Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI

Powieść fantastyczna w dwóch częściach

 

(Rozdział VI-X)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska 

Ilustracje Férat i Beaurepaire

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań 1925

krfu_02.jpg (43110 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział VI

Pojedynek Wapitisów.

 

dległość dwustu mil dzieli fort Entreprise od fortu Reliance. Podróżni, korzystając z długiego dziennego mroku, jechali prawie bez przerwy z niesłychaną szybkością, tak że strudzeni niezmiernie dotarli do wybrzeża jeziora Snure, na którem był położony fort Entreprise.

Fort ten, zbudowany zaledwie lat kilka temu, przez Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej, był właściwie stacją żywnościową małego znaczenia dla oddziałów towarzyszących wyprawom na futra, które wyruszały z okolic jeziora Wielkiego Niedźwiedzia oddalonego na północo-zachód o blisko trzysta mil.

Załoga fortu składała się z dwunastu żołnierzy. Posiadał on tylko jeden dom drewniany okolony zagrodą drewnianą. Była to siedziba bardzo pierwotna, towarzysze jednak porucznika Hobson spędzili w niej z zadowoleniem dwa dni, wypoczywając po trudach podróży.

Powolna wiosna północna dawała znać o sobie. Śnieg topniał miejscami, chłód nocny stawał się mniej dotkliwy. Gdzie niegdzie wśród śniegu ukazywały się mchy i trawy, a nawet bezbarwne kwiatki wychylały wilgotne swe korony z pośród kamyków. Pojawienie się tych rzadkich okazów północnej przyrody, budzącej się do życia po długim śnie zimowym, miła była dla oka znużonego jednostajnością białej warstwy śnieżnej.

krfu_12.jpg (187260 bytes)

Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson skorzystali z wywczasu, aby zwiedzić brzegi małego jeziora. Oboje kochali przyrodę i zachwycali się nią z całym zapałem. Przypatrywali się obsuniętym lodowcom i potokom spływającym pod działaniem promieni słonecznych. Jezioro było jeszcze zamarznięte. Żadne pęknięcie nie wskazywało na bliskie ruszenie kry. Spiętrzone na jego powierzchni masy lodowe, osuwając się powoli, przybierały malownicze kształty szczególnie, gdy promienie słoneczne, załamując się na ich brzegach, zabarwiały się różnorodnie. Zdawało się, że jakaś wszechmocna ręka rozbiła łuk tęczowy i rozrzuciła go kawałkami na zmarznięte bryły lodu.

– Widok ten jest niezwykle piękny! nieprawdaż panie Hobson? – mówiła Paulina Barnett, zwracając się do towarzystwa. – Tęczowe zjawisko zmienia się do nieskończoności, zależnie od miejsca, z którego je podziwiamy. Czy nie wydaje się panu, jak mnie, że stoimy przed olbrzymim kalejdoskopem? Lecz może ten widok tak dla mnie nowy już nie sprawia na panu wrażenia?

– O, nie, – odpowiedział porucznik. – Aczkolwiek urodziłem się w tych północnych stronach i spędziłem wśród nich młodość moją, nie przestaję podziwiać ich wspaniałej piękności. Ale jeżeli zachwyt pani jest tak wielki na widok tej okolicy oświetlonej promieniami słońca, to jest wtedy gdy pod jego wpływem zmienia się wygląd kraju, cóż będzie w takim razie, gdy pani zobaczy te okolice wśród wielkich mrozów zimowych? Przyznam się pani, że słońce tak cenne dla stref umiarkowanych, psuje mi krajobraz mego północnego lądu!

– Doprawdy? – odezwała się Paulina Barnett z uśmiechem. – A ja sądzę, że jednak słońce jest bardzo pożądanym towarzyszem podróży i że nie należy się uskarżać na ciepło, którem nas obdarza nawet w tych strefach polarnych.

– Ja, proszę pani, – odparł Jasper Hobsen, – należę do rzędu osób, które twierdzą, że Rosję trzeba zwiedzać w zimie, a Saharę w lecie. Wtedy poznaje się właściwy charakter kraju. Nie! słońce jest ciałem niebieskiem stref wyniosłych i krajów gorących! O trzydzieści stopni od bieguna, doprawdy nie jest ono na swojem miejscu! Niebo tej krainy to niebo czyste zimy, niebo gwiaździste, oświetlone niekiedy blaskiem zorzy północnej. Jest to kraina nocy, nie dnia, i ta długa noc podbiegunowa gotuje dla pani niejeden zachwyt i niejedną niespodziankę!

– Panie Hobson, – zagadnęła porucznika jego towarzyszka, – czy pan zwiedził strefy umiarkowane Europy i Ameryki?

– Zwiedziłem, i oceniam je jak na to zasługują. Ale zawsze powracałem do mojej rodzinnej ziemi z tem większym zapałem i oddaniem. Jestem człowiekiem zimna i doprawdy nie uważam to sobie za zasługę, że umiem je znosić. Nie oddziaływa na mnie wcale i, jak Eskimos, mogę przebywać miesiące całe w domu ze śniegu.

– Pan mówi, panie Hobson, o tym strasznym wrogu z zapałem, który rozgrzewa serce! Mam nadzieję, że stanę się godną pana, i jak daleko pan sięgnie na północ, pójdę z panem wszędzie.

– Przyjemnie mi to słyszeć z ust pani, i oby wszyscy moi towarzysze, kobiety i mężczyźni, okazali się tak dzielnymi, jak pani! Z boską pomocą zaszlibyśmy daleko!

– Ale dotąd nie może się pan uskarżać. Podróż zaczęła się pod dobrym znakiem: żadnej nie mieliśmy dotąd przeszkody, czas nam sprzyja, temperatura znośna. Wszystko za nami przemawia.

– Zapewne, – odrzekł porucznik, – ale właśnie to słońce, którem się pani tak zachwyca, podwoi wkrótce trud i niebezpieczeństwo naszej podróży.

– Co pan chce przez to powiedzieć, panie Hobson?

– Chcę przez to powiedzieć, że jego działanie zmieni niebawem wygląd kraju, że gdy lód stopnieje, pozbawieni będziemy gładkiej powierzchni, na której sunęły sanki z łatwością, że grunt stanie się twardy i wyboisty, że psy unosić nas nie będą z lotnością strzały, że rzeki i jeziora powrócą do stanu płynnego i że będziemy musieli je okrążać lub przejeżdżać w bród. Wszystkie te zmiany, dzięki działaniu słońca, przemienia się dla nas w opóźnienie, trudy, zmęczenie, niebezpieczeństwa, z których najmniejsze będzie śnieg usuwający się z pod naszych stóp, lub lawiny spadające ze szczytu gór lodowych! Oto czego nam dostarczy to słońce wznoszące się coraz bardziej nad horyzontem! Niech pani dobrze zapamięta, co pani powiem. Z czterech żywiołów starożytnej kosmogonji potrzebny nam jest tylko jeden, potrzebny, konieczny i niezbędny, a jest nim powietrze. Trzy inne, jak ziemia, ogień i woda nie powinny dla nas istnieć! Są one przeciwne istotnej naturze tych stref podbiegunowych!

Porucznik przesadzał bez wątpienia. Mrs. Paulina Barnett mogłaby z łatwością odeprzeć jego dowodzenie, ale nie uczyniła tego, gdyż z przyjemnością słuchała jego mowy pełnej zapału. Przekonała się bowiem, że porucznik kochał gorąco kraj, dokąd zaprowadzić ją miało zrządzenie losu, a to było najlepszą rękojmią, że nie cofnie się on przed żadną przeszkodą.

A jednak przewidywania Jasper Hobson’a co do ujemnego działania słońca miały sprawdzić się niebawem. 4 maja oddział wyruszył w dalszą drogę. Termometr nawet wśród nocy wskazywał trzydzieści dwa stopnie Fahrenheita, co odpowiada zeru Celsjusza. Na rozległych równinach odwilż była zupełna. Całun śnieżny zamieniał się w potok wodny. Nierówność gruntu formacji skalistej powodowała wstrząśnienia sanek, a tem samem podróżnych. Psy zmuszone były do powolnej jazdy i można było bez obawy oddać lejce w ręce nieostrożnego kaprala Joliffe. Ani jego wołania, ani uderzenia nie byłyby w stanie pobudzić do szybszego biegu zmęczonych zwierząt.

Droga była tak ciężka, że podróżni, chcąc ulżyć psom, odbywali ją w części pieszo. Ten rodzaj lokomocji zresztą dogadzał myśliwym, gdyż zbliżano się do okolic Ameryki, które obfitują w zwierzynę. Mrs. Paulina Barnett i jej wierna Madge śledziły z zajęciem pracę myśliwych. Tomasz Black przeciwnie odnosił się do niej z całą obojętnością. Jeżeli przybył do tych okolic, to nie poto, aby zajmować się polowaniem na wizony lub gronostaje, lecz aby badać księżyc w chwili, gdy jego krąg zasłoni tarczę słoneczną. To też gdy zjawiał się nad horyzontem, niecierpliwy astronom pochłaniał go oczami. Z tego to powodu porucznik pewnego dnia odezwał się do niego w te słowa:

– No, cóż, panie Black! gdyby niepodobnym zbiegiem okoliczności, księżyc nie zjawił się na schadzkę 18 lipca 1860, byłby pan niemile zmartwiony!

– Panie Hobson, – odpowiedział poważnie astronom, – gdyby księżyc popełnił ten nietakt, pociągnąłbym go do odpowiedzialności!

Głównymi myśliwymi oddziału byli żołnierze Marbre i Sabine, obaj mistrze w swym zawodzie. Sprawność ich była niezrównana i najzawołańsi myśliwi indyjscy nie byliby ich prześcignęli bystrością wzroku i zręcznością ręki. Byli obławnikami i myśliwymi jednocześnie; znali doskonale wszelkie łapki i sidła stosowne do kun, wyder, wilków, lisów, niedźwiedzi i t.p. Żaden wybieg nie był im obcy. To też kapitan Craventy wiedział co robi, przydzielając do oddziału porucznika Hobsona tak sławnych myśliwych jak Marbre i Sabine.

Ale podczas drogi ani Marbre ani Sabine nie mieli sposobności do nastawiania łapek. Rozporządzając zaledwie godziną lub dwiema wolnego czasu, musieli się zadowolić tylko bronią ręczną. Wszakże szczęście im sprzyjało, gdyż udało im się zabić jednego z wielkich przeżuwaczy fauny amerykańskiej rzadko spotykanych na tej geograficznej wysokości.

Pewnego dnia, 15 maja, obaj myśliwi, porucznik Hobson i Mrs. Paulina Barnett zboczyli o kilka mil na wschód od swej drogi. Za pozwoleniem porucznika Marbre i Sabine podążyli świeżo wytropionemi śladami, porucznik zaś nietylko, że ich upoważnił do tego, lecz poszedł za nimi w towarzystwie Mrs. Pauliny Barnett.

Ślady te kazały przypuszczać, że kilka większych danieli mknęło tą drogą. Zresztą było to rzeczą pewną. Marbre i Sabine nie mylili się nigdy w tym względzie, a nawet mogli byli wymienić, do jakiego gatunku należały te przeżuwacze.

– Obecność tych zwierząt w tej okolicy zdaje się zadziwiać pana? – spytała Mrs. Paulina Barnett porucznika.

– Istotnie, – odparł Jasper Hobson, – gdyż rzadko je spotkać można poza pięćdziesiątym siódmym stopniem szerokości. Zwykle polujemy na nie na południe od jeziora Niewolnika w okolicy, gdzie oprócz pędów wierzby i topoli pewnego rodzaju, dzikie róże, są ulubionem pożywieniem danieli.

– Należy więc przypuszczać, że te przeżuwacze jak również zwierzęta o cennych futrach, tropione przez myśliwych, uciekają do tych spokojniejszych okolic.

– Inaczej nie mogę sobie objaśnić ich obecności na wysokości sześćdziesiątego piątego równoleżnika, – odpowiedział porucznik, – o ile wszakże nasi myśliwi nie omylili się co do ich natury i pochodzenia tych śladów.

– Nie, panie poruczniku, – odezwał się Sabine, – nie! Marbre i ja nie omyliliśmy się. Są to ślady danieli, które my, myśliwi, nazywamy czerwonemi danielami, tubylcy zaś „wapiti”.

– Jest to rzeczą najpewniejszą w świecie, – dodał Marbre. – Tacy starzy obławnicy jak my, nie mogliby się omylić. Zresztą, czy pan nie słyszy, panie poruczniku, tych osobliwych gwizdań?

Jasper Hobson i jego towarzyszka stali w tej chwili u podnóża małego wzgórka, na którego zbocze, prawie zupełnie ogołocone ze śniegu, można było wznieść się łatwo. To też podróżni zaczęli się na nie wspinać, podczas gdy gwizdania zwierząt wzmagały się coraz bardziej, przerywane od czasu do czasu ryczeniem podobnem do ryczenia osła.

Jasper Hobson, Mrs. Paulina Barnett, Marbre i Sabine, dostawszy się na szczyt pagórka, spojrzeli na rozciągającą się u ich stóp na wschodzie równinę. Nierówny grunt bielał miejscami, ale jasna zielona barwa odcinała się widocznie od plam śnieżnych. Ogołocone krzaki wystawały tu i ówdzie. Na horyzoncie rysowały się wyraźnie wielkie góry lodowe, odbijając od szarawego tła nieba.

– Wapiti! wapiti! – zawołali jednogłośnie Sabine i Marbre, wskazując na zwartą grupę zwierząt znajdujących się od nich o ćwierć mili na wschód.

– Ale cóż one robią? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– Biją się, – odezwał się Jasper Hobson. – Czynią to zazwyczaj, gdy słońce rozgrzewa ich krew! Jeszcze jedno ujemne działanie promiennej gwiazdy

Ze szczytu, na którym stali Jasper Hobson, Mrs. Paulina Barnett i ich towarzysze, z łatwością mogli przyjrzeć się tym zwierzętom. Były to wspaniałe okazy tego rodzaju danieli, który jest znany pod nazwą jeleni o rogach okrągłych, jeleni amerykańskich, sarn, danieli szarych i danieli czerwonych. Zgrabne te zwierzęta odznaczają się cienkiemi nogami. Sierść ich brunatna pokryta jest gdzie niegdzie plamami czerwonemi, których barwa latem staje się jaskrawa. Po białych rogach bujnie się rozwijających można było poznać groźnych samców, samice bowiem nie posiadają wcale tej ozdoby. Watipi dawniej przebywały w całej Ameryce północnej i Stanach Zjednoczonych. Ale od czasu jak zaczęto karczować te ziemie, wraz z lasami znikały również wapiti, szukając bezpieczniejszego pobytu w spokojnych okręgach Kanady. Lecz i tu spłoszono je niebawem tak, że musiały się przenieść do okolic zatoki Hudsońskiej.

Że watipi jest zwierzęciem raczej stref zimnych, to jest rzeczą pewną; ale, jak to słusznie zauważył porucznik, nie przebywa on zwykle na ziemiach położonych ponad pięćdziesiątym siódmym równoleżnikiem. Jeżeli więc grupa tych zwierząt doszła aż do tej szerokości, prawdopodobnie uciekała ona przed Chippeways’ami, którzy prześladowali ją bezlitośnie.

krfu_13.jpg (178057 bytes)

Tymczasem walka wapitis’ów przeciągała się z zaciekłością. Nie spostrzegły w swem wojowniczem zaślepieniu myśliwych, więc Marbre i Sabine mogli się zbliżyć do nich bez obawy i celować.

Porucznik Hobson zachęcał do tego.

– Niech pan wybaczy, panie poruczniku – odparł Marbre. – Ale musimy oszczędzać naszych nabojów. Zwierzęte te walczą ze sobą na życie i śmierć, zwyciężone więc będą do nas należały.

– Czy watipi mają jaką wartość handlową? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– A jakże, – odpowiedział Jasper Hobson; – ich skóra, nie tak gruba jak skóra zwykłego daniela, jest bardzo ceniona. Natarta tłuszczem i mózgiem tego zwierzęcia, staje się bardzo miękka i znosi zarówno dobrze posuchę, jak wilgoć. To też Indjanie nie omijają żadnej sposobności, aby nabyć skórę wapitis’ów.

– Mięso ich musi być strawą doskonalą?

– Nie szczególną, – odpowiedział porucznik, – a nawet bardzo mierną. Mięso to jest twarde, niesmaczne; tłuszcz krzepnie natychmiast po wyjęciu go z pieca i zastyga na zębach. Jest to więc mięso nieposzukiwane i bezwarunkowo daleko gorsze od mięsa zwykłych danieli. Wszelako, w dniach głodu, służy jako pożywienie narówni z każdem innem mięsem.

Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson rozmawiali od kilka minut, gdy nagle walka wapitis’ów ustała. Czyżby wyczerpały swe siły, czy też dostrzegły myśliwych? Tak czy inaczej, w tej samej chwili cała gromadka, za wyjątkiem dwu wyniosłych wapitis’ów, uciekła na wschód z niezrównaną chyżością. W mgnieniu oka znikły, tak że najbardziej rączy koń nie mógłby był ich dogonić.

Dwa daniele, pozostałe na polu walki, przedstawiały sobą wspaniały widok. Z głową spuszczoną, z rogami dotykającemi rogów przeciwnika, z nogami tylnemi osadzonemi w ziemi, mierzyły się z sobą. Na podobieństwo dwu przeciwników, którzy korzystając z sposobności zetknięcia się z sobą, osaczają się wzajemnie, przestępowały z nogi na nogę, jak gdyby były przykute do siebie.

– Co za zaciekłość! – zawołała Mrs. Barnett.

– Tak, – rzekł porucznik. – Są to zaciekłe zwierzęta, które zapewne chcą załatwić dawne porachunki.

– Ale czyż nie jest to chwila odpowiednia, aby zbliżyć się do nich, gdy wściekłość je zaślepia? – spytała podróżniczka.

– Mamy jeszcze czas, – odpowiedział Sabine. – Daniele te będą nasze! Gdybyśmy byli o trzy kroki od nich, ze strzelbą w ręku, nie opuściłyby swego miejsca.

– Doprawdy?

– Tak jest w istocie, – odezwał się Jasper Hobson, – przypatrzywszy się bliżej walczącym, i czy to od naszej broni, czy od zębów wilków, zginą wcześniej lub później w tem samem miejscu, które zajmują obecnie!

– Nie rozumiem na czem pan opiera swe twierdzenie, panie Hobson, – rzekła Mrs. Barnett.

– Niech więc pani zechce się zbliżyć – odparł porucznik i niech pani nie obawia się spłoszyć tych zwierząt. Jak to słusznie powiedział nasz myśliwy, nie mogą one uciec.

Mrs. Paulina Barnett wraz z Sabine, Marbre i porucznikiem, zeszła z pagórka. W kilka minut później znaleźli się wszyscy w pobliżu pola walki. Wapitisy nie drgnęły. Bodły się bez przerwy głową, jak dwa walczące kozły, lecz zdawały się być nierozłącznie związane z sobą.

Istotnie w zapale walki rogi ich splotły się tak silnie, że oderwać ich od siebie nie mogły bez złamania. Wypadki tego rodzaju nie są rzadkością na terenach myśliwskich i często spotkać można te bujne rogi leżące na ziemi splątane niepowrotnie. Zwierzęta w ten sposób tak uwięzione umierają w krótkim czasie z głodu, lub stają się łatwo pastwą dzikich zwierząt.

Dwa wystrzały zakończyły walkę zaciekłych zwierząt. Marbre i Sabine zdjęli na poczekaniu ich skórę, zabierając ją z sobą, dla wilków zaś i niedźwiedzi pozostawili krwawiącą masę mięsną.

 

 

Rozdział VII

Koło Polarne.

 

ddział posuwał się ciągle w kierunku północno-zachodnim, lecz przebyć mógł zaledwie osiem do dziesięciu mil dziennie, gdyż psy, których powstrzymać nie było można na początku podróży, obecnie, zmęczone uciążliwą drogą, zaledwie podołać mogły swemu zadaniu. Jasper Hobson jednak naglił, o ile to było możliwe, do pośpiechu, chcąc jak najprędzej dostać się do krańca jeziora Wielkiego Niedźwiedzia, gdzie położony był fort Confidence. Tu bowiem miał zasięgnąć potrzebnych wskazówek do dalszej wyprawy. Chciał się dowiedzieć, czy Indjanie, koczujący w pobliżu północnego wybrzeża jeziora, nie sięgają również wybrzeży oceanu i czy ocean Północny jest dostępny o tej porze roku. Były to pytania, od których pomyślnego rozstrzygnięcia zależało założenie nowej faktorji.

Okolica, przez którą przejeżdżali nasi podróżni, była pokryta siecią wód, po większej części dopływów dwu głównych rzek, płynących z południa na północ ku oceanowi Lodowatemu, jedna, na zachód, rzeka Mackenzie, druga na wschód, Coppermine-river. Między temi dwiema arteriami ciągnęły się jeziora, jeziorka i liczne stawy. Ich powierzchnia obecnie nie ścięta, była niemożliwą do przebycia. Musiano zatem je okrążać, co przedłużało znacznie drogę. Stanowczo porucznik miał słuszność, dowodząc, że zima jest porą jedynie odpowiednią dla stron podbiegunowych, gdyż wtenczas są one właściwie dostępne. Mrs. Paulina Barnett przekonała się o tem niejednokrotnie.

Okolica ta, stanowiąca część Ziemi Wyklętej, była zupełnie niezamieszkała, jak zresztą przeważnie wszystkie północne strony lądu amerykańskiego. Obliczono istotnie, że liczba ludności nie wykazuje nawet jednego mieszkańca na dziesięć mil kwadratowych. Mieszkańcy ci, nie licząc garstki tubylców, są to agenci lub żołnierze w liczbie kilku tysięcy, należący do rozmaitych Towarzystw zajmujących się handlem futrami. Ludność ta grupuje się przeważnie w południowych okręgach w pobliżu faktorji. To też podróżni nasi nie natrafili na żaden ślad ludzki podczas swej drogi. Jedynemi napotkanemi śladami były ślady przeżuwaczy i gryzoniów. Spostrzeżono również kilka niedźwiedzi niezwykle groźnych w stronach polarnych. Mrs. Barnett dziwiła się, że ilość ich jest tak mała, sądząc bowiem z opisów przypuszczała, że w strefach północnych groźnych tych zwierząt znajdować się musi sporo, skoro poławiacze wielorybów zatoki Bafińskiej, zarówno jak poławiacze zGrenlandji i Szpicbergu, są ustawicznie napadani przez nie.

– Niech pani poczeka do zimy, – odpowiedział porucznik Hobson; – chłód a wraz z nim głód sprowadzi ich może zbyt wielką ilość!

Wreszcie po długiej i uciążliwej drodze, podróżni dotarli 23 maja do granicy kołaPolarnego. Wiadomo, że równoleżnik ten, oddalony o 23°27’57” od bieguna północnego, tworzy linję matematyczną, poza którą nie sięgają promienie słoneczne, gdy świetlne to ciało opisuje swój łuk w południowej półkuli. Od tego więc miejsca wyprawa wchodziła na terytorjum stref podbiegunowych.

Szerokość tę sprawdzono starannie przy pomocy dokładnych przyrządów astronomicznych, któremi posługiwał się Jasper Hobson z równą sprawnością jak Tomasz Black. Mrs. Barnett obecna przy czynności z zadowoleniem stwierdzić mogła, że przekroczy koło Polarne, czemu dziwić się nie można było wcale.

– Przeszła pani dwa równiki w swych poprzednich podróżach, – rzekł porucznik, – a teraz znajduje się pani na granicy koła Polarnego. Mało podróżników pochwalić się może tak różnorodną dziedziną swych wypraw! Jedni upodobali sobie strefy gorące: Afryka i Australja stanowią przeważnie pole ich badań. Do tych należą Barth, Buxton, Livingstone, Speek, Douglas, Stuart. Drudzy przeciwnie zapalili się do stron podbiegunowych, dotąd nieznanych, jak Mackenzie, Franklin, Penny, Kane, Parry, Raë; śladami tych ostatnich kroczymy obecnie. Należy więc się pani uznanie za tak wszechstronną działalność.

– Musimy wszystko zobaczyć w życiu, lub przynajmniej starać się o to, abyśmy wszystko zobaczyli, – odrzekła podróżniczka. – Zdaje mi się, że trudności i niebezpieczeństwa są wszędzie jednakie. Jeżeli w tych stronach podbiegunowych nie potrzebujemy się obawiać gorączek panujących w krajach gorących, zagrażających zdrowiu upałów, okrucieństw plemion murzyńskich, zato musimy tu walczyć z wrogiem nie mniej strasznym, bo z zimnem nieubłaganem. Co zaś do dzikich zwierząt, te znajdują się pod każdą szerokością i przypuszczam, że białe niedźwiedzie, nie są bardziej uprzejme dla podróżników, niż tygrysy Tybetu lub lwy Afryki. A zatem to samo niebezpieczeństwo, te same przeszkody spotykamy poza kołem Polarnem, co i w pasie podrównikowym. Są okolice, które długo bronić się będą przed śmiałemi wyprawami podróżników.

– Zapewne, – odpowiedział Jasper Hobson, – ale przypuszczam, że strony podbiegunowe dłużej opierać im się będą. W stronach podzwrotnikowych nieprzebytą narazie zaporą dla podróżników są tubylcy i wiem, że wielu ich padło ofiarą barbarzyńców afrykańskich, lecz jestem pewny, że wkońcu cywilizacja weźmie górę nad nimi. W stronach zaś podbiegunowych przeciwnie. Tu nie mieszkańcy ostudzą zapał badacza, lecz sama natura, która oporem swych lodów broni do siebie dostępu i która swym okrutnym chłodem paraliżuje działalność ludzką!

– Więc pan sądzi, że tajemnice stref gorących Afryki i Australji będą prędzej odkryte, niż tajniki tej strony lodowatej?

– Jestem tego pewny, – odrzekł porucznik, – a pogląd mój opieram na faktach. Najsilniejsi odkrywcy okolic podbiegunowych, jak Parry, Penny, Franklin, Mac Cluze, Kane, Morton nie przekroczyli osiemdziesiątego trzeciego równoleżnika, a więc przeszło siedem stopni dzieliło ich jeszcze od bieguna. Przeciwnie Australję zwiedził nieustraszony Stuart od południa do północy, Afrykę zaś – tak groźną dla podróżników – zwiedził doktór Livingstone od zatoki Loanga do ujścia Zambezi. Mamy więc prawo twierdzić, że strony podzwrotnikowe są bardziej przystępne dla ich zbadania, niż okolice podbiegunowe.

– Czy pan sądzi, panie Hobson, że człowiek będzie mógł kiedykolwiek dotrzeć do samego bieguna?

– Bez wątpienia – odpowiedział Jasper Hobson; – niejeden podróżnik lub podróżniczka, – dodał z uśmiechem, – nie zawahają się przed tem zadaniem. Wszelako, zdaje mi się, że, aby dostać się mogli do tego punktu kuli ziemskiej, w którymi krzyżują się wszelkie południki, powinni móc rozporządzać nowemi środkami lokomocji. Są żeglarze, którzy twierdzą, że morze na biegunie Północnym nie jest pokryte lodem; jeżeli tak jest w istocie, to w każdym razie trudno dotrzeć do niego i niewiadomo, czy ciągnie się do samego bieguna. Zresztą zdaje mi się, że otwarte morze przedstawiałoby jeszcze więcej trudności dla podróżnika. Ja osobiście wolałbym zawsze liczyć na trwałą podstawę, czy miałaby to być podstawa lodowa, czy skalna, gdyż wtedy mógłbym, przy pomocy wypraw kolejnych, urządzić składy żywności i węgla coraz bliżej bieguna, i tym sposobem, z biegiem czasu, z odpowiednią sumą pieniędzy, z pomocą ludzi, którzyby może życie swe złożyć musieli w ofierze dla rozwiązania tego wielkiego naukowego zagadnienia, sądzę, że dosięgnąłbym tę niedostępną dotąd cześć kuli ziemskiej.

– Podzielam w zupełności pańskie zdanie, – odpowiedziała Paulina Barnett – i gdyby pan miał zamiar kiedykolwiek stawić mężnie czoło trudom i niebezpieczeństwom takiej wyprawy, nie obawiałabym się i ja wcale i podążyłabym z panem, ażeby zatknąć sztandar Zjednoczonego Królestwa na szczycie bieguna Północnego! W każdym razie w tej chwili mamy inny cel przed sobą.

– Oczywiście, – odpowiedział Jasper Hobson. – Ale skoro nowy fort stanie na granicy lądu amerykańskiego, a tem samem Towarzystwo urzeczywistni swój zamiar, być może, że fort ten stanie się punktem wyjścia dla wyprawy na dalszą północ. Zresztą, jeżeli zwierzęta o drogocennych futrach będą zmuszone do ucieczki w te odległe strony, będziemy musieli podążyć za niemi!

– O ile wszakże kosztowna moda na futra nie przeminie wreszcie, – dodała Paulina Barnett.

– O, proszę pani, – zawołał porucznik, – znajdą się zawsze ładne kobiety, którym się zachce sobolowej mufki, lub peleryny z wizona i trzeba będzie zadowolić ich zachcenia!

– Obawiam się tego, – odpowiedziała ze śmiechem podróżniczka, – i jest rzeczą bardzo możliwą, że pierwszy odkrywca bieguna Północnego dotrze do tego punktu dopiero śladami kuny lub srebrzystego lisa!

– Nie wątpię o tem bynajmniej, – odezwał się Jasper Hobson. – Jest to właściwością natury ludzkiej, że chęć zysku zaprowadzi ją dalej i szybciej, niż bodziec naukowy.

– Jakto, i to pan, pan to mówi, panie Hobson!

– Czyż nie jestem tylko najzwyklejszym urzędnikiem Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej, a czyż Towarzystwo nie poświęca swych pieniędzy i swych ludzi jedynie w celu zwiększenia swych dochodów?

– Panie Hobson, – odparła Paulina, – znam pana natyle, abym twierdzić mogła, że w razie potrzeby pan byłby gotów poświęcić się duszą i ciałem dla nauki. Gdyby wiedza geograficzna wymagała od pana dotarcia do bieguna, nie zawahałby się pan ani chwili. Ale, – dodała z uśmiechem, – jest to sprawa dalekiej przyszłości. W tej chwili dotarliśmy do koła Polarnego i mam nadzieję, że przekroczymy je bez trudności.

– Nie mogę odpowiedzieć pani narazie, – rzekł porucznik, spoglądając na niebo. – Pogoda od kilku dni zaczyna mnie niepokoić. Niech pani spojrzy na szarawe tło nieba. Mgła ta zamieni się niebawem w śnieg, a jeżeli wiatr dąć pocznie, możemy doczekać się nielada zawiei. Doprawdy byłbym rad dostać się jak najprędzej do jeziora Wielkiego Niedźwiedzia!

– W takim razie, – odpowiedziała Paulina Barnett, powstając, – nie traćmy czasu, i wyruszajmy natychmiast.

Porucznik nie potrzebował podniety. Gdyby w jego otoczeniu znajdowali się byli tylko ludzie tej miary, co on, byłby dążył naprzód, nie tracąc ani dnia, ani nocy. Lecz nie mógł żądać tego od innych, czego żądał od siebie. Musiał z konieczności liczyć się siłami innych, jeżeli nie zwracał uwagi na swoje. I dlatego to dopiero po kilkogodzinnym wypoczynku oddział wyruszył w dalszą drogę.

krfu_14.jpg (157802 bytes)

Droga, którą sunęły sanki, nie nadawała się niestety do szybkiej jazdy. W okolicy tej, miejscami wzniesionej, miejscami poprzerzynanej wąwozami, napotykano to na ogromne bloki granitowe, to olbrzymie góry lodowe, które utrudniały niezwykle bieg zwierząt. Były one tak umęczone, że bat woźnicy nie wywierał na nie żadnego skutku.

To też porucznik i większa część oddziału musieli iść przeważnie pieszo, popychając a nawet podtrzymując sanki, gdy pod wpływem nagłej spadzistości gruntu zbyt się chyliły. Był to nieustanny trud, na który wszakże nikt się nie skarżył. Jeden tylko Tomasz Black, zajęty cały swą przewodnią myślą, nie schodził wcale z pojazdu, gdyż z powodu swej tuszy nie mógłby był podołać temu uciążliwemu zajęciu.

Odkąd przekroczono koło Polarne grunt widocznie uległ zmianie, stając się skalisty. Oczywistą było rzeczą, że na skutek jakiegoś wstrząśnienia geologicznej natury, został on pokryty wielkiemi blokami granitu. Wszakże nie był on pozbawiony roślinności. Na zboczach pagórków, w miejscach zabezpieczonych od wiatrów północnych widniały nietylko kępy krzewów i krzaków, lecz nawet drzewa, jak sosny, świerki, wierzby i brzozy, które świadczyły o podatności tej zamarzniętej gleby do podtrzymania roślinności. Jasper Hobson nie wątpił, że nie zabraknie mu okazów flory podbiegunowej na granicy morza Lodowatego. Były mu one potrzebne zarówno dla budowy fortu, jak i dla zapewnienia mu opału. Każdego z uczestników wyprawy uderzyła różnica między tą okolicą stosunkowo żyźniejszą od nieskończonych równin śnieżnych, ciągnących się od jeziora Niewolnika do fortu Entreprise.

Wieczorem żółtawa mgła stała się gęstszą. Wiatr się zerwał. Niebawem śnieg zaczął padać grubemi płatkami i po kilku chwilach ziemia pokryła się całunem śnieżnym. Nie ubiegła godzina, gdy warstwa śnieżna dosięgała stopy grubości, a ponieważ nie marzł, lecz zamieniał się w płynne błoto, sanki sunęły po nim z wielką trudnością, zanurzając się przednią swą częścią w miękkiej tej masie, która zatrzymywała ich bieg co chwila.

Około ósmej wieczorem wiatr zaczął dąć z niezmierną gwałtownością. Śnieg, to zrywając się w górę, to padając na ziemię, tworzył jedną gęstą wirującą zasłonę. Psy popychane zawieją, oślepione nawałnicą, nie mogły postąpić kroku. Oddział znajdował się wtedy w wąskim wąwozie wśród dwu gór lodowych, w którym burza szalała z niezrównanem natężeniem. Kawałki lodu, spadające z góry, zatrzymywały się na dnie wąwozu, uniemożliwiając przejście. Były to lawiny, z których najmniejsza mogła była zmiażdżyć sanki wraz z całym ich dobytkiem. To też Jasper Hobson zrozumiał, że dalej posuwać się było niepodobieństwem. Naradziwszy się z sierżantem Long, nakazał postój. Ale należało znaleźć schronienie przed burzą, która wciąż szalała. Dla Jasper Hobson’a i jego towarzyszy, przyzwyczajonych do wypraw podbiegunowych, nie stanowiło to żadnych trudności. Nie po raz pierwszy tego rodzaju nawałnica zaskoczyła ich kilka set mil od fortów Towarzystwa w miejscowości, gdzie nie było najmniejszego szałasu Eskimosa lub lepianki indyjskiej.

– Do gór lodowych! – zawołał Jasper Hobson.

krfu_15.jpg (175082 bytes)

Zrozumieli go wszyscy. Chodziło o wyżłobienie w tych masach lodowych „snowhouses”, domków śnieżnych, lub raczej otworów, do których skryć się miano podczas trwania burzy. Siekiery i noże poradziły szybko kruchej masie lodowców. W trzy kwadranse później dziesiątek jam o wąskich otworach, w których pomieścić się mogły dwie lub trzy osoby, był gotowy zupełnie. Co do psów, te odprzągnięto, pozostawiając ich własnemu losowi. Liczono na ich instynkt, który miał im ułatwić znalezienie schronienia pod śniegiem.

Przed dziesiątą cały oddział rozproszył się po śnieżnych domkach. Ugrupowano się zależnie od wzajemnej sympatji. Mrs. Paulina Barnett, Madge i porucznik Hobson zajmowali jeden z domków. Tomasz Black i sierżant Long drugi. Resztę zajmowali pozostali. Schronienia te jeżeli nie wygodne, są przynajmniej ciepłe, i należy podać do wiadomości, że Indjanie i Eskimosi nie znają innych schronisk nawet podczas największych mrozów. Jasper Hobson zatem i jego towarzysze mogli ze spokojem oczekiwać końca burzy, uważając jedynie, aby śnieg nie zasypał wejścia. To też nie omieszkali odgarniać go co pół godziny. Podczas zawiei porucznik i jego żołnierze zaledwie wyjrzeć na świat mogli. Na szczęście każdy z nich zaopatrzył się w dostatnią ilość żywności, więc nie cierpiano ani głodu ani chłodu.

krfu_16.jpg (178476 bytes)

Burza trwała dwie doby. Wiatr wył w wąwozie i strącał wierzchołki gór lodowych. Rozlegające się odgłosy, kilkakrotnie zdwojone przez odbijające je echa, wymownie świadczyły o coraz większej ilości spadających lawin. Jasper Hobson mógł nie bez powodu, obawiać się, że na jego drodze staną nieprzezwyciężone przeszkody. Z temi odgłosami mieszał się dobrze mu znany poryk i porucznik nie ukrywał wcale przed swą odważną towarzyszką, że niedźwiedzie znajdować się muszą w wąwozie. Ale na szczęście zwierzęta te zajęte walką z szalejącym żywiołem, nie zbliżały się do schronienia podróżnych. Ani psy, ani sanki zagrzebane w warstwie śnieżnej nie zwróciły ich uwagi.

Noc z 25 na 26 maja była jeszcze straszniejsza. Gwałtowność huraganu doszła do takiej miary, że można było się obawiać zawalenia gór lodowych. Istotnie wielkie te masy drżały w swych podstawach. Straszna śmierć czekała podróżnych przygniecionych tym lodowym zwałem. Lód pękał z przeraźliwym odgłosem, tworząc w górach szczeliny, podkopując ich trwałość. Na szczęście masa lodowa okazała się wytrzymałą a ku końcowi nocy na skutek jednego z tych zjawisk tak częstych w stronach podbiegunowych, raptowny mróz osłabił moc zawiei, i cisza zapanowała w powietrzu wraz z pierwszą zapowiedzią brzasku dziennego.

 

 

Rozdział VIII

Jezioro Wielkiego Niedźwiedzia.

 

róz, który tak szczęśliwie przeciwstawił się szalejącej burzy, a który zjawia się często w pierwszych dniach maja nawet w strefach umiarkowanych, wpłynął na zamarznięcie grubej warstwy śnieżnej. Droga stała się możliwą do przebycia, to też podróżnicy wyruszyli w dalszą podróż, prześlizgując się szybko po stwardniałej powierzchni.

Zamiast jednak trzymać się dawniej wytkniętego północnego kierunku, musieli zboczyć na zachód, dążąc poniekąd równolegle do koła Polarnego. Porucznik, jak wiadomo, chciał dostać się do fortu Confidence, położonego na najwyższym krańcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia. Panujący mróz ułatwiał znakomicie spełnienie jego zamiarów. Drogę przebyto szybko bez żadnej przeszkody, tak że 30 maja gromadka podróżnych dotarła do Faktorji.

Fort Confidence i fort Good-Hope, położone nad rzeką Mackenzie, były najbardziej na północ wysuniętemi placówkami Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej w tym czasie. Fort Confidence, zbudowany na północnym krańcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i posiadający pierwszorzędne znaczenie, miał ułatwioną komunikację z fortem Franklin, położonym na południowym jego krańcu, przez wody tego jeziora, zamarznięte w zimie, w lecie zaś dostępne dla żeglugi. Nie mówiąc o codziennej zamianie towarów, prowadzonej z myśliwymi indyjskimi, faktorje te, a szczególnie fort Confidence, eksploatowały na swoją rękę wybrzeża jeziora Wielkiego Niedźwiedzia. Jezioro to, istne morze śródziemne, rozciąga się na przestrzeni kilku stopni geograficznych wzdłuż i wszerz. O zarysie bardzo nieprawidłowym, ścieśnione pośrodku dwoma wrzynającemi się weń ostremi przylądkami, tworzy ono w swej części północnej rozległy trójkąt. W ogólnym zarysie przypomina rozciągniętą skórę przeżuwacza bez głowy.

Na krańcu „prawej łapy” zbudowany był fort Confidence, prawie o dwieście mil od zatoki Koronacji, jednego z tych olbrzymich ujść, które rozdwajają tak kapryśnie północne wybrzeże Ameryki. Znajdował się więc nieco poza kołem Polarnem, lecz o trzy stopnie poniżej siedemdziesiątego równoleżnika, powyżej którego miało Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej zamiar założenia nowego fortu.

Fort Confidence, w swym całokształcie, podobny był do innych faktoryj położonych bardziej na południe. Składał się z domu dla oficerów, z pomieszczeń dla żołnierzy, ze składu dla futer, otoczonych zagrodą drewnianą. Kapitan dowodzący fortem był wtedy nieobecny. Wyruszył był wraz z garstką Indjan i żołnierzy na wschód na poszukiwanie okolic bardziej obfitujących w zwierzynę, gdyż ostatniemi czasami wyniki polowania okazały się nikłe. Drogocennych futer brakowało w zupełności. Natomiast upolowano wielką ilość wyder, dzięki sąsiedztwu jeziora; ten zbiór jednak został wysłany do centralnych południowych faktoryj, tak że składy fortu Confidence były puste narazie.

W zastępstwie kapitana sierżant Felton przyjął podróżnych. Podoficer ten był właśnie szwagrem sierżanta Long. Oddał się on cały na usługi porucznika, który postanowił parę dni przepędzić w forcie Confidence, aby jego towarzysze odpocząć nieco mogli. Z powodu wyjazdu części załogi miejsca nie brakowało. Ludzie i psy znalazły wygodne pomieszczenie. Najokazalszy pokój głównego domu oddano Mrs. Paulinie Barnett, która była bardzo zadowolona z gościnności sierżanta Felton.

Pierwszem staraniem Jasper Hobsona było dowiedzieć się, czy jaki zastęp Indjan nie koczuje w tej chwili na wybrzeżach jeziora Wielkiego Niedźwiedzia.

– Owszem, panie poruczniku, – rzekł sierżant. – Dano nam znać, że na przeciwległej stronie północnego wybrzeża znajduje się obozowisko Indjan-Zająców.

– W jakiej odległości od fortu? – spytał Jasper Hobson.

– Około trzydziestu mil, – odrzekł sierżant Felton. – Czy chciałby pan wejść w stosunki z tymi tubylcami?

– Tak – rzekł Jasper Hobson. – Indjanie ci mogą mi dostarczyć pewnych wiadomości o okolicy graniczącej z morzem Lodowatem, a ciągnącej się aż do przylądka Bathurst. Jeżeli miejscowość ta okaże się dogodną, mam zamiar założyć tam naszą nową faktorję.

– Nic łatwiejszego, panie poruczniku, – odparł sierżant Felton – nad dostanie się do obozowiska Zająców.

– Czywybrzeżem jeziora?

– Nie, przez samo jezioro. Jest ono dostępne dla żeglugi obecnie i wiatr sprzyja. Możemy służyć panu łodzią i sternikiem, który zawiezie pana w kilka godzin do obozowiska.

– Dobrze, sierżancie, – rzekł Jasper Hobson. – I jeżeli to możebne jutro.

– Kiedy pan zechce, panie poruczniku, – dokończył sierżant Felton.

Wyjazd został naznaczony na ranek następnego dnia. Dowiedziawszy się o tem Mrs. Paulina Barnett prosiła porucznika, aby pozwolił jej towarzyszyć sobie, na co Jasper Hobson odpowiedział, jak łatwo się było domyślić, z najżywszą gotowością.

Korzystając z wolnego dnia Mrs. Paulina Barnett, Jasper Hobson, dwu czy trzech żołnierzy, Madge, Mrs. Mac Nab i Joliffe pod przewodnictwem sierżanta Felton udali się na zwiedzenie nadbrzeżnych okolic jeziora. Okolice te nie były pozbawione zieleni. Na szczytach pagórków widniały gdzie niegdzie drzewa iglaste w rodzaju sosen szkockich. Drzewa te wznosiły się na czterdzieści stóp nad poziomem gruntu; dostarczały one mieszkańcom fortu opału podczas długich miesięcy zimowych. Grube ich pnie, otoczone giętkiemi gałęziami, uwydatniały się swą barwą szarawą bardzo znamienną. Ciągnąc się jednak długą zwartą linją aż do wybrzeży jeziora, nie ożywiały krajobrazu. Między temi drzewami rodzaj trawy białej pokrywał ziemię, przenikając powietrze łagodnym zapachem tymianku. Sierżant Felton objaśniał podróżnych, że ta trawa, silnie pachnąca, mieni się „trawą-kadzidłem”, zresztą słusznie, jak można się było o tem przekonać, rzucając ją na rozżarzone węgle.

Podróżni, uszedłszy kilkaset kroków od fortu, przybyli do małej przystani otoczonej wysokiemi granitowemi skałami, które ją chroniły od fali jeziora. Tu to znajdowała się flotylla portu Confidence, składająca się z jednej łodzi rybackiej, tej samej łódki, która miała zawieźć nazajutrz rano Jasper Hobson’a i Paulinę Barnett do obozowiska Indjan. Z tej przystani można było ogarnąć wzrokiem większą część jeziora, pagórki lesiste, zakręty wybrzeża pełnego przylądków i ostoi, falującą pod wpływem podmuchów wiatru wodę, i kilka gór lodowych zarysowujących się jeszcze na horyzoncie. Na południu ciągnęło się jezioro nakształt morza, którego woda zdawała się łączyć z niebem w blasku promieni słonecznych.

Rozległa przestrzeń wodna jeziora Wielkiego Niedźwiedzia, wybrzeża usiane kamieniami i granitowemi blokami, zbocza pokryte trawą, szczyty pagórków zakończone kępami drzew świadczyły o obecności świata roślinnego i zwierzęcego. Na wodzie pływały różnego rodzaju kaczki, kwacząc hałaśliwie, jak zimorodki, świstacze, arlekiny, „stare kobiety”, których dziób nie zamykał się nigdy. Kilka setek puffin’ów i murzyków przelatywały w szybkim locie we wszystkich kierunkach. Pod osłoną drzew przechadzały się dumnie orły morskie, wysokości dwu stóp, rodzaj sokołów o podbrzuszu szaro-popielatem, o łapkach i dziobie niebieskich, o oczach żółto-pomarańczowych. Gniazda tych ptaków, przyczepione do splotu gałęzi, a utworzone z traw morskich, były ogromnych rozmiarów. Myśliwy Sabine zdołał zabić parę tych olbrzymich ptaków, których rozpiętość skrzydeł dochodziła do sześciu stóp, – pyszne okazy ptaków wędrujących, żywiących się wyłącznie rybą, które wędrują na zimę aż do zatoki meksykańskiej, a w lecie przebywają w najwyższych strefach Ameryki północnej.

Najbardziej jednak zajęło podróżnych schwytanie wydry, której futro oceniano na kilkaset rubli.

Futro tych wodoziemnych zwierząt było dawniej bardzo poszukiwane przez Chińczyków. Zczasem wszelako popyt na te futra zmniejszył się znacznie na rynkach Niebieskiego cesarstwa, zato na rynkach Rosji cieszą się zawsze wielką wziętością. To też kupcy rosyjscy, eksploatujący całą Nową Kornualję aż do granic oceanu Polarnego, polują bezustannie na wydry morskie, przez co stają się one coraz rzadsze. Chroniąc się przed myśliwymi, zwierzęta te uciekają aż do wybrzeży Kamczatki i na wyspy archipelagu Berynga.

– Ale, – dodał sierżant Felton, kończąc swe opowiadanie – wydry amerykańskie są również cenne, a za te, które znajdują się na wybrzeżu Wielkiego Niedźwiedzia, płacą od dwustu pięćdziesięciu do trzystu franków za sztukę.

Istotnie są to wspaniałe zwierzęta. Jedno z nich, dopiero co zabite przez samego sierżanta, nie ustępowało wcale wydrom Kamczatki. Zwierzę to, długości dwu stóp i pół od końca pyszczka do końca ogona, miało nogi pletwiaste, krótkie, futro brunatnawe, z barwą ciemniejszą na grzbiecie, sierść jedwabistą, długą i połyskującą.

– Piękna zdobycz, sierżancie! – odezwał się porucznik Hobson, pokazując Mrs. Paulinie Barnett futro zabitego zwierzęcia.

– W samej rzeczy, – odpowiedział sierżant – i gdyby każdy dzień przyniósł nam jedną taką zdobycz, nie potrzebowalibyśmy się skarżyć. Ale ileż czasu zabiera tropienie tych zwierząt pływających i zanurzających się z niezmierną szybkością! Wychodzą one na poszukiwanie żeru tylko w nocy, w dzień bowiem opuszczają bardzo rzadko swe legowiska w pniu drzewa lub wydrążeniu skały, legowiska niezmiernie trudne do wykrycia nawet przez najwytrawniejszych myśliwych.

– Czy te wydry stają się również coraz rzadsze? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– Tak, pani – odpowiedział sierżant – a z chwilą gdy zwierzęta te znikną, zyski Towarzystwa zmniejszą się znacznie. Wszyscy myśliwi pożądają tej zwierzyny, szczególnie zaś Amerykanie, którzy stanowią dla nas bardzo poważną konkurencję. Czy nie spotkał pan, panie poruczniku, na drodze jakiego agenta z Towarzystw amerykańskich?

– Żadnego, – odpowiedział Jasper Hobson, – Czyż odwiedzają oni te okolice znajdujące się na tak wysokiej szerokości?

– Bardzo często, panie poruczniku, i trzeba się mieć od nich dobrze na baczności.

– Czyż ci agenci byliby rozbójnikami? – spytała Palina Barnett.

– Nie, pani, – odpowiedział sierżant, – ale są to groźni współzawodnicy, nie uchylający się od strzałów, gdy zwierzyny jest mało. Ośmielam się nawet twierdzić, że jeżeli uda się Towarzystwu założyć fort na granicy lądu amerykańskiego, pójdą oni niebawem za jego przykładem, ci przeklęci Amerykanie!

– Eh! – odpowiedział porucznik, – tereny myśliwskie są rozległe, a pod słońcem jest dość miejsca dla każdego. Co do nas zacznijmy najpierw, dopóki stopy nasze czuć będą pod sobą stałą ziemię, i niech Pan Bóg nas strzeże!

Po trzygodzinnej wycieczce wędrowcy powrócili do fortu Confidence. Wieczerza, złożona z ryby i świeżego mięsa czekała na nich w wielkiej jadalni fortu. Podziękowawszy sierżantowi za smaczny posiłek i porozmawiawszy z nim chwil kilka, goście udali się na spoczynek.

Nazajutrz, 31 maja, Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson byli już na nogach o piątej rano. W tym dniu bowiem mieli zwiedzić obozowisko Indjan. Porucznik zaproponował Tomaszowi Black, aby im towarzyszył. Ale astronom wolał pozostać w forcie, gdyż miał zamiar zająć się badaniami astronomicznemi i wymierzeniem dokładnej szerokości i długości geograficznej fortu Confidence. Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson byli więc zmuszeni odbyć sami przeprawę przez jezioro pod przewodnictwem starego marynarza, nazwiskiem Norman, który pozostawał od lat wielu na służbie Towarzystwa.

Obaj podróżni w towarzystwie sierżanta Felton udali się do przystani, gdzie czekał na nich stary Norman. Łódź, do której wsiedli, była prostą łodzią rybacką bez pomostu, długości szesnastu stóp, opatrzoną na sposób małego kutra. Pogoda sprzyjała, lekki wiatr północno-wschodni ułatwiał im żeglugę. Sierżant Felton pożegnał podróżnych przepraszając, że nie może opuścić fortu pod nieobecność kapitana. Po odwiązaniu łodzi, wydostawszy się z przystani, pomknęli szybko na otwarte wody.

Podróż ta była tylko przechadzką i to nader miłą przechadzką. Stary marynarz, małomówny z natury, sterował w milczeniu w tyle łodzi. Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson siedzieli na bocznych ławkach, przypatrywali się krajobrazowi rysującemu się przed ich oczyma. Łódź płynęła stroną północną jeziora w odległości prawie trzech mil od wybrzeża, trzymając się prostego kierunku. Można więc było łatwo ogarnąć wzrokiem pochyłą linję lesistych pagórków, obniżającą się zwolna ku Zachodowi. Z tej strony jeziora okolica była zupełnie płaska, ciągnąca się w nieskończoność. Całe to wybrzeże stanowiło uderzający kontrast z przeciwległem wybrzeżem, tworzącem kąt ostry, w głębi którego wznosił się fort Confidence, obramowany zielenią jodeł. Na południu i zachodzie wody jeziora oświetlone ukośnie padającemi promieniami słońca, połyskiwały miejscami; za niemi topniejące góry lodowe, całokształt bloków srebrzystych oślepiały wzrok silnem odbiciem światła. Kry nie było ani śladu. Jedynie topniejące te góry, którym zaledwie podołać mogło świetlne ciało niebieskie, zdawały się walczyć ze słońcem polarnem, opisującem łuk dzienny niezmiernie wydłużony a pozbawionem jeżeli nie blasku to ciepła.

Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson rozmawiali o tem wszystkiem, wymieniając swe wrażenia i wzbogacając niemi swój umysł, podczas gdy łódź, prawie bez kołysania, płynęła szybko po gładkiej powierzchni wód.

Wistocie łódź, która wyruszyła była o szóstej rano, o godzinie dziewiątej zbliżała się już prawie do celu podróży. Obozowisko Indjan położone było na krańcu północno-zachodnim jeziora. Przed dziesiątą łódź doń dotarła i stary Norman zatrzymał ją przy bardzo urwistym, lecz nie zbyt wysokim brzegu.

krfu_17.jpg (173899 bytes)

Porucznik i Mrs. Paulina Barnett wysiedli natychmiast. Dwu czy trzech Indjan wybiegło na ich spotkanie, a między nimi ich przywódca z piórami na głowie, który przemówił do nich w mowie angielskiej, dość zrozumiałej.

Indjanie-Zające, zarówno jak Indjanie Miedziani, Indjanie-Bobry i inni, należą do plemienia Chippeways’ów, różnią się tem samem mało od swych ziomków zwyczajami i strojem. Utrzymują oni dość częste stosunki z faktorjami, przez co ucywilizowali się przynajmniej o tyle, o ile ucywilizować się może człowiek w stanie dzikim. Zanoszą oni do fortów zdobycz swą myśliwską, otrzymując wzamian artykuły pierwszej potrzeby, których od kilku lat nie wyrabiają sami. Są oni poniekąd na żołdzie Towarzystwa, które dostarcza im środków do życia, nic też dziwnego, że zatracili swą cechę swoistą. Ażeby spotkać plemię tubylców, na którychby zetknięcie się z Europejczykami nie pozostawiło śladu, należy wznieść się do tych podbiegunowych okolic, gdzie przebywają zwykle Eskimosi.

Eskimos, zarówno jak Grenlandczyk, jest prawdziwem dzieckiem stref polarnych.

Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson udali się do obozowiska Indjan-Zająców, położonego o pół mili od brzegu. Zastali w niem około trzydziestu tubylców, mężczyzn, kobiet i dzieci, żyjących z rybołóstwa i polowania w okolicach jeziora. Indjanie ci dopiero co przybyli ze stron północnych lądu amerykańskiego, mogli więc służyć porucznikowi wiadomościami, wprawdzie niedokładnemi, o obecnym stanie wybrzeża w okolicach siedemdziesiątego równoleżnika. Porucznik dowiedział się, nie bez zadowolenia, że nie zauważono w przeciągu kilku lat ostatnich ani jednego oddziału, zarówno europejskiego, jak amerykańskiego na kresach morza polarnego i że o tej porze roku morze to nie jest zamarznięte. Co zaś do przylądka Bathurst, do którego zdążał porucznik, nie znali oni go wcale. Ich przywódca zresztą mówił o okolicy położonej między jeziorem Wielkiego Niedźwiedzia i przylądkiem Bathurst, jak o stronie trudnej do przebycia, dość skalistej i poprzecinanej rzekami obecnie niezamarzniętemi. Radził porucznikowi, aby trzymał się rzeki Coppermine, na północo-wschód od jeziora, jako najkrótszej drogi dla dosięgnięcia morza Polarnego. Dosięgnąwszy bowiem tego morza, łatwiej będzie posuwać się jego wybrzeżem, a wtedy Jasper Hobson będzie mógł sobie wybrać najdogodniejsze miejsce dla założenia fortu.

Jasper Hobson podziękował przywódcy, a ofiarowawszy mu kilka podarunków, pożegnał się z nim. Przed odjazdem, w towarzystwie Mrs. Barnett, zwiedził okolice obozowiska, poczem około trzeciej po południu powrócono do łodzi.

 

 

Rozdział IX

Burza na jeziorze.

 

tary marynarz oczekiwał z pewną niecierpliwością na powrót swych pasażerów, pogoda bowiem od godziny uległa zmianie: Wygląd nieba, nagle przeinaczony, mógł był zaniepokoić człowieka przywykłego do badania wiatru i obłoków. Słońce z za mgły gęstej pokazywało tarczę bladawą bez blasku i promieni. Wiatr ustał, a jednak słychać było odgłos wzburzonych fal na południu. Wszystkie te zjawiska atmosferyczne, zapowiadające jakąś zmianę, ukazały się z szybkością właściwą tym stronom polarnym.

– Jedźmy, panie poruczniku, jedźmy! – zawołał stary Norman, spoglądając z niepokojem na mgłę wiszącą nad ich głowami. – Nie mamy chwili do stracenia. Niebo zapowiada się groźnie.

– Istotnie, – rzekł Jasper Hobson, – wygląd nieba zmienił się dziwnie. Nie zauważyliśmy tego.

– Czy obawiacie się burzy? – spytała podróżniczka Norman’a.

– Obawiam się, – odrzekł marynarz, – a burze na jeziorze Wielkiego Niedźwiedzia bywają groźne. Huragany na niem są tak straszne jak na oceanie Atlantyckim. Ta nagła mgła nie rokuje nic dobrego. Wszelką możliwą jest rzeczą, że burza nie nadejdzie przed trzema lub czterema godzinami, a do tego czasu dopłyniemy do fortu Confidence. Ale jedźmy natychmiast, gdyż łódź nie jest bezpieczną wśród skał wystających z wody.

Porucznik Hobson ufając doświadczeniu starego marynarza, wszedł do łodzi wraz z swą towarzyszką.

W chwili jednak, gdy łódź miała być odepchnięta od brzegu, Norman, jak gdyby wiedziony przeczuciem, szepnął do siebie:

– Może lepiej byłoby zaczekać!

Usłyszawszy te słowa Jasper Hobson spojrzał na starego marynarza, siedzącego już przy sterze. Gdyby był sam, nie wahałby się ani chwili. Ale ze względu na obecność swej towarzyszki powinien być ostrożny. Podróżniczka domyśliła się, o co mu chodzi.

– Niech pan o mnie nie myśli, panie Hobson, – rzekła. – Jeżeli nasz dzielny marynarz uważa, że jechać można, jedźmy niezwłocznie.

– Jedźmy! – odrzekł Norman, odwiązując łódź i dążmy do fortu najkrótszą drogą.

Łódź wypłynęła na szerokie wody, ale przez godzinę nie uszła daleko, posuwając się wolno, gdyż żagiel miotany wiatrem, nie wiedząc w jaką stronę się ustalić, uderzał ciągle o maszt. Mgła stawała się coraz gęstsza. Łódź kołysała się pod wpływem wzburzonej fali, morze bowiem przed atmosferą „odczuło” zbliżający się kataklizm. Obaj pasażerowie siedzieli w milczeniu, podczas gdy stary marynarz, wytężając wzrok, chciał przeniknąć gęstą mgłę. Zresztą był gotowy na wszystko. Ze sznurem od żagla w ręku, oczekiwał wiatru, aby zwinąć żagiel jak najszybciej, o ile wiatr uderzy za gwałtownie.

Dotąd jednak walka żywiołów nie rozpoczęła się jeszcze, to też najlepszą było rzeczą, aby łódź płynąć mogła. Ale po godzinie żeglugi znajdowała się o nie całe dwie mile od obozowiska Indjan. Oprócz tego, niefortunne prądy powietrza od strony ziemi popychały ją na szerokie wody i z powodu mgły wybrzeże, znikło im z oczu. Okoliczność ta była bardzo niesprzyjająca, gdyż jeżeli wiatr miał się ustalić w północnej stronie jeziora, mała łódź, łatwo zbaczająca, mogła być uniesiona na środek jeziora.

– Zaledwie się ruszamy! – zauważył porucznik.

– Zaledwie – odpowiedział marynarz. – Wiatr nie ma stałego kierunku, obawiam się zaś, że jeżeli się ustali, to ze złej strony. Wtedy – dodał, wyciągając rękę w kierunku południowym, – możemy zajechać do fortu Franklin, zamiast do fortu Confidence.

– W takim razie, – odezwała się Paulina Barnett żartobliwie, – spacer nasz byłby dłuższy, nic więcej. Jezioro to jest wspaniałe i zasługuje doprawdy, aby zwiedzić od północy do południa. Przypuszczam, Normanie, że z fortu Franklina powrócić można!

– Tak, pani, o ile można się doń dostać, – powiedział stary Norman. – Ale burze trwające po dwa tygodnie nie są tu rzeczą rzadką, a gdyby nieszczęsny los zaprowadził nas do południowego wybrzeża, nie mógłbym ręczyć za powrót porucznika do fortu Confidence przed miesiącem.

– Miejmy się więc na baczności, – rzekł porucznik, – gdyż podobne opóźnienie wpłynęłoby bardzo ujemnie na nasze zamiary. To też działaj z całą ostrożnością, kochany przyjacielu, a jeżeli potrzeba, dotrzyj jak najśpieszniej do północnej strony jeziora. Przypuszczam, że Mrs. Paulina Barnett nie zawaha się przed dwudziestu do dwudziestu pięciu milową podróżą lądem.

– Gdybym nawet chciał powrócić w tę stronę, – odpowiedział Norman, – nie mógłbym tego dokonać obecnie. Niech pan sam osądzi. Wiatr jak gdyby skłaniał się w tę stronę. Mogę tylko spróbować jednego, dążyć na północno-wschód, a jeżeli wiatr nie pokrzyżuje moich zamiarów, mam nadzieję, że mi się to uda.

Około pół do piątej wszakże burza szaleć zaczęła. Przeciągłe świsty dały się słyszeć w górnych warstwach powietrza. Wiatr nie zniżał się jeszcze na powierzchnię jeziora, miało to jednak nastąpić niebawem. Dały się słyszeć krzyki przestraszonych ptaków przelatujących przez mgłę. Nagle, mgła ta rozdwoiła się, ukazując gęste, niskie chmury, poszarpane, porozrywane, prawdziwe mgliste łachmany, pędzone gwałtownie na południe. Obawy starego marynarza sprawdziły się. Wiatr dął z północy i miał niebawem zamienić się w huragan szalejący nad jeziorem.

– Baczność! – zawołał Norman, wyprężając szmat żagla tak, ażeby łódź stawiła opór wiatrowi pod działaniem steru.

Nawałnica rozpoczęła się na dobre. Łódź przechyliła się najpierw na bok, poczem podniosła się, osuwając się na grzbiet fali. Od tej chwili kołysanie bałwanów wzmogło się znacznie. Na tych wodach stosunkowo nie głębokich fale, uderzając ciężko o dno jeziora, odbijały się następnie, sięgając niezwykłej wysokości.

– Na pomoc! na pomoc! – zawołał stary marynarz, starając się jak najspieszniej zwinąć żagiel.

Jasper Hobson, a nawet Mrs. Paulina Barnett starali się dopomóc Normanowi, ale bezskutecznie, gdyż nie byli obznajmieni z kierowaniem łodzią. Norman nie mógł puścić steru, a sznury do podnoszenia żagla znajdowały się na szczycie masztu. Co chwila zdawało się, że łódź się przewróci, gdyż woda wielką masą rozbijała się o jego bok. Niebo stawało się coraz to chmurniejsze. Zimny deszcz pomieszany z śniegiem padał ulewnie, a huragan ze zdwojoną siłą miotał pienistemi falami.

– Przetnijcie! przetnijcie jak najprędzej! – zawołał marynarz wśród wycia burzy.

Jasper Hobson, bez czapki, nie widząc nic z powodu ulewy, schwycił nóż Normana i przeciął sznur naprężony jak struna harfy. Ale rozmokły sznur nie był w stanie poruszyć się na blochu i reja pozostała na szczycie masztu.

Norman zatem chciał uciec na południe, nie mogąc oprzeć się sile wiatru, uciec, choć zamiar ten był bardzo niebezpieczny, gdyż szybkość fal przewyższała szybkość łodzi, uciec, choć ucieczka ta samą siłą żywiołu zaprowadzić go mogła do południowego wybrzeża jeziora!

krfu_18.jpg (155981 bytes)

Jasper Hobson i jego dzielna towarzyszka zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie im grozi. Wątła ta łódź nie wytrzyma długo naparu wody, fale ją zdruzgoczą lub przewrócą. Ich życie było w ręku Boga.

A jednak ani porucznik, ani Mrs. Barnett nie oddawali się rozpaczy. Trzymając się ławek, przemoczeni od stóp do głów zalewającą ich falą, padającym deszczem i śniegiem, spoglądali przed siebie, starając się przeniknąć otaczającą ich mgłę. Ziemia znikła z przed oczu. Obłoki i wody jeziora tworzyły jedną masę ciemną. Od czasu do czasu pytającym wzrokiem badali starego Normana, który, z drgającą powieką, zaciśniętemi zębami, ściskał mocno ster, usiłując utrzymać łódź w kierunku wiatru.

Ale gwałtowność huraganu była tak wielką, że łódź płynąć dalej nie mogła. Fale napierające na nią z przodu byłyby ją zdruzgotały niechybnie. Już deski trzeszczeć zaczynały, a gdy wpadła całym swym ciężarem w zagłębienia fal, zdawało się, że już w nich pozostanie.

– A jednak trzeba uciec! – szepnął stary marynarz.

I popychając sterem, ciągnąc linę żagla, obrócił przód łodzi na południe. Żagiel gwałtownie wyprężony uniósł łódź z zawrotną szybkością. Ale olbrzymie bałwany sunęły jeszcze chyżej i to stanowiło niebezpieczeństwo tej żeglugi z wiatrem w tyle. Całe masy płynne zagradzały drogę łodzi, zalewając ją ustawicznie. Należało co chwila wylewać z niej wodę z obawy zatonięcia. W miarę jak dążyli ku środkowi jeziora, fale stawały się groźniejsze. Huragan bowiem, nie znajdując na swej drodze żadnej zapory, czy to w postaci drzewa, czy pagórka, rozszalał na dobre. Chwilami, gdy następowało rozdarcie mgły, ukazywały się olbrzymie zwały lodowe wśród popychających je bałwanów, które również dążyły w stronę południową jeziora.

Było to pół do szóstej. Ani Norman, ani Jasper Hobson nie mogliby byli określić długości przebytej drogi, ani też jej kierunku. Nie byli już panami łodzi, zależała ona obecnie od kaprysu burzy.

W tej chwili, o sto stóp poza łodzią olbrzymi białogrzywiasty bałwan podniósł się nagle nad wodą, tworząc przed sobą czarną przepaść. Łódź zawisła w otchłani pogłębiając się coraz bardziej. Olbrzymi bałwan zbliżał się, górując nad otaczającemi go falami i grożąc zalaniem statku. Norman, spostrzegł go również jak Jasper Hobson i Paulina Barnett. Z szeroko otwartemi oczami spoglądali oni na niechybną swą zgubę.

Istotnie bałwan zwalił się na nich z całą siłą, przykrywając tył łodzi, która uległa strasznemu wstrząsowi. Z okrzykiem na ustach porucznik i jego towarzysze zniknęli pod tą górą płynną. Prawdopodobnie przypuszczali, że łódź tonęła.

Łódź jednak zalana w trzech czwartych wodą, podniosła się, lecz stary Norman znikł.

Jasper Hobson wydał okrzyk rozpaczy. Mrs Paulina Barnett obróciła się szybko ku niemu.

– Norman! – zawołał, pokazując na opustoszałe miejsce steru.

– Nieszczęśliwy! – szepnęła podróżniczka.

Jasper Hobson i Paulina Barnett zerwali się, nie zważając, że mogą być wyrzuceni z łodzi, która została uniesiona na szczyt fali. Ale nie dostrzegli go. Ani wołania, ani krzyku słychać nie było. Na spienionej fali nie zjawiło się żadne ciało… Stary marynarz zginął pod falami.

Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson zrozpaczeni usiedli na ławkach. Obecnie byli oddani sami sobie. Ale ani porucznik, ani jego towarzyszka nie umieli władać sterem, a w położeniu, w jakiem się znajdowali, nie poradziłby nawet zawołany marynarz! Łódź była igraszką fal. Naprężony żagiel unosił ją bez wytchnienia. Czyż Jasper Hobson mógł był wstrzymać jej bieg?

Położenie tych dwojga rozbitków, zaskoczonych burzą na wątłej łódce bez sternika, było istotnie rozpaczliwe!

– Jesteśmy zgubieni, – rzekł porucznik.

– Nie, panie Hobson, – odpowiedziała dzielna podróżniczka. – Pomożemy sobie, Bóg nam pomoże.

Porucznik zrozumiał w tej chwili, kim była ta dzielna kobieta.

Najpierwszą rzeczą, którą należało dokonać, było wybranie wody z łodzi. Jeszcze jedno zalanie fali, a byłaby zatonęła w mgnieniu oka. Zresztą chodziło o to, by ulżyć ciężarowi łodzi, gdyż wtedy mogła łatwiej unosić się na fali. Jasper Hobson więc i Paulina Barnett wzięli się spiesznie do opróżnienia wody z łodzi, narażając się tym ruchem na wpadnięcie do wody. Praca ta nie była łatwą, gdyż fale wznosiły się wciąż, więc łopatki z rąk nie można było wypuścić ani na chwilę. Zadanie to przypadło głównie w udziale podróżniczce, porucznik bowiem musiał wziąć w ręce ster, utrzymując jako tako bieg łodzi w pewnym stałym kierunku.

Do wszystkiego noc, jeżeli zaś nie noc, – która pod tą szerokością geograficzną trwa zaledwie kilka godzin o tej porze roku – to zmrok wzmagał się coraz bardziej. Niskie chmury, łącząc się z oparami, tworzyły gęstą mgłę zaledwie przepuszczającą nieco światła. Nie można było dostrzec nic na odległości dwu sążni od łodzi, a tem samem i płynących kawałków lodu, których uderzenie zdruzgotałoby łódź na drobne części. Otóż to nowe niebezpieczeństwo groziło podróżnym.

– Pan nie jest w stanie opanować steru, – panie Hobson? – spytała Paulina Barnett, gdy na chwilę ucichła nawałnica.

– Nie, pani, – odpowiedział porucznik – i pani musi być przygotowana na wszystko.

– Jestem gotowa! – rzekła prosto odważna kobieta.

W tej chwili ogłuszający wstrząs dał się słyszeć. Żagiel, zerwany wiatrem, uleciał jak biały opar. Łódź uniesiona prądem, płynęła jeszcze czas jakiś; poczem zatrzymała się, a wtedy fale zakołysały nią jak łupiną. Jasper Hobson i Paulina Barnett czuli,, że ostatnia ich godzina nadeszła. Wyrzuceni z ławek, wstrząsani przeraźliwie, stracili prawie przytomność. Dwaj ci nieszczęśliwi rozbitkowie wśród tej mgły, tej ulewy deszczu ze śniegiem, nie mogąc przemówić do siebie, oczekiwali może przez godzinę śmierci, polecając się Opatrzności, która jedynie mogła ich ocalić.

Ile czasu błąkali się podrzucani rozszalałym żywiołem, tego powiedziećby żadne z nich nie mogło, gdy olbrzymi zwał lodowy uderzył o łódź.

Był to blok lodu o ścianach prostopadłych i śliskich, z którym ręka walczyćby nie mogła. Uderzenie było tak nagłe, że ominąć go nie było można, a tak silne, że przód łudzi rozwarł się, wpuszczając wodę potokiem do swego wnętrza.

– Toniemy, toniemy! – zawołał Jasper Hobson.

Istotnie łódź pogrążała się, a woda sięgała już ławek.

– Pani! pani! – zawołał porucznik. Jestem tu… zostanę… przy pani!

– Nie, panie Jasper! – odpowiedziała Paulina Barnett. – Sam pan może się ocalić… We dwoje zginiemy. Zostaw mnie pan, zostaw.

– Nigdy! – zawołał porucznik.

Ale zaledwie zdołał wymówić to słowo, gdy łódź, uderzona nową falą, przewróciła się.

krfu_19.jpg (177540 bytes)

Oboje zniknęli w wirze spowodowanym nagłem przewróceniem się łodzi, poczem po chwili wypłynęli na powierzchnię. Jasper Hobson płynął całą swą siłą, pomagając sobie jedną ręką, gdy drugą podtrzymywał swą towarzyszkę. Widoczne jednak było, że nie długo będzie się mógł opierać sile żywiołu i że zginie z tą, którą chciał ocalić.

W tej chwili osobliwe dźwięki rozległy się w powietrzu. Nie był to krzyk przestraszonych ptaków, lecz wołania wymawiane głosem ludzkim. Jasper Hobson, dobywając ostatek sił, uniósł się nad falami, aby rozejrzeć się dokoła siebie.

Ale w gęstej tej mgle dojrzeć nie mógł niczego. A jednak słyszał wołania, które zbliżały się coraz bardziej. Czyżby znalazł się człowiek dość odważny, aby zechciał pospieszyć im z pomocą? W każdym razie jego wysiłki są próżne, gdyż przybędzie za późno. Zaplątany w swem ubraniu, porucznik czuł, że się pogrąża w otchłań wraz ze swą towarzyszką, nie mogącą już utrzymać głowy ponad wodą.

Wtedy ostatecznym wysiłkiem instynktu wiedziony zawołał raz jeszcze i znikł pod falą.

Jasper Hobson nie mylił się. Trzech ludzi błądzących po jeziorze, dostrzegło tonącą łódź i śpieszyło jej na pomoc. Ludzie ci – jedyni, którzy byli w stanie walczyć z gwałtownością podobnej burzy – znajdowali się w łodziach osobliwego rodzaju, mogących skutecznie oprzeć się naporowi wody.

krfu_20.jpg (168726 bytes)

Byli to trzej Eskimosi przymocowani silnie do swych kajaków.

Kajak jest długą łodzią, wydrążoną w kłodzie drzewa niezmiernie lekkiego, podniesioną z obu końców i przykrytą skórami fok zszytemi ścięgnami cielęcia morskiego. W środku łodzi znajduje się otwór, w którym mieści się Eskimos. Przywiązuje on swój nieprzemakalny kaftan do brzegu otworu w ten sposób, że kropla wody dostać się nie może do wnętrza łodzi. Kajak ów z łatwością poddający się ruchowi fal i powracający do równowagi za jednym pchnięciem wiosła, może istotnie wyjść zwycięsko w walce z rozszalonym żywiołem, podczas gdy każda inna łódź zdruzgotanąby została.

Trzej Eskimosi, usłyszawszy ostatni okrzyk rozpaczy porucznika, przybyli w porę, aby wyciągnąć z otchłani rozbitków. Schwyciwszy ich silną ręką, położyli nawpół omdlałych każdego zosobna wpoprzek kajaków. Poczem osobliwe te łodzie przy pomocy wioseł sześciu stóp długości wypłynęły na środek jeziora.

W pół godziny później rozbitkowie złożeni byli na piaszczystem wybrzeżu o trzy mile od fortu Confidence.

Brak było tylko starego marynarza!

 

 

Rozdział X

Rzut oka w przeszłość.

 

koło dziesiątej wieczorem Mrs. Paulina Barnett i Jasper Hobson stanęli u progu fortu Confidence. Witano ich z radością, gdyż miano ich za straconych. Radość ta jednak ustąpiła wnet miejsca głębokiemu smutkowi, skoro dowiedziano się o śmierci starego Normana. Zacny ten człowiek cieszył się sympatją wszystkich, to też uczczono jego pamięć głębokim żalem. Co zaś do nieustraszonych i dzielnych Eskimosów, ci, przyjąwszy obojętnie serdeczne podziękowania porucznika i jego towarzyszki, nie chcieli nawet zajść do fortu. Zdawało im się, że ich czyn był rzeczą zupełnie naturalną. Nie pierwszy to raz spieszyli z pomocą rozbitkom, powrócili też natychmiast do swej żeglugi na jeziorze, na którem przebywali dniem i nocą, polując na wydry i ptaki morskie.

Po należytym wypoczynku Jasper Hobson postanowił wyruszyć w dalszą drogę 2 czerwca, o ile burza ustanie. Stało się zadość jego życzeniu, gdyż cisza zapanowała w powietrzu.

Sierżant Felton zaopatrzył mały oddział we wszystko, co posiadała faktorja. Kilka nowych zaprzęgów oddano mu na usługi oddziałowi, sanki doprowadzono do porządku, tak że podróżni mogli spokojnie podążyć dalej.

2 czerwca rano sanki stały gotowe do drogi. Żegnano się serdecznie. Każdy zosobna podziękował sierżantowi Felton za gościnę, a Mrs. Paulina Barnett nie okazała się mniej wdzięczną od innych. Gorący uścisk dłoni, którym sierżant Long pożegnał szwagra, zakończył chwilę rozstania.

Każda para wsiadła do przeznaczonych jej sanek, tym razem jednak Jasper Hobson i Mrs. Paulina Barnett zajmowali ten sam pojazd, Madge zaś i sierżant Long jechali za nimi.

Idąc za radą wodza Indjan, Jasper Hobson postanowił jechać najkrótszą drogą, kierując się prostą linją od fortu Confidence do wybrzeża. Zbadawszy mapę tych okolic, zresztą bardzo niedokładną, uważał że najlepiej będzie, gdy trzymać się będzie brzegów Coppermine-river, rzeki dość wielkiego znaczeczenia, wpadającej do zatoki Koronacji.

Odległość między fortem Confidence a ujściem wynosi półtora stopnia, czyli osiemdziesiąt pięć do dziewięćdziesięciu mil. Głębokie wgłębienie, które tworzy zatoka, kończy się na północ przylądkiem Krusenstern, od tego zaś przylądka wybrzeża biegnie wprost na zachód aż do przylądka Bathurst, znajdującego się powyżej siedemdziesiątego równoleżnika.

Jasper Hobson zatem zmienił pierwotny kierunek, dążąc na wschód, aby tym sposobem w krótkim czasie dostać się linją prostą do rzeki.

Nazajutrz po południu, 3 czerwca, dostali się w istocie do Coppermine-river. Płynęła ona wartkim prądem przez szeroką równinę, zroszoną znaczną liczbą rzeczek, które przejechać w bród było łatwo. Sanki przeto mknęły z nieustanną szybkością. Podczas drogi Jasper Hobson opowiadał swej towarzyszce historję kraju przez który przejeżdżali. Między nim a podróżniczką zawiązała się serdeczna przyjaźń, do której byli upoważnieni swem stanowiskiem i wiekiem. Mrs. Paulina Barnett lubiła się kształcić, a wiedziona sama instynktem odkrywcy, z przyjemnością słuchała opowiadania o odkrywcach.

Jasper Hobson, znający napamięć dzieje Ameryki Północnej, mógł zadowolić ciekawość towarzyszki.

– Lat temu osiemdziesiąt całe porzecze Coppermine było krainą nieznaną; jej odkrycie zawdzięczać należy agentom Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej. Tylko, jak to zwykle bywa w dziedzinie naukowej, szukając jednego znajdujemy drugie. Kolumb szukał Azji, znalazł zaś Amerykę.

– A czego poszukiwali agenci Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej? – spytała Mrs. Paulina Barnett. – czy tego sławnego przejścia północno-zachodniego?

– Nie, proszę pani, nie. W przeszłym wieku Towarzystwu to przejście nie było potrzebne wcale; przeciwnie, służyłoby raczej dla jego współzawodników. Mówią nawet, że w 1741 niejaki Christophe Middleton, któremu rząd angielski polecił był zbadanie tych okolic, był oskarżony publicznie o otrzymanie pięciu tysięcy funtów od Towarzystwa, aby oświadczył, że komunikacja morzem pomiędzy obu oceanami nie istnieje i istnieć nie może.

– Nie przynosi to chluby sławnemu Towarzystwu – zauważyła Mrs. Paulina Barnett.

– Bronić go nie będę w tym względzie – odpowiedział Jasper Hobson. – Dodam nawet, że parlament potępił mocno jego postępek, gdy w 1745 obiecał nagrodę dwudziestu tysięcy funtów za odkrycie tego przejścia. To też w tym samym roku dwaj nieustraszeni podróżni Milliam Moor i Francis Smith dosięgli do zatoki Repulse w nadziei odkrycia tego upragnionego przejścia. Ale zamiar ich nie udał się, i po półtorarocznej nieobecności powrócili do Anglji.

– Czyż inni podróżnicy nie wstąpili w ich ślady? – spytała Paulina Barnett.

– Nie, pani, i przez trzydzieści lat pomimo obiecanej nagrody nikt nie pomyślał o naukowej wyprawie do tej części lądu amerykańskiego, a raczej Ameryki angielskiej, gdyż tak należy ją nazywać. Dopiero w 1769 jeden z agentów Towarzystwa podjął nanowo usiłowania Moor’a i Smith’a.

– Towarzystwo zatem pozbyło się swych poglądów ciasnych i egoistycznych? – spytała Paulina Barnett.

– Nie jeszcze. Samuel Hearne, tak mienił się agent, nie miał innego celu nad zwiedzenia pokładów miedzi, o których istnieniu donieśli koczujący tubylcy. 6 listopada 1769 r. agent wyruszył z fortu K-cia Walji, położonego nad rzeką Churchill w pobliżu zachodniego wybrzeża zatoki Hudsońskiej. Samuel Hearne podążył śmiało na północo-zachód; ale chłód stał się tak dotkliwy, że po wyczerpaniu swych zapasów musiał powrócić do fortu. Na szczęście niepowodzenie nie zniechęciło go bynajmniej. 23 lutego następnego roku wyruszył ponownie, zabierając z sobą kilku Indjan. Druga ta wyprawa była również uciążliwa. Częsty brak ryby i zwierzyny, na które liczył, dotkliwie czuć się dawał. Zdarzyło mu się razu pewnego, że za całe pożywienie służyły mu przez tydzień dzikie owce, kawałki starej skóry i kości palone. Zmuszony więc był znów powrócić do faktorji bez żadnego rezultatu. Ale dzielny podróżnik nie zrażał się wcale. Wyruszył po raz trzeci i wreszcie po dziewiętnastu miesiącach najrozmaitszych trudów odkrył 13 lipca 1772 Coppermine-river, sięgnąwszy aż do samego jej ujścia. Wtedy to oznajmił, że widział przed sobą wolne morze. Po raz to pierwszy dotarto do północnego wybrzeża Ameryki.

– Ale przejście północno-zachodnie, to jest bezpośrednia komunikacja między Atlantykiem i oceanem Spokojnym, odkryte nie zostało? – spytała Paulina Barnett.

– Nie, pani – odpowiedział porucznik – pomimo że nie jeden odważny żeglarz starał się o to! Phipps w 1773, James Cook i Clerke od 1776 do 1779, Kotzebue od 1815 do 1818, Ross, Parry, Franklin i tylu innych poświęciło się temu trudnemu zadaniu, lecz napróżno. Dopiero w ostatnich czasach Mac Cluze był jedynym człowiekiem, który przepłynął z jednego oceanu do drugiego przez morze Polarne.

– Istotnie, panie Jasper, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett – i jest to fakt, z którego my Anglicy dumni być możemy! Niech pan mi jednak powie, czy po wyprawie Samuela Hearne Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej, podniecone szlachetniejszemi pobudkami, nie pomyślało o wysłaniu innego podróżnika?

– Owszem, odpowiedział porucznik – i to dzięki temu Towarzystwu Franklin mógł odbyć swą podróż od 1819 do 1822 r. między rzeką Samuel Hearne a przylądkiem Turnagain. Wyprawa ta nie obeszła się bez trudów i cierpień. Niejednokrotnie zabrakło zupełnie pożywienia. Dwaj Kanadyjczycy, zamordowani przez towarzyszy, zostali przez nich zjedzeni… Pomimo tylu cierpień kapitan Franklin nie mniej przebył pięć tysięcy pięćset pięćdziesiąt mil wybrzeża Północnej Ameryki dotąd nieznanego.

– Był to człowiek niezwykłej energji! – dodała Paulina Barnett – i dowiódł tego, gdy po tylu cierpieniach wyruszył ponownie na odkrycie bieguna Północnego!

– Tak, – odpowiedział Jasper Hobson – i odważny ten odkrywca znalazł okrutną śmierć na widowni swych odkryć. Wiadomo jednak obecnie, że nie wszyscy towarzysze zginęli wraz z nim. Wielu z tych nieszczęśliwych błąka się w tej chwili w mroźnych pustyniach! Ach! doprawdy nie mogę bez ściśnięcia serca myśleć o tem strasznem opuszczeniu tych biedaków! Musi nadejść dzień, – dodał porucznik z osobliwą pewnością i wzruszeniem, – dzień, w którym dosięgnę tych ziem nieznanych, tej widowni strasznego wypadku.

– I w dniu tym, – odezwała się Paulina Barnett, ściskając rękę porucznika – ja towarzyszyć panu będę. Tak, nieraz przychodziło mi to samo na myśl, co i panu i serce moje narówni z pańskiem współczuje ziomkom, wyglądającym może naszej pomocy…

_ Która zapewne będzie spóźnioną dla niektórych z nich – dodał porucznik – ale która kilku z nich ocali, niech pani będzie pewna!

– Niech Bóg pana wysłucha, panie Hobson! rzekła Paulina Barnett. – Dodam, że agenci Towarzystwa, mieszkający w pobliżu wybrzeża, mogą najłatwiej spełnić to zadanie ludzkości.

krfu_22.jpg (280688 bytes)

– Podzielam pani zdanie – odrzekł porucznik – gdyż agenci są przyzwyczajeni do ostrego klimatu stref północnych. Dowiedli tego nie w jednej okoliczności. Czyż nie oni to towarzyszyli kapitanowi Back w jego podróży z 1834, w której odkrył on Ziemię Wilhelma, tę właśnie ziemię, gdzie zginął Franklin tak tragicznie? Czyż nie do nas należeli dzielni Dease i Simpson, którym gubernator Zatoki Hudsońskiej polecił w 1838 zbadanie wybrzeży morza Polarnego, skutkiem którego odkryto ziemię Wiktorja? Przypuszczam więc, że ostateczne odkrycie lądu podbiegunowego należeć będzie w przyszłości do naszego Towarzystwa. Stopniowo zakładać będziemy faktorje coraz wyżej na północ – zależnie od ucieczki w te strony zwierząt o cennych futrach – i przyjdzie czas, że założymy faktorję na samym biegunie, na tym punkcie matematycznym, gdzie krzyżują się wszystkie południki kuli ziemskiej!

Podczas tych rozmów i następnych Jasper Hobson opowiadał swej towarzyszce o swoich własnych przygodach od chwili, gdy wstąpił do Towarzystwa, o walce ze współzawodniczącemi Towarzystwami, o swych usiłowaniach dotarcia do okolic nieznanych, północnych i zachodnich. Mrs. Paulina Barnett znów opowiadała o swoich podróżach podzwrotnikowych, o swoich zamiarach już spełnionych i mających się spełnić w przyszłości. Słowem miedzy porucznikiem a podróżniczką odbywała się ciągła wymiana wspomnień, które skracały długie godziny podróży.

Tymczasem sanki mknęły chyżo na północ. Dolina Coppermine’y stawała się coraz rozleglejszą w miarę jak zbliżanosię do morza Polarnego. Boczne pagórki, coraz mniej urwiste, zniżały się stopniowo. Gdzie niegdzie kępy drzew iglastych urozmaicały monotonję tych osobliwych krajobrazów. Gdzie niegdzie kawałki lodu, wymykając się jeszcze z pod wpływu słońca, płynęły po rzece, ale ilość ich zmniejszała się z dnia na dzień, tak że łódź, a nawet szalupa mogłyby swobodnie żeglować po jej wodach, tem bardziej, że ani żadna grobla, ani nagromadzenie skał nie stawało na przeszkodzie. Łożysko Coppermine’y było szerokie i głębokie. Jej wody, niezmiernie czyste, a zwiększone przez tajanie śniegu, płynęły wartko, nie tworząc wszakże wirów. Jej bieg, z początku bardzo kręty, wyrównywał się stopniowo, rysując prostą linję na przestrzeni kilku mil. Co do brzegów, rozległych i płaskich, pokrytych drobnym twardym piaskiem, a gdzie niegdzie trawą niską i suchą, to nadawały się one dobrze do jazdy sankami w długim szeregu.

Oddział więc posuwał się z niezwykłą szybkością. Jechano dniem i nocą, o ile to wyrażenie da się zastosować do strony, nad którą słońce, zakreślając koło prawie poziome, nie zachodziło prawie wcale. Noc prawdziwa trwała tu nie całych dwie godzin, a świt następował o tej porze roku prawie natychmiast po zmroku. Pogoda zresztą była piękna, niebo czyste, choć nieco zamglone na horyzoncie, warunki zatem sprzyjały podróżnym.

Dwa dni jechano brzegiem rzeki Coppermine. Okolica nie obfitowała w zwierzęta o cennych futrach, lecz ptactwa była wielka ilość, można było liczyć na tysiące. Nieobecność kun, bobrów, gronostajów, lisów zaniepokoiła porucznika. Zapytywał siebie, czy nie opuściły one tych stron, jak to już miało miejsce w okolicach południowych, z powodu zbyt częstego na nie polowania. Było to prawdopodobne, gdyż spotykano ślady obozowisk, zagasłe ogniska, świadczące o dalszym czy bliższym pobycie myśliwych, tubylców lub innych. Fakt ten służył wymownym dowodem, że wyprawa Jasper Hobsona nie była zbyteczna i że dotarcie do ujścia Coppermine’y będzie jedną tylko częścią jego podróży. Pilno mu więc dotrzeć do wybrzeża, odkrytego przez Samuela Hearne, to też czynił, co było w jego mocy, aby jazdę przyspieszyć.

Zresztą niecierpliwość Jasper Hobson’a podzielali jego towarzysze. Każdy z nich pospieszał, aby w jak najkrótszym czasie dostać się do wybrzeża morza Polarnego. Strona ta działała magnetycznie na odważnych podróżników. Urok rzeczy nieznanej nęcił ich wzrok. Być może, że prawdziwe trudy podróży zaczną się dopiero wraz z dotarciem do tego wybrzeża.Mniejsza o to. Wszyscy byli na nie przygotowani i odważnie szli na ich spotkanie. Podróż, którą odbywali obecnie, było to tylko przejście przez okolicę, która ich nie zajmowała wcale, dopiero wybrzeże morzaPolarnego miało zwrócić na siebie uwagę. Dlatego każdy z nich chciał dostać się jak najprędzej do tych stron oddalonych zaledwie o kilkaset mil na zachód od siedemdziesiątego równoleżnika.

Wreszcie 5 czerwca, w cztery dni po opuszczeniu fortu Confidence, Jasper Hobson dojrzał rozległe ujście Coppermine-river. Wybrzeże zachodnie zakreślało zlekka linję krzywą, dążącą prawie bezpośrednio na północ. Wschodnie zaś przeciwnie zaokrąglało się aż do ostatnich granic horyzontu.

krfu_21.jpg (157066 bytes)

Jasper Hobson zatrzymał się natychmiast, wskazując towarzyszom morze bez granic.

Poprzednia częśćNastępna cześć