego to należało się lękać. Wszyscy to czuli. Dlatego też, po pierwszym porywie zapału, wszyscy byli milczący, zamyśleni, wpatrywali się w swego młodego przywódzcę, zaciekawieni, jaki im rozkaz wyda.

Gilberttakże uległ ogólnemu wrażeniu, lecz, podnosząc głowę, rzekł:

– Naprzód!

Poprzednia częśćNastępna cześć