Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI

Powieść fantastyczna w dwóch częściach

 

(Rozdział XVI-XX)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska 

Ilustracje Férat i Beaurepaire

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań 1925

krfu_02.jpg (43110 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część DRUGA

 

 

Rozdział XVI

Ruszenie kry.

 

o dwugodzinnej drodze znaleźli się wszyscy w forcie Nadziei. Nazajutrz, 10 marca, słońce ukazało się po tej stronie wyspy, która przed kilku dniami zwrócona była na zachód. Przylądek Bathurst, zamiast na północ, zwrócony był na południe. Młoda Kalumah, świadoma tej przemiany, miała słuszność, a jeżeli słońce się nie omyliło, to i busola nie pobłądziła!

Tak więc położenie wyspy Victoria uległo zupełnej zmianie, a wraz z nią pole lodowe, w którem była uwięziona. Obrót ten świadczył, że pole lodowe oderwało się od wybrzeża, a tem samem, że tajanie lodów rozpocznie się niebawem.

– W każdym razie, – rzekł porucznik Hobson do Mrs. Pauliny Barnett, – zmiana ta jest dla nas pomyślna. Przylądek Bathurst i fort Nadziei obróciły się na południo-wschód, to jest w stronę, gdzie najbliżej znajduje się ląd i gdzie zwał lodowy nie będzie zagradzał nam drogi.

– A zatem wszystko składa się pomyślnie? – spytała podróżniczka z zadowoleniem.

– Jak najpomyślniej, proszę pani. – rzekł porucznik, mając na myśli obrót wyspy.

Od 10 do 21 marca nic szczególnego nie zdarzyło się, tylko w powietrzu dawała się odczuć zmiana pory roku. Termometr wskazywał stale do pięćdziesięciu stopni Fahrenheita (+ do 10 Cels.). Przy tej temperaturze lód tajać musiał. Na polu lodowem zjawiały się coraz to nowe szczeliny, a wraz z niemi woda zaczęła się ukazywać na zlodowaciałej powłoce morza. Według obrazowego wyrażenia poławiaczy wielorybów szczeliny na polu lodowem były to rany, któremi „sączyła się krew” stężałego organizmu. Trzask pękającego lodu podobny był do wystrzału dział. Kilkodniowy deszcz przyśpieszył jeszcze załamanie się powierzchni lodowej.

Ptaki, nieobecne w zimie, nadciągały chmarami na wyspę. Marbre i Sabine nie omieszkali celować do nich z powodzeniem. Niektóre z tych ptaków zachowały na sobie kartkę, przyczepioną im do szyi przez porucznika i Mrs. Paulinę Barnett. Zjawiały się również całe stada łabędzi, przeszywając powietrze swym donośnym krzykiem. Co do czworonożnych zwierząt, jak gryzonie i inne, nie przestawały one odwiedzać faktorji, odgrywając rolę zwierząt domowych.

Prawie codziennie, zależnie od stanu nieba, porucznik Hobson badał położenie wyspy. Niekiedy Mrs. Paulina Barnett, władająca zręcznie narzędziem astronomicznem, zastępowała go w tej pracy. Badanie szerokości i długości geograficznej wyspy, było rzeczą niezmiernie ważną, gdyż chodziło o stwierdzenie czy prąd, po ruszeniu kry, uniesie wyspę na północ, czy też na południe.

Mrs. Paulina Barnett nie przestawała być duszą swego otoczenia. Zmęczenie lub zniechęcenie nie miały do niej dostępu. Codziennie, nie zważając na niepogodę, odbywała wycieczki, to w głąb wyspy, to na pole lodowe lub zajmowała się gorliwie nadzorem pracy w faktorji, w czem dopomagała jej z całem oddaniem wierna Madge.

Aczkolwiek nieraz troska o przyszłość przerywała pogodne pasmo jej myśli, nie zwierzała się z tem nikomu. Dla otoczenia miała tylko słowa zachęty i pociechy i niktby się nie domyślił, że ta dzielna kobieta nieraz z trwogą patrzyła w przyszłość. Jasper Hobson podziwiał ją głęboko.

Ufał również w zupełności młodej Eskimosce, na której instynkcie polegał, jak myśliwy polega na instynkcie psa. Zresztą Kalumah, z natury bardzo inteligentna, oswojona była z niespodziankami i zjawiskami stref polarnych. Na okręcie poławiacza wielorybów mogłaby pełnić skutecznie funkcję „ice-master” to jest sternika torującego drogę wśród lodów. Kalumah codziennie badała stan pola lodowego, nasłuchując trzasku pękającego lodu, po którym poznawała, na ile pole lodowe wzruszone zostało. Nikt pewniejszą stopą nie przebiegał po tej szklistej powłoce. Instynktownie czuła pod swemi stopami kruchość lodu, wybierając pewne dla nich oparcie.

Od 20 do 30 marca odwilż posuwała się szybko. Spodziewano się, że za dwa tygodnie morze będzie dostępne dla żeglugi. Porucznik Hobson postanowił nie zwlekać z odjazdem, obawiając się, aby prąd Kamczatki nie uniósł wyspy na północ.

– Nie potrzebujemy się tego obawiać, – powtarzała często Kalumah. – Kra dąży zawsze na południe i tam tkwi niebezpieczeństwo, – mówiła wskazując w stronę oceanu Spokojnego.

Kalumah była pewna swych słów, porucznik Hobson jednak nie obawiał się oceanu Spokojnego. Zanim kra dostanie się do przestworzy oceanu, on i jego załoga, znajdując się na okręcie w cieśninie Berynga, dotrą do jednego z lądów, czy to do przylądka Wschodniego na wybrzeżu azjatyckiem, czy też do przylądka Księcia Walji na wybrzeżu amerykańskiem.

Należało tylko dawać pilnie baczenie na zmianę położenia wyspy, jak również przygotowywać się do odjazdu, który mógł nastąpić prędzej, niż się spodziewano.

Wobec możliwości nagłego wyjazdu wszelkie inne prace w faktorji ustały, jak polowanie, utrzymywanie łapek. Składy zresztą były pełne cennych futer, których w całości zabrać było niepodobieństwem. Mac Nap i jego pomocnicy zajęci byli wzmocnieniem ścian domu grubemi belkami, mającemi go podtrzymywać w razie silnego naporu kry na wybrzeże wyspy. W pokojach umieszczono pionowe podpory dla ochrony sufitu. Dach domu, którego wiązania wzmocnione były przez odpowiednie podpory, mógł oprzeć się wadze największej bryły. Prace te, ukończone w pierwszych dniach kwietnia, okazały się niebawem nietylko użyteczne, lecz nawet konieczne.

Tymczasem wiosna nadchodziła szybkim krokiem. Przedwczesne jej zjawienie było również niezwykłe, jak osobliwą była ta zima tak względnie łagodna w strefach podbiegunowych. Na drzewach ukazały się pączki. Kora brzóz, wierzb, mącznic wzdymała się w miejscach, gdzie soki odmarzły. Mchy swą barwą blado-zieloną ożywiały zbocza pogórków, stanowiąc łakomy żer dla gryzoniów, które raczyły się niemi obficie.

W tym czasie, nieszczęśliwym był tylko jeden zacny kapral. Wiadomo, że do niego należała ochrona ogrodu warzywnego. W innych okolicznościach wystarczyłby zwykły straszak, tem bardziej, że był nim kapral we własnej swej osobie. Lecz tym razem nietylko ptaki zaglądały do posiewów Mrs. Joliffe. Gryzonie i inne przeżuwacze fauny podbiegunowej, nie opuściwszy tej zimy wyspy, nawiedzały bez przerwy ogród, lekceważąc sobie groźby kaprala. Biedny człowiek nie mógł dać sobie rady z niemi; zanim wypędził je z jednej części ogrodu, zjawiały się już w drugiej.

Mrs. Paulina Barnett nieraz radziła mu, aby nie zadawał sobie tyle trudu wobec bliskiego wyjazdu. Plon był tak obfity, że zużytkować go nie będą mogli. Uparty kapral jednak słyszeć o tem nie chciał.

– Tyle pracy miałoby iść na darmo! – powtarzał zawsze. – Opuścić ogród w chwili gdy daje plon obfity! Porzucić ziarna, które Mrs. Joliffe i ja sieliśmy z taką pieczołowitością!… Nieraz przychodzi mi na myśl, aby tu pozostać, nie odjeżdżać z tej wyspy, którą, jestem tego pewny, Towarzystwo zgodziłoby się chętnie oddać mi na własność…

Mrs. Paulina Barnett przyjmowała ze śmiechem to dziwaczne przemówienie, odsyłając kaprala do swej młodej żony, która nie przejmowała się zbytnio losem swego szczawiu i antyskorbutycznych roślin, wcale zresztą niepotrzebnych.

Zdrowie bowiem mieszkańców fortu było doskonałe. Przynajmniej choroba nie trapiła ich wcale. Mały Michałek, zdrów już zupełnie, rozwijał się szybko w ciepłej atmosferze wiosennej.

W pierwszych dniach kwietnia deszcz zaczął padać często i wielkiemi kroplami. Wiatr południowo-zachodni przynosił z sobą ciepłe powiewy lądu. W tej zamglonej atmosferze niepodobna było badać położenia wyspy. Słońce i księżyc skryły się poza chmurami. Porucznik Hobson biadał nad tem niemało, gdyż najmniejszy ruch wyspy miał dla niego wielkie znaczenie.

W nocy z 7 na 8 kwietnia kra ruszyła w całem znaczeniu tego słowa. Mrs. Paulina Barnett, Kalumah, porucznik Hobson i sierżant Long stwierdzili, stojąc na szczycie przylądka Bathurst, że zwał lodowy rozpołowił się na dwie części, z których górna dążyła w kierunku północnym.

Byłże to wpływ prądu Kamczatki? Czyżby wyspa podążyła również w tym samym kierunku? Zrozumiałą była trwoga porucznika i jego towarzyszy. Ich los był bardzo niepewny, gdyby bowiem wyspa miała być uniesiona na setki mil na północ, dostanie się na ląd przy pomocy ich wątłego statku byłoby prawie niepodobieństwem.

Niepewność ich była tem większa, że nie mogli zbadać położenia wyspy. Zdawało się jednak, że do tej pory wyspa stała na miejscu, – przynajmniej względem zwału lodowego, który poruszał się widocznie. Można więc było przypuszczać, że część pola lodowego oddzieliła się, dążąc ku północy, reszta zaś, okalająca wyspę, była nieruchoma.

Zresztą Kalumah twierdziła, że zmiana zaszła w kierunku zwału, była tylko chwilowa i że wkrótce pod wpływem prądu Berynga uniesiony on zostanie na południe. Kalumah, chcąc poprzeć swe dowodzenie, narysowała kawałkiem drzewa na piasku zarys cieśniny i kierunek zbliżającej się do wybrzeża amerykańskiego wyspy. Stała tak uparcie przy swojem zdaniu, że mimowoli słuchacze uspokoili się i zaczęli wierzyć jej słowom.

Tymczasem dnie 8, 9 i 10 kwietnia były jakby zaprzeczeniem twierdzenia młodej Eskimoski. Część północna zwału oddaliła się jeszcze bardziej na północ. Pole lodowe trzaskało z hałasem i to na całej swej powierzchni. Łoskot był tak wielki, że zagłuszał mowę. Na pół mili od wybrzeża, w części pola okalającej przylądek Bathurst, kra zaczęła się piętrzyć gwałtownie. Zwał lodowy, rozbity na pojedyncze góry lodowe, pędził w kierunku północnym, tak przynajmniej się zdawało nieszczęśliwym mieszkańcom fortu. Porucznik Hobson zaczął znów wątpić w słowa Kalumah, lecz Kalumah powtarzała uparcie swoje mniemanie.

Wreszcie, 11 kwietnia, gdy prawie wszystkie góry lodowe podążyły na północ, Jasper Hobson zwrócił się do Kalumah, wskazując jej na niechybne to zjawisko.

– Nie, nie! – zawołała Kalumah z niezłomnem przekonaniem, – to nie zwał lodowy się porusza, lecz wyspa dąży w kierunku południowym!

Jasper Hobson był zdumiony tą odpowiedzią. Istotnie, czyż nie można było przypuszczać, że ruch zwału jest tylko pozorny, a że wyspa płynie ku cieśninie? Ale sprawdzić tego nie było można, nietylko bowiem niebo było wciąż zamglone, lecz pewne zjawisko, właściwe stronom polarnym, zaciemniało je jeszcze bardziej i zmniejszało pole widzenia.

Mianowicie, wraz z ruszeniem kry temperatura obniżyła się o kilka stopni. Gęsta mgła pokryła całe morze Północne, mgła ta jednak nie była mgłą zwykłą. Na powierzchni gruntu zjawiła się biała skorupa, różniąca się od zwykłego lodu, jest bowiem tylko oparem wodnym zamarzniętym znagła. Cząsteczki tej mgły czepiały się do drzew, do krzewów, do ścian fortu, do wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wypukłość, i zamieniały się na warstwę grubą, najeżoną kryształkami, zwracającemi się swemi końcami w kierunku wiatru.

Jasper Hobson przypomniał sobie wtedy o zjawisku, zauważonem na wiosnę przez poławiaczy wielorybów i podróżników w strefach północnych.

krfu_89.jpg (151468 bytes)

– Nie jest to mgła, – rzekł on do swych towarzyszy, – jest to „frost-rime”, zlodowaciały dym, gęsty opar zamarznięty.

Tak czy inaczej, zjawisko to było wielce niepożądane, gdyż wznosiło się na wysokości stu stóp co najmniej nad poziom morza, a było tak gęste, że dwie osoby, oddalone od siebie o trzy kroki, widzieć się nie mogły.

Przygnębienie ogarnęło mieszkańców fortu. Zdawało się, że natura pastwi się nad nimi. W chwili, gdy wyspa miała być uwolniona ze swych więzów, w chwili gdy zbadanie jej położenia było rzeczą najważniejszą, ta osobliwa mgła uniemożliwiła wszelką obserwację!

Mgła trwała cztery dni. „Frost-rime” znikło dopiero 15 kwietnia z rana, usunięte gwałtownym południowym wiatrem.

krfu_90.jpg (164839 bytes)

Słońce zaświeciło jasno na niebie. Porucznik Hobson pobiegł do swoich narzędzi. Wynik badania był następujący: Szerokość geograficzna wyspy wynosiła 69°57’, długość geograficzna – 179°33’.

Kalumah miała słuszność. Wyspa Victoria uniesiona prądem Berynga płynęła w kierunku południowym.

 

 

Rozdział XVII

Lawina.

 

ak więc mieszkańcy wyspy nie potrzebowali się już obawiać, że prąd Kamczatki uniesie ich ku północy. Dążyli oni wyraźnie ku cieśninie Berynga. Jasper Hobson musiał tylko codziennie śledzić ruch wyspy, który mógł ulec wahaniom z powodu nieprzewidzianych przeszkód. Nazajutrz 16 kwietnia, stwierdził on, że jeżeli szybkość jej pozostanie jednakowa, wyspa Victoria powinna dotrzeć na początku maja do koła Polarnego, od którego dzieliły ją co najwyżej cztery stopnie szerokości geograficznej.

Jasper Hobson przypuszczał, że wyspa, dostawszy się do najwęższej części cieśniny, zatrzyma się w niej, dopóki kra z niej nie ustąpi, a wtedy, wsiadłszy na okręt, dotrzeć będą mogli z łatwością do lądu amerykańskiego.

Mieszkańcy wyspy odzyskali wreszcie spokój, pokładając ufność w pomyślny dla nich przebieg wypadków. Byli bowiem pewni, że zbliżywszy się do jednego z wybrzeży lądu, staną na nim niebawem.

To też wesołość wróciła do fortu. Szczególnie podczas godzin posiłku panował dawny nastrój pogodny, tem bardziej, że żywności nie brakło. Przytem powiew wiosenny radował dusze spragnione pogody i ciepła.

Z często odbywanych wycieczek w głąb wyspy i na wybrzeże przekonano się, że wygląd wyspy nie uległ żadnej zmianie. Ani przylądek Eskimos, ani przylądek Michel nie zmieniły kształtu. Wielka szczelina, która się była zjawiła podczas burzy, zwarła się zupełnie, innych zaś nie dostrzegli wcale.

Podczas tych wycieczek zauważono stada wilków, przebiegających w różnych kierunkach wyspę. Z całej fauny wyspy, dzikie te zwierzęta były jedynemi, które, pod wpływem wspólnego niebezpieczeństwa, nie starały się zbliżyć do zagrody fortu.

Zbawcę młodej Eskimoski spostrzeżono kilkakrotnie. Zacny ten niedźwiedź przechadzał się melancholijnie po pustynnych równinach, zatrzymując się przed przechodzącymi wędrowcami. Nieraz nawet odprowadzał ich do zagrody fortu, wiedząc, że nic mu nie grozi z ich strony.

20 kwietnia Jasper Hobson stwierdził znowu, że wyspa płynie wciąż w kierunku południowym. Ze zwału lodowego pozostała tylko część południowa, która podążała w tym samym co wyspa kierunku, sądząc z pomiarów astronomicznych, które wykonywał codziennie porucznik.

Badał on również w różnych miejscach, a mianowicie u podnóża przylądka Bathurst i w pobliżu wybrzeża jeziorka warstwę lodową, stanowiącą podstawę wyspy. Niestety, stwierdził on, że warstwa ta nie zwiększyła się podczas zimy i że poziom ogólny wyspy nie podniósł się w stosunku do morza, a tem samem, że podstawie lodowej grozi szybkie rozpłynięcie się z chwilą zetknięcia się z cieplejszemi wodami oceanu Spokojnego.

25 kwietnia jednak zaszła zmiana w położeniu wyspy. Pole lodowe obróciło się ze wschodu na zachód o ćwierć obrotu. Przylądek Bathurst zwrócił sięna północo-zachód. Kraniec zwału lodowego przesunął się na północ. Obrót pola lodowego świadczył, że płynie ono swobodnie po morzu, a tem samem nie dotyka lądu.

30 kwietnia pola lodowe wraz z wyspą mijały zatokę Kotzebue, której kraniec południowy kończy się przylądkiem Księcia Walji. Wyspa więc mogła dopłynąć do niego, o ile prąd nie utrzyma jej na pełnem morzu.

Pogoda była piękna, termometr dochodził do pięćdziesięciu stopni Fahrenheit’a (+10 Cels.). Mieszkańcy fortu pochowali swe zimowe ubrania. Tomasz Black przeniósł cały swój dobytek astronomiczny na okręt. Część żywności była również pomieszczona, oraz kilka najcenniejszych futer. Wszyscy bowiem spodziewali się rychłego wyjazdu.

Z obserwacyj dokonanych 2 maja dowiedziano się, że kierunek wyspy Victoria przechyla się ku wschodowi a zatem ku wybrzeżu Ameryki. Było to bardzo pomyślną oznaką, gdyż prąd Kamczatki płynie wzdłuż wybrzeża Azji, wyspa przeto wymykała się z pod jego wpływu. To też mieszkańcy fortu zaczęli spokojniej patrzeć w przyszłość.

– Zdaje mi się, że los przestał nas prześladować, – rzekł wtedy sierżant Long do Mistress Pauliny Barnett. – Doszliśmy do kresu naszych nieszczęść i nie mamy się już czego obawiać.

– Istotnie, – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett – podzielam wasze zdanie, sierżancie Long, i uważam, że szczęśliwie stało się, iż kilka miesięcy temu ominęła nas przeprawa przez pole lodowe. Opatrzność czuwała nad nami, czyniąc je niedostępne dla nas!

5 maja Jasper Hobson oznajmił towarzyszom, że wyspa Victoria przekroczyła koło Polarne. Radość z tego powodu była wielka! Dzielnym tym ludziom zdawało się, że z chwilą, gdy wyspa przekroczyła krąg ziemski, poza którym słońce nie znika całkowicie z horyzontu, powrócili oni do stron zamieszkałych.

To też owego to dnia wznoszone były toasty na cześć koła Polarnego z równym zapałem, z jakim witają Równik żeglarze przebywający go po raz pierwszy!

Od tej pory pozostawało tylko czekać na rozproszenie się pola lodowego, aby okręt mógł, swobodnie żeglując, dopłynąć do lądu!

7 maja wyspa obróciła się jeszcze o ćwierć obrotu. Przylądek Bathurst wraz z resztą lodowców. które się na nim piętrzyły, zwracał się obecnie na północ, wracając tem samem do położenia, w jakiem się znajdował, stanowiąc część półwyspu Victoria, a wyspę dosięgały promienie słoneczne stopniowo we wszystkich jej zakątkach.

8 maja stwierdzono, że wyspa, unieruchomiona, znajduje się mniej więcej o czterdzieści mil od przylądka księcia Walji. Tak więc ziemia była względnie niedaleko, a z nią nadzieja ujrzenia lądu zdawała się być pewną.

Wieczorem ucztowano, wznosząc toasty na cześć Mrs. Pauliny Barnett i porucznika.

Tejże nocy Jasper Hobson w towarzystwie tylko sierżanta Long – porucznik bowiem uprosił podróżniczkę, aby zechciała odpocząć kilka godzin, – wybrał się na pole lodowe, chcąc się przekonać, czy od strony południowej nic zaznaczy się w niem jakie możliwe przejście.

Noc była piękna. Niebo, usiane gwiazdami, błyszczało niezwykłym blaskiem, który padając na pole lodowe, odbijał się lekkiem światłem, rozświetlającem okolice.

Porucznik i sierżant, wyszedłszy z fortu o dziewiątej udali się wprost na wybrzeże, położone między portem Barnett i przylądkiem Michel.

Ale jakiż widok przedstawił się ich oczom! Nagromadzenie kryształów lodowych, chaotycznie rozrzuconych, jak gdyby morze wzburzone pod wpływem huraganu stężało nagle! A przytem najmniejszego wolnego przejścia dla żeglugi!

Wędrowcy pozostali na wybrzeżu do północy, przypatrując się niewzruszonej masie lodowej. Wreszcie, znużeni, postanowili powrócić do fortu Nadziei.

krfu_91.jpg (156567 bytes)

Nie uszli jednak stu kroków, gdy niespodziewany łoskot zatrzymał ich nagle, niby grom odzywający się w północnej części pola lodowego. Łoskot ten zwiększał się szybko, wkońcu stał się przeraźliwym. Coś niezwykłego zajść musiało nieopodal, a co najważniejsze, grunt zachwiał się pod ich stopami.

– Łoskot ten idzie od strony zwału! – rzekł sierżant Long. – Co się dzieje?

Jasper Hobson nie odpowiedział, tylko w najżywszym niepokoju pociągnął towarzysza za sobą.

– Do fortu! do fortu! – zawołał. – Może nagle kra ruszyła i będziemy mogli odjechać!

I obaj pobiegli co tchu w kierunku fortu Nadziei.

Tysiączne myśli nasuwały się im po drodze. Cóż mogło spowodować ten niezwykły łoskot? Czy mieszkańcy fortu, w tej chwili pogrążeni we śnie, zdają sobie sprawę z wypadku? Prawdopodobnie, gdyż łoskot podobny do wystrzału z dział, obudziłby nawet, używając utartego wyrażenia, nieboszczyka!

W pół godziny Jasper Hobson i sierżant Long znaleźli się w pobliżu fortu Nadziei. Ale, zanim dosięgli zagrody, ujrzeli biegnących w nieładzie swych towarzyszy, kobiety i mężczyzn, z okrzykiem rozpaczy.

Mac Nap z dzieckiem na ręku zbliżył się do Jasper Hobson’a.

– Niech pan patrzy, panie poruczniku, – rzekł, – prowadząc go do wzgórka opodal zagrody.

Jasper Hobson spojrzał.

krfu_93.jpg (179007 bytes)

Resztki zwału lodowego, który znajdował się wieczorem o dwie mile od wyspy, przesunęły się gwałtownie, spadając na wyspę. Nie było już przylądka Bathurst, a pokrywająca go masa ziemi i piasku zasypała faktorję. Dom główny i przylegające doń budynki znikły pod olbrzymią lawiną. Lodowce z przeraźliwym łoskotem piętrzyły się jedne na drugich, miażdżąc wszystko po drodze, niby pochód brył lodowych atakujących wyspę!

Okręt, stojący u podnóża przylądka Bathurst znikł, a wraz z nim ostatnia nadzieja rozbitków!

W tej chwili budynek, w którym mieścili się niedawno żołnierze, runął pod ciężarem zwalającego się nań lodowca. Nieszczęśliwi wydali okrzyk rozpaczy.

– A inni!… nasze towarzyszki!… – zawołał porucznik w najżywszej trwodze.

– Są tam! – rzekł Mac Nap, pokazując na dom zawalony piaskiem, ziemią i lodem.

Tak! pod tym złowrogim stosem znajdowała się Mrs. Paulina Barnett, a wraz z nią Madge, Kalumah, Tomasz Black, których we śnie zaskoczyła lawina!

 

 

Rozdział XVIII

Wszyscy do pracy.

 

tała się rzecz straszna! Zwał lodowy runął na wyspę! Pogrążony w morze na głębokość pięć razy większą, niż wynosiła jego wyniosłość nad poziomem wody, zwał nie mógł się oprzeć działaniu prądów podmorskich. Torując sobie drogę wśród popękanego pola lodowego, runął na wyspę, posuwając ją szybko w kierunku południowym.

Lawina dosięgła najpierw obory, psiarni i domu głównego, dzięki czemu Mac Nap i jego towarzysze mogli uniknąć niebezpieczeństwa, zbudzeni łoskotem. Niebawem i z ich budynku nie pozostało już ani śladu! Wyspa unosiła swych mieszkańców ku otchłaniom oceanu! Co się stało z Mrs. Pauliną, Madge, młodą Eskimoską, astronomem? Czy żyją jeszcze? Należało się do nich dostać za wszelką cenę i wydobyć żywych czy umarłych!

Porucznik Hobson, nie tracąc przytomności, zawołał:

– Do oskardów, do motyk! Dom był mocny. Mógł wytrzymać napór. Do roboty!

krfu_92.jpg (217879 bytes)

Narzędzia były pod ręką, ale do zagrody przystąpić nie było można. Ze szczytu gór lodowych wznoszących się na dwieście stóp nad wyspą, staczały się bryły lodowe, miażdżąc wszystko po drodze. Góry te parte nieprzezwyciężoną siłą posuwały się w głąb wyspy. Wstrząśnienie gruntu i towarzyszący mu odgłos świadczyły, że raz po raz, zapadają się te olbrzymy lodowe, grożąc wyspie pogrążeniem jej w falach oceanu. Już teraz widoczne było poniżenie się jej poziomu na tej części wybrzeża, dającego dostęp morzu, które rozlewało się szeroką falą aż do brzegów jeziora.

Położenie mieszkańców było straszne. Przez całą noc oczekiwali bezradni, nie mogąc zbliżyć się do zagrody, nie mogąc przeciwstawić się naporowi lawiny!

Wreszcie nastał dzień. Okolice przylądka Bathurst przedstawiały widok opłakany. Horyzont zasłaniała zapora lodowa. Pomimo, że chwilowo lawina zatrzymała się w swym rozpędzie, bryły lodowe staczały się gdzie niegdzie ze szczytów łamiących się lodowców. Cała ta masa zlodowaciała pogrążona głęboko w morzu parła swą podstawą wyspę, która płynęła szybko w kierunku południowym, to jest w przestworza oceanu.

Nie zauważyli tego jednak mieszkańcy fortu, zajęci wyłączną myślą ratowania swych towarzyszy zasypanych piaskiem i ziemią, a szczególnie tej dzielnej kobiety, za która wszyscy oddaliby chętnie życie w ofierze. Przystęp do zagrody był wolny w tej chwili. Nie było czasu do stracenia. Od sześciu godzin zasypani czekali wybawienia!

Jak to już powiedzieliśmy, przylądka Bathurst nie było już wcale. Pod naporem zwału, runął on na faktorję, miażdżąc najpierw okręt, następnie oborę i stajnię, a wkrótce potem dom główny. Podwórze fortu było całkiem zasypane. Z palisady nie pozostało ani słupa. Pod tem nagromadzeniem lodowców, ziemi i piasku znajdowały się nieszczęśliwe ofiary.

Porucznik Hobson, zwróciwszy się do cieśli Mac Nap’a, zagadnął go w te słowa:

– Jak myślisz, Mac Nap, czy dom wytrzymał napór lawiny?

– Sądzę, panie poruczniku, i prawie jestem tego pewny. Na szczęście wzmocniliśmy go w swoim czasie. Dach ma silną podporę, a pionowo ułożone belki między sufitem i podłogą, stanowią silne oparcie. Należy też wziąć pod uwagę, że warstwa ziemi i piasku skutecznie broni dom przed gwałtownym naporem brył lodowych.

– Niech Bóg poprze twe słowa, Mac Nap! – odpowiedział Jasper Hobson – i oby zechciał oszczędzić nam tak strasznego ciosu!

Następnie porucznik spytał Mrs. Joliffe:

– Czy w domu jest nieco żywności?

– Tak, – rzekła Mrs. Joliffe, – w spiżarni zostało trochę konserw.

– A wody?

– Jest woda i wódka.

– To dobrze, nie zginą od głodu i pragnienia. Lecz czy powietrza im nie zabraknie?

Na to cieśla nie umiał odpowiedzieć. O ile dom wytrzymał napór lawiny, brak powietrza był największem niebezpieczeństwem, które groziło nieszczęśliwym jego mieszkańcom! Ale na to zaradzić było można tylko, biorąc się jak najprędzej do wydrążenia przejścia, przez które powietrze mogło mieć dostęp do domu.

Wszyscy, kobiety i mężczyźni zabrali się do dzieła z motyką i oskardem w ręku. Mac Nap objął kierunek pracy.

Uważał on za wskazane zacząć od szczytu zwaliska. Z tego miejsca bowiem można było zrzucać bryły lodowe w stronę jeziorka. Z mniejszemi odłamami dało się to łatwo uskutecznić, większe jednak trzeba było rąbać na części, a nawet roztapiać przy pomocy silnego płomienia z drzewa żywicznego.

Dzielni ludzie nie ustawali w pracy, ale zwalisko było tak wielkie, że zdołali oni zaledwie pod wieczór oczyścić część lodowych gruzów. Nie zniechęciło to bynajmniej pracowników, zajętych wyłącznie myślą ocalenia podróżniczki i jej towarzyszy. To też przez noc całą mężczyźni nie przestawali kopać i bić oskardami, kobiety zaś podtrzymywać ognisko.

Do rana jednak upłynęło trzydzieści godzin, od kiedy mieszkańcy domu byli zasypani lawiną!

Po dotychczasowych pracach wstępnych, cieśla wziął się do wiercenia pionowej studni, która miała prowadzić do dachu domu. Studnia ta nie mogła mieć mniej nad pięćdziesiąt stóp głębokości. Wykopanie jej nie przedstawiało trudności, o ile chodziło o warstwę lodową grubości dwudziestu stóp; ale następna warstwa złożona z ziemi i piasku była niezmiernie sypka, należało więc podpierać ją podczas roboty rusztowaniem. Przygotowano tedy odpowiedniej długości belki, poczem przystąpiono do wiercenia studni. Trzech ludzi mogło oddać się wspólnie tej pracy. Zmieniając się więc często, można było posuwać się szybko naprzód.

Jak to zwykle bywa przy podobnych okolicznościach, biedni ci ludzie przechodzili kolejno od rozpaczy do nadziei i odwrotnie. Skoro natrafiali na jaką przeszkodę, która niweczyła zaczątek ich pracy, odchodzili od niej zniechęceni i tylko stanowczy głos mistrza Mac Nap’a przywracał im równowagę. Podczas gdy żołnierze zajęci byli wierceniem studni, Mrs. Raë, Mrs. Joliffe i Mrs. Mac Nap, u podnóża wzgórka czekały w milczeniu, pogrążone w modlitwie. Jedynem ich zatrudnieniem było przygotowanie pożywienia dla swych towarzyszy.

Tymczasem wiercenie studni odbywało się zwolna, gdyż warstwa lodowa okazała się niezmiernie oporna. Do wieczora zdołano zaledwie dostać się do warstwy ziemi i piasku, ukończenie więc całkowite studni przewidziane było dopiero przy końcu następnego dnia.

Pomimo że nadeszła noc, nie ustawano w pracy. W tym celu zapalono pochodnie. Dla kobiet i dziecka zbudowano naprędce domek w jednym z lodowców. Zaczął dąć południowo-zachodni wiatr, sprowadzając deszcz ulewny. Ale ani porucznik Hobson, ani jego towarzysze nie myśleli o przerwaniu pracy.

Wiercenie studni wszakże od chwili gdy dostano się do warstwy ziemi i piasku, przedstawiało ogromne trudności, gdyż ziemia zasypywała część dokonanej pracy, należało więc ustawić rodzaj rusztowania w studni, a następnie wiadrem zawieszonem na sznurze wydobywać skopaną ziemię. W tych warunkach wiercenie postępowało niezmiernie wolno; żołnierze musieli zachowywać wszelkie ostrożności, aby ich ziemia nie zasypała.

Mistrz Mac Nap kierował sam pracą, stojąc ciągle w studni i badając oskardem grubość warstwy ziemi. Ale na dach domu dotąd natrafić nie mógł.

Zresztą było to niepodobieństwem, gdyż do rana głębokość studni wynosiła zaledwie dziesięć stóp, pozostawało więc jeszcze dwadzieścia do dachu domu, o ile nie zawalił się pod naporem lawiny.

Minęło pięćdziesiąt cztery godzin od chwili, gdy zasypani zostali nieszczęśliwi mieszkańcy głównego domu.

Niejednokrotnie przychodziło na myśl porucznikowi Hobson, że nieszczęśliwe ofiary ze swej strony zechcą torować sobie wyjście. Znając przedsiębiorczy umysł Mrs. Pauliny Barnett, przypuszczał, że uczyni wszystko, co będzie w jej mocy, aby wydobyć się ze swego więzienia. Kilka narzędzi pozostało w domu, a nawet cieśla Kellet przypomniał sobie, że jego motyka została w kuchni. Więźniowie więc mogli byli wyłamać drzwi i zacząć kopać korytarz. Ale ponieważ kopać mogli tylko w kierunku poziomym, praca ich więc przedłużyłaby się nieskończenie, gdyż o ile zwalisko liczyło tylko do sześćdziesięciu stóp wysokości, ciągnęło się ono na pięćset stóp wzdłuż. Więźniowie nie mogli zdawać sobie sprawy z tego, ani też, że przed tygodniem nie byliby w stanie ukończyć swej pracy. A do tej pory żywności, wody, a przedewszystkiem powietrza zabrakłoby im niechybnie!

Jasper Hobson nasłuchiwał uważnie, czy jaki odgłos nie da się słyszeć od wnętrza, ale głuche panowało milczenie.

Tymczasem pracownicy wraz z nadejściem dnia zdwoili starań. Praca szła sprawnie dzięki ustawionemu rusztowaniu, które wstrzymywało ruchomy piasek. Kilka brył lodowych stoczyło się z góry lecz, zatrzymane w porę, nie wywołały żadnego groźnego wypadku, prócz lekkiego obrażenia, któremu uległ jeden z żołnierzy. Dzielny człowiek nie przerwał jednak swego zajęcia.

Dzień więc przeszedł spokojnie. O czwartej głębokość studni dosięgła pięćdziesięciu stóp, to jest tylu, ile według obliczenia Mac Nap’a, wynosiła głębokość zwaliska.

Tymczasem, ku wielkiemu swemu rozczarowaniu i rozpaczy, Mac Nap nie natrafił na dach domu.

Stał przez chwilę nieruchomy patrząc na swego pomocnika Sabine.

– Nic? – spytał myśliwy.

– Nic, – rzekł cieśla. – Nic. Kopmy dalej. Dach mógł ugiąć się pod naporem, lecz nie podłoga strychu. Jeżeli po wykopaniu dziesięciu stóp nie natrafimy na podłogę, to…

Mac Nap zamilkł, nie dokończywszy złowrogiej wróżby i wrócił do swej pracy.

O szóstej wieczorem wykopano dziesięć do dwunastu stóp, poczem Mac Nap zapuścił oskard. Nie natrafił jednak na żaden opór.

Cieśla, rzucając swe narzędzia, schwycił się za głowę.

krfu_94.jpg (206206 bytes)

– Nieszczęśliwi! – szepnął.

Poczem przy pomocy poprzecznych belek dotarł do otworu studni, gdzie czekali na niego porucznik Hobson i sierżant Long, w najwyższym niepokoju.

Wziąwszy ich na stronę, Mac Nap opowiedział im całą grozę położenia.

– A zatem – rzekł porucznik – dom uległ również zmażdżeniu i ci nieszczęśliwi…

– Nie, – odrzekł cieśla stanowczo – nie, dom nie został zmiażdżony, to niemożliwe wobec silnego jego podparcia!

– Więc cóż się stało? – zawołał porucznik ze łzami w oczach.

– Prawdopodobnie grunt, na którym wznosił się dom, ugiął się pod ciężarem, pogrążając go w otchłań oceanu poprzez podstawę lodową, a nieszczęśliwe ofiary…

– Utonęły! – zawołał sierżant Long.

– Tak! sierżancie! utonęły, zanim sobie mogły zdać sprawę z wypadku! Utonęły jak podróżni na tonącym okręcie!

Przez chwilę stali wszyscy trzej bez ruchu. Przypuszczenie Mac Nap’a było bliskie prawdy. Nic prostszego nad to ugięcie się gruntu pod ciężarem zwału lodowego. Dom, dzięki belkom, które go podpierały, musiał przerwać opór podstawy lodowej i zniknąć w otchłani wód.

– A więc, – rzekł porucznik Hobson, – jeżeli nie możemy ocalić ich żywych…

– Tak, – odparł Mac Nap, – to odnajdziemy przynajmniej ich ciała!

Po tych słowach Mac Nap wrócił do swej pracy. Porucznik podążył za nim.

Całą noc trwało kopanie. Podczas gdy żołnierze, zmieniając się co godzinę, nie ustawali w pracy, Mac Nap i Jasper Hobson zawiśli nad nimi na belkach.

O trzeciej zrana, oskard Kellet’a, zatrzymawszy się nagle, wydał suchy dźwięk. Mac Nap odczul raczej ten dźwięk, niż go usłyszał.

– Dotarliśmy, – zawołał żołnierz. – Ocaleni!

– Milcz i nie przerywaj pracy! – rzekł na to Jasper Hobson głosem zmienionym.

W tej chwili upłynęło siedemdziesiąt sześć godzin od zasypania domu.

Kellet i jego towarzysz powrócili do swej pracy. Głębokość studni dosięgała prawie poziomu morza, Mac Nap zatem stracił wszelką nadzieję.

Po dwudziestu minutach odkopano przedmiot, o który zawadził był oskard. Była to jedna z krokwi dachu. Mac Nap, zeskoczywszy z belki, zsunął się w głąb studni, schwycił za motykę i począł gwałtownie odrzucać łaty dachu. Po kilku chwilach wejście do domu było wolne…

W otworze zamajaczyła zaledwie dostrzegalna postać w cieniu.

Była to Kalumah!

krfu_95.jpg (201030 bytes)

– Na pomoc! na pomoc! – wymówiła słabym głosem Eskimoska.

Jasper Hobson wsunął się do wnętrza. Ogarnęło go niezwykle chłodne powietrze. Woda sięgała mu do pasa. Dach nie ugiął się był pod naporem, lecz, jak to przypuszczał Mac Nap, dom pogrążył się w warstwie lodowej, dając dostęp wodzie, która jednak nie zalała jeszcze całej wysokości strychu. A zatem jeszcze nie było wszystko stracone!

Porucznik Jasper Hobson, posuwając się wśród ciemności, natknął się na ciało bez ruchu, które pociągnął do otworu, skąd wydostali je Pond i Kellet. Był to Tomasz Black.

Następnie wydostano ciało Madge. Zapomocą sznurów wyciągnięto ciała obojga nazewnątrz studni, gdzie pod wpływem świeżego powietrza powrócili do przytomności.

W domu pozostała tylko Mrs. Paulina Barnett. Jasper Hobson, prowadzony przez Kalumah, dotarł do krańca strychu, gdzie ujrzał podróżniczkę, stojąca bez ruchu, z głową tylko wystającą ponad wodę. Zdawało się, że jest martwa.

Jasper Hobson wziął ją na ręce, zaniósł do otworu, i po chwili Mac Nap, Kalumah, porucznik i Mrs. Paulina Barnett ukazali się u wyjścia studni.

Wszyscy oczekiwali ich z rozpaczą w sercach.

Młoda Eskimoska, sama zaledwie żywa, rzuciła się na ciało podróżniczki.

Mrs. Paulina Barnett oddychała jeszcze. Serce dawało znaki życia. Świeże powietrze dobroczynnie podziałało na jej wycieńczony organizm. Po chwili otworzyła oczy.

Okrzyk radości wyrwał się z piersi jej towarzyszy, okrzyk wdzięczności sięgnął pod niebiosa i odbił się w nich hymnem dziękczynnym.

Tymczasem słońce ukazało się na horyzoncie, rzucając swe promienie w przestworza.

Mrs. Paulina Barnett, nadludzkim wysiłkiem woli, wstała, a ogarniając wzrokiem horyzont, rzekła z osobliwem brzmieniem w głosie:

– Morze! morze!

Istotnie, z obu stron horyzontu, od wschodu i zachodu, morze, oswobodzone ze swej powłoki lodowej, płynnym pierścieniem okalało wyspę ruchomą!

 

 

Rozdział XIX

Morze Berynga.

 

wał lodowy, porwany prądem podmorskim, napierał na wyspę z taką siłą, że przepłynęła ona cieśninę, nie zatrzymawszy się u jej brzegów, stąd zaś dostała się do morza Berynga, dążąc do cieplejszych wód, gdzie czekała ją niechybna zagłada!

Mrs. Paulina Barnett, oprzytomniawszy, opowiedziała w krótkich słowach dzieje swego zasypania. Tomasz Black, Madge, młoda Eskimoska usłyszeli odgłos spadającej lawiny. Rzucono się do drzwi i okien, ale wyjścia już nie było. Prawie jednocześnie usłyszano łoskot brył lodowych, spadających na faktorję.

Nie upłynęło kwadransu, gdy dom pod naporem mas lodowych zaczął się pogrążać w głąb wyspy. Podstawa lodowa pękła. Woda przedostała się do domu.

Nieszczęśliwi więźniowie, nie tracąc chwili czasu, zabrali z sobą żywność i schronili się na strych. Był to odruch instynktu samozachowawczego, gdyż o ocaleniu nie mogło być mowy! W każdym razie wiedziano, że strych wytrzyma napór lawiny, tem bardziej, że lodowce, wspierając się wzajemnie, osłaniały go przed zbytnim naciskiem.

Do strychu dochodził z góry odgłos staczających się odłamów lodu, z dołu woda podnosiła się coraz wyżej. A więc groziło im zmiażdżenie lub utonięcie.

Więźniowie musieli się schronić pod sam dach. Tam to pozostawali nieskończone godziny! Zacna młoda Eskimoska podawała wszystkim pożywienie, nie zważając na wodę zalewającą strych. Ocalenie mogło przyjść tylko z zewnątrz!

Położenie było straszne! Oddech stawał się coraz trudniejszy w ścieśnionem powietrzu, pozbawionem dostępu tlenu…

Do tortur fizycznych dołączyły się straszniejsze tortury moralne. Mrs. Paulina Barnett domyślała się, że przyczyną katastrofy był zwał lodowy, zasypujący wyspę i swym naporem przesuwający ją na południe. I dlatego pierwszemi słowami, które wymówiła, były wyrazy: „Morze! morze!”

W tej chwili jednak nie zdawano sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa. Wszyscy odczuwali tylko radość w sercu, patrząc na wyrwaną z objęć śmierci umiłowaną towarzyszkę, a wraz z nią Madge, Tomasza Black i Kalumah. Zresztą pomimo tylu ciężkich przejść, nie brakowało dotąd nikogo z towarzyszy porucznika Jasper Hobson’a.

Położenie wszakże stawało się coraz groźniejsze. Katastrofa zdawała się być nieuniknioną!

Pierwszem staraniem porucznika Hobson było sprawdzić położenie wyspy.

Pod szczątkami domu odnaleziono narzędzia astronomiczne Tomasza Black.

Niebo zasnute było chmurami, lecz od czasu do czasu zjawiało się słońce, porucznik przeto mógł dokonać potrzebnych mu pomiarów.

Okazało się, że tego to dnia, 12 maja, długość geograficzna wyspy wynosiła 168° 12’ na zachód od południka Greenwich, szerokość zaś – 63°37, to jest, sądząc z mapy, wyspa znajdowała się w zatoce Norton, miedzy przylądkiem azjatyckim Czaplin a przylądkiem amerykańskim Stephens, w odległości jednak przeszło stu mil od obu wybrzeży.

– Musimy więc wyrzec się wylądowania na stałym ladzie? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– Niezawodnie, – odrzekł porucznik – prąd unosi wyspę na pełne morze, nadzieja więc dostania się do lądu upada. Możemy tylko liczyć na okręt poławiaczy wielorybów, któryby przypadkiem znalazł się w tych stronach.

– Jeżeli nie do lądu – odezwała się podróżniczka – to może prąd skieruje nas ku jednej z wysp, licznie rozsianych po morzu Berynga?

Słaba to była nadzieja, ale nieszczęśliwi ci ludzie chwycili się jej, jak rozbitkowie chwytają się deski ratunku. Istotnie wysp nie brakowało na morzu Berynga. St. Laurent, St. Mathieu, Nouniwak, St. Paul, Georges i inne znajdowały się w okolicach, a nawet wyspa Victoria nie była zbyt oddalona od wyspy St. Laurent, okolonej licznemi wysepkami, a gdyby i to zawiodło, spodziewać się było można, że wyspa napotkawszy archipelag wysp Aleuckich, który znajduje się u południowego wyjścia morza Berynga, zatrzyma się w swym biegu.

Zapewne, wyspa St. Laurent byłaby dla nieszczęśliwych tych ludzi portem zbawienia, a jeżeli nie ona, to St. Mathieu lub jaka inna wysepka z licznego wieńca wysepek otaczających tę wyspę. Ale co do wysp Aleuckich, to były one oddalone na osiemset mil, trudno więc było przypuszczać, że do nich dotrzeć będą mogli! Wyspa Victoria zdążała szybko do coraz cieplejszych wód, które niszcząc jej podstawę lodową, pogrążą ją siłą rzeczy w otchłanie oceanu, nie mówiąc już o działaniu słońca, w tym czasie wstępującego pod znak Bliźniąt!

Obawa ta nie była płonna. W istocie, odległość, na jakiej utrzymują się lodowce w stosunku do Równika, jest zmienna. Zwykle jest ona krótsza na południowej, niż na północnej półkuli. Spotykano niekiedy lodowce w okolicach przylądka Dobrej Nadziei, to jest przy trzydziestym szóstym równoleżniku, tymczasem góry lodowe, dążące od morza Północnego, nie przechodzą nigdy czterdziestego stopnia szerokości geograficznej. Ale tajanie lodowców jest oczywiście zależne od stanu temperatury i warunków klimatycznych. O ile zima bywa ostra i długa, lodowce mogą utrzymać się nawet przy niskiej stosunkowo szerokości geograficznej, jeżeli zaś wiosna jest wczesna, dzieje się przeciwnie.

Otóż w owym to roku 1861, wiosna była wczesna, wyspa Victoria zatem zagrożona była zniweczeniem swej podstawy lodowej. Wody morskie straciły już swą barwę błękitną, którą zachowują w pobliżu gór lodowych, jak to był zauważył żeglarz Hudson – nabrały natomiast barwy zielonej. Należało więc być przygotowanym w każdej chwili na katastrofę.

Jasper Hobson, chcąc uprzedzić niebezpieczeństwo, kazał zbudować tratwę, na której pomieścićby się mogła cała załoga. Mac Nap wybrał do tego odpowiednie drzewo, aby tratwa utrzymać się mogła ze swym ciężarem na powierzchni wody w chwili, gdy wyspa pogrążać się zacznie.

Zanim jednak wzięto się do tej budowy, odkopano dom dla żołnierzy, który miał odtąd służyć schronieniem dla wszystkich mieszkańców faktorji.

Wydostano również ze szczątków głównego domu niektóre przedmioty, mniej lub więcej użyteczne, jak narzędzia, broń, pościel, kilka sprzętów, pompy do wentylacji, rezerwowary z powietrzem itp.

Nazajutrz, 13 maja, stwierdzono, że wyspa Victoria oddaliła się od wyspy St. Laurent na wschód, że zatem wszelka nadzieja wylądowania na tej wyspie spełzła na niczem. Pozostawały więc tylko wyspy Aleuckie, ciągnące się jak rozległe półkole na przestrzeni kilku stopni geograficznych, ale czyż podobieństwem było je dosięgnąć? Wprawdzie wyspę unosił prąd z niezmierną szybkością, lecz czyż nie było prawdopodobną rzeczą, że z chwilą gdy góry lodowe dla jakiejkolwiek przyczyny oderwą się od wyspy, lub też rozpłyną się, wyspa zmniejszy szybkość swego biegu?

Porucznik Hobson, Mrs. Paulina Barnett, sierżant Long i cieśla Mac Nap rozmawiali często o tem i po wielu rozważaniach przyszli do wniosku, że wyspa w żaden sposób dopłynąć nie może do wysp Aleuckich, czy to dlatego, że bieg jej zmniejszy się, czy że znajdzie się poza obrębem prądu Berynga, czy wreszcie, że pod wpływem podwójnego działania słońca i wody pogrąży się w otchłaniach oceanu.

14 maja Mac Nap i jego pomocnicy rozpoczęli budowę tratwy. Głównem ich zadaniem było zbudo­wać tratwę w ten sposób, ażeby mogła się unieść jak najwyżej ponad poziom fal, a tem samem ustrzec się od zalewu. Nie było to rzeczą łatwą, ale zapał pracowników nie cofnąłby się przed największą trudnością. Kowal Raë znalazł na szczęście w szczątkach składu, przylegającego do obecnego ich domu, wielką ilość kołków żelaznych przywiezionych z fortu Reliance potrzebnych do silnego spojenia różnych części stanowiących szkielet tratwy.

Należy wspomnieć o miejscu, w którem tratwa miała się budować. Pomysł to był porucznika Hobson’a. Zamiast na ziemi, cieśla Mac Nap układał belki i słupki na powierzchni jeziorka. Każdą część tratwy odpowiednio przygotowaną spuszczano pojedynczo na powierzchnię jeziorka, gdzie z łatwością można ją było dopasować. Sposób ten dostarczał podwójnej korzyści: 1) cieśla mógł przekonać się natychmiast o lekkości i równowadze tratwy, 2) skoro podstawa lodowa wyspy topnieć zacznie, tratwa będzie już na wodzie i uniknie wstrząśnień, których doznaćby mogła pod wpływem zmiany poziomu wyspy. Były to rzeczy tak ważne, że liczyć się z niemi należało.

krfu_96.jpg (164508 bytes)

Podczas gdy Mac Nap zajęty był budową tratwy, porucznik Hobson sam lub w towarzystwie Mrs. Pauliny Barnett zwiedzał wybrzeże wyspy. Badał on stan morza i coraz to większe wgłębienia, które rysowały się na wybrzeżu pod wpływem zalewających je coraz bardziej fal. Wzrok jego błądził po horyzoncie, na którym nie było już śladu gór lodowych. Napróżno szukał na nim, jak wszyscy rozbitkowie, tego okrętu „który nie ukazuje się nigdy!” Pustkę oceanu przerywało tylko przejście kilku wielorybów, odwiedzających te wody zielone, w których znajdują mirjady mikroskopijnych zwierzątek, stanowiących jedyne ich pożywienie, lub też kilka drzew, które uniosły z cieplejszych krain prądy morskie.

Pewnego dnia, 16 maja, Mrs. Paulina Barnett i Madge przechadzały się w okolicach przylądka Bathurst i dawnego portu. Pogoda była piękna, powietrze ciepłe, śniegu ani śladu, tylko sterczące w północnej stronie wyspy resztki zwału lodowego przypominały swym widokiem krainę polarną. Z tych brył lodowych wszakże zaczynały się sączyć strumienie, świadczące o powolnem ich tajaniu pod wpływem słońca, które niebawem zniweczyć je miało.

Widok wyspy Victoria wart był podziwu! Wiosna okazała się dla niej niezwykle hojna w tym pamiętnym roku. Bujna roślinność pokrywała ziemię. Mchy, małe kwiatki, zasiewy Mrs. Joliffe rozwijały się z szybkością niebywałą. Cała moc ożywcza ziemi, zdala od stron podbiegunowych, objęła swe panowanie, znacząc swą siłę nietylko obfitością roślin, lecz żywem ich ubarwieniem. Nie były to już nikłe odcienia, lecz ciepły koloryt odpowiadający blaskowi słońca. Na drzewach widniała ciemna zieleń, pączki nabrzmiałe ciepłemi sokami rozchylały swe listki, temperatura bowiem dochodziła do sześćdziesięciu ośmiu stopni Fahrenheit’a (+ 20 Cels.). Przyroda stref północnych przeobrażała się na szerokości geograficznej równającej się szerokości Chrystjanji lub Sztokholmu, to jest słynnych ze swej roślinności krain stref umiarkowanych.

Atoli Mrs. Paulina Barnett nie podziwiała tej zmiany. Czyż przez to wyspa stawała się bardziej pewną i bardziej zbliżoną do stałego lądu? Nie. Przeczucie bliskiej katastrofy zawładnęło całą dusza podróżniczki. Instynkt samozachowawczy odezwał się w niej tak silnie, jak w tych zwierzętach, które setkami garnęły się do faktorji, czując niebezpieczeństwo, grożące im niechybnie. Nawet wilki stały się mniej dzikie i z ufnością zbliżały się do swych dawnych wrogów, oddając się im jakby w opiekę. Szukały one ratunku u ludzi w chwili, gdy ludzie ci byli bezsilni. Był to jak gdyby hołd oddany wyższości ludzkiej wtedy właśnie, gdy wyższość ta była bez znaczenia.

Nic! Mrs. Paulina Barnett nie podziwiała piękna wyspy. Wzrok jej zawisł na tem morzu nieskończonem, którego jedynem tłem było sklepienie niebieskie.

– Biedna Madge, – rzekła, – z mojej to przyczyny czeka cię nieszczęście. Ty, która byłaś mi tak wierna, doczekałaś się tak okrutnego losu! Czy przebaczysz mi?

– Jednej rzeczynie przebaczyłabym ci, moja córko, – odrzekła Madge,– to jest śmierci daleko od ciebie!

– Madge! Madge! – zawołała podróżniczka, – gdyby śmierć moja ocalić mogła nieszczęśliwych mych towarzyszy, poświęciłabym życie bez wahania!

– Córko moja, – odezwała się Madge, – czy zwątpiłaś zupełnie?

– Zupełnie!… – szepnęła Mrs. Paulina Barnett, tuląc się w objęcia towarzyszki.

Uczucie kobiece wzięło przewagę nad jej męskim umysłem, atoli czyż dziwić się można tej chwili słabości w tak ciężkich okolicznościach?

krfu_97.jpg (170347 bytes)

Mrs. Paulina Barnett szlochała! Łzy strumieniem płynęły z jej oczu!

Madge pocieszała ją pieszczotą i pocałunkami.

– Madge! Madge! – rzekła podróżniczka, podnosząc głowę – nie mów im, że płakałam!

– Nie powiem, – uspokajała ją Madge. – Zresztą, nawet gdybym powiedziała, nie uwierzyliby mi. Jest to chwila słabości! Oddal ją od siebie, ty, duszo nas wszystkich tutaj! Bądź silna i ufaj!

– Więc ty ufasz jeszcze? – zawołała Mrs. Paulina Barnett, patrząc z podziwem na towarzyszkę.

– Ja ufam zawsze! – odrzekła Madge spokojnie.

A jednak, czy można było zachować bodaj iskierkę nadziei, gdy w kilku dni później wyspa Victoria, minąwszy grupę wysp St. Mathieu, pozostawiła za sobą ostatnią ziemię, do której dopłynąćby mogła!

 

 

Rozdział XX

Na pełnem morzu.

 

yspa Victoria znajdowała się obecnie na najrozleglejszej części morza Berynga, o sześćset mil od wysp Aleuckich, a o dwieście mil od wschodniego wybrzeża lądu. Płynęła ona z równą zawsze szybkością. W każdym razie, nie zwalniając swego biegu, dotrzeć będzie mogła do lądu nie prędzej jak za trzy tygodnie.

Przetrwa li ona tę długą podróż wobec zmniejszającej się ciągle podstawy lądowej wystawionej na działanie ciepłych wód morskich, których średnia temperatura wynosiła pięćdziesiąt stopni Fahrenheit’a (+10° Cels.)?

krfu_98.jpg (178756 bytes)

Porucznik Hobson naglił z budową tratwy. Dolna jej część stała już na jeziorku. Mac Nap dokładał wszelkich starań, aby zapewnić trwałość budowli która miała ich doprowadzić do wysp Aleuckich, o ile szczęśliwym trafem nie spotkanoby jakiego okrętu poławiaczy wielorybów.

Tymczasem wyspa nie wykazywała znaczniejszej zmiany w swym zewnętrznym kształcie. Pomimo to zwiedzano ją z wielką ostrożnością, nie było bowiem wykluczone, że nastąpić może niespodziewane jej rozerwanie, które rozdzieliłoby oddalonych od reszty towarzyszy.

Szczelina, która się była otworzyła w pobliżu przylądka Michel i następnie zamknęła pod wpływem mrozu, obecnie zjawiła się na nowo, ciągnąc się na przestrzeni mili w głąb wyspy aż do dawnego łożyska rzeczki. Obawiano się nawet, ażeby nie posunęła się wzdłuż tego łożyska, już i tak wgłębionego znacznie w podstawę lodową. Gdyby się to stało, zniknęłaby część wyspy, znajdująca się między przylądkiem Michel a portem Barnett, czyli przestrzeń kilku mil kwadratowych, gdyż wystarczyłoby silniejsze falowanie morza, aby oderwać tak ważną część wyspy.

Tymczasem w kilku miejscach zbadano grubość podstawy lodowej. Okazało się, że najwytrzymalszą jest ona w okolicach przylądka Bathurst, pod dawną faktorją, co było okolicznością bardzo szczęśliwą. Badając codziennie warstwę lodową, przekonano się, że zmniejsza się ona wciąż, aczkolwiek powoli. Wobec tego, trudno było spodziewać się, aby lód wytrzymał trzy tygodnie, tem bardziej, że wyspę unosił prąd coraz bardziej rozgrzany promieniami słonecznemi.

Od 19 do 25 maja trwała wciąż niepogoda. Zerwała się nawet dość gwałtowna burza z błyskawicami i piorunami. Fale morskie miotane wiatrem północnym zalewały wybrzeże wyspy. Rozkołysane morze kilkakrotnie nawet wstrząsnęło jej posadą. Mieszkańcy zaniepokojeni przygotowywali się do odjazdu na tratwie, prawie już wykończonej. Zaopatrzono ją nawet w nieco żywności i wody na wszelki wypadek.

Podczas tej nawałnicy deszcz spadł obficie ciepłemi, wielkiemi kroplami, które wsączywszy się w ziemię, dostawały się do warstwy lodowej, niszcząc jej trwałość. Na zboczach kilku pagórków ziemia, poryta, odsłoniła białą, zlodowaciałą skorupę. Zasypywano czem prędzej te otwory, aby ustrzec lód od bezpośredniego działania promieni słonecznych.

Burza poczyniła też niepowetowane szkody na lesistych wzgórkach okalających zachodnią część jeziorka. Ziemia, podmyta gwałtowną ulewą, zsunęła się z korzeni drzew, które, pozbawione oparcia, padły w wielkiej liczbie. W ciągu jednej nocy zmienił się wygląd wyspy w okolicach portu Barnett i jeziorka. Ocalało zaledwie kilka kęp brzóz i jodeł. Wszystko to świadczyło o destrukcyjnej pracy natury, przeciwko której moc ludzka była bezsilna. Porucznik Hobson, Mrs. Paulina Barnett, sierżant, czuli, że wyspa znika powoli, jeden tylko Tomasz Black, milczący, ponury, zdawał się nie być z tego świata.

23 maja, z rana, myśliwy Sabine, nie zważając na gęstą mgłę i, nawałnicę, wyszedł z mieszkania. Niespodziewanie wpadł w szczelinę pełną wody, która się otworzyła w nocy na miejscu, gdzie dawniej stał główny dom faktorji.

Dotąd dom ten, w trzech czwartych pogrążony w warstwie lodowej, zdawał się utrzymywać w swem nowem położeniu. Ale, prawdopodobnie, kołysanie morza wytrąciło go z równowagi, zapadł się wlec wraz z ziemią i piaskiem, któremi był zasypany, ustępując miejsca zalewającym go wodom.

krfu_99.jpg (157730 bytes)

Towarzysze myśliwego, usłyszawszy wołanie, przybiegli mu na pomoc w porę, gdyż tonąć zaczął.

Wkrótce potem spostrzeżono pływające po morzu belki i deski domu, niby szczątki zatopionego okrętu. Była to ostatnia szkoda, którą burza wyrządziła wyspie, ale szkoda tak znaczna, że mogła przyśpieszyć zagładę wyspy, woda bowiem, dostawszy się do jej wnętrza, musiała niechybnie podważać jej i tak kruchą podstawę.

25 maja wiatr zmienił kierunek na północno-wschodni, deszcz przestał padać, fale były mniej gwałtowne. Noc przeszła spokojnie, a nad ranem zjawiło się słońce, Jasper Hobson mógł więc dokonać pomiaru położenia wyspy, z którego dowiedział się, że wyspa znajduje się pod 56°,13’ szerokości i 170°,23’ długości geograficznej.

Wyspa zatem płynęła z niezmierną szybkością, od chwili bowiem gdy opuściła swe nieruchome stanowisko w cieśninie Berynga, dwa miesiące temu, przepłynęła ona około ośmiuset mil.

Niezwykła ta szybkość wzbudziła iskierkę nadziei w poruczniku.

– Drodzy przyjaciele, – rzekł, pokazując towarzyszom na mapie morze Berynga. – Czy widzicie wyspy Aleuckie? Są one obecnie oddalone od nas o dwieście mil! W przeciągu ośmiu dni będziemy mogli dotrzeć do nich!

– Osiem dni! – odezwał się sierżant Long, potrząsając głową, – osiem dni, to bardzo długo!

– Dodam, – rzekł porucznik, że gdyby wyspa była utrzymała się na sześćdziesiątym południku, byłaby już na tym samym równoleżniku, co wyspy. Ale widoczną jest rzeczą, że płynie w kierunku południowo-zachodnim, w którym zbacza prąd Berynga.

Uwaga ta była słuszna. Prąd unosił wyspę zdala od lądu, a może nawet zdala od wysp Aleuckich, sięgających tylko do siedemdziesiątego południka.

Mrs. Paulina Barnett spoglądała na mapę w milczeniu. Nie odrywała wzroku od tego punktu, zaznaczonego ołówkiem, który wskazywał położenie wyspy. Na tej rozległej mapie punkt ten był pyłkiem wobec obszaru morza. Uprzytomniła sobie całą drogę przebiegu wyspy, tę drogę, którą ręka losu, a raczej niezmienne prawo prądów prowadziło wśród tylu wysp, zdala od dwu lądów, do przestworzy oceanu Spokojnego!

Wreszcie ocknąwszy się ze swych smutnych myśli, rzekła:

– Czyżby nie można było nadać tej wyspie odpowiedniego kierunku? Osiem dni jeszcze tej samej szybkości, a moglibyśmy dopłynąć do wysp Aleuckich!

– Osiem tych dni, to wola Boża! – odpowiedział porucznik Hobson poważnie. – Niewiadome, jak Bóg zechce niemi rozporządzić. W każdym razie, mówię pani szczerze, On jeden wyratować nas może.

– I ja tak sądzę, panie Hobson, – rzekła Mrs. Paulina Barnett, – ale Bóg żąda naszego współdziałania. Czy nie zaniedbaliśmy niczego dla naszego ocalenia?

Jasper Hobson potrząsnął głową. Dla niego jedynym ratunkiem była tratwa, ale nie wiedział, czy należało przenieść się na nią natychmiast, zaopatrzyć się w jakikolwiek żagiel z prześcieradeł lub koców i popłynąć ku najbliższemu wyrzeżu, czy też czekać na wyspie na dalsze wypadki.

Po naradzeniu się z cieślą Mac Nap, kowalem Raë i myśliwymi Marbre i Sabine, Jasper Hobson postanowił użyć tratwy w razie ostatecznym. W istocie tratwa mogła przedstawiać ostatnią tylko ucieczkę, gdyż, będąc narażona na kołysanie fal, mogła nie wytrzymać ich naporu, a przytem szybkość z jakąby płynęła, nie mogła się porównać z szybkością wyspy, popychanej lodowcami ku południu. Co zaś do wiatru, to dmąc przeważnie ze wschodu, odrzucałby ją raczej od lądu, niż doń przybliżał.

Nie pozostawało więc nic innego, jak czekać cierpliwie, zważywszy, że wyspa płynęła z równą wciąż szybkością w stronę wysp Aleuckich. Dopiero w pobliżu tej grupy wysp można było pomyśleć o tratwie.

A zatem za osiem dni miały się rozstrzygnąć losy nieszczęśliwych mieszkańców wyspy. Albo wyspa dążyć będzie z tą samą szybkością co dotąd w kierunku południowym i zatrzyma się przy archipelagu Aleuckim, albo uniesiona na południo-zachód do oceanu Spokojnego, znajdzie w nim niechybną zagładę.

Tymczasem nowy wypadek zwiększył niepokój znękanych mieszkańców wyspy. Szybkość jej biegu, która zdawała się być ich deską zbawienia, miała niebawem ulec zmianie.

Z 26 na 27 wyspa Victoria zmieniła jeszcze raz swe położenie, obracając się do półobrotu. Góry lodowe, graniczące z nią od północy, znalazły się wskutek tego obrotu na południu.

Z rana rozbitkowie – czyż można nazwać ich inaczej? – ujrzeli wschodzące słońce od strony przylądka Eskimos, zamiast od strony portu Barnett.

Lodowce, wprawdzie zmniejszone przez działanie wiosennego słońca, były jeszcze na tyle znaczne, że wpływały na szybkość biegu wyspy.

Czy wraz ze zmianą położenia gór lodowych, nie należało przypuszczać, że oddzielą się one od wyspy, nie będąc z nią ściśle związane?

Nowe nieszczęście zawisło nad biednymi rozbitkami, nieszczęście, którego przeczucie wyraziło się w rozpaczliwych słowach żołnierza Kellet’a:

– Do wieczora stracimy naszą śrubę!

Kellet chciał przez to powiedzieć, że góry lodowe, znalazłszy się obecnie przed wyspą, nie omieszkają w krótkim czasie oddzielić się od niej. Istotnie, one to, znajdując się z północnej, strony wyspy, wpływały na jej szybkość, gdyż podwodna ich masa przewyższała kilkakrotnie ich wysokość nad poziomem morza. W ten sposób pogrążone w prądzie podmorskim udzielały wyspie szybkości, z jaką popychane były same przez prąd, szybkości, którejby wyspa mieć nie mogła, z powodu swego małego zanurzenia.

Tak! żołnierz Kellet miał słuszność. Wyspa była podobną do okrętu pozbawionego masztu i śruby.

Na słowa Kellet’a nie odpowiedział nikt. Tylko w kwadrans później szczyty gór lodowych runęły z hałasem, poczem porwane prądem odpływały od wyspy na południe, podczas gdy wyspa pozostała wtyle.

Poprzednia częśćNastępna cześć