Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

 

 

Juliusz Verne

 

Tajemniczy rybak

 

 

(Rozdział VI-X)

 

Przełożyła Maria Gąsiorowska

Ilustracje George'a Rouxa

Wydawnictwo M. Arcta, 1911

 

dujpi_00.jpg (37663 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział VI

Niebieskie oczy.

 

ragosz, wysiadłszy z łodzi, skierował się do dzielnicy śródmieścia. Znał dobrze Ratyzbonę i bez wahania zapuścił się w ciche ulice, na których wznosiły się jasne średniowieczne, dziesięciopiętrowe baszty, ulice miasta niegdyś uczęszczanego, a teraz opustoszałego, którego ludność wynosi zaledwie dwadzieścia sześć tysięcy.

Dragosz nie myślał bynajmniej zwiedzać miasta, jak przypuszczał Ilia. Minął, nie zwracając uwagi, katedrę o niedokończonych wieżycach; nie spojrzał nawet na pałac książąt Thurn i Taxis, na gotycką jego kaplicę i osobliwy zbiór fajek, który się znajduje w starożytnym klasztorze przy kaplicy; nie rzucił okiem na ratusz, w którym odbywały się sejmy Rzeszy, i bez pomocy przewodnika poszedł na pocztę, gdzie czekały na niego listy, pod umówionemi cyframi. Gdy je czytał, twarz jego nie zdradziła najlżejszego wrażenia. Już wychodził z biura pocztowego, kiedy w samych drzwiach zaczepił go człowiek pospolitej powierzchowności.

Dragosz dał mu znak nakazujący milczenie i obaj wyszli na plac sąsiedni, pusty zupełnie o tej porze.

– Czemu nie czekałeś na mnie na wybrzeżu? – zapytał Dragosz, upewniwszy się, że niema w pobliżu niedyskretnych słuchaczów.

– Obawiałem się rozminąć – odrzekł przybysz. – A wiedziałem napewno, że na poczcie…

– Jesteś zresztą, a to najważniejsze – przerwał mu Dragosz. – Nic nowego?

– Nic.

– Żadnego wypadku napaści w tych stronach?

– Ani w tych stronach, ani nigdzie, wzdłuż całego Dunaju.

– Jak dawne masz wiadomości?

– Dwie godziny temu dostałem telegram z centralnego biura w Budapeszcie «Spokój na całej linji».

Dragosz namyślał się chwilę.

– Pójdziesz do biura policji w mojem imieniu. Podasz swoje nazwisko, – Fryderyk Ulman – i poprosisz by cię zawiadomiono, w razie gdyby co zaszło. Potem pojedziesz do Wiednia.

– A nasi ludzie?

– Ja się nimi zajmę, zobaczę się z nimi w przejeździe. Z tobą spotkam się w Wiedniu, od dziś za tydzień.

– Więc pan zostawi rzekę w górze bez dozoru? – zapytał Ulman.

– Miejscowa policja wystarczy – odrzekł Dragosz. – Przybędziemy w razie najmniejszego niepokoju. Nigdy zresztą dotąd nie zdarzyło się nic powyżej Wiednia, który podlega naszej władzy. Nie tacy oni głupi, ci poczciwcy, żeby działać tak daleko od swoich podstaw.

– Od podstaw? – powtórzył Ulman. – Czy pan ma jakie szczegółowe wiadomości?

– Mam w każdym razie pewne poszlaki.

– A mianowicie?

– Zbytek ciekawości! – odrzekł Dragosz. – W każdym razie, przepowiadam ci, że nasza robota zacznie się między Wiedniem a Budapesztem.

– Dlaczego tam, a nie gdzieindziej?

– Bo tam spełnili ostatnią zbrodnię. Pamiętasz tego kolonistę, którego «przypiekali» i którego policja znalazła z opalonemi do kolan nogami?

– A zatem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zaczną teraz w innej stronie – dowodził Ulman.

– Bo?

– Bo pomyślą, że tamta okolica jest pilniej strzeżona niż inne. Pójdą próbować szczęścia gdzieindziej. Dotąd zawsze tak robili, nigdy dwa razy w tem samem miejscu.

– Rozumowali jak głupcy, a ty ich teraz naśladujesz –zrobił spokojnie uwagę Dragosz.– A ja właśnie liczę na co innego. Dzienniki rozgłosiły, że opuściliśmy górny Dunaj, sądząc że złoczyńcy nie ośmielą się już tam powrócić, i że ja wyjechałem do południowych Węgier. Wiesz dobrze, że w tem niema ani słowa prawdy, ale możesz być pewny, że te wiadomości, ogłaszane z pewnym celem, zwróciły uwagę interesowanych.

– Zatem, pan przypuszcza?…

– Że zbrodniarze nie pójdą do południowych Węgier, rzucić się wilkom w paszczę.

– Dunaj jest długi – zrobił uwagę Ulman. – Płynie przez Serbję, Rumunję, państwo tureckie…

     A wojna? Tam nie mają oni pola. Zresztą przekonamy się wkrótce sami.

Dragosz umilkł i zamyślił się.

– Czy moje rozkazy wykonano ściśle?

– Jak najściślej.

– Nadzór nad rzeką trwa?

– Dniem i nocą.

– I nie zauważono nic podejrzanego?

– Nic a nic. Wszystkie łodzie, wszystkie berlinki, mają w porządku swoje dokumenty. Muszę przytem dodać, że ta kontrola wywołuje ogólne szemranie. Załogi statków protestują, i według mego zdania mają słuszność. Łodzie i berlinki nie mają nic wspólnego z tem, czego poszukujemy. Zbrodnie spełniane są nie na wodzie.

Dragosz zmarszczył brwi i rzekł oschle:

– Ale ja przywiązuję wielką wagę do rewizji wszystkich statków na Dunaju, nawet najmniejszych. Powiem ci jeszcze i to, że nie lubię uwag.

Ulman skłonił się. Dragosz po namyśle dodał:

– Nie wiem jeszcze, jak zrobię, może zatrzymam się w Wiedniu, może popłynę aż do Belgradu,… Nie wiem… Ale zależy mi na tem, by nie zrywać łączności z wami, przesyłaj mi wiadomości za pośrednictwem ludzi rozstawionych między Ratyzboną a Wiedniem.

– Dobrze – odrzekł Ulman. – A ja? Kiedy się z panem zobaczę?

– W Wiedniu, za tydzień, tak, jak ci już mówiłem.

Dragosz zamyślił się przez chwilę i rzekł na zakończenie:

– Możesz już odejść. Nie zapomnij wstąpić do biura policji i jedź pierwszym pociągiem.

Ulman już odchodził, lecz Dragosz przywołał go do siebie.

– Czy słyszałeś co o niejakim Bruszu – Ilii Bruszu? – zapytał.

– O tym rybaku, który postanowił przepłynąć cały Dunaj, łowiąc po drodze ryby?

dujpi_10.jpg (123799 bytes)

– Tak. Otóż, jeżeli mnie z nim zobaczysz, udaj, że mnie nie znasz.

Rozeszli się. Ulman poszedł do policji, Dragosz do hotelu pod «Złotym krzyżem» na obiad.

Kilkunastu gości siedziało już przy stołach, kiedy Dragosz wszedł do sali i usiadł. Zajadał z wielkim apetytem, lecz do rozmowy się nie mieszał. Słuchał jak człowiek przyzwyczajony słuchać uważnie, co mówią naokoło niego. Usłyszał też wyraźnie, jak jeden z biesiadników zapytał swego sąsiada.

– No i cóż ta sławna banda rozbójników? Niema o niej wiadomości?

– Ani o niej, ani o tym znakomitym Ilii Bruszu – odrzekł zapytany. – Spodziewaliśmy się jego przejazdu przez Ratyzbonę, ale o nim niema dotąd żadnej wiadomości.

– To dziwne.

– A może ten Brusz i dowódca bandy, to jeden i ten sam człowiek?

– Chyba żartujesz?

– Bynajmniej, Któż może zaręczyć, że tak nie jest?

Dragosz spojrzał na rozmawiających. Poraz drugi już to samo przypuszczenie obiło się o jego uszy. Ale wzruszył tylko nieznacznie ramionami i kończył obiad w milczeniu. Uważał to wszystko za żarty. Zresztą, ci co rozmawiali, nieosobliwe mieli wiadomości. Nie wiedzieli nawet o przybyciu Ilii do miasta.

Skończywszy obiad, Dragosz wrócił na wybrzeże. Po drodze przystanął na starym kamiennym moście, który łączy Ratyzbonę z przedmieściem i przyglądał się rzece, na której jeszcze przesuwały się statki, korzystając z resztek dziennego światła.

Stał zamyślony, gdy nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:

– Zdaje się, że ten widok podoba się panu, panie Jeger.

Dragosz odwrócił się i zobaczył Ilię, który patrzył na niego uśmiechnięty.

– Tak, – odpowiedział Dragosz – ruch na rzece jest ciekawy, nie mogę mu się napa trzyć.

– No! Jeszcze więcej się pan zaciekawi, gdy popłyniemy w dół rzeki – odrzekł Ilia. – Zobaczy pan Żelazne Wrota! Czy pan był tam kiedy?

– Nigdy – powiedział Dragosz.

– Trzeba to widzieć! – zawołał Ilia z zapałem. – Jeżeli niema na świecie piękniejszej rzeki od Dunaju, to na Dunaju niema piękniejszego miejsca od Wrót Żelaznych!

Ściemniło się już zupełnie. Zegarek Ilii wskazywał dziewiątą.

– Byłem na dole w łodzi, kiedym pana zobaczył na moście – powiedział Ilia. – Przyszedłem tu przypomnieć, że mamy wypłynąć jutro bardzo rano i że trzeba wcześnie iść spać.

– Jestem gotów, panie Brusz – odrzekł Jeger ochoczo.

Schodzili do rzeki, gdy Jeger zapytał w drodze:

– A cóż nasze ryby? Czyś pan zadowolony ze sprzedaży?

– Zachwycony nawet, panie Jeger! Mam czterdzieści jeden guldenów dla pana.

– Czyli z poprzedniemi razem sześćdziesiąt osiem, a dopłynęliśmy dopiero do Ratyzbony. No! no! panie Brusz, interes zapowiada się wcale nieźle!

– I ja zaczynam to przypuszczać – roześmiał się Ilia.

W kwadrans potem spali już oba w kajucie, a nazajutrz o wschodzie słońca łódź była już o pięć kilometrów od Ratyzbony.

Od tego miasta, w dół rzeki, brzegi jej zaczynają przybierać zupełnie odrębny charakter.

Na prawym brzegu rozciągają się niezmierzone równiny, żyzne i urodzajne, zasiane folwarkami i wioskami, a na lewym brzegu, czernią się wielkie lasy i podnoszą wzgórza, które dalej łączą się z Czeskim Lasem. Podróż od Ratyzbony do Wiednia jest długa, gdy się płynie zakrętami Dunaju. Ale na tej przestrzeni, wynoszącej blizko czterysta siedemdziesiąt pięć kilometrów, mało jest miast znaczniejszych. Pierwszem jest Straubing, gdzie łódź zatrzymała się wieczorem osiemnastego sierpnia; potem Passawa, gdzie zawinęła dwudziestego sierpnia i Linc, które minęła w ciągu dnia następnego. Oprócz tych miast, z których dwa ostatnie mają pewne znaczenie strategiczne, spotyka się już tylko małe mieściny.

Za Straubingiem koryto Dunaju zwęża się coraz więcej, a na prawym brzegu zaczynają się rysować Alpy Retyckie.

dujpi_11.jpg (54125 bytes)

W Passawie, położonej przy zbiegu trzech rzek: Dunaju, Innu i Ilsu – kończy się państwo niemieckie; na prawym brzegu zaczyna się Austrja, zaraz za miastem, a na brzegu lewym, dopiero o kilka kilometrów dalej, tam gdzie wpada do Dunaju Dodelsbach, jest granica austrjacka i kraniec państwa bawarskiego. Łożysko rzeki zwęża się w dolinie, mającej około dwustu metrów szerokości, którą Dunaj płynie już do samego Wiednia, to rozlewając się na podobieństwo jeziora, zasypanego mnóstwem wysepek, to ścieśniając się wązkiem korytem między skalistemi ścianami, gdzie burzliwe wody rzeki toczą się z hukiem i szumem.

Ilia nie zwracał uwagi na ciągłą zmianę pięknych krajobrazów, zajęty wyłącznie przyśpieszaniem biegu łodzi, wiosłując ze wszystkich sił. Trudność kierowania łodzią pochłaniała jego uwagę, bo oprócz piasczystych mielizn, zwykłych na Dunaju, miał do zwalczenia i ważniejsze przeszkody. Przed Passawą musiał stawić czoło gwałtownym prądom, a o sto pięćdziesiąt kilometrów poniżej, poza miasteczkiem Grin, jednem z najnędzniejszych w Wyższej Austrji, jeszcze większemu niebezpieczeństwu.

Tam dolina Dunaju zamienia się w ciasny wąwóz o stromych ścianach, między któremi kotłują się spienione fale. Dawniej liczne podwodne skały groziły niebezpieczeństwem przepływającym statkom, które często odnosiły tu znaczne uszkodzenia, ale po wysadzeniu minami najgroźniejszych raf, ciągnących się od jednego brzegu do drugiego, niebezpieczeństwo znikło; gwałtowność nurtu uspokoiła się, wiry nie wciągają już statków i wypadki są rzadsze. Lecz mimo to trzeba jeszcze zachowywać pewną ostrożność, przeprowadzając tamtędy i większe statki i mniejsze łodzie.

Ale to wszystko nie stanowiło żadnej trudności dla Ilii. Przemykał się z prądem, omijał piasczyste ławice, panował nad wirami ze zdumiewającą zręcznością. Dragosz go podziwiał, ale niemniej dziwował się, że zwyczajny amator rybołówstwa zna tak dokładnie Dunaj i jego zdradzieckie miejsca.

Lecz jeżeli Dragosza dziwił Ilia, niemniej Dragosz zdumiewał Ilię. Rybak podziwiał rozległe stosunki swego pasażera. W jakiejkolwiek miejscowości, choćby najnędzniejszej, zatrzymali się na nocleg, wszędzie pan Jeger znalazł znajomych. Zaledwie barka zarzuciła kotwicę, wyskakiwał na ląd, gdzie go zawsze witał ktoś znajomy. Rozmowa nigdy nie trwała długo. Zamieniwszy zaledwie kilka słów, znajomi odchodzili, a Jeger wracał do łodzi.

Ilia nie mógł już dłużej wytrzymać i zapytał:

– Panie Jeger! Pan ma, jak widzę, znajomych wszędzie!…

– Istotnie – potwierdził zapytany. – A to dlatego, że często podróżowałem w tych stronach.

– Dla przyjemności?

– Nie, panie Brusz. Jeździłem w interesach pewnego domu handlowego z Budapesztu, a w takich podróżach nietylko zwiedza się kraj, ale i zawiera dużo znajomości… – objaśnił spokojnie Jeger.

Tak upłynęła podróż od osiemnastego do dwudziestego czwartego sierpnia, kiedy po nocy spędzonej w pustkowiu, zdala od wsi, poniżej miasteczka Tulen, Ilia wypłynął przed świtem. Ale ten dzień nie miał się skończyć tak jak poprzednie. Wieczorem łódź powinna była stanąć w Wiedniu, i poraz pierwszy od tygodnia Ilia zabrał się do łowienia ryb, nie chcąc sprawić zawodu tym, którzy go oczekują w stolicy, bo zawiadomieni już byli o jego przyjeździe za pośrednictwem dzienników.

Musiał pamiętać o interesach Jegera i dlatego zostawił sobie na ten ostatni dzień tylko trzydzieści kilometrów do przebycia, ażeby dojechać do Wiednia wcześnie i korzystnie sprzedać ryby.

Kiedy Dragosz wyszedł z kabiny, zastał już obfitą zdobycz, a około jedenastej rybak ułowił szczupaka, ważącego dwadzieścia funtów. Królewska sztuka, za którą wiedeńczycy dobrze zapłacą!

Zachęcony powodzeniem Ilia postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia, na czem źle wyszedł, jak się następnie okazało. Co zaszło? Sam nie wiedział, dość, że wędka nieuważnie rozbujana, uderzyła go haczykiem w twarz i zrobiła na niej krwawą rysę. Ilia aż krzyknął z bólu. Haczyk zadrapał mu twarz, zawadził o wielkie, czarne okulary, które rybak nosił w dzień i w nocy i zerwawszy je, rozbujał się, zakreślając łuki w powietrzu, o kilka centymetrów nad wodą.

Ilia spojrzał z niepokojem na Jegera i przyciągnął z pośpiechem zbłąkane okulary, które co żywo założył na nos. Dopiero to go uspokoiło.

Trwało to zaledwie kilka sekund, ale ta chwilka wystarczyła Jegerowi: zobaczył, że jego towarzysz ma prześliczne oczy niebieskie, których blask i żywe spojrzenie nie zdradzały bynajmniej choroby uczu i potrzeby noszenia okularów.

Dragosz zauważył to odrazu i zaczął swoim zwyczajem rozmyślać nad tą osobliwością. A Ilia, jak łatwo zgadnąć, zaniechał już tego dnia dalszego połowu. Opatrzywszy sobie twarz skaleczoną boleśnie, choć nie niebezpiecznie, poskładał narzędzia, powierzając łódź sile samego prądu rzecznego, aż do śniadania.

Przepływali wtedy mimo Kahlenberga, góry wysokiej na trzysta pięćdziesiąt metrów, której szczyt góruje nad Wiedniem. Na brzegach panował ruch coraz większy. Wille rozsiane zrazu rzadko, stały coraz bliżej siebie. Dymy fabryczne, buchające z wysokich kominów, zaciemniały niebo i w tej podmiejskiej okolicy ukazali się już wiedeńscy fiakrowie.

Popołudniu łódź minęła Nussdorf i popłynęła dalej głównem korytem Dunaju, koło czwartej zarzuciła kotwicę pod drzewami Prateru.

– Czy pan cierpi na oczy? – zapytał dopiero wtedy Dragosz, który milczał od wypadku z okularami.

Ilia zwrócił się ku niemu żywo.

– Na oczy? – powtórzył pytająco.

– Tak, na oczy – powiedział Jeger. – Chyba nie dla przyjemności, jak sądzę, nosisz pan te czarne okulary?

– A! okulary! – odrzekł Ilia. – Mam rzeczywiście wzrok słaby i światło mnie razi. Nic więcej…

Słaby wzrok? Światło razi takie oczy? Tymczasem Ilia umocowywał kotwicę, gdy jego pasażer przyglądał mu się zadumany.

 

 

 

Rozdział VII

Myśliwi i zwierzyna.

 

udzie przechadzali się nad brzegiem Dunaju, który stanowi granicę Prateru od północo-wschodu. Być może, że oczekiwali Ilii, bo dzienniki zapowiedziały godzinę jego przybycia i oznaczyły miejsce, gdzie zarzucikotwicę. Ale poczemże mogliby poznać jego łódź wśród tylu innych?

Ilia przewidział tę trudność i umocowawszy kotwicę, zatknął na łodzi maszt z flagą, na której widniał napis: «Ilia Brusz, zwycięzca z konkursu w Sigmaringen»

Na dachu kabiny ułożył ryby złowione rano, a szczupaka umieścił na miejscu honorowem.

dujpi_12.jpg (117740 bytes)

Reklama na wzór amerykański, zrobiła wrażenie. Kilku przechodniów przystanęło na wybrzeżu i zaczęło przyglądać się rybom. Wokoło nich zatrzymywali się inni i wnet zebrała się spora gromadka, do której ściągali coraz nowi przybysze. Zanimupłynął kwadrans, zebrało się kilkaset ludzi; Ilia nie marzył nawet o takiem powodzeniu.

Pomiędzy nim a tłumem zawiązała się rozmowa.

– Czy pan Brusz? – zapytał jeden z widzów.

– Ja sam – odrzekł zagadnięty.

– Pozwól pan, że mu się przedstawię: Klaudjusz Roth, kolega, członek «Związku rybaków», a oto inni koledzy…

Rozpoczęły się przedstawienia i ogólna rozmowa.

– Pomyślną miałeś pan podróż? – pytano.

– Jak najpomyślniejszą!

– I szybką. Nie spodziewaliśmy się pana tak prędko…

– A jednak jestem już w drodze dwa tygodnie.

– Prawda. Ale z Donaueschingen do Wiednia jest prawie dziewięćset kilometrów.

– A jakże pańskie ryby? Czy łatwo o nabywców?

– Bardzo łatwo.

– Dzisiejszy połów piękny, zwłaszcza ten okazały szczupak… Ile pan żądasz za niego?

– Ile kto da. Będę sprzedawał ryby przez licytację. Szczupaka zachowam na sam koniec.

– Doskonała myśl! – zawołał kolega Roth. Kto go kupi, może go sobie wypchać na pamiątkę laureata!

Zebrani roześmieli się i rozpoczęto licytację z wielkiem ożywieniem. Po kilkunastu minutach rybak zgarnął sporą kwotę: sam szczupak poszedł w cenie trzydziestu pięciu guldenów.

Po licytacji, zgromadzeni, gawędząc z Ilią, wypytywali go o dalsze zamiary. Ilia odpowiadał chętnie, nie robiąc tajemnicy z tego, że zamierza cały dzień przebyć w Wiedniu, a wieczorem następnego dnia stanie na nocleg w Preszburgu.

Gdy się rozeszli widzowie i koledzy, Ilia wrócił do budki i zajął się przygotowaniem obiadu, a jego pasażer został sam na pokładzie.

I dlatego dwaj ludzie, zwabieni widokiem zgromadzonych na wybrzeżu, zobaczyli na pokładzie tylko Dragosza, siedzącego samotnie pod masztem, na którym powiewająca flaga głosiła całemu światu nazwisko i tytuły konkursowego zwycięzcy. Jeden z tych przybyszów, człowiek trzydziestoletni, rosły, barczysty, z jasnemi włosami i zarostem, rzucił okiem na łódź, drgnął i cofnął się żywo, pociągając za sobą towarzysza. Ten towarzysz był dużo starszy, silnej także budowy, szeroki w barkach, miał już włosy szpakowate i lat przeszło pięćdziesiąt.

– To on! – szepnął stłumionym głosem młody, gdy wyszli obaj z tłumu.

– Tak sądzisz?

– Pewny jestem! A ty go nie poznałeś?

– Jakże go mogłem poznać? Nie widziałem go nigdy,…

Zamyślili się obaj, poczem starszy zapytał:

– Czy sam jest w tej łodzi?

– Zupełnie sam.

– I to napewno jest łódź Ilii Brusza?

– Beż żadnej wątpliwości. Nazwisko wypisane jest na fladze.

– Nic tego nie rozumiem!

Zamilkli obaj, a po chwili młody zaczął:

– Więc to on odbył tę podróż z takim rozgłosem, pod nazwiskiem Ilii Brusza?

– I w jakim celu? – dodał starszy. Młody wzruszył ramionami.

– Ażeby przepłynąć incognito cały Dunaj. To wyraźne. Chytra to sztuka, Dragosz, i byłoby mu się udało, gdyby nie traf, który nas tu sprowadził…

Starszy wciąż jeszcze niedowierzał.

– To zupełnie jak w bajce – mruknął.

– Zupełnie, Ticza! Zupełnie jak w bajce. Ale Dragosz lubi takie figle… Zresztą wyjaśnimy to zaraz. Na brzegu mówili ludzie, że łódź cały dzień jutrzejszy przepędzi w Wiedniu. Przyjdziemy jutro. Jeżeli zastaniemy tu znowu Dragosza, będzie to stanowszy dowód, że przywdział on na siebie skórę Ilii Brusza.

– A co wtedy zrobimy? – zapytał starszy.

Zapytany nie zaraz odpowiedział.

– Zastanowimy się nad tem – wyrzekł zwolna.

Odeszli, a na wybrzeżu widzowie porozchodzili się także. Ilia i jego pasażer spędzili noc spokojnie, a kiedy nazajutrz rano pan Jeger wyszedł z kabiny, zastał swego gospodarza zajętego przygotowywaniem rybackich przyborów.

– Śliczną pogodę mamy, panie Brusz – zagadnął Jeger. – Czy nie chcesz pan skorzystać z niej i przejść się po mieście?

– Nie mam ochoty. Jestem z usposobienia mało ciekawy; po dwutygodniowej podróży muszę doprowadzić do porządku moje gospodarstwo na łodzi.

– A ja wysiądę i zabawię w mieście do wieczora – oznajmił pan Jeger.

– Życzę dobrej zabawy! – wyrzekł uprzejmie Ilia.

– Dziękuję! – odparł Jeger wysiadając na ląd i oddalając się szybko,

Szedł przez główną aleję, w tej porze dnia niewiele uczęszczaną, mógł więc przyśpieszyć kroku. Wśród nielicznych przechodniów nie zauważył dwóch ludzi, którzy go minęli w pobliżu sztucznego pagórka, Konstantins Hügel, Dragosz poszedł dalej spokojnie do niewielkiej kawiarni, gdzie już na niego czekał człowiek, siedzący samotnie przy stoliku.

– Dzień dobry! – powitał go Dragosz.

– Witam pana! –odpowiedział Ulman.

– Nic nowego?

– Nic.

– To dobrze, mamy cały dzień przed sobą i możemy zastanowić się gruntownie nad dalszym planem działania.

dujpi_13.jpg (69430 bytes)

Mimo że Dragosz nie zauważył tych dwóch przechodniów w Praterze, których wczoraj ślepy traf przywiódł na wybrzeże, gdzie stała łódź Ilii – oni go jednak zobaczyli. I obaj, gdy dowódca policji na Dunaju ich minął, zawrócili także i szli za nim w pewnej odległości. Kiedy Dragosz wszedł do kawiarni, oni weszli do drugiej naprzeciwko, postanawiając śledzić go, choćby przez dzień cały.

Ale ich cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Po kilkogodzinnej naradzie, Dragosz z Ulmanem zjedli śniadanie, nie śpiesząc się wcale. Po śniadaniu kazali sobie podać na werandzie kawę i pili ją właśnie, kiedy Dragosz poruszył się zadziwiony, cofnął się w głąb kawiarni i z poza firanek zaczął śledzić człowieka, idącego przez placyk przed kawiarnią.

– To on! – szepnął, ścigając wzrokiem Ilię.

Rzeczywiście, był to Ilia, łatwy do poznania, po wygolonej twarzy, wielkich okularach ciemnych i włosach czarnych, jak u Włocha.

Kiedy Ilia wszedł w ulicę Cesarza Józefa, Dragosz wrócił do Ulmana, który został przy stoliku, rozkazał mu czekać na werandzie, a sam wyszedł innemi drzwiami i puścił się śladem rybaka.

Ilia szedł spokojnie nie oglądając się, jak człowiek z czystem sumieniem i przeszedłszy ulicę do końca, skręcił na prawo i prostą drogą doszedł do Brigittenau. Tam zawahał się, przystanął, a potem wszedł do nędznego sklepiku, na jednej z najuboższych uliczek tej dzielnicy robotniczej.

Ze sklepiku wyszedł w pół godziny później. Śledzony wciąż przez Dragosza, wszedł na ulicę Rembrandta i lewym brzegiem kanału wrócił do Prateru, do placyka przed kawiarnią, a stamtąd główną aleją skierował się w tę stronę, gdzie pozostał jego statek.

Dragosz uznał dalsze śledzenie za zbyteczne i wszedł do kawiarni, gdzie Ulman czekał na niego.

– Czy znasz żyda, który się nazywa Szymon Klein?

– Znam.

– Co to za gatunek człowieka?

– Nieosobliwy. Handlarz starzyzny, lichwiarz i paser, gdy się zdarzy sposobność. Te trzy wyrazy wystarczą do odmalowania jego osoby.

– Tak jak przypuszczałem – bąknął Dragosz zamyślony. A po chwili dodał:

– Ilu ludzi tu mamy?

– Czterdziestu – objaśnił Ulman.

– To wystarczy. Posłuchaj mnie uważnie. Cały plan, ułożony dziś rano, na nic. Zmienię go zupełnie, bo coraz bardziej utwierdzam się w mniemaniu, że coś nowego zdarzy się w pobliżu tego miejsca, gdzie ja będę…

– Gdzie pan będzie? Nie rozumiem…

– Nie potrzebujesz rozumieć… Rozstawisz naszych ludzi po dwóch, co pięć kilometrów, na lewym brzegu Dunaju, poczynając od Preszburga. Ludzie ci będą nademną czuwać. Gdy ostatni posterunek mnie zobaczy, niech posunie się natychmiast, wyprzedzając o pięć kilometrów posterunek pierwszy i tak ciągle. Zrozumiałeś? Tylko pamiętaj, żeby mi ich nigdzie nie zabrakło!

– A ja? – spytał Ulman.

dujpi_14.jpg (122708 bytes)

– Ty urządzisz się tak, żeby mnie nie tracić z oczu. Ponieważ płynę łodzią środkiem rzeki, nie będzie to trudne zadanie… Twoi ludzie, stojąc na posterunku, niech zbierają wszystkie wiadomości. Posterunek, który dowie się czegoś ważnego, zawiadomi inne posterunki i stanie się punktem środkowym w około którego zgromadzą się inne.

– Rozumiem.

– Niech idą dziś wieczorem, ażebym jutro zastał wszystkich na stanowisku.

– Będą – odrzekł krótko Ulman.

Trzy razy Dragosz powtarzał mu swe polecenie, aż w końcu pewny że jego podwładny zrozumiał i zapamiętał wszystko, powrócił do łodzi, bo już było późno.

W kawiarni naprzeciwko, dwaj nieznajomi czekali na Dragosza ciągle i nie zauważyli Ilii wśród innych przechodniów. Widząc, że Ulman nie rusza się ze swego miejsca, nie wątpili, że Dragosz wróci do niego.

Jakoż okazało się, że przewidywali trafnie, a gdy Dragosz z Ulmanem wszedł do wnętrza kawiarni, zostali na czatach, dopóki dowódca policji rzecznej nie rozstał się ze swym podwładnym.

Puściwszy wolno Ulmana, podążyli obaj za Dragoszem i po trzech kwadransach przechadzki, zatrzymali się blizko nadbrzeżnej alei. Nie było już wątpliwości, że Dragosz wraca do łodzi.

– Niema poco iść dalej – rzekł młody. – Teraz już wiemy napewno, że Dragosz i Ilia

Brusz stanowią jedną osobę. Gdybyśmy poszli za nim, mógłby nas zauważyć.

– I co dalej uczynimy? – zapytał jego towarzysz o barkach atlety.

– Pomówimy o tem teraz – odparł młody. – Mam pewną myśl…

I odeszli układać nowe plany, a Dragosz wrócił do łodzi, nie domyślając się, że go śledzono przez cały dzień. W łodzi zastał Ilię, zajętego przyrządzaniem wieczerzy, którą spożyli razem, według zwyczaju, siedząc na ławkach, jak na koniu.

– I cóż? Zadowolony pan ze swej wycieczki, panie Jeger? – zagadnął Ilia, gdy zapalili fajeczki.

– Nawet zachwycony – odpowiedział Dragosz. – A czy pan nie zmieniłeś zamiaru i nie zdecydowałeś się przejść trochę po Wiedniu?

– Bynajmniej, panie Jeger – odrzekł Ilia. – Nie znam tu nikogo. Po pańskiem odejściu ani na chwilę nie opuściłem łodzi.

– Doprawdy?!

– Tak. Miałem tu zresztą dosyć roboty do wieczora.

Dragosz nie odpowiedział. Zachował dla siebie wnioski, jakie mu nasunęło kłamstwo gospodarza i rozmawiał z nim spokojnie aż do chwili udania się na spoczynek.

 

 

 

rozdział VIII

Fotografja.

 

zy Brusz dopuścił się kłamstwa rozmyślnie, czy też zmienił później zamiar? W każdym razie plany dalszej podróży nie uległy zmianie.

dujpi_15.jpg (55943 bytes)

Wypłynął, według zapowiedzi, o drugiej w nocy, dwudziestego szóstego sierpnia, nie zatrzymał się w Preszburgu i po dwudziestu godzinach zapalczywego wiosłowania, przystanął w odległości piętnastu kilometrów poniżej tego miasta, na krótki wypoczynek. Potem wyruszył znowu w dalszą drogę. Nie tłómaczył się z tych nadludzkich wysiłków przed Jegerem, którego interesy narażone były na szwank, skutkiem tak pośpiesznej podróży. Ale Jeger, pomny zawartej umowy, nie okazywał niezadowolenia i nie pytał o nic.

Niepokoje Karola Dragosza pochłaniały uwagę Jegera. Szkody, jakie ten drugi mógł ponieść, niczem były w porównaniu z troskami tamtego.

Owego dnia dwudziestego szóstego sierpnia, Dragosz uczynił nowe odkrycie, które, w połączeniu z tem, co zauważył był poprzednio, wzburzyło go głęboko. Zdarzyło się to około dziesiątej rano. Dragosz, pogrążony w myślach, patrzył machinalnie na Ilię, który wiosłował, stojąc na tyle łodzi, z wytrwałością roboczego wołu. Na zakręcie rzeki stanął w pełnym blasku słonecznym, z obnażoną głową, bo zlany potem, zdjął futrzaną czapkę i rzucił ją na dno łodzi. Dzięki temu słońce oświetlało jaskrawo jego bujne, czarne włosy.

I nagle o dziwo! Dragosz zobaczył, że włosy Ilii, czarne na końcach, przy samej skórze miały kolor jasny. Nic nadzwyczajnego: ot poprostu, następstwo niestarannego używania farby.

Ale, gdyby Dragosz miał jeszcze jaką wątpliwość pod tym względem, znikłaby ona nazajutrz, gdyż od rana włosy Ilii straciły niejednolite zabarwienie. Rybak zapewne spostrzegł swoje niedbalstwo i w ciągu nocy zaradził złemu.

Te oczy tak starannie zasłaniane ciemnemi okularami, to kłamliwe wypieranie się przechadzki po Wiedniu, ten pośpiech niewytłómaczony, nieodpowiedni celowi podróży, te włosy jasne, farbowane na czarno, wszystko to było podejrzane i można było różnie wnioskować… Co mianowicie? Tego Dragosz nie umiałby bliżej określić. Że tkwiło w tem na dnie coś podejrzanego, rzecz pewna; ale co właściwie?

To samo posądzenie, lubo wciąż odsuwane, narzucało się jednak natrętnie Dragoszowi. Nasunął mu je początkowo po dwakroć przypadek. Najpierwszy Michał Michaiłowicz, żartobliwy Serb, potem goście z gospody w Ratyzbonie; że pod maską zwycięzcy z konkursu kryje się wódz rozbójników, którzy szerzyli postrach na całem pobrzeżu Dunaju…

Czy można było brać na serjo przypuszczenia, rzucone żartem? A jednak to, co Dragosz zauważył, mogło wzbudzić podejrzenie. Gdyby zaś podejrzenie zamieniło się w pewność – cóż za osobliwy zbieg okoliczności! Razem na jednej łodzi płynie herszt rozbójników i ajent policyjny, który go poszukuje!

Dragosz wszakże niełatwo mógł uwierzyć w tak niezwykłe zdarzenie. Lecz to rozumiał, że byłoby nieostrożnością odrzucić z góry takie przypuszczenie, nie zbadawszy, czy jest ono w rzeczywistości bezpodstawne.

Pod tem wrażeniem, po całej nocy spędzonej na rzece, o kilka kilometrów w dół od Komorna, rankiem dwudziestego ósmego sierpnia poruszył przedmiot, którego dotąd nie dotykał.

– Dzień dobry, panie Brusz – wyrzekł, wychodząc z kabiny z gotowym już planem.

– Dzień dobry, panie Jeger – odpowiedział Ilia, wiosłując ze zwykłą energją. Dobrze pan spał dziś w nocy?

– Tak sobie… Nie bardzo.

– Doprawdy? A czemuś mnie pan nie obudził, jeżeli coś dolegało?

– Jestem zupełnie zdrów, panie Brusz, ale przyznaję, że noc dłużyła mi się bardzo i rad jestem, że już minęła…

– Dlaczego?

– Bo byłem niespokojny.

– Niespokojny? Z jakiego powodu?

– I nie pierwszy raz byłem niespokojny– dodał Jeger. – Obawiam się zawsze, ilekroć panu przychodzi fantazja nocować w pustkowiu, zdaleka od miejsc zamieszkanych.

– Ba! – zawołał z widoczną ulgą Ilia. – Trzebaż mi było powiedzieć, a urządziłbym się inaczej!

– Zapominasz pan, że zobowiązałem się w niczem nie krępować pańskiej wolności… Dotrzymuję słowa, ale to nie przeszkadza, że się boję. Nie dziw się pan temu. Jestem mieszczuch i zawsze przeraża mnie cisza i pustka.

– To rzecz przyzwyczajenia – odrzekł wesoło Ilia. – Przyzwyczaiłbyś się pan, gdyby nasza podróż dłużej potrwała. Mniejsze niebezpieczeństwo grozi nam w pustkowiu, niż w wielkiem mieście, gdzie się roi od włóczęgów i morderców.

– Może ma pan słuszność – odparł Jeger – ale moje obawy nie są bezzasadne teraz, gdy płyniemy przez okolicę, która ma wyjątkowo złą sławę.

– Złą sławę? Kto to panu powiedział? – mieszkam oddawna w tych stronach i nigdy o tem nie słyszałem!

Teraz Jeger zadziwił się mocno.

– Czy pan mówisz serjo, panie Brusz? – zawołał. – Więc chyba tylko ty jeden nie wiesz tego, o czem wiedzą wszyscy od granic Bawarji do krańców Rumunji!

– Czego? – zapytał Ilia.

– Że banda nieuchwytnych złoczyńców urządzanapady na obu brzegach Dunaju, od Preszburga do samego ujścia rzeki.

– Pierwszy raz o tem słyszę! – zawołał Ilia z nieudanem zdziwieniem.

– Czy być może? Ależ od końca do końca Dunaju o niczem innem nie mówią! – odrzekł zdumiony Jeger.

– Codzien można się dowiedzieć czegoś nowego – zauważył spokojnie Ilia. –I oddawna to się zdarza?

– Od półtora roku. I gdybyż to były tylko kradzieże! Ale ci złoczyńcy dopuszczają się i morderstw. Przez półtora roku zamordowali co najmniej dziesięć ofiar; ostatnią zbrodnię spełniono o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie jesteśmy.

– Teraz pojmuję pańskie obawy – powiedział Ilia. – I może sambym się obawiał, gdybym był o tem wiedział. Odtąd będziemy stawać na nocleg zawsze blizko wsi lub miasta; dziś zanocujemy w Granie.

– O! to dobrze! – ucieszył się Jeger. – Tam będziemy bezpieczni, bo to duże miasto.

– Tembardziej będę rad temu, że muszę zostawić pana samego na całą noc – rzekł Ilia. Z Granu, gdzie spodziewam się stanąć wcześnie, dojdę do Szalki, która leży w pobliżu. Tam mieszkam stale, jak panu wiadomo. Wrócę przed świtem i jutro rano zaraz dalej popłyniemy.

– Bardzo dobrze! – W Granie jest bezpiecznie – powtórzył Jeger.

Umilkli potem obaj towarzysze i dopiero w jakie pół godziny później Jeger zagadnął znowu.

– To doprawdy dziwne, że pan nic nie wiedziałeś o tych rozbójnikach nad Dunajem? Tem dziwniejsze, że w parę dni po konkursie w Sigmaringen dużo mówiono o tem z powodu wysłania oddziału policji na poszukiwanie złoczyńców. Oddziałem dowodzi Karol Dragosz, słynny ajent policyjny z Budapesztu.

– Będzie miał sporo roboty – zauważył Ilia, na którym nazwisko Dragosza nie zrobiło żadnego wrażenia. Dunaj długi i niewygodnie jest szukać na jego brzegach ludzi, którzy się kryją i nie zostawiają żadnych śladów za sobą.

– Co do tego, myli się pan – objaśnił Jeger. – Policja ma już pewne dane. Naprzykład, dokładny rysopis przywódcy.

– Jakże on wygląda? – zapytał Ilia zaciekawiony.

– Tak, trochę z pozoru podobny do pana…

– Dziękuję! – roześmiał się Ilia.

– Mniej więcej pańskiego wzrostu – mówił dalej Jeger – szczupły jak pan, ale na tem kończy się podobieństwo.

– Na szczęście! – westchnął żartobliwie Ilia.

– Ma podobno piękne, niebieskie oczy, dobre oczy, więc nie potrzebuje, jak pan okularów. Przytem pan masz czarne włosy i jesteś zupełnie wygolony, a on jest blondyn i nosi brodę. To już jest pewna wskazówka.

– Zapewne, Ale blondynów jest tylu!

– Wiedzą o nim jeszcze coś więcej. Podobno to Bułgar, tak jak i pan, panie Brusz.

– Skąd pan to wnosi, że ja jestem Bułgarem? – zapytał Ilia mocno zmieszany.

– Tak mi się zdawało po pańskiej mowie – tłómaczył się Jeger z miną niewinną. –Ale może się mylę?

– Nie! Nie mylisz się pan – przyznał Ilia, po krótkiem wahaniu.

– Wódz bandytów jest zatem pańskim ziomkiem. Ludzie wiedzą nawet jego imię i nazwisko.

– Nawet nazwisko?

– Tak. Nie jest ono jeszcze urzędownie sprawdzone, ale wszyscy mówią, że ten złoczyńca nazywa się Ladko.

– Ladko!? – wykrzyknął Ilia, przestając wiosłować.

– Tak, Ladko – potwierdził Jeger, przyglądając mu się bacznie.

Ale Ilia odzyskał już zwykły spokój.

– To dziwne! – wyrzekł z prostotą.

– Co jest dziwne? – nalegał Jeger. – Może pan znasz tego Ladkę?

– Bynajmniej, ale nie jest to nazwisko pospolite w Bułgarji, dlatego mnie zadziwiło.

Jeger nie pytał więcej; to, czego się już dowiedział, było ważne. Zadziwienie rybaka, gdy usłyszał rysopis złoczyńcy, pomieszanie, gdy się dowiedział o jego narodowości – wzruszenie, gdy mu powiedziano nazwisko – wszystko to wzmagało poprzednie podejrzenia, nie dając jednak stanowczego dowodu.

Przed drugą popołudniu łódź przypłynęła do Granu. Ilia wysiadł na kilkaset kroków przed miastem, chcąc uniknąć ciekawych – jak mówił – i poprosił Jegera, by zechciał sam dopłynąć i zarzucić kotwicę przy prawym brzegu, w samym środku miasta, na co Jeger zgodził się chętnie.

Umocowawszy łódź, Jeger, a raczej Dragosz wysiadł na ląd, upatrując swoich ludzi.

Nie uszedł jeszcze dwudziestu kroków, gdy wpadł na Fryderyka Ulmana.

– Wszystko dobrze? – zapytał.

– Wszystko.

– Trzeba zacieśnić koło, Fryderyku. Porozstawiaj odtąd ludzi w odległości jednego kilometra.

– Zbliżamy się do celu?

– Tak się zdaje. A jutro staraj się nie tracić mnie z oczu. Przypuszczam, że ryba się weźmie.

– Rozumiem.

– Tylko nie zasypiaj sprawy! Żwawo, a z życiem!

– Niech pan na mnie polega.

– Jeżeli dowiesz się czegoś nowego, daj mi znak z wybrzeża.

– Dobrze.

Dragosz skończywszy rozmowę, wrócił do łodzi. Jeżeli przedtem udawał tylko obawy, to owej nocy stał się naprawdę igraszką rozszalałych żywiołów. O samej północy zerwała się szalona burza i deszcz lunął jak z cebra.

O piątej, kiedy Ilia wrócił, deszcz padał jeszcze ulewny, a wiatr gwałtowny dął z dołu rzeki. Mimo to rybak nie zawahał się ani chwili i wypłynął. Skierował łódź na środek rzeki wziąwszy się, jak zwykle, do wiosła. Trzeba było nielada odwagi do podróży w takich warunkach i po bezsennej nocy.

Burza nie uspokoiła się za nadejściem dnia, lecz szalała coraz gwałtowniej. Łódź, pomimo że płynęła z wodą, posuwała się bardzo powoli, odpychana wichrem i po czterech godzinach wysiłku przebyła zaledwie dziesięć kilometrów. Rzeka Ipoli, na której prawym brzegu przy samym ujściu jej do Dunaju, leży Szalka, musiała być już blizko. Ale burza rozszalała się tak gwałtowna, że dalsza podróż byłaby zbyt niebezpieczną. Dunaj jest tu szeroki, a w czasie burzy i wichru fale jego równają się falom morskim. Tak też było i owego dnia, i Ilia, mimo pośpiechu, musiał się skierować ku lewemu brzegowi, by zarzucić kotwicę.

Ale nie sądzono mu było tam przybić.

Miał jeszcze do przepłynięcia z pięćdziesiąt metrów, gdy w górze rzeki runęły w wodę podmyte falą nadbrzeżne drzewa. Woda podniosła się wysoko, pod ich naciskiem uderzyła gwałtownie, o brzegi, cofnęła się w tył, a potem, podnosząc się w górę ogromną falą, pogoniła za łodzią.

Trąba powietrzna zawirowała na wodzie i sunęła lejkiem po powierzchni rzeki.

Ilia zrozumiał niebezpieczeństwo. Zakręcił na miejscu łódź potężnym ruchem wiosła i wiosłował, aby dopłynąć do prawego brzegu. Ale choć mu się to nie udało, ruch ten jednak ocalił łódź i podróżnych.

Choć ją dognał wirujący lejek trąby – łódź ominęła przynajmniej fale, które trąba podrywała na swej drodze i dzięki temu nie została zalaną. Pochwycona w wir trąby, zakreśliła koło tylko na zewnętrznej stronie lejka.

Szczęściem szpony groźnego potwora wypuściły szybko swą ofiarę. Trąba pomknęła dalej, a bałwan wody posunął się z rykiem w dół rzeki. Opór wody złagodził gwałtowność ruchu, z jaką trąba odrzuciła łódź na rzece.

Ale zanim statek dostał się na spokojniejszą wodę, zjawiło się nowe niebezpieczeństwo. Wprost przed dziobem łodzi prującym fale z niesłychaną szybkością, Ilia zobaczył wyrwane drzewo, które zwrócone korzeniami do góry, płynęło z prądem. Łódź, gdyby się dostała między plątaninę jego korzeni, przewróciłaby się niezawodnie, albo co najmniej – uszkodziła się. Ilia, na widok niebezpieczeństwa, krzyknął z przerażenia.

Ale Jeger także zobaczył i zrozumiał co im grozi. Skoczył na przód łodzi, schwycił korzenie drzewa, sterczące z wody i wsparłszy się na nich, odepchnął łódź w przeciwną stronę.

dujpi_16.jpg (147917 bytes)

Silnie pchnięta, łódź pomknęła jak strzała musnąwszy tylko wierzchołki korzeni, a potem zielone konary drzewa. Jeszcze chwila, a byłaby pozostawiła za sobą niebezpieczną przeszkodę, gdy jedna z gałęzi uderzyła w piersi Jegera. Nie mógł się oprzeć gwałtowności uderzenia; stracił równowagę, przewrócił koziołka przez burt łodzi i znikł w spienionej wodzie.

Za nim rzucił się Ilia, bez wahania dążąc na ratunek towarzyszowi.

Ale trudno było dojrzeć cokolwiek w mętnych wodach, wzburzonych przejściem trąby. Daremnie Ilia wyglądał towarzysza i już zwątpił o jego ocaleniu, gdy nagle ujrzał go i pochwycił już nieprzytomnego, w chwili gdy go fala wyrzuciła na wierzch.

I lepiej się stało, że Jeger był nieprzytomny, bo człowiek, który tonie, zwykle się czepia ratującego, ciągnąc go i utrudniając ratunek, a człowiek zemdlony jest bezwładną masą, której ocalenie zależy tylko od zręczności i siły człowieka.

Ilia wyciągnął na powierzchnię wody głowę Jegera, a jednocześnie pogonił za łodzią, która przez ten, czas odpłynęła już na sto metrów. Dogonił łódź kilku silnemi rzutami, pochwycił za burt jedną ręką, drugą zaś podtrzymywał wciąż nieprzytomnego towarzysza.

Trudne to było zadanie, wciągnąć zemdlonego do łodzi. Udało się to jednak Ilii, choć dopiero po wielkich wysiłkach.

Złożywszy na posłaniu w budce towarzysza, rozebrał go i zaczął trzeć silnie kawałkiem sukna. Wkrótce Jeger otworzył oczy i odzyskał przytomność. Dzięki temu, że niebardzo długo był pod wodą, można było mieć nadzieję, że ta przygoda nie sprowadzi żadnych szkodliwych następstw.

– No! no! Panie Jeger! – zawołał Ilia, ucieszony że pacjent otworzył oczy. – Ale też z pana znakomity nurek!

Jeger uśmiechnął się słabo.

– Nic panu nie będzie – pocieszał go Ilia, trąc ciągle energicznie. – W sierpniu zimna kąpiel nikomu nie zaszkodzi.

– Dziękuję panu… – wyjąkał słabym głosem Jeger.

– Niema za co! – zawołał rybak wesoło. – To ja raczej powinienem panu dziękować, żeś mi pomógł do uratowania łodzi.

Siły powracały prędko Jegerowi.

– Kieliszek dobrej wódki postawi pana odrazu na nogi, zaraz go podam.

Lecz Ilia, wzruszony więcej niż chciał okazać, napróżno przeszukał wszystkie kufry. Zapas spirytusu wyczerpał się i na łodzi nie było już ani kropli.

– Oto kłopot! – zawołał. – Nie mam już wcale wódki!

– Mniejsza o to, panie Brusz – odpowiedział słabym głosem Jeger. – Upewniam pana, że obejdę się bez wódki.

Lecz mimo zapewnień, drżał z zimna.

– Mylisz się pan – powiedział stanowczo Ilia, który rozumiał dobrze stan swego pacjenta. – Nie obejdzie się pan bez rozgrzania wódką. Pozwól, że zrobię, co uważam za konieczne. Nie potrwa to długo.

W mgnieniu oka przebrał się w suchą odzież, kilkoma silnemi uderzeniami wiosła popchnął łódź do brzegu i umocował ją silnie.

– Proszę o trochę cierpliwości, panie Jeger – powiedział wyskakując na brzeg. – Znam tu dobrze okolicę; o kilkaset metrów stąd jest wioska, w której znajdę co mi potrzeba. Wrócę za pół godziny.

I pobiegł żwawo, nie czekając na odpowiedź.

Pozostawszy sam, Jeger – właściwie Dragosz, upadł na posłanie. Bardzo osłabiony, choć nie chciał tego okazywać, skorzystał z samotności i przymknął oczy.

Ale życie wracało szybko: krew prędzej już krążyła i wkrótce Dragosz otworzył oczy; zaraz też zaczął rozglądać się naokoło pewniejszym już wzrokiem.

Spojrzenie jego padło na kufer, którego Ilia w pośpiechu zapomniał zamknąć. Z wnętrza kufra wyzierały w nieładzie najróżnorodniejsze przedmioty. Gruba bielizna, prosta odzież rybacka, ciężkie obuwie leżały tam poprzewracane.

Oczy Dragosza zabłysły nagłem ożywieniem. Dźwignął się na posłaniu, oparł na łokciu i wpatrzył chciwie w głąb otwartego kufra.

Cóż go tak w nim zaciekawiło? Oto, wśród różnych rupieci bystre oko policyjnego ajenta dojrzało przedmiot godny bacznej uwagi.

Leżała tam uchylona teka, z której wysuwały się papiery. Teka z papierami! Oto wyjaśnienie zagadki, która od kilku dni niepokoiła Dragosza.

Nie mógł się oprzeć pokusie. Po krótkiem wahaniu, choć czuł, że zdradza prawidła honoru – wyciągnął rękę, wyjął kuszącą tekę i zaczął przeglądać jej zawartość…

Nasamprzód listy adresowane do Ilii Brusza w Szalce. Potem różne kwity: za opłacone mieszkanie i inne, wszystkie na to samo nazwisko. Nic ciekawego.

I już chciał Dragosz zaniechać dalszych poszukiwań, gdy nagle drgnął gwałtownie… Bystre oko ajenta oceniło odrazu wartość tego co zobaczył.

Fotografja kobiety, której doskonała piękność wprowadziłaby w zachwyt malarza. Ale Dragosz nie myślał zachwycać się tem czarującem obliczem, przelotnie rzucił na nie okiem i wpił się chciwie w podpis, nakreślony u dołu.

«Mojemu mężowi, Sergjuszowi Ladko».

Dragosz wyczytał tylko to, nic więcej…

A więc jego podejrzenia były słuszne! Ladko! Ten Ladko, którego ścigał od tylu dni, płynąc z nim po Dunaju! Niebezpieczny ten złoczyńca, daremnie dotąd poszukiwany, ukrywał się pod postacią zwycięzcy z konkursu rybackiego!

I co miał uczynić Dragosz po tem odkryciu? Nie powziął jeszcze postanowienia, gdy na odgłos kroków, wrzucił z pośpiechem tekę do kufra i zamkął wieko. Pewnie Ilia powraca…

– Panie Dragosz! –zawołał ktoś na brzegu.

– Ulman! – szepnął Dragosz podnosząc się z trudnością.

Dźwignął się z wysiłkiem i chwiejnym krokiem wyszedł z kabiny.

– Przepraszam, żem zawołał na pana po nazwisku – usprawiedliwiał się Ulman, zobaczywszy zwierzchnika. – Ale widziałem, że pański towarzysz odszedł i że pan jesteś sam.

– Co się stało? – zapytał Dragosz.

– Nową zbrodnię spełniono dziś w nocy – odrzekł Ulman.

– Dziś w nocy! – wykrzyknął Dragosz, przypomniawszy sobie, że Ilia w ciągu nocy był nieobecny.

– Zrabowano willę niedaleko stąd położoną. Stróż jest raniony.

– Śmiertelnie?

– Nie, ale ciężko.

Dragosz skinął ręką na znak milczenia i zamyślił się.

Co czynić? Trzeba działać, a nie zbywało mu na siłach do działania. Wiadomość dodała mu bodźca. Siły wracały, mógł już stać i iść, nie szukając podpory. Pod wpływem nerwowego wstrząśnienia krew napłynęła mu do twarzy.

Trzeba działać – lecz jak? Czy czekać na powrót Ilii – a raczej Ladki – i uwięzić go natychmiast? Zdawało się, że tak będzie najrozsądniej, bo nie mogło już być wątpliwości, co do winy mniemanego rybaka. Tajemnica, jaką się otaczał, i to imię, które głos publiczny nadawał przywódcy rozbójników; jego nieobecność ostatniej nocy – wszystko dowodziło jasno, że Ilia jest poszukiwanym bandytą.

Ale ten bandyta ocalił mu życie! I to właśnie w dziwny sposób gmatwało całą sprawę.

Czy można uwierzyć, że złodziej, bandyta rzuca się do wody na ratunek obcego człowieka? A jeżeli tak jest istotnie, czy może on, Dragosz – w taki sposób odpłacić zbawcy za swe ocalenie? Po cóż się śpieszyć z uwięzieniem? Teraz, kiedy fałszywy Ilia jest już zdemaskowany, nie uda mu się wymknąć z rąk policji, rozstawionej wzdłuż rzeki. A w razie potrzeby można zgromadzić większą liczbę ludzi i uwięzić przestępcę, z zupełnem bezpieczeństwem.

Dragosz roztrząsał pilnie tę sprawę i własne sumienie. Odejść nie zobaczywszy się z Ilia? Czy też zostać, ukryć Ulmana w kabinie i kiedy rybak powróci, rzucić się na niego bez słowa objaśnienia? Nie! Tego nie mógł uczynić. Zapłacić zdradą za ocalenie życia, do tego Dragosz nie czuł się zdolny. Lepiej rozpocząć ścisłe śledztwo, choćby to miało dać złoczyńcy możność uratowania się.

Jeżeli śledztwo wykaże niezbicie winę Ilii, jeżeli Dragosz będzie musiał go uwięzić – uczyni to przynajmniej uczciwie, jawnie, na zasadzie poszlak, które go wprowadzą na ślad przestępcy.

Powziąwszy postanowienie, Dragosz wszedł do kabiny. Napisał na kartce, że nieprzewidziany wypadek zmusza go do odejścia i prosił, ażeby Ilia czekał na jego powrót przez dwadzieścia cztery godziny. Skończywszy pisanie, wyszedł z kabiny i zapytał Ulmana:

– Ilu ludzi mamy w pobliżu?

– Dwóch pod ręką, ale przed wieczorem będziemy mieli dziesięciu.

– To dobrze. Czy to miejsce, gdzie spełniono zbrodnię, jest niedaleko?

– Dwa kilometry stąd – objaśnił Ulman.

– Zaprowadź mnie tam zaraz – odpowiedział Dragosz i wyskoczył na ląd.

 

 

rozdział IX

Przygoda Dragosza.

 

arpaty w północnych Węgrzech ciągną się długiem pasmem, które zakreślając łuk, od zachodu rozdziela się na dwa rozgałęzienia.

Jedno kończy się nad Dunajem koło Preszburga, drugie dochodzi do rzeki w pobliżu Granu i ciągnie się nad brzegiem, zakończone górą Pilis, wysoką na siedemset sześćdziesiąt sześć metrów.

U stóp tej góry stalą willa, w której dopuszczono się rabunku. Tam Dragosz poraz pierwszy miał się zetknąć ze złoczyńcami, których ścigał.

Tego samego ranka, kiedy wezwany przez Ulmana, Dragosz opuścił potajemnie łódź Ilii, wóz ładowny zatrzymał się przed nędzną gospodą, stojącą u podnóża pagórków, które od góry Pilis ciągną się do Dunaju.

Miejsce na gospodę było obrane trafnie. Stała ona przy skrzyżowaniu się trzech dróg: jednej prowadzącej na północ, drugiej wiodącej na południo-wschód i trzeciej, dążącej ku północo-zachodowi. Wszystkie trzy drogi dochodzą do Dunaju. Droga północna w miejscu gdzie Dunaj okrąża łukiem górę Pilis, – południowo-wschodnia w miasteczku św. Andrzeja, – północno zachodnia w mieście Granie. Gospoda stojąca na rozstaju tych dróg, musiała miewać licznych gości.

Dunaj pod Granem płynie z zachodu na wschód i skręca na południe w pewnej odległości od wpadającej doń rzeki Ipoli, a potem zawraca ku północy, zakreślając wyraźne półkole. Ale wnet zwraca na miejscu i płynąc od północy na południe, nie zmienia już kierunku na bardzo znacznej przestrzeni.

dujpi_17.jpg (120652 bytes)

Kiedy wóz zatrzymał się przed gospodą, słońce zaledwie zaczynało wschodzić. Wszyscy spali w domu, w którym ciężkie okiennice szczelnie były pozamykane.

– Hej! tam! gospodarzu! – zawołał jeden z dwóch ludzi, którzy szli przy wozie.

– Zaraz idę! – odpowiedział gospodarz, rozbudzony hałasem.

Po chwili ukazała się głowa w oknie na pierwszem piętrze.

– Czego chcecie? – zapytała głowa wcale nieuprzejmie.

– Najpierw jeść, a potem spać – odrzekł woźnica.

– Zaraz idę – powtórzył gospodarz i znikł we wnętrzu.

Kiedy przez otwartą bramę wóz wtoczył się na podwórze, woźnica i jego towarzysz wyprzęgli z pośpiechem konie, wprowadzili je do stajni i dali im suto obroku. Gospodarz tymczasem krążył wokoło przybyłych gości, miał on wyraźnie chęć nawiązać rozmowę, ale przybysze nie kwapili się z odpowiedziami.

– Przyjechaliście wcześnie, przyjaciele – zaczął gospodarz. Jechaliście pewnie całą noc?

– Być może – mruknął jeden z gości.

– I daleko jedziecie?

– Daleko, czy blizko, to nas tylko obchodzi – padła niechętna odpowiedź.

Gospodarz zraził się szorstkością mowy.

– Czemu fukasz na tego poczciwca, Vogel? – odezwał się drugi przybysz, który dotąd milczał. – Nie potrzebujemy kryć się z tem, że jedziemy do Św. Andrzeja.

– Wiadomo, że nie potrzebujemy kryć się – odburknął Vogel – ale to nas tylko obchodzi, dokąd jedziemy.

– Rozumie się! – potwierdził gospodarz, pochlebca jak każdy handlujący. – Ja pytałem tylko tak sobie, byle mówić… Panowie pewnie zechcą co zjeść?

– Tak – odrzekł człowiek mniej oburkliwy. – Dajcie nam chleba, słoniny, co macie w domu.

Wóz musiał zdaleka jechać, bo obaj przybysze pożywiali się długo i obficie. Zmęczeni byli mocno j zaledwie przełknęli ostatni kąsek, pośpieszyli na spoczynek. Jeden układł się na słomie obok koni, drugi na wozie pod płócienną budą.

Wstali dopiero w południe. Zażądaliznowu jedzenia, które im podano tak samo w głównej sali gospody. Wypoczęci, siedzieli długo przy stole; na zakończenie uczty wychylili mnogie miarki wódki, którą łykali jak wodę.

Popołudniu zatrzymywało się w gospodzie mnóstwo wozów i liczni przechodnie wstępowali na kieliszek wódki. Po większej części włościanie, z zawiniątkiem na plecach i kijem w ręku, idący do Granu lub powracający z niego. Wszyscy dobrze znajomi, przepijali do gospodarza, wśród przyjacielskiej gawędy. Przy gawędzie najlepiej idzie handel: zasycha w gardle i trzeba je wciąż odwilżać.

Tego dnia szczególnie nie brakło tematu do gawęd. Napad dokonany w nocy zamącił wrzystkim w głowach. Wiadomość tę przynieśli pierwsi przechodnie, a każdy dodawał nowe szczegóły i swoje zdanie.

Gospodarz dowiedział się, że wspaniała willa hrabiego Hagenau, o kilkaset kroków od Dunaju położona, została doszczętnie zrabowana, a stróż ciężko raniony. Zbrodnię tę przypisywano bandzie złoczyńców, dopuszczającej się oddawna napadów, bandzie nieuchwytnej, której zbrodnie uchodziły dotąd bezkarnie. Mówiono też, że nakoniec policja wyruszyła w pole, a oddział świeżo sformowany do nadzoru nad rzeką, przetrząsa całą okolicę.

Obcy ludzie nie mieszali się do rozmowy; siedzieli milcząc na uboczu, ale słuchali pilnie co mówiono. Koło szóstej ucichły rozmowy, porozchodzili się goście i tylko ci dwaj pozostali w gospodzie.

Gospodarz mył kieliszki na bufecie, gdy go zawołali do siebie. Przybiegł spiesznie.

– Czego panowie sobie życzą? – zapytał uprzejmie.

– Wieczerzy – odrzekł krótko woźnica.

– A potem zapewne noclegu? – zagadnął gospodarz.

– Nie, mój przyjacielu – objaśnił grzeczniejszy z przybyszów. – Chcemy wyruszyć na noc…

– Na noc? – powtórzył zdumiony gospodarz.

– Chcemy o świcie stanąć na targu w Świętym Andrzeju albo w Granie. Zależeć to będzie od wiadomości, którą ma nam przynieść towarzysz, wyprawiony na zwiady. Dowie się, gdzie znajdziemy lepszy zbyt na towary.

Gospodarz poszedł przygotować wieczerzę.

– Słyszałeś, Kaiserlick? – szepnął młodszy z przybyszów, nachylając się do towarzysza.

– Słyszałem?

– Już się wydało…

– Nie myślałeś chyba, że się to uda zataić?

– I policja już wyruszyła na obławę…

– Niech łowi!

– Zdaje się, że pod dowództwem Dragosza?

– To znowu co innego. Zdaje mi się, że ci, co się obawiają Dragosza, mogą spać spokojnie.

– Cóż to znaczy?

– To, co mówię…

– Więc Dragosz?

– Dowiesz się jutro o wszystkiem. A teraz, cicho! – zakończył, ujrzawszy wchodzącego gospodarza.

Człowiek, na którego czekali, przybył dopiero wieczorem. Zawiązała się ożywiona rozmowa.

– Mówili tu ludzie, że policja wpadła już na ślad – zaczął przyciszonym głosem Kaiserlick.

– Niech sobie szuka; nic nie znajdzie.

– A Dragosz?

– Nakryty.

– Kto go nakrył?

– Ticza.

– Dobra nowina! A my co zrobimy?

– Zaprzęgajcie zaraz.

– I jedziemy?

– Do Świętego Andrzeja, ale ujechawszy kilkaset kroków, zawrócimy. Przez ten czas gospodę zamkną na noc. Przejedziecie niepostrzeżeni i zawrócicie drogą na północ. Będą tu myśleli, że pojechaliście do Świętego Andrzeja, a wy skręcicie w przeciwną stronę.

– A gdzie stoi berlinka?

– W zatoce, pod górą Pilis.

– Tam się mamy stawić?

– Nie, trochę bliżej, na polance, w lewo od gościńca. Znacie tę polankę?

– Znamy.

– Jest tam już piętnastu naszych. Złączycie się z nimi.

– A ty?

– Wracam zebrać ludzi, których zostawiłem na straży. Przyprowadzę ich na polankę.

– Więc ruszajmy w drogę! – zawołali obaj towarzysze.

W pięć minut potem wóz już wyjeżdżał z podwórza gospody. Gospodarz, przytrzymując bramę, żegnał uprzejmie gości.

– Jedziecie do Granu? – zapytał.

– Nie! do Świętego Andrzeja, gospodarzu.

– Szczęśliwej podróży! – zawołał gospodarz.

– Dziękujemy, gospodarzu.

Wóz zakręcił na prawo i pojechał gościńcem na wschód. Kiedy już znikł w ciemnościach, towarzysz, na którego czekali przybysze, wyruszył także, lecz w przeciwną stronę, do Granu.

Gospodarz nie zauważył tego; nie myśląc już o gościach, których pewnie nie zobaczy nigdy, pozamykał bramy i poszedł na spoczynek.

Wóz tymczasem ujechał stępa kilkaset kroków, i zawróciwszy, skierował się w przeciwną stronę. Kiedy mijał gospodę, była już zamknięta i byłby się przemknął niewidziany, gdyby nie pies, śpiący na drodze, który uciekł, szczekając tak gwałtownie, że koń idący na przedzie przeląkł się i skoczył w bok na sam brzeg gościńca. Woźnica skierował go zaraz na środek, wóz potoczył się i znikł w ciemności po raz drugi.

Około pół do jedenastej zjechał z gościńca i zanurzył się w las, czerniejący na lewo. Ale wnet stanął, bo w ciemnościach rozległo się wołanie:

– Kto idzie?

– Kaiserlick i Vogel! – odpowiedzieli przybysze.

– Jedźcie! – rozkazał głos.

Minąwszy pierwsze drzewa, wóz wyjechał na polankę, gdzie spało piętnastu ludzi, wyciągniętych na trawie.

– Dowódca jest? – spytał Kaiserlick.

– Niema go dotąd.

– Kazał nam tu czekać na siebie.

Nie długo trwało czekanie. W pół godziny po przyjeździe wozu dowódca – ten sam człowiek, który przyszedł był wieczorem do gospody – wrócił, prowadząc dziesięciu towarzyszów.

– Czy są już wszyscy? – zapytał.

– Wszyscy – odrzekł Kaiserlick, który miał pewną władzę w bandzie.

– A Ticza?

– Jestem! – odezwał się głos w ciemnościach.

– No i co? – zagadnął wódz z niepokojem.

– Udało się wszystko. Mamy już ptaszka w klatce, na pokładzie berlinki.

– Jedźmy, a żwawo! – rozkazał wódz. – Sześciu wywiadowców przodem, reszta w tylnej straży, wóz pośrodku. Dunaj tuż: wyładujemy towar w mgnieniu oka. Vogel odprowadzi potem wóz, a ci, co są z tej okolicy, powrócą spokojnie do domu. Reszta wsiądzie na berlinkę.

Mieli już ruszyć, kiedy nadbiegł jeden z postawionych na straży ludzi.

– Baczność! – zawołał tłumiąc głos.

– Co się stało? – zagadnął dowódca.

– Słuchajcie!…

Wszyscy nastawili uszu. Na gościńcu słychać było odgłos maszerujących ludzi. Potem odezwały się głosy, niedaleko, o kilkaset kroków zaledwie.

– Stać na miejscu! – zakomenderował herszt. – Miną nas, nie widząc.

– Idący mogli nas minąć – mówił – nie dojrzawszy nic w ciemnościach, lecz jeżeli to był oddział policji, to idąc gościńcem, musiał skierować się ku rzece i mogą nie dojrzeć na wodzie berlinki ukrytej z wielką ostrożnością. A choćby ją nawet policjanci zobaczyli, mogą zrewidować całą i nic nie znaleźć. Lecz może się zdarzyć i tak, że policja chcąc zrobić zasadzkę zostanie na miejscu, a w takim razie niebezpiecznie wyprowadzać wóz z gęstwiny. Wreszcie postąpi się stosownie do okoliczności. Jeżeli zmuszeni będziemy przepędzić w kryjówce cały dzień następny, to jutro w nocy podsuniemy się do rzeki i przekonamy się, czy niema tam policji…

– Na razie idzie o to, by nas nie wykryto i by nie obudzić czujności zbliżającego się oddziału.

Wkrótce oddział doszedł do tego miejsca, gdzie gościniec szedł równolegle do polanki. Mimo ciemności, można było dojrzeć, że składał się z dziesięciu ludzi, a charakterystyczny szczęk zdradzał, że to ludzie zbrojni.

Mijali już polankę, gdy koń przy wozie zestraszony odgłosem maszerujących ludzi, zarżał donośnie, na co jego towarzysz odpowiedział także rżeniem.

Idący stanęli.

Był to rzeczywiście oddział policji, pod dowództwem Dragosza, który już wydobrzał po wczorajszej kąpieli.

Gdyby ludzie, ukryci na polance, wiedzieli o tem, zaniepokoiliby się mocno. Ale ich dowódca pewny był, że Dragosz jest obezwładniony, a na jakiej zasadzie opierał tę pewność, okaże się zaraz.

Kiedy tego samego dnia rano Dragosz wysiadł na brzeg, gdzie go czekał Ulman, poszedł z nim w górę rzeki. Uszedłszy kilkaset kroków, zastali ukryte w nadbrzeżnych trzcinach czółno, którem przeprawili się na drugą stronę rzeki.

– Więc to na tym brzegu spełniono rabunek? – zapytał Dragosz.

– Tak.

– A czy daleko stąd?

– W górze rzeki, w okolicach Granu.

– Co?! W okolicach Granu?! – zawołał Dragosz. – Mówiłeś mi, że to niedaleko.

– Najwyżej trzy kilometry – objaśnił Ulman.

Ale okazało się, że to nie trzy, lecz cztery kilometry, a taka przechadzka była nad siły człowieka, który niedawno wywinął się od śmierci. Dragosz musiał przystawać, odpoczywać, kłaść się na ziemi dla złapania tchu i dopiero o trzeciej popołudniu dowlókł się do willi hrabiego Hagenau.

Ale gdy już się dostał na miejsce, odpoczął i pokrzepiwszy się winem, odzyskał siły i rozpoczął zaraz badanie odźwiernego. Człowiek ten już opatrzony przez lekarza, leżał blady, z zamkniętemi oczami i ledwie oddychał. Pomimo ciężkiej rany, sięgającej do płuc, mógł się wyleczyć, lecz pod warunkiem, by go pozostawiono w spokoju Dał jednak pewne objaśnienia, choć głosem stłumionym i z wielkim wysiłkiem. Dragosz dowiedział się od niego, że banda złożona z sześciu ludzi, wyłamawszy drzwi, wtargnęła nocą do willi. Odźwierny, zbudzony hałasem, porwał się z łóżka, lecz zaraz padł ugodzony sztyletem w plecy. Nie wie co się dalej stało, nie może dać żadnych szczegółów o napastnikach, oprócz tego jednego, że dowódcą był jakiś «Ladko», bo słyszał jak inni wymieniali to imię. Ów Ladko, zamaskowany, był dobrego wzrostu, miał bujną jasną brodę i jasne włosy.

Ten szczegół stropił Dragosza. Nie podlegało wątpliwości, że Ilia miał z natury włosy jasne, tylko ufarbowane na czarno. Lecz farby nie można zdjąć z włosów tak, jak się zdejmuje perukę. Dragosz zamyślił się, szukając rozwiązania tej zagadki…

Pozostawały jeszcze do zbadania inne szczegóły. Dowiedziano się od odźwiernego, że Willa hrabiego Hagenau miała wspaniałe umeblowanie, dużo sreber, artystycznych drobiazgów i kosztowności, cenne obrazy na ścianach, przepyszne meble i drogie makaty starożytne. Złoczyńcy zebrali bogate łupy, bo cała willa została spustoszona i obrabowana. Na ścianach widniały puste miejsca po obrazach, z rozbitej kasy wybrano wszystko.

– Nie unieśli tego na plecach – pomyślał Dragosz, oglądając dokonane spustoszenia. Starczyło im do naładowania wozu. Trzeba zatem wytropić wóz…

Na tych badaniach i oględzinach minął cały dzień, noc się zbliżała, należało się śpieszyć, by znaleźć ślad wozu, zanim się ściemni… Oddział Dragosza wyszedł na poszukiwanie.

Nie potrzebował szukać daleko. Na obszernym dziedzińcu willi koła wozu pozostawiły wyraźne ślady; przed wyłamanemi drzwiami ziemia była podeptana przez kopyta koni, które tam musiały stać długo.

Dragosz obejrzał bacznie to miejsce, a potem wyszedł z dziedzińca na gościniec, po którym uszedł paręset kroków i zawrócił.

– Fryderyku! – zawołał, wchodząc na dziedziniec.

– Jestem na rozkazy! – odezwał się ajent, wychodząc z willi.

– Ilu mamy tu ludzi?

– Jedenastu.

– Mało – zauważył Dragosz.

– A jednak odźwierny utrzymuje, że napastników było tylko sześciu.

– Odźwierny wie jedno, a ja wiem drugie – odrzekł Dragosz. – Ale musimy zadowolnić się tymi, których mamy. Zostawisz tu jednego człowieka na straży, a dziesięciu pójdzie z nami. Będzie nas razem dwunastu. To już coś znaczy.

– Czy pan znalazł jakie ślady? – zapytał Ulman.

– Wiem już gdzie są nasi rabusie, a przynajmniej, w którą stronę poszli…

– Czy mogę spytać?…–zaczął Ulman.

– Skąd wiem? – dopowiedział Dragosz.– To bardzo proste. Rabusie zabrali stąd zadużo, żeby obejść się bez wozu; szukałem więc śladu kół i znalazłem, Wóz o czterech kołach, zaprzężony w parę koni, a koniowi idącemu przodem brak jednego gwoździa w podkowie, u prawej tylnej nogi. Wczoraj deszcz padał i na mokrej ziemi odcisnęły się wyraźne ślady. Wóz z willi skręcił na lewo, to jest w kierunku przeciwnym niż Grań. Pójdziemy za tym tropem. Prawdopodobnie rabusie nie jechali we dnie, musieli się gdzieś przyczaić do wieczora. Okolica tu pusta i osad mało. Będziemy rewidowali każdy dom po drodze. Zbierz ludzi, bo noc nadchodzi i nasze zuchy gotowi wyruszyć w dalszą drogę.

Dopiero o pół do jedenastej ludzie Dragosza, przetrząsnąwszy bezskutecznie parę osad, doszli do miejsca, gdzie się krzyżują trzy drogi, do gospody, z której po całodziennym wypoczynku przed trzema kwadransami wyruszyli byli ludzie z wozem. Dragosz zastukał gwałtownie do drzwi gospody.

– W imię prawa! oznajmił donośnie, gdy w oknie na pierwszem piętrze ukazał się gospodarz.

– W imię prawa?! – wykrzyknął oberżysta przerażony, ujrzawszy dom otoczony przez policję. – Cóż ja zawiniłem?

– Zejdź a dowiesz się. Ale nie zwlekaj długo! – odrzekł niecierpliwie Dragosz.

Kiedy gospodarz, napół ubrany, otworzył, Dragosz przeprowadził szybko badanie. – Czy jaki wóz przyjeżdżał tu dziś rano? Ilu ludzi go prowadziło? Czy wóz odjechał? W którą stronę?

Gospodarz odpowiadał bez wahania:

– Tak, wóz jakiś przyjechał nad ranem. Cały dzień stał w gospodzie, przyjechali na nim dwaj ludzie i wyruszyli o pół do dziesiątej, po przybyciu trzeciego, na którego czekali. Wyjechali w kierunku Świętego Andrzeja.

– Pewny jesteś, że w tamtą stronę pojechali? – nalegał Dragosz.

– Jak najpewniejszy – odrzekł gospodarz.

– Czy oni ci mówili, czy sam widziałeś?

– Sam widziałem.

Hm! – mruknął Dragosz zamyślając się, – możesz iść spać, mój przyjacielu, ale trzymaj język za zębami!

Gospodarz nie czekał na powtórzenie rozkazu. Zamknął spiesznie drzwi, a Dragosz kazał podać sobie latarnię i zbadał starannie gościniec.

dujpi_18.jpg (115079 bytes)

Zrazu nie mógł dojrzeć nic, lecz przeszedłszy na skraj gościńca, gdzie ziemia była mniej zbita kołami wozów, zobaczył ślad podkowy, w której brakowało jednego gwoździa i stwierdził, że istotnie koń ten nie poszedł ani w kierunku Świętego Andrzeja, ani do Granu, lecz prosto do rzeki, gościńcem północnym. Na tę drogę skierował Dragosz swój oddział.

Uszli przeszło trzy kilometry krajem zupełnie pustym, kiedy na lewo od gościńca odezwało się rżenie konia. Dragosz skinieniem zatrzymał oddział i zbliżył się do lasu, rysującego się niewyraźnie w ciemności.

– Kto tu jest? – zawołał donośnie.

Nikt nie odpowiedział; jeden z ludzi Dragosza, na jego rozkaz, zapalił smolną pochodnię i zobaczył wóz ruszający z miejsca. Ale jej światło nie mogło rozjaśnić głębokiego mroku w gęstwinie.

– Naprzód! – zakomenderował Dragosz, zapuszczając się w las na czele swego oddziału.

Lecz zaledwie policjanci weszli w zarośla, rozległo się wołanie:

– Ani kroku dalej, bo damy ognia!

Dragosz nie zważał na tę pogróżkę. Przy migotliwym blasku pochodni dojrzał czarną masę, otoczoną gromadą ludzi, zaraz też powtórzył rozkaz:

– Naprzód!

Policjanci posunęli się w głąb lasu. Ale pochód w gęstwinie był trudny. Nagle niewidzialna ręka wydarła pochodnię idącemu na przedzie policjantowi. Zaległa zupełna ciemność.

– Zapalić światło, Franc! – krzyknął rozgniewany Dragosz.

Gniew jego zwiększyło to, że przy ostatniem błyśnięciu gaszonej pochodni, zobaczył wóz ruszający z miejsca. Ale nie było mowy o pościgu. Każdy policjant miał przeciw sobie dwóch lub trzech przeciwników, i Dragosz zrozumiał – trochę zapóźno, że za małe ma siły do walki, choć nie padły jeszcze dotąd strzały z żadnej strony.

– Ticza! – zawołał jakiś głos w ciemności.

– Jestem! – odpowiedział drugi głos.

– Wóz?

– Odjechał!

– Ognia!

Dragosz zapamiętał głos i te słowa, po których zagrzmiały strzały rewolwerowe. Kilku jego ajentów odniosło rany, a Dragosz, widząc że szaleństwem byłaby dalsza walka, musiał dać rozkaz odwrotu.

Policjanci cofnęli się na gościniec, gdzie zwycięzcy nie śmieli ich ścigać.

Trzeba było zająć się trzema rannymi, na szczęście lekko. Opatrzywszy ich, Dragosz odesłał ich z powrotem, pod opieką czterech towarzyszów a sam z Ulmanem i trzema pozostałymi popędził przez pola ku rzece, kierując się skośnie w stronę Granu.

Odszukali czółno, którem przed kilku godzinami przeprawili się przez Dunaj, wsiedli w nie bezwłocznie i przepłynęli na lewy brzeg.

Dragosz, mimo poniesionej porażki, pewny był zwycięztwa. Nie miał już najmniejszej wątpliwości, że Ilia Brusz i słynny Ladko są jedną i tą samą osobistością i nie wątpił, że ostatnią napaść na willę wykonał jego towarzysz podróży. Zapewne po złożeniu łupu w bezpiecznem schronieniu, przywdzieje co prędzej postać rybaka, pod którą udało mu się dotąd wymykać policji. Niezawodnie, zanim dzień zaświta, Ilia powróci na łódź i będzie czekał jak uczciwy rybak na swego pasażera… Lecz pięciu odważnych ludzi zrobi na niego zasadzkę. Ci ludzie, zwyciężeni przez Ladkę i jego bandę, zwyciężą bez trudności tego samego Ladkę, gdy przybierze on na siebie postać Ilii Brusza.

Ale plan tak dobrze ułożony okazał się niewykonalny. Napróżno Dragosz ze swymi ludźmi przeszukał całe wybrzeże, nie znalazł nigdzie śladu rybaka, ani jego łodzi. Łódź znikła – a z łodzią znikł Ilia Brusz.

Dragosz poniósł powtórną porażkę i to go doprowadzało do wściekłości.

– Fryderyku! – rzekł do Ulmana. Jestem już zupełnie wyczerpany, nie mogę zrobić ani kroku dalej. Prześpijmy się tu dla nabrania sił, ale poślij zaraz którego z naszych czółnem do Granu. Wyślę przez niego telegram. Zapal latarnię, podyktuje ci depeszę. Pisz!

Ulman przygotował wszystko i pisał pod dyktandem Dragosza.

«Wczorajszej nocy dokonano napadu w okolicach Granu. Łup naładowano na statek, dokonywać ściśle nakazanych rewizji».

– To jedna – powiedział Dragosz, przerywając dyktowanie. Teraz druga.

«Rozkaz pochwycenia niejakiego Sergjusza Ladko, kryjącego się pod nazwiskiem Ilii Brusza, zwycięzcy z konkursu rybaków w Sigmaringen, obwinionego o zbrodnię rabunku i morderstwa. Pochwyconego dostawić do więzienia».

– Niech wyprawią te telegramy natychmiast, do wszystkich gmin położonych na brzegach Dunaju – dodał jeszcze Dragosz.

A potem ułożył się do snu, już zupełnie bezsilny.

 

 

rozdział X

Uwięziony.

 

odejrzenie, jakie powziął Dragosz, zobaczywszy podpis na fotografji, nie było zupełnie bezpodstawne, gdyż istotnie Ilia Brusz – Sergjusz Ladko, stanowili jedną osobistość.

Ale Dragosz pomylił się przypisując towarzyszowi podróży zbrodnie, spełniane na brzegach Dunaju. Ladko zaś nie przypuszczałnawet, o co go posądza pan Jeger, podróżujący na jego łodzi. To jedno tylko wiedział, że jego imię i nazwisko przybrał jakiś zbrodniarz, myślał nad tem, ale nie mógł się dorozumieć w jaki sposób się to stało.

Zgnębiony narazie tą wiadomością o swoim sobowtórze, ochłonął wkrótce po pierwszem przerażeniu. Bo rzeczywiście, cóż to mogło szkodzić, że jakiś złoczyńca nosi to samo imię i nazwisko; człowiek niewinny nie ma czego się lękać,

I dlatego Sergjusz Ladko – którego odtąd będziemy nazywać właściwem jego mianem – wyprawił się poprzedniej nocy do Szalki, gdzie pod przybranem nazwiskiem Ilii Brusza obrał był sobie miejsce zamieszkania, po wyjeździe z Ruszczuku, i gdzie otrzymywał wiadomości od swojej drogiej Naczy. Lecz gdy przestały one nadchodzić, niepokój tak mu dokuczał, że zaczął szukać sposobu dostania się do Bułgarji incognito. I wtedy to wpadła mu w oczy ogłoszona w Pester Llojdzie szumna zapowiedź konkursu rybołówstwa w Sigmaringen. Wygnaniec, równie zręczny rybak jak pilot, powziął dziwaczny pomysł, którego sama niezwyczajność zabezpieczała mu powodzenie.

Zapisał się do «Związku rybaków na Dunaju», pod nazwiskiem Ilii Brusza i zgłosił się jako kandydat do konkursu w Sigmaringen, gdzie dzięki swej zręczności, zdobył pierwszą nagrodę. Rozsławiwszy w ten sposób przybrane nazwisko, zapowiedział z wielkim hałasem swą podróż po Dunaju i zabezpieczony od podejrzeń policji, spodziewał się przepłynąć całą rzekę, zajmując swoją osobą nadbrzeżne miasta, ażeby potem bezpiecznie wstąpić do Ruszczuku, po wiadomości o Naczy.

Ale do powodzenia planu – niezbędnem było, by nikt pod postacią Ilii Brusza, nie poznał Sergjusza Ladko.

Za pierwszy warunek powodzenia uważał Ladko dobre odegranie przyjętej roli. Poprzysiągł sobie, że się niczem i nigdy nie zdradzi, bez względu na to, co może się stać w podróży. Drugi warunek był łatwiejszy. Ogolił wąsy, ufarbował jasne włosy na czarne i włożył ciemne okulary, które przysłoniły mu oczy. Zrobił to w nocy przed samym wyjazdem, a przed świtem opuścił już Szalkę, niewidziany przez nikogo.

Wszystko, jak wiemy, poszło według jego przewidywań. Pierwszy nieprzewidziany wypadek, zaskoczył go w Ulmie, kiedy się przekonał, że jego sława konkursowego zwycięzcy nie zabezpiecza go od nagabywań policji, więc przyjął pasażera, którego dokumenty policja uznała za dostateczne.

Ale, gdy się dowiedział, że głośny rozbójnik nosi to samo, co on imię i nazwisko, struchlał. Zrozumiał że nic na to poradzić nie może, tylko pocieszał się myślą, że policja nie zwróci uwagi na spokojnego wioślarza, który płynie, skutkiem zakładu zrobionego w Sigmaringen.

Przyszedłszy do Szalki po zachodzie słońca, wyszedł z niej przed świtem, nie widząc się z nikim. Był w domu, ale nie zastał tam żadnej wiadomości od Naczy. To uporczywe milczenie, mogło doprowadzić do rozpaczy. Dlaczego Nacza od dwóch miesięcy nie napisała ani słowa? W czasie rozruchów tak łatwo o nieszczęście; Ladko rozmyślał z rozpaczą, czy nie zapóźno przybędzie do Ruszczuku.

Ta myśl, ta obawa, gnała go i dodawała mu siły. Ona krzepiła go podczas walki z burzą, ona znaglała do pośpiechu, gdy powracał do łodzi, niosąc wódkę dla swego przemokłego towarzysza.

Ale z niewymownem zdumieniem nie zastał już Jegera, którego pozostawił w tak groźnym stanie. Nie uspokoiła go nawet pozostawiona kartka z objaśnieniem. Co mogło skłonić pana Jegera do odejścia? Jakie interesy, tak ważne i nagłe, mógł mieć ten mieszczuch z Wiednia, w takiej pustce, zdała od miejsc zamieszkanych przez ludzi? Próżno Ladko silił się na zrozumienie tej zagadki.

Ale bez względu na powody, samo zniknięcie Jegera, miało tę niedogodność, że przedłużało podróż i tak już nazbyt długą. Gdyby nie ta przeszkoda, łódź mogłaby wypłynąć zaraz i do wieczora przebyć znaczną przestrzeń.

Pomimo silnej pokusy, Ladko postanowił czekać na powrót swego pasażera. Przyjął pewne zobowiązanie względem niego i wolał stracić cały dzień, niż złamać dane przyrzeczenie.

Na szczęście, miał dużo do roboty z uporządkowaniem łodzi i naprawieniem szkód sprawionych przez burzę.

Zaczął więc porządkować kufry poprzewracane w czasie rannych poszukiwań. Wziął do ręki tekę – tę samą, która skusiła Dragosza – i wyjąwszy z niej wizerunek Naczy, wpatrywał się w niego długo…

Wzdychając, złożył go do teki, a tekę schował do kufra, który zamknął, a klucz wsunął do kieszeni i wrócił do roboty. Ale postradał zupełnie energję. Opuściwszy ręce, usiadł na ławce zwrócony plecami do brzegu, wpatrując się smętnie w wody Dunaju… Myśli jego skierowały się do Ruszczuku.

Ujrzał swój dom, taki jaki był dawniej – a w domu żonę wesołą, śpiewającą,… Nie żałował swoich poświęceń, nie żałował ofiar jakie poniósł dla dobra ojczyzny! Uczyniłby to samo po raz drugi… Ale jakaż boleść pomyśleć, że to wszystko poszło na marne! Powstanie wybuchło zawcześnie i zgnieciono je niemiłosiernie… Ileż lat jeszcze sądzono Bułgarji cierpieć pod jarzmem tureckiem!…

Ogarniał go lęk na myśl, że może Turcy pochwycili Naczę jako zakładniczkę – jako żonę jednego z najzawziętszych wrogów tureckich… A gdyby tak było – co z nią uczynili?

Pogrążony w bolesnych rozmyślaniach, Ladko zapomniał o wszystkiem, co go otaczało, nic zatem dziwnego, że niespostrzegł trzech ludzi skradających się nad brzegiem ostrożnie i cicho. Ale jeżeli on ich nie widział, oni widzieli go dobrze, gdy łódź ukazała się na zakręcie rzeki, wszyscy trzej stanęli i zaczęli się naradzać.

Jeden z tych ludzi, był ten sam Ticza, który ze swym towarzyszem tropił w Wiedniu Dragosza, śledzącego ze swej strony Ilię podczas wycieczki do żyda, pośrednika w dostawie broni dla Bułgarów.

Ten pościg doprowadził dwóch nieznajomych do łodzi Dragosza. Postanowili zaraz skorzystać z tego odkrycia i obecnie przyszli wykonać swe postanowienie.

Zaczaili się w nadrzecznych zaroślach i stamtąd śledzili każdy ruch Ladki na łodzi. On zaś, głęboko zamyślony, nie przeczuwał nawet grożącego mu niebezpieczeństwa. A jednak było to niebezpieczeństwo bardzo groźne, ci trzej ludzie w zasadzce, byli to złoczyńcy z owej bandy grasującej nad Dunajem.

Ticza był w tej bandzie wybitnym członkiem, pierwszym po dowódcy, i jego czyny już mu wyrobiły haniebną sławę wśród towarzyszów. Obecni towarzysze jego, Sakman i Zerlany, byli to prości bandyci, narzędzia, nie głowy.

– To on! – mruknął Ticza, zatrzymując zbójów ruchem ręki.

– Dragosz?

– On sam.

– Pewny jesteś, że to on? Nie widać jego twarzy, bo siedzi odwrócony do nas tyłem – zauważył Zerlany.

– Niewieleby mi pomogło, gdybym zobaczył jego twarz, bo go nie znam – odrzekł Ticza. Widziałem go w Wiedniu tylko zdaleka i z tyłu. Ale poznaję łódź i pewny jestem, że się nie mylę.

– Więc bierzmy się do roboty! – wyrzekł Sakman.

– Tak! Nie traćmy czasu – dodał Ticza.

dujpi_19.jpg (124344 bytes)

Wyjął z pod pachy zawiniątko i otworzył je. Tymczasem Ladko nic nie przeczuwając, nie słyszał kroków idących po trawie. Myśli jego krążyły ciągle koło Naczy i domu w Ruszczuku.

Nagle padł na niego zwój sznurów, które go oplatały na wszystkie strony, dławiąc, dusząc, oślepiając…

Porwał się z miejsca i szarpnął daremnie, chcąc wydobyć się z sieci, gdy silny cios w głowę ogłuszył go i powalił na dno łodzi; ale zanim padł, zrozumiał, że go pochwycono w wielką sieć, niewód taki, jakiego sam nieraz używał do połowu ryb na Dunaju.

Kiedy odzyskał przytomność, nie był już oplatany w sieci, lecz silnie skrępowany mocnym sznurem, nie mógł się wcale poruszać; w ustach tkwił mu knebel głuszący krzyki, oczy zasłaniała gruba przepaska.

Odzyskawszy przytomność, Ladko czuł się zupełnie oszołomiony. Co się stało? Co znaczył ten niepojęty napad? Czuł jednak, że mu nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, bo gdyby napastnicy zamierzali pozbawić go życia, zabiliby odrazu. Jeżeli zaś leżał tu skrępowany, widocznie szło im tylko o pochwycenie go.

Trudno było znaleźćna to odpowiedź. Rabusie nie potrzebowaliby tak starannie krępować swej ofiary, skoro jedno uderzenie noża wybawiłoby ich odrazu z kłopotu, a zresztą, czyż nędzne pakunki na łodzi mogły znęcić rabusiów?

Zemsta?… To również nieprawdopodobne. Ilia Brusz nie miał nieprzyjaciół; wrogowie Sergjusza Ladki – Turcy – nie domyśliliby się bułgarskiego spiskowca w skórze rybaka z Sigmaringen, a gdyby nawet to odkryli, nie dopuściliby się takiego czynu w granicach Austrji. Zresztą Turcy zabiliby go, zamiast więzić.

Roztrząsnąwszy to wszystko, Ladko, jako człowiek praktyczny, dał za wygrane dociekaniom i postanowił tylko uważać bacznie, co nastąpi i szukać sposobu wydobycia się na wolność.

Niewielkie miał pole do działania i obserwacji; zesztywniały w więzach, które krępowały całe jego ciało, ściśnięte sznurem, nie mógł nawet drgnąć, a oczy miał zawiązane tak ściśle, że nie wiedział, czy jest dzień czy noc. Tylko wytężywszy słuch, odkrył, że leży na dnie statku, który posuwa się spiesznie, słyszał wyraźnie zgrzyt wioseł i szum wody, bijącej o ściany łodzi.

Dokąd płynie ten statek? Druga zagadka, którą rozwiązał bez trudności, zauważywszy różnicę temperatury z prawej i z lewej strony, wstrząśnienia łodzi za każdem uderzeniem wioseł dowodziły, że leży wyciągnięty w tym samym kierunku, w którym płynie łódź, i że połowa jego ciała jest w cieniu rzuconym przez burt łodzi, a druga w słońcu. Stąd prosty wniosek, że łódź płynie z zachodu na wschód, z prądem rzeki, w tym samym kierunku, w jakim on ją prowadził.

Ci, którzy go pochwycili, milczeli uparcie; oprócz stękania wioślarzy, opierających się z wysiłkiem na wiosłach, nie słychać było ludzkiego głosu. Podróż ta w ciszy trwała pewnie przeszło godzinę, gdy słońce padło prosto na twarz Ladki, dając tem wskazówkę że łódź zawraca na południe. Ladko nie zadziwił się. Doskonale znając rzekę, wnioskował, że płyną w tem miejscu, gdzie Dunaj okrąża górę Pilis. Pewnie potem skręcą na wschód i zaraz na północ, aż do tego miejsca, gdzie Dunaj zaczyna płynąć prosto na półwysep Bałkański.

Ale kiedy Sergjusz Ladko domyślał się, że przepływają mimo góry Pilis, wiosła zatrzymały się nagle. Łódź płynęła dalej, niesiona samą siłą prądu, a szorstki głos zawołał:

– Bierz bosak!

Dało się uczuć silne wstrząśnienie i zgrzyt, jaki wydaje łódź ocierając się o coś twardego. Ladko poczuł, że go podnoszą w górę i że przechodzi z rąk do rąk, podawany w powietrzu.

Zapewne łódź dopłynęła do większego statku, na którego pokład przeniesiono jeńca, jak pakunek, ale Ladko daremnie natężał słuch, żeby pochwycić jakie słowo, głębokie milczenie panowało, czuł tylko dotykanie twardych rąk i słyszał sapanie strażników.

Skrępowany, tarmoszony, Ladko nie mógł spokojnie rozmyślać; strażnicy wyniósłszy go na pokład, spuszczali go teraz w dół po drabinie. Ciało jego obijało się, przesuwane przez ciasne otwory, a w końcu, gdy zdjąwszy mu opaskę z oczu i knebel z ust, rzucili go na ziemię jak tłomok, usłyszał, że nad jego głową zatrzaskuje się klapa.

Długi czas minął, zanim więzień ogłuszony upadkiem odzyskał przytomność, wówczas zrozumiał, że położenie jego nie polepszyło się wcale, pomimo że odzyskał wzrok i mowę. Jeżeli mu zdjęto z ust knebel, to pewnie dlatego, że nikt nie usłyszałby jego krzyków, a ciemność panowała taka, że napróżno otwierał oczy: ciemność i ciemność nieprzenikniona. Czuł po wstrząśnieniach statku, że leży na samym jego spodzie, a nigdzie nie mógł dojrzeć najmniejszej szpary, przez którą przecisnęłoby się światło, nie widział zgoła nic; nie była to ciemność piwnicy, z którą wzrok oswaja się stopniowo, była to jakaś ciemność nieprzebita, nieprzejrzana czarność, jaka musi panować w grobie.

Ile dotąd czasu upłynęło? Ladko przypuszczał, że musi już być koło północy, kiedy rozległ się bardzo daleko stłumiony hałas. Ludzie biegali, hałasowali coraz bliżej. Potem nad głową Ladki przesuwano skrzynie, od których dzieliły go tylko cienkie deski. Wrzawa się zbliżała, słychać było rozmowę obok za ścianą jego więzienia, ale słów nie mógł rozróżnić, a potem wszystko umilkło i nieszczęśliwego więźnia, leżącego w ciemności, otoczyła głęboka cisza.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć