Poprzednia część

 

 

 

 

Juliusz Verne

 

Tajemniczy rybak

 

 

(Rozdział XVI-XIX)

 

Przełożyła Maria Gąsiorowska

Ilustracje George'a Rouxa

Wydawnictwo M. Arcta, 1911

 

dujpi_00.jpg (37663 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XVI

Dom opustoszony.

 

pięć minut Ladko i Dragosz doszli do pierwszych domostw miejskich.

W Ruszczuku wówczas nie istniało oświetlenie uliczne, co utrudniało kierowanie się w mieście ruchliwem i handlowem. Ale ponieważ Ladko zapatrzony przed siebie szedł prosto pewnym krokiem i śmiało, Dragosz podążał za nim bez trudności, nie spuszczając go z oka. Lecz ani jeden ani drugi nie widzieli dwóch ludzi, którzy wychodząc z poprzecznej uliczki, skrzyżowali się z nimi.

Doszedłszy do wybrzeża, ludzie ci rozeszli się natychmiast. Jeden poszedł w dół rzeki.

– Bywaj zdrów – przemówił jeden po bułgarsku, odchodząc.

– Bywaj zdrów – odrzekł drugi i zawracając na lewo, dogonił Dragosza.

– Na dźwięk tego głosu Dragosz drgnął, zawahał się na jedno okamgnienie, zwalniając mimowoli kroku, a potem porzucając dalsze ściganie Ladki, zawrócił na miejscu.

Jedną z najpotrzebniejszych i najcenniejszych zalet ajenta policyjnego, który chce wyróżnić się i zdobyć sławę, jest doskonała pamięć, nietylko wzrokowa, lecz i słuchowa.

Dragosz posiadał tę zaletę w stopniu bardzo wysokim. Raz widząc człowieka, raz usłyszawszy jego głos, nie zapominał go już nigdy, choćby po długim przeciągu czasu. Po miesiącach, po latach, poznawał twarz choćby raz tylko widzianą, głos, który niegdyś słuch jego uderzył.

To właśnie zdarzyło się i tym razem. Ten głos słyszał on niedawno; nie wątpił, że się nie myli. Ten sam głos, na polance, u podnóża góry Pilis, obił się o jego ucho. To była ta nić, której napróżno dotąd szukał. Wszystkie domysły, odnoszące się do towarzysza podróży, były tylko na przypuszczeniach oparte, a tymczasem ten głos – to było nakoniec coś pewnego – jakiś dowód. Nie mógł się wahać między domysłem a pewnością, i dlatego, porzucając Ladkę, poszedł za nowym tropem.

– Dobry wieczór, Ticza –odezwał się Dragosz po niemiecku, kiedy człowiek zbliżał się do niego.

Zagadnięty przystanął, usiłując przebić wzrokiem ciemności.

– Kto do mnie mówi? – zapytał.

– Ja! – odrzekł Dragosz.

– Co za ja?

– Maks Reynold.

– Nie znam cię,

– Ale ja ciebie znam; najlepszy dowód, że wymieniłem twoje nazwisko.

– Prawda! – przyznał Ticza. – Musisz nawet mieć dobre oczy, bracie!

– Doskonałe istotnie.

Umilkli obaj. Po chwili Ticza zapytał:

– Czego chcesz odemnie?

– Rozmówić się z tobą – oznajmił Dragosz. – Z tobą i jeszcze z drugim. Po to przyjechałem do Ruszczuku.

– Nie jesteś tutejszy?

– Nie, dziś przyjechałem.

– Ładną chwilę wybrałeś na przyjazd! – zauważył drwiąco Ticza, mając zapewne na myśli rozruchy panujące w Bułgarji.

Dragosz wzruszył obojętnie ramionami i dodał:

– Mieszkam w Granie.

Ticza milczał.

– Czy nie znasz Granu? – nalegał Dragosz.

– Nie.

– To dziwne. Byliście przecież tak blizko Granu.

– Tak blizko? – powtórzył Ticza. – Skądże to wiesz, że byłem blizko Granu?

Dragosz roześmiał się i odrzekł:

– Ba! Wiadomo że willa hrabiego Hagenau niedaleko stamtąd…

Teraz z kolei drgnął Ticza. Ale próbował nadrobić miną.

– Willa hrabiego Hagenau? – wybełkotał, siląc się na ton żartobliwy. – Nie znam tego miejsca, tak jak nie znam ciebie bracie…

– Doprawdy? – zaśmiał się drwiąco Dragosz. – A polankę pod górą Pilis znasz?

Ticza zbliżył się szybko i schwycił za rękę Dragosza.

– Ciszej! – szepnął nie kryjąc przestrachu. – Szalony jesteś chyba, że tak krzyczysz!

– Niema tu blizko nikogo – tłomaczył się Dragosz.

– Nie można nigdy wiedzieć napewno – szepnął Ticza, a po namyśle dodał:

– Czego chcesz odemnie, bracie?

– Pomówić z Ladką – odpowiedział Dragosz, nie zniżając głosu.

Ticza ścisnął jeszcze mocniej jego rękę.

– Pst! –syknął, oglądając się z trwogą.– Czyś się zawziął na to, żebyśmy się dostali na szubienicę?

Dragosz zaczął się śmiać i również szepnął:

– Jakże mogę się czego dowiedzieć od ciebie, jeżeli będziemy grać w milczka?

– Ale, bo co to za zwyczaj zatrzymywać ludzi na środku drogi, bez ostrzeżenia! – burknął gniewnie Ticza. O takich sprawach lepiej nie mówić na ulicy…

– Ja też się nie upieram rozmawiać na ulicy – powiedział Dragosz. – Chodźmy gdzie-indziej.

– A dokąd?

– Gdziekolwiek, Musi tu być blizko jakaś gospoda?

– Jest o kilka kroków stąd.

– Więc chodźmy tam.

– Zgoda! – odrzekł Ticza. – Chodź za mną.

O sto kroków od miejsca gdzie rozmawiali, zobaczyli na niewielkim placu oświetlone okna gospody.

– Wstąpmy tu – powiedział Ticza, zawracając ku oświetlonym oknom.

Weszli do bardzo skromnej szynkowni; w głównej sali, pustej w tej chwili, stało kilkanaście stolików pod ścianami.

– Tu nam będzie dobrze! – zauważył Dragosz.

Gospodarz przybiegł witać pożądanych gości.

– Co będziemy pili? Ja płacę! – oznajmił Dragosz uderzając ręką po kieszeni.

– Może raki? – zaproponował Ticza.

– Zgoda! Niech będzie raki – odrzekł Dragosz. – A cobyś powiedziiał na jałowcówkę?

– Dobra i jałowcówka – pochwalił Ticza. Dragosz zwrócił się do gospodarza.

– Słyszeliście, przyjacielu? Podajcie a żwawo!

Gospodarz pobiegł po trunki a Dragosz jednym rzutem oka obejrzał i osądził swego przeciwnika. Barczyste ramiona, kark jak u wołu, wązkie czoło, zarośnięte szpakowatemi włosami: pyszny typ siłacza, występującego w jarmarcznych budach! Istne zwierzę ludzkie, bez źdźbła inteligencji.

Gdy gospodarz podał dwie butelki i szklaneczki, Ticza zagaił rozmowę.

– Mówisz tedy, że mnie znasz?

– Czy jeszcze wątpisz o tem?

– I że wiesz coś o sprawie w Granie?

– Oczywiście. Pracowaliśmy tam razem.

– Nie może być!

– A jednak tak jest.

– Nie rozumiem!– mruknął Ticza, usiłując zebrać wspomnienia. – Było nas tam tylko ośmiu…

– Przepraszam – przerwał Dragosz. – Dziewięciu, nie ośmiu, bo i ja tam byłem.

– I przykładałeś rękę do roboty? – pytał z niedowierzaniem Ticza.

– A jakże! I w willi, i na polance. Ja nawet prowadziłem wóz.

– Z Voglem?

– Z Voglem.

Ticza zastanowił się.

– To nieprawda! – zaprzeczył. – Kaiserlick był z Voglem,.

– Nie, ja byłem – dowodził Dragosz, z całą pewnością. – Kaiserlick został z wami.

– Pewny jesteś tego?

– Jak najpewniejszy! – upierał się Dragosz.

Ticza wahał się. Nie odznaczał się on wielkim sprytem. Nie spostrzegł też, że sam wymieniał nazwiska towarzyszów mniemanemu Maksowi Raynoldowi i przyjął to jako dowód, że ten znał ich imiona.

– Szklaneczkę jałowcówki na zmianę? – zaproponował Dragosz.

– Tego się nigdy nie odmawia. – powiedział uprzejmie Ticza.

Wychylił duszkiem lampkę i szepnął, napół już przekonany:

– To dziwne! Nigdy nie bierzemy do spółki nieznajomych.

– Każda rzecz musi kiedyś mieć początek – przekonywał Dragosz. – Nie jestem już obcy, skoro mnie przyjęto do bandy.

– Do jakiej bandy?

dujpi_30.jpg (118634 bytes)

– Nie masz co kręcić, bracie! Mówię ci, że to już postanowione.

– Co?

– Że do was przystałem.

– Z kimże to ułożyłeś?

– Z Ladką…

– Cicho! – przerwał szorstko Ticza. – Mówiłem ci już, żebyś to nazwisko schował dla siebie!

– Mówiłeś to na ulicy – zauważył Dragosz, ale tu?

– Tu i tam, i w całem mieście, wszystko jedno!

– Dlaczego? – nastawał Dragosz.

Ale Ticza nie pozbył się jeszcze resztek nieufności.

– Jeśli się ciebie kto zapyta, bracie, możesz powiedzieć, że nic nie wiesz – odrzekł. – Bo i naprawdę, choć wiesz dużo, miarkuję, że nie wiesz wszystkiego, ale nie wyciągniesz na słowa starego lisa jak ja!

Ticza mylił się sądząc, że może mierzyć się z takim mistrzem jak Dragosz. Stary lis trafił na przebieglejszego od siebie.

Wstrzemięźliwość nie należała do jego cnót i Dragosz pomiarkowawszy to odrazu, postanowił skorzystać ze słabego miejsca w pancerzu rozbójnika.

Proponowany poczęstunek zniweczył słaby zresztą opór Ticzy, szklaneczki jałowcówki znikały w gardle bandyty, naprzemian ze szklaneczkami «raki». Alkohol zrobił swoje, oczy Ticzy zamgliły się, język ściężał, senność osłabiła go, i jak zwykle bywa, im więcej pił, tem większe czuł pragnienie.

– Mówiliśmy tedy – zaczął Ticza, ale już trochę bełkotliwie, bo język prawie zupełnie mu ociężał – mówiliśmy tedy, że to już postanowione i ułożone z dowódcą?

– Ułożone – potwierdził Dragosz.

– Dobrze zrobił… dowódca… – mruknął już dobrze podpiły Ticza. – Tęgi towarzysz będzie z ciebie, zuchu!

– Powiedz że mu to, bracie!

– Ale! Wtem bieda, że go nie zobaczę.,.

– Dlaczego?

Ticza nalał sobie szklaneczkę «raki», dla zmiany i wychylił, a potem wyrzekł chrypliwie:

– Bo wyjechał…

– Niema go w Ruszczuku? – zapytał, żywo zaniepokojony Dragosz.

– A niema już.

– Już? Więc tu był?

– Był, cztery dni temu.

– A teraz?

– Teraz płynie na statku do morza Czarnego.

– Kiedyż tu wróci?

– Za dwa tygodnie.

– Czekać dwa tygodnie! A to los! – wykrzyknął Dragosz.

– Tak ci pilno dostać się do nas? – zapytał Ticza, śmiejąc się chrapliwie.

– Ba! – odrzekł Dragosz. – Dla prostego chłopa jak ja, dobra gratka trafiła się w Granie! W jedną noc zarobiłem więcej, niż przez cały rok na uprawie roli.

– Nabrałeś smaku! – zaśmiał się Ticza.

Dragosz nalał mu skwapliwie nową szklaneczkę i zawołał:

– Ale nie pijesz, bracie? Za twoje zdrowie!

– I za twoje! – powtórzył Ticza i jednym łykiem opróżnił szklaneczkę.

Obfite żniwo zebrał Dragosz. Dowiedział się z ilu członków składała się banda krążąca po Dunaju. Dowiedział się trzech nazwisk, z ogólnej liczby ośmiu i nazwiska dowódcy. Dowiedział się, że celem podróży jest morze Czarne, gdzie pewnie bandyci przeładują swoje łupy na okręt. Dowiedział się wreszcie, że podstawą ich jest Ruszczuk.

Za dwa tygodnie, kiedy Ladko tu wróci, wszystko już będzie przygotowane do jego ujęcia, jeżeli jeszcze przedtem nie uda się go schwytać przy samem ujściu Dunaju.

Ale nie wszystko jeszcze Dragosz wiedział. Postanowił uzupełnić braki, korzystając z oszołomienia trunkiem towarzysza.

Po dłuższem milczeniu, zapytał go od niechcenia:

– Dlaczegóż to nie pozwoliłeś mi wspominać nazwiska Ladki?

Ticza już zupełnie pijany, spojrzał błędnemi oczami na towarzysza i w nagłym przystępie czułości, wyciągnął do niego rękę.

– Powiem ci! – wybełkotał. – Powiem! boś ty mój przyjaciel!

Dragosz uścisnął dłoń rozbójnika i odrzekł:

– Wierny przyjaciel!

– I zuch! – wybełkotał Ticza.

Spojrzał na butelkę i bąknął:

– Jeszcze kroplę jałowcówki?

– Niema już w butelce – odpowiedział Dragosz.

Widział, że Ticza ma już dosyć, i obawiał się, by nie runął na ziemię, zupełnie pijany. Dragosz niby przypadkiem rozlał jałowcówkę. Nie podobało się to Ticzy. Skrzywił się i rzekł błagalnie:

– To dawaj «raki!»

– Weź resztę – powiedział Dragosz, podsuwając butelkę, z odrobiną wódki na dnie. – Ale strzeż się bracie, żebyś się nie upił.

– Ja miałbym się upić? – oburzył się Ticza. –Choćbym chciał, nie potrafię.

– Mówiliśmy tedy o Ladce – zaczął Dragosz, zdążając cierpliwie do celu. – Dlaczego nie można wymówić jego nazwiska?

Ticza zaśmiał się chrapliwie.

– Ciekawy jesteś, synku! A więc ci powiem dlaczego… Bo tu – Ladko – wymawia się… Striga!

– Striga! Dlaczego Striga? – powtórzył Dragosz nic nie rozumiejąc.

– Bo to jego prawdziwe nazwisko, tego chłopca… Tak jak ty się nazywasz… Jak że ci tam? Zapomniałem…

– Raynold.

– Otóż to. Raynold. Ty się nazywasz Raynold… No! a on… nazywa się Striga… To przecie wyraźne…

– A w Granie… zaczął Dragosz.

– Ba! – przerwał mu Ticza. – W Granie nazywał się Ladko, a w Ruszczuku nazywa się Striga.

Mrugnął filuternie i dodał:

– Tym sposobem ani słychać o nim! Nikt nie widział, nikt nie wie! Rozumiesz?

Nie było to już nowiną dla Dragosza, że złoczyńca zasłania się cudzem nazwiskiem, ale dlaczego właśnie nazwiskiem Ladki, tem samem, które było podpisane na fotografji?

– Przecie ten Ladko naprawdę istnieje? – zawołał Dragosz gorączkowo.

– Wtem właśnie rzecz! – zaśmiał się Ticza.

– Cóż to za jeden, ten Ladko?

– Gałgan! – objaśnił krótko Ticza.

– A co ci zrobił?

– Mnie? Nic, ale Stridze…

– No cóż? – Co zrobił Stridze?

– Zabrał mu z przed nosa żonę… piękną Naczę…

Nacza! To samo imię co na fotografji. Dragosz widząc już, że nareszcie wpadł na właściwy trop, słuchał chciwie Ticzy, który bełkotał już nieproszony.

– Nie przyjaźnią się od tej pory, rozumiesz? I dlatego Striga przybrał jego nazwisko, żeby mu zrobić figla… On ma spryt, Striga.

– Ale jeszcze nie mogę zrozumieć, dlaczego niewolno wymówić nazwiska Ladki? – nastawał Dragosz.

– Bo to niezdrowo dla tego, kto je wymówi – objaśnił Ticza. – W Granie i w innych miejscach, wiesz już co ono znaczy A tu, to jest imię pilota, słynnego buntownika… Spiskuje przeciw Turkom… głupiec! A w Ruszczuku na ulicach pełno Turków.

– Cóż się z nim dzieje? – dopytywał się Dragosz.

Ticza wzruszył ramionami i odrzekł:

– Przepadł. Striga mówi, że nie żyje.

– Nie żyje?!

– I to może być prawda. Bo Striga zabrał jego żonę. Niebardzo temu rada gołą-beczka! Ale Striga trzyma ją pod kluczem, na swoim statku.

Teraz Dragosz już wszystko zrozumiał. A więc te długie dni podróży przepędził na łodzi nie z pospolitym rozbójnikiem, lecz z ukrywającym się spiskowcem. Jakaż rozpacz musiała ogarnąć nieszczęśliwego, gdy przybywszy do domu, zastał w nim pustkę. Trzeba iść mu na pomoc… Bandę rozbójników, o której teraz zdobył dokładne wskazówki, da się pochwycić z łatwością i później…

– Ależ tu gorąco! – westchnął, udając że go trunek rozmarza.

– Bardzo gorąco – potwierdził Ticza.

– To te «raki» – wyjąkał Dragosz.

Ticza uderzył pięścią w stół.

– Nie tęgą masz głowę, chłopcze! – wybełkotał drwiąco. – Ja… co innego… Sam widzisz… Gotów jestem zacząć nanowo…

– Nie mnie z tobą się mierzyć… – bąknął skromnie Dragosz.

– Niedołęga! – zadrwił Ticza.– Ale możemy wyjść, jeżeli chcesz.

Dragosz zapłacił gospodarzowi i wyszedł z towarzyszem na plac. Ale ta zmiana miejsca nie posłużyła Ticzy. Wyszedłszy na świeże powietrze, stracił do reszty przytomność. Dragosz przestraszył się widząc, że przeciągnął strunę.

– Powiedz no – zagadnął wskazując w dół rzeki. – Czy tam mieszka Ladko?

– Który Ladko?

– Ten pilot, czy on tam mieszka?

– Nie!

Dragosz wskazał w stronę miasta.

– A więc tam?

– Nie!

– Więc chyba tam? – nastawał Dragosz, zwracając się w górę rzeki.

– Tam…, tam… – bełkotał pijany.

Dragosz ciągnął go, podtrzymując. Ticza szedł bez oporu, zataczając się, potykając i bełkotał coś ciągle niezrozumiale. Szli tak z pięć minut, gdy nagle Ticza stanął, usiłując utrzymać równowagę.

– Co on gadał, Striga, że Ladko nie żyje?

– Albo co?

– Żyje, bo jest ktoś u niego w domu.

Ticza wskazał światło padające przez szpary okienic na drogę. Dragosz pociągnął go pod okno. Przez szparę zajrzeli obaj do wnętrza domu.

Zobaczyli niewielki pokój, urządzony skromnie, lecz wygodnie. Porozrzucane w nieładzie meble i gruba warstwa kurzu wskazywały, że od czasu jakiejś gwałtownej sceny pokój ten stał pustką. Przy stole, na środku pokoju, siedział oparty łokciem człowiek głęboko zamyślony, W gęstych włosach zanurzył palce, zaciśnięte rozpaczliwym ruchem, z oczu jego płynęły łzy.

Dragosz poznał w nim swego towarzysza podróży, Ilię Brusza; ale nie on jeden go poznał.

– To on! – wyjąkał Ticza, nagle wytrzeźwiony.

– On, naprawdę?

– On sam, Ladko…,

Ticza przetarł oczy, otrząsnął się i mruknął:

– Żyje gałgan… Ale na nic mu się to nie zda… Turcy zapłacą mi dobrze za jego skórę… Więcej niż warta… To się Striga ucieszy! A ty, bracie, nie ruszaj się stąd! –zwrócił się nagle do Dragosza. – Gdyby chciał wyjść, zaraz go w łeb! albo wołaj o pomoc… Ja pójdę po policję…

Nie czekając odpowiedzi, Ticza odszedł z pośpiechem, potaczając się tylko lekko. Wzruszenie wytrzeźwiło go prawie zupełnie i wróciło mu równowagę.

Dragosz wpadł z pośpiechem do domu.

Ladko siedział wciąż nieruchomy, Dragosz połyżył mu rękę na ramieniu.

Nieszczęśliwy dopiero wtedy podniósł głowę i spojrzał błędnym wzrokiem, nie poznając swego pasażera. Dragosz rzucił mu jedno tylko słowo:

– Ladko, Nacza!

Ladko wyprostował się, oczy mu błysnęły.

– Chodź ze mną! – naglił Dragosz. – Prędko! Nie traćmy czasu!

 

 

Rozdział XVII

Wpław.

 

ódź sunęła po wodzie jak ptak. Ladko podniecony, rozgorączkowany, ogarnięty istnym szałem, wiosłował jeszcze gwałtowniej niż zwykle, opierając się mocno na wiośle. Podtrzymywany rozpaczą, krótko tylko odpoczywał nocą i to dopiero wtedy, gdy już padał bez sił na posłanie. Zasypiał też w jednej chwili snem kamiennym, a po dwóch godzinach budził się jakby na dane hasło i zabierał się napowrót do ciężkiej pracy wiosłowania.

Dragosz, patrząc na niego, podziwiał jego siłę i wytrwałość; zdumiewał go ten człowiek, który ze swej okropnej rozpaczy czerpał nadludzkie siły.

Chcąc nieszczęśliwemu oszczędzić wszystkiego, coby mu mogło przeszkadzać, Dragosz milczał wytrwale. To co konieczne, powiedział mu przed wyjazdem z Ruszczuku. Gdy łódź odepchnięta na środek rzeki, popłynęła żwawo, uniesiona wartkim prądem, Dragosz udzielił Ladce obszernych wyjaśnień, wyznał mu, kim jest rzeczywiście, objaśnił, że wyruszył w tę podróż, ścigając bandę zbójecką na Dunaju, której dowódcą jak mówiono, jest jakiś Ladko z Ruszczuka.

Pilot słuchał jego opowiadania z roztargnieniem, niecierpliwy i rozgorączkowany. Co go to wszystko obchodziło? On miał jedną tylko myśl, jeden cel, jedno pragnienie: ocalić Naczę!

Dopiero wtedy zaczął słuchać uważnie, gdy Dragosz opowiedział mu czego się dowiedział od Ticzy o porwaniu Naczy, która uwięziona na statku Strigi, płynie teraz ku morzu Czarnemu.

Usłyszawszy nazwisko Strigi, Ladko syknął z wściekłości.

– Więc to Striga!

Ręka jego zacisnęła się na chwilę kurczowo. Nie pytał już o nic więcej. Tylko od tej chwili pędził z największym pośpiechem; nie spał – nie odpoczywał – nie przerywał wiosłowania, stojąc wyprostowany ze zmarszczonemi brwiami, z błędnemi oczami, całą duszą wpatrzony w cel podróży.

Nie wątpił, że dokona tego co zamierzył. Co mu dawało tę pewność, nie mógłby tego wytłomaczyć, dość że był pewny, czuł, że od pierwszego wejrzenia pozna statek, na którym jest uwięziona Nacza – pozna go wśród tysiąca innych statków!…

Teraz zrozumiał, dlaczego ten strażnik, który przynosił pożywienie, wydawał mu się nieobcy; dlaczego i te głosy dochodzące niewyraźnie, budziły w nim echa jakichś wspomnień. Ten strażnik, to był Ticza. Te głosy, to głos Strigi i Naczy. A ten krzyk usłyszany w nocy, to był krzyk Naczy, wzywający nadaremnie pomocy…

Czemuż się wtedy nie zatrzymał! Ileż nieszczęść, ile niepokojów byłby sobie oszczędził.

Nadzieja Ladki, że dopędzi statek Strigi nie była tak bezpodstawna, jakby się mogło zdawać. Statków tego typu, co statek Strigi, niewiele pływało po Dunaju. Liczba ich, począwszy od Orsowy zmniejszała się szybko, a ostatnie zostały w Sylistrji. W dole rzeki, od tego miasta, które łódź Ladki minęła we dwadzieścia cztery godziny po wyruszeniu, spotkali tylko dwa takie statki na rzece, na której zapanowały już wyłącznie parowce.

Pod Ruszczukiem Dunaj jest już potężną rzeką, na lewym brzegu rozlewa się szerokiemi bagniskami, a łożysko jego ma wspaniałą szerokość. Poniżej, między Sylistrją a Braiłą, szerokość Dunaju dochodzi miejscami do dwudziestu pięciu kilometrów. Ta wodna przestrzeń czyni wrażenie morza, na którem nie brak ani burz, ani spienionych bałwanów. Łatwo więc pojąć, że płaskie statki, nieprzystosowane do gwałtownej fali, lękają się zapuszczać tak daleko.

Szczęściem dla Ladki pogoda stale dopisywała. Płynąc na łodzi nieodpowiedniej do żeglugi po takich wodach, przy każdym silniejszym wietrze musiałby chronić się do brzegu i zarzucać kotwicę w zakrętach rzeki.

Dragosz, który obok współczucia dla towarzysza podróży, miał jeszcze inne cele, zaniepokoił się widokiem pustyni, przez jaką płynęli. Może Ticza dał mu fałszywe wskazówki? Widząc, że wszystkie mniejsze statki zatrzymują się i pozostają, zaczynał obawiać się, że i Ladko będzie musiał uczynić to samo. Niepokój Dragosza rósł z każdą chwilą aż nareszcie postanowił zwierzyć się z nim Ladce.

– Czy statek taki, jak Strigi, może dopłynąć po Dunaju do samego morza? – zapytał.

– Może – odrzekł pilot. – Rzadko się to zdarza, ale jest możliwe.

– Czyś prowadził kiedy sam takie statki w tamtą stronę?

– Czasami prowadziłem.

– W jakiż sposób wyładowują one swój ładunek?

– Zanurzają kotwicę w jednej z zatok, poniżej ujść rzeki, a tam dopływają do nich parowce.

– Mówisz ujść… Czy jest więcej niż jedno?

– Są dwa główne – objaśnił Ladko. – Jedno północne pod Kilią, drugie południowe pod Suliną. To drugie jest większe.

– Czy nie grozi nam pomyłka? – nalegał Dragosz.

– Nie – odparł stanowczo pilot. –Ludzie którzy się kryją, nie płyną nigdy do Suliny. Popłyniemy więc odnogą północną do Kilii i tam ich spotkamy.

Ta odpowiedź niezupełnie uspokoiła Dragosza. Bo może, gdy oni skręcą na jedną z odnóg, zbójecka banda przemknie się drugą. Ale czy można temu zapobiedz, bez rozciągnięcia nadzoru nad wszystkiemi ujściami rzeki? Trzeba liczyć na traf szczęśliwy.

Ladko jak gdyby odgadł myśl Dragosza, dodał jeszcze uspokajające szczegóły.

– Zresztą, za odnogą Dunaju pod Kilią jest wygodna zatoka, w której statek może wyładować swoje towary. Popłynąwszy odnogą do Suliny, musiałby wyładować ładunek w samym porcie, położonym na brzegu morza. Odnoga zaś Świętego Jerzego, która jest dalej, więcej na południe, choć najszersza, najmniej się nadaje do żeglugi. Dlatego nie obawiam się żadnej pomyłki w tym razie.

Rankiem czternastego października, czwartego dnia od wyjazdu z Ruszczuku, łódź Ladki wpłynęła nakoniec w deltę Dunaju. Pozostawiwszy na prawo odnogę Suliny, zawróciła na północ i skierowała się prosto w odnogę Kilii.

W południe żeglarze minęli Izmailię, ostatnie znaczniejsze miasto na tej drodze, nazajutrz rano powinni już wpłynąć na wody morza Czarnego.

Czy jednak dopędzą przedtem statek Strigi? Można już było zwątpić. Odkąd opuścili główne łożysko rzeki, otoczyła ich zupełna pustka, Jak okiem sięgnąć, ani żagla, ani słupów dymu z parowca…

Niepokój ogarnął Dragosza,

Ladko, jeżeli nawet odczuwał niepokój, nie okazywał tego wcale. Pochylony, z wiosłem w dłoni, popychał niezmordowanie łódź, pilnując się najgłębszych miejsc odnogi, które dzięki tylko długiemu doświadczeniu, umiał odnaleźć między płaskiemi i bagnistemi brzegami.

Tego samego dnia, około piątej popołudniu, ukazał się nareszcie jakiś statek stojący na kotwicy, o dwanaście kilometrów poniżej ufortyfikowanego miasta Kilii. Ladko rzucił wiosło, pochwycił lunetę i przyjrzał się bacznie statkowi.

dujpi_31.jpg (123850 bytes)

– Ten sam! – zawołał stłumionym ze wzruszenia głosem, opuszczając lunetę.

– Napewno?

– Napewno! – potwierdził Ladko.– Poznałem Jankla Semo, doskonałego pilota z Ruszczuku, wspólnika zaprzedanego Stridze, który prowadzi jego statek.

– Cóż teraz uczynimy? – zapytał Dragosz.

Ladko nie zaraz odpowiedział. Zamyślił się, Dragosz po chwili dodał:

– Musimy cofnąć się do Kilii, a w razie potrzeby do Izmailli. Tam znajdziemy pomoc.

Pilot potrząsnął głową.

– Wracać aż do Izmailii, pod wodę, a nawet choćby tylko do Kilii? Zabrałoby nam to zbyt wiele czasu! Statek oddaliłby się znacznie, a na morzu już go nie dogonimy. Nie! Zostańmy tu i zaczekajmy aż noc nadejdzie. Przyszła mi jedna myśl! Jeżeli się nie uda, popłyniemy za statkiem, a gdy stanie na kotwicy, zbadamy całe położenie i pojedziemy po pomoc do Suliny.

O ósmej zrobiło się już zupełnie ciemno. Ladko zdawszy łódź na siłę prądu, podpłynął na dwieście metrów do statku i cichutko zarzucił kotwicę. Nie mówiąc nic Dragoszowi, który przyglądał się ze zdziwieniem, rozebrał się i wskoczył do wody.

Prując silnem ramieniem fale, skierował się wprost do statku, który można było dojrzeć mimo nocy. Minąwszy go na taką odległość ażeby nie być spostrzeżonym, Ladko zawrócił i płynąc w przeciwnym kierunku, dopłynął do statku, uchwycił za ster na przodzie i nadsłuchiwał bacznie; mimo pluskania wody, usłyszał wyraźnie śpiew; nad jego głową, ktoś nucił półgłosem. Trzymając się rękami, a opierając nogami na oślizgłej ścianie statku, Ladko dźwignął się w górę i poznał Jankla Semo przy sterze.

Na pokładzie panował spokój. W kajucie też było cicho. Zapewne spoczywał tam Iwan Striga. Pięciu ludzi z załogi leżało wyciągniętych na pokładzie. Rozmawiali. Głosy ich przyciszone zlewały się w jeden szmer niewyraźny; koło steru był sam tylko Jankiel Semo. Górując nad kajutą, siedział wysoko na sztabie steru i ukołysany ciszą nocy, nucił wesołą piosenkę.

Nagle śpiew ucichł, żelazne dłonie ścisnęły gardło śpiewaka, który padł wpoprzek na rudel. Czy żył jeszcze? Ręce jego i nogi zwisły bezwładnie z obu stron, jak miękkie szmaty, rozwieszone na żelaznej sztabie rudla. Ladko zwolnił uścisk na gardle, pochwycił pilota za pas i zsunął się z nim po sterze cichutko w wodę.

Nikt na statku nie spostrzegł napadu. Iwan Striga spał w kajucie. Na przednim pokładzie pięciu leżących ludzi rozmawiało spokojnie.

Ladko płynął ku łodzi. Powrót był trudniejszy niż napad, bo musiał nietylko płynąć pod wodę, lecz jeszcze dźwigać bezwładnego Jankla Semo. Jankiel wyglądał bardziej na martwego, niż na żywego; chłód wody nie otrzeźwił go, wciąż leżał bez ruchu.

Ladkę ogarnął strach, czy nie nadużył swej siły.

Pięć minut wystarczyło mu na przepłynięcie do statku, powrót trwał przeszło półgodziny, na szczęście nie zabłądził mimo ciemności.

– Pomóż mi! – zawołał do Dragosza, gdy nareszcie zdołał uchwycić się burtu łodzi. – Mamy już jednego…

dujpi_32.jpg (121837 bytes)

Z pomocą ajenta, Jankiel Semo dostał się do łodzi i spoczął na jej dnie.

– Nie żyje? – zapytał Ladko zatrwożony.

Dragosz pochylił się nad jeńcem.

– Żyje – odpowiedział – oddycha.

Ladko odetchnął z uczuciem ulgi i ująwszy wiosło, zaczął płynąć pod wodę.

– Skrępuj go pan i przywiąż mocno, jeżeli nie chcesz, żeby ci spłatał figla, kiedy cię wysadzę na ląd – powiedział Dragoszowi, nie przestając wiosłować.

– Więc się rozłączymy? – zapytał Dragosz.

– Tak – odparł Ladko. – Pan wysiądziesz na ląd, a ja popłynę z powrotem i stanę niedaleko statku. Jutro, postaram się wejść na pokład.

– W biały dzień?

– W biały dzień. Znalazłem sposób. I bądź pan spokojny, bo przez pewien czas przynajmniej, nie będzie mi groziło żadne niebezpieczeństwo. Później, blizko morza Czarnego, może być, że się położenie popsuje, ale wtedy liczę na pana i postaram się tak ociągać tę chwilę, ażeby ci zostawić czas do przyjścia mi z pomocą.

– A cóż ja mogę uczynić?

– Przyprowadzić tę pomoc.

– Bądź pewny, że się wezmę gorliwie do tego – odrzekł z zapałem Dragosz. – Tylko czy mi się uda?

– Nie wątpię, ale przewiduję, że to nie pójdzie bez trudności. Wiem, że w każdym razie zrobisz pan co będzie można. Nie zapominaj o tem, że jutro w południe statek podniesie kotwicę i jeżeli nic go nie zatrzyma w drodze – około czwartej wypłynie na pełne morze, obliczaj pan swoje czynności stosownie do tego.

– Ale czemu rozłączasz się ze mną? – zapytał Dragosz bardzo zaniepokojony o towarzysza.

Bo pan możesz się spóźnić, w takim razie Striga wygrałby na czasie i mógłby uciec. Nie można mu pozwolić wydostać się na morze. I nie wydostanie się nawet, choćbyś pan przybył zapóźno z pomocą… Ale w takim razie, być może, że… ja zginę…

Mówił to tonem stanowczym, który nie dopuszcza oporu. Dragosz zrozumiał, że nic nie zdoła skłonić Ladki do zmiany postanowienia i nie nastawał już wcale.

Łódź przybiła do brzegu, na którym złożono Jankla Semo, ciągle nieprzytomnego.

Sergjusz Ladko wrócił do łodzi, wziął wiosło i odbiwszy od brzegu, wypłynął na środek rzeki.

Łódź znikła w cieniach nocy.

 

 

rozdział XVIII

Pilot.

 

iedy Dragosz stracił już z oczu łódź z Ladką, zawahał się, co dalej czynić?

Sam jeden, na początku nocy, na samej granicy Bessarabji, w dodatku obciążony ciałem nieprzytomnego jeńca, którego nie mógł opuścić, znalazł się w położeniu bardzo trudnem. Ale wiedząc, że pomoc nie nadejdzie znikąd, jeżeli sam po nią się nie wyprawi, musiał się na coś zdecydować. Nie było czasu do stracenia; ocalenie Ladki zawisło od jego pośpiechu.

Dragosz postanowił na razie porzucić Jankla, który był tak skrępowany, że nie mógłby uciec, choćby nawet powrócił do przytomności – a sam ruszył jak mógł najprędzej w górę rzeki.

Po półgodzinnym pochodzie, przez zupełnie pustą okolicę, zaczął się lękać, że może będzie musiał tak iść do samej Kilii, kiedy nareszcie zobaczył dom stojący na wybrzeżu.

Niełatwo doprosił się otwarcia drzwi domostwa. O tej godzinie, w takiem pustkowiu nieufność była zupełnie usprawiedliwiona i nie mogło nikogo dziwić, że mieszkańcy nie kwapili się z wpuszczeniem obcego do domu.

Druga trudność wynikła z niemożności porozumienia się z mieszkańcami. Mówili oni jakiemś miejscowem narzeczem, którego Dragosz – choć wielojęzyczny, nie znał wcale. Dopiero po długich usiłowaniach, z pomocą mieszaniny wyrazów rumuńskich, węgierskich, słowackich i niemieckich, udało mu się wzbudzić w nich zaufanie i w ślad zatem otwarcie drzwi.

Raz dostawszy się do wnętrza domu, Dragosz tak zręcznie zabrał się do rzeczy, że zanim upłynęły dwie godziny, dojeżdżał już wózkiem do miejsca, gdzie zostawił Jankla Semo.

Jeniec leżał ciągle nieprzytomny i nie ocknął się nawet, kiedy go przenoszono na wózek, który zaraz ruszył do Kilii. Z początku, wózek, dla złej drogi, musiał jechać stępa, ale wjechawszy dalej na równiejszy gościniec, mógł przyśpieszyć biegu.

Dragosz dobrze już po północy, wjechał do Kilii. Wszyscy w mieście spali i miał dużo trudności zanim znalazł naczelnika policji. Dotarł wreszcie do tego dostojnika, obudził go i zażądał pomocy.

Nasamprzód postarał się umieścić w bezpiecznem miejscu Jankla Semo, któremu stopniowo wracała przytomność, i dopiero pozbywszy się kłopotu z jeńcem, zabrał się do dalszej roboty. Spieszno mu było urządzić pościg za zbójecką bandą i przyprowadzić pomoc Sergjuszowi Ladce.

Ale na pierwszym zaraz kroku natrafił na nieprzezwyciężone przeszkody. W Kilii nie stał w owej chwili żaden parowiec, a naczelnik policji odmówił stanowczo wysłania swoich podwładnych na rzekę. Ta odnoga Dunaju stanowiła granicę między Rumunją a Turcją. Turcja mogła wdać się w tę sprawę, co byłoby bardzo niepożądane w chwili, kiedy już rozlegały się pierwsze pogróżki wojenne. Gdyby rumuński dygnitarz przewidział był przyszłość, byłby mniej lękliwy, ale że jej nie znał, drżał na samą myśl wywołania jakichś zatargów z Turcją i wolał unikać wszelkich niebezpiecznych kroków.

Zdobył się tylko na jedno: poradził Dragoszowi, by udał się do Suliny i w tym celu da mu przewodnika, który potrafi go przeprowadzić przez deltę Dunaju, na przestrzeni pięćdziesięciu kilometrów.

Zanim obudzono przewodnika, zanim ten dał się nakłonić do podróży, zanim zaprzężono wózek i przeprawiono go na prawy brzeg rzeki, zeszło dużo czasu. Była już trzecia rano, kiedy Dragosz ruszył wózkiem zaprzągniętym w niewielkiego, lecz na szczęście szparkiego konika.

Naczelnik policji w Kilii słusznie ostrzegał o trudnościach tej podróży przez dunajową deltę. Wózek musiał przebierać się przez drogi błotniste, pokryte miejscami wodą, na kilkanaście centymetrów głęboką. Gdyby nie przewodnik znający doskonale miejscowość, można było łatwo zabłądzić na tej rozległej równinie, bez żadnych drogowskazów. Jazda odbywała się powoli i często trzeba było przystawać dla wytchnienia zmęczonemu konikowi.

Dragosz przyjechał do Suliny dopiero w południe. Za kilka godzin upłynie termin naznaczony mu przez Ladkę.

Nie tracąc chwili, Dragosz pobiegł do przedstawicieli miejscowej policji.

Sulina, na kongresie berlińskim przysądzona później Rumunji, należała jeszcze wtedy do Turcji, której stosunki z mocarstwami zachodniemi były mocno nieprzyjazne. Dragosz, poddany i urzędnik austrjacki, nie mógł spodziewać się życzliwego przyjęcia, pomimo że działał w interesie wspólnym obu krajów. Władze tureckie nie okazały mu wprawdzie złej woli, ale pomagały ociężale i niechętnie.

Przytem dowiedział się, że policja tamtejsza nie posiada statku na swoje usługi; mógł liczyć jedynie na statki celników, których pomoc należała mu się w tym wypadku, gdyż zbójecka banda uprawiała zarazem przemytnictwo. Na nieszczęście, statek straży pogranicznej, dość szybki parowiec, nie stał na tę chwilę w porcie. Krążył po morzu, prawdopodobnie niedaleko brzegu.

Dragoszowi pozostawało tylko jedno: nająć rybacką barkę i pogonić za statkiem, który niezawodnie spotka gdzieś niedaleko.

Ajent doprowadzony do rozpaczy ciągłemi przeszkodami, zdecydował się na ten sposób ratunku. Pozostawało mu już tylko półtrzeciej godziny do terminu, naznaczonego przez Sergjusza Ladko…

Dragosz borykał się z całym szeregiem przeszkód, a Ladko przez ten czas zdążał krok za krokiem, po wytkniętej drodze do celu.

Cały ranek spędził na czatach; ukrywszy łódź w nadbrzeżnem sitowiu, śledził, czy statek Strigi nie czyni przygotowań do odpłynięcia mimo zniknienia Jankla Semo. Ladko był jednak prawie pewny, że Striga bez przewodnika nie odważy się puścić w drogę bardzo trudną, gdzie obfitość ławic piaskowych uniemożebnia żeglugę każdemu, kto nie zna tej części Dunaju.

Przypuszczał nie bez podstawy – że rozbójnicy, nie mogąc pojąć, gdzie znikł ich pilot, skorzystają z pierwszej sposobności, by go zastąpić innym. Ale niełatwo o pilotów na tej odnodze Dunaju. Do jedenastej rano, oprócz statku Strigi, stojącego na kotwicy, na wodach rzeki nie pojawił się żaden inny.

Dopiero o jedenastej ukazały się od strony morza dwa statki. Striga może wezwać je na pomoc, której musiał niecierpliwie upatrywać. Nadeszła więc dla Ladki stanowcza chwila.

Wypłynął z pośród trzcin i zbliżył się do statku.

– Hej! hej! –zawołał z całej siły.

– Hej! hej! – odpowiedziały głosy z pokładu,

Człowiek jakiś ukazał się na pokładzie, był to Iwan Striga…

Wściekłość ogarnęła Ladkę na widok sprawcy tylu zbrodni nieubłaganego wroga, który zburzył jego szczęście i trzymał Naczę w swej mocy.

Ale przygotowany był na to spotkanie. Zapanował więc nad swem wzruszeniem i zadając sobie gwałt, zapytał spokojnie:

– Czy nie potrzeba wam pilota?

Striga zamiast odpowiedzieć, przysłonił oczy rękami i przyglądał się długo pytającemu. Prawdę mówiąc, poznał go odrazu po głosie, ale czy to rzeczywiście był Sergjusz Ladko? Byłoby to coś tak nieprawdopodobnego – tak niespodziewanego, że Striga sam nie wiedział, co myśleć.

– Czy to Sergjusz Ladko, z Ruszczuku? – zapytał w końcu.

– Ja sam – odrzekł pilot.

– Czy mnie nie poznajesz?

– Musiałbym chyba być ślepy – odparł Ladko. Poznałem cię odrazu. Jesteś Iwan Striga.

– I chcesz mi dopomódz?

dujpi_33.jpg (120503 bytes)

– Czemu nie? Jestem przecsie pilotem – odpowiedział zimno Sergjusz Ladko. – To moje rzemiosło.

Striga wahał się chwilę. Byłby to już nadmiar szczęścia, ażeby ten, którego tak nienawidził, oddawał się w jego moc dobrowolnie… Czy nie kryła się pod tem jaka zasadzka?

Ale jakież niebezpieczeństwo mógł przedstawiać jeden człowiek, wobec silnej i odważnej załogi? Niech wyprowadzi statek na morze, kiedy jest tak głupi, że sam to proponuje… A gdy już raz dostanie się na pełne morze – zobaczymy wtedy!

– Wejdź! – zawołał krótko dowódca bandy.

Usta jego skrzywiły się srogim uśmiechem, który Ladko dojrzał chociaż zdała, mimo tego nie wahał się dłużej. Przybił do statku i wszedł na pokład. Striga wyszedł do niego.

– Czy wolno mi wyrazić zadziwienie, skąd wziąłeś się tu, przy ujściu Dunaju?

Pilot nie odpowiedział.

– Mówili ludzie, że nie żyjesz –mówił dalej Striga. – Odkąd zniknąłeś z Ruszczuku…

Ale i na to pytanie nie usłyszał odpowiedzi.

– Co się z tobą działo? – nalegał Striga, niezniechęcony milczeniem Ladki.

– Byłem ciągle w pobliżu morza – odrzekł nakoniec Ladko.

– Tak daleko od Ruszczuku? – zauważył Striga.

Sergjusz Ladko zmarszczył brwi. Badanie zaczynało go niecierpliwić, lecz wierny postanowieniu, pohamował zniecierpliwienie i odpowiedział spokojnie:

– W czasach burzliwych trudno o zarobek.

Striga przyglądał mu się szyderczo.

– Mówili, że przystałeś do spiskowców? – wyrzekł drwiąco.

– Nie zajmuję się już polityką – odparł oschle Ladko.

Striga spojrzał na łódź pilota, uczepioną z tyłu berlinki. Zadrżał. Nie! Nie myli się… To ta sama łódź, którą się posługiwał przez cały tydzień, którą potem widział uwiązaną do bulwarku w Zemlinie.

Czy Sergjusz Ladko okłamywał go, mówiąc że od czasu swego zniknięcia przebywał na delcie Dunaju, w pobliżu morza?

– Więc od wyjazdu z Ruszczuku, byłeś ciągle w tych stronach? – dopytywał się natarczywie Striga, wpatrując się badawczo w twarz.

– Tak – odpowiedział Ladko.

– To mnie bardzo dziwi – zauważył Striga.

– Dlaczego? Czy mnie widziałeś gdzieindziej?

– Ciebie nie, ale tę łódź… Przysiągłbym, że widziałem ją w górze rzeki.

– Być może – odrzekł obojętnie Ladko. – Kupiłem ją przed trzema dniami od jakiegoś człowieka, który mówił, że płynie, z Wiednia

– Jak wyglądał ten człowiek? – zagadnął żywo Striga.

Podejrzenia jego ciągle zwracały się w stronę Karola Dragosza.

– Brunet, w ciemnych, wielkich okularach – objaśnił Ladko.

– A! – szepnął Striga i zamyślił się.

Objaśnienia pilota zmieszały go widocznie, nie wiedział już, co myśleć, ale wkrótce otrząsnął się z niepewności. Cóż mu wreszcie na tem zależy? Czy Sergjusz Ladko mówi prawdę, czy kłamie – w każdym razie jest w jego mocy. Głupiec, sam rzucił się w paszczę wilka! Raz wszedłszy na pokład statku, nie wyjdzie z niego żywy… Od tylu miesięcy Striga wmawiał w Naczę, że jest wdową… A gdy wypłyną na pełne morze, jego kłamstwo zamieni się w prawdę.

– Płyńmy! – wyrzekł, skończywszy rozmyślania.

– Wypłyniemy w południe – odpowiedział spokojnie Ladko.

Wyjął z torby zapasy żywności i zabrał się do jedzenia.

Striga rzucił się niecierpliwie. Ladko udał, że tego nie widzi.

– Muszę cię uprzedzić – wyrzekł po chwili Striga – że chcę koniecznie wypłynąć na pełne morze, zanim nadejdzie wieczór.

– Wypłyniemy przed wieczorem – odpowiedział pilot spokojnie, nie przerywając jedzenia.

Striga poszedł na przedni pomost statku, na twarzy jego odbiła się troska. Jednak było to coś dziwnego, że właśnie mąż więzionej tu kobiety zaofiarował się przewodniczyć jego statkowi… Ale Striga, zważywszy, że Sergjusz Ladko nic nie mógł poradzić sam jeden przeciw sześciu uzbrojonym ludziom załogi, postanowił nie badać go dłużej. Lecz napróżno powtarzał sobie te niezbite argumenty. Pragnął koniecznie dowiedzieć się, czy zniknięcie Naczy wiadome było mężowi? Ciekawość tak go dręczyła, że musiał ją zaspokoić.

– Czy od wyjazdu z Ruszczuku miewałeś z domu częste wiadomości? – zagadnął pilota, który posilał się spokojnie.

– Nie miałem żadnych wiadomości – odrzekł zapytany.

– I nie dziwi cię to milczenie?

– Dlaczego miałoby mnie dziwić? – zapytał Ladko, wpatrując się badawczo w pytającego.

Iwan Striga, choć bezczelny, zmieszał się pod tem spojrzeniem.

– Myślałem… sądziłem że… że tam została twoja żona – wyjąkał.

– A ja sądzę, że między nami lepiej mówić o czem innem – odpowiedział Ladko bardzo zimno.

Striga umilkł.

W kilka minut po dwunastej pilot rozkazał podnieść kotwicę, rozciągnąć i rozpiąć żagle i wziął ster do ręki.

Striga podszedł wtedy do niego.

– Muszę cię przestrzedz – rzekł spokojnie – że nasz statek potrzebuje głębokiej wody.

– Woda tu jest dostatecznie głęboka. Statki zanurzają się na dwie stopy, nie więcej.

– Nasz potrzebuje siedmiu stóp – objaśnił Striga.

– Siedmiu?!… – zawołał pilot zdumiony.

Te słowa wyjaśniły mu wszystko.

Więc dlatego banda rozbójników na Dunaju wymykała się dotąd, mimo rewizji! Statek był zręcznie zbudowany. To, co ukazywało się ponad linją wodną, było obliczone na wprowadzenie w błąd szukających. Statek miał pod swojem dnem drugi statek podwodny i tam spoczywały pewnie zrabowane łupy. Ta kryjówka, jak wiedział z własnego doświadczenia Ladko, mogła w każdej chwili zamienić się na więzienie.

– Siedem – powtórzył Striga na okrzyk pilota.

– Dobrze – odparł Ladko, powstrzymując się od uwag.

Przez pewien czas po wyruszeniu, Striga, który nie mógł mimo usiłowań, pozbyć się resztek niepokoju, czuwał bacznie nad pilotem. Ale zachowanie się Sergjusza Ladki uspokoiło go zupełnie. Bardzo uważny i pilny przy robocie, nie zdradzał żadnych podstępnych zamiarów; każdy ruch jego świadczył, że pilot zasługuje na sławę, jaką się cieszy. Pod jego ręką statek szedł posłusznie, wymijając niewidzialne mielizny i z dokładnością matematyczną przesuwał się przez prąd rzeki, wijący się wężykowato.

Stopniowo uspokajały się obawy bandyty. Statek płynął spokojnie i równo, niedługo dopłynie do morza…

O czwartej ukazało się morze… Na zakręcie Dunaju woda złączyła się z niebem na krańcach widnokręgu…

Striga zagadnął pilota.

– Dopłynęliśmy do celu, jak ci się zdaje? Sternik może już wrócić do steru?

– Jeszcze nie – odpowiedział spokojnie Ladko. – Pozostała najtrudniejsza część przeprawy.

W miarę zbliżania się do ujścia Dunaju, Striga wpatrywał się uporczywie w morze-Nagle pochwycił lunetę i skierował ją tam, gdzie ukazał się niewielki parowiec, okrążający wybrzeże od północy.

Popatrzył chwilę, a potem rozkazał wywiesić na maszcie flagę. Parowiec odpowiedział na ten sygnał takim samym sygnałem i przyśpieszył biegu.

W tej samej chwili Ladko skręcił na miejscu, i sterując w kierunku południowo-wschodnim, popłynął ku prawemu brzegowi Dunaju.

Striga spojrzał zadziwiony na pilota, lecz uspokoił się widząc jego obojętność. Zapewne nowa ławica piasku zmusza statek do zboczenia w przeciwnym kierunku…

Striga nie mylił się. Tak, szeroka piasczysta ławica rozkładała się w samym środku łożyska rzeki, ale nie od strony morza. Statek płynął prosto na tę ławicę, prowadzony pewną dłonią Sergjusza Ladko.

Rozległ się potężny trzask. Statek zadrżał od samego dna; skutkiem silnego wstrząśnienia, maszt złamany u podstawy, upadł na pokład, a żagiel nakrył szerokiemi płatami ludzi, stojących na przednim pomoście.

Statek mocno uszkodzony ugrzązł na piasku. Na pokładzie wszyscy upadli, nawet Striga, który zerwał się natychmiast rozgniewany.

Spojrzał na Ladkę. Pilot nie wzruszył się wcale tym wypadkiem. Puścił ster i włożywszy ręce do kieszeni kurtki, wpatrywał się w swego wroga, śledząc czujnie jego poruszenia.

– Łotrze! – ryknął Striga, wyjmując rewolwer i skoczył na przedni pomost.

Z odległości trzech kroków wystrzelił.

Ladko schylił się. Kula przeleciała górą i nie tknęła go. Ale w tej samej chwili zerwał się z błyskawiczną szybkością i jednym skokiem dopadłszy przeciwnika, ugodził go nożem w serce.

Iwan Striga padł jak bezwładna masa.

Stało się to tak szybko, że pięciu ludzi załogi, oplatanych zwojami żagla, nie zdążyło temu przeszkodzić. Widząc że wódz ich pada ugodzony, podnieśli wrzask straszliwy. Sergjusz Ladko rzucił się ku nim. Stanąwszy na wzniesieniu; górował nad pomostem, ku któremu biegli przerażeni ludzie.

– Stójcie! – krzyknął, celując do nich z dwóch rewolwerów, trzymanych w obu rękach.

Jeden z tych rewolwerów odebrał był Stridze.

Ludzie stanęli, nie mieli przy sobie broni, którą zostawili w kajucie, a chcąc się do niej dostać, musieliby przejść pod ogniem rewolwerów Ladki.

– Słuchajcie, towarzysze! – przemówił Ladko, nie zmieniając postawy. – Mam tu jedenaście kul. Więcej niż potrzeba do położenia was wszystkich, co do jednego. Ostrzegam, że zacznę strzelać, jeżeli nie cofniecie się natychmiast na przedni pomost!

Ludzie zawahali się niezdecydowani. Ladko jednak wiedział, że gdyby wszyscy razem rzucili się na niego, zdążyłby położyć kilku, ale ostatecznie padłby pod ciosami reszty.

– Baczność! Rachuję do trzech, zanim zacznę strzelać – oznajmił, nie dając im czasu do porozumienia. – Raz!

Ludzie nie poruszyli się.

– Dwa! – wymówił Ladko.

– Trzy! – zawołał jeszcze głośniej.

I nacisnął cyngiel.

Jeden z ludzi padł, zraniony w ramię. Reszta przerażona, cofnęła się szybko na przedni pomost.

Nie opuszczając swego stanowiska, Ladko spojrzał na parowiec, który zdążał wezwany sygnałem Strigi. Był już niedaleko. Gdyby dopłynął do statku, gdyby jego załoga połączyła się z rozbójnikami, położenie Ladki stałoby się rozpaczliwe.

Parowiec podążał szparko. Nagle zakręcił na miejscu, zakreślił wielkie koło i… odpłynął na pełne morze.

Co się stało? Czy spłoszyło go coś, czego Ladko nie mógł dojrzeć?

Pilot stał i czekał z biciem serca. Minęło parę minut… Wtem ukazał się na widnokręgu duży parowiec, płynący od południa. Z komina jego buchały kłęby dymu. Płynął z niesłychanym pośpiechem…

I wkrótce Ladko ujrzał na przednim pomoście, znajomą postać swego pasażera, Jegera, a właściwie Karola Dragosza… Odetchnął z głębi piersi… Ocalał!

W parę minut pokład zapełnił się policją, a rozbójnicza załoga poddała się, nie próbując nawet oporu.

Ladko pobiegł do kajut. Były puste… Jednej tylko drzwi zamknięte zastał na klucz. Wysadził je silnem pchnięciem i stanął na progu, napół nieprzytomny.

Nacza wyciągnęła do niego ręce…

 

 

rozdział XIX

Zakończenie.

 

roces bandy rozbójników na Dunaju minął bez wrażenia, wśród zamętu wojny rosyjsko tureckiej. Rozbójnicy, z Ticzą pojmanym bez trudności w Ruszczuku, zostali skazani na śmierć i powieszeni co do jednego.

Podczas procesu wyjaśniło się wszystko, co było niezrozumiałe dla zainteresowanych w tej sprawie. Ladko dowiedział się, jaka pomyłka wywołała jego porwanie i uwięzienie na berlince zamiast Dragosza i jakim sposobem Striga przeczytawszy w dziennikach o wysłaniu komisji sądowej do Szalki, zajął dom Ilii Brusza i w jego imieniu odpowiadał na pytania komisarza policji z Granu.

Dowiedział się i tego, że Nacza, porwana przez Strigę, oparła się jego namowom, pomimo, że upewniał ją o śmierci męża i usiłował nakłonić, by się zgodziła zostać jego żoną.

Jednego wieczora Striga pokazał fotografję, z własnoręcznym jej podpisem, ofiarowaną dawniej mężowi jako dowód, że Ladko już nie żyje, Wynikła przytem między niemi gwałtowna kłótnia; Striga zacząłgrozić Naczy, a wrzawę tej kłótni i krzyk Naczy usłyszał był wtedy Ladko ukryty na własnej łodzi.

Ale wszystko to już należało do przeszłości. Odzyskawszy Naczę, Ladko, który nie mógł pokazać się w Bułgarji, dostał się pod opieką Dragosza, do Giurgiewa, miasta w Rumunji. Tam doczekał się wybuchu wojny rosyjsko tureckiej. W maju następnego roku, wstąpił do oddziału ochotników, i dzięki doskonałej znajomości kraju, oddał niemałe usługi armji sprzymierzonej.

Po skończonej wojnie i wyzwoleniu Bułgarji, powrócił z Naczą do swego domu w Ruszczuku i do dawnego zajęcia pilota. Oboje żyją tam jeszcze szczęśliwi i ogólnie szanowani.

Dragosz utrzymuje z nimi przyjazne stosunki. Ile razy dawniej płynął po Dunaju, wstępował do Ruszczuku co najmniej raz na rok, ale teraz, przy coraz liczniejszych linjach drogi żelaznej, skróciła się ta podróż, więc bywa u nich częściej. Ladko zaś odwiedza go w Budapeszcie znowu, ilekroć prowadzi statek w górę rzeki.

Trzej synowie Naczy i Ladki, dziś już dorośli, najmłodszy, oddany pod opiekę Dragosza w Budapeszcie jest sądowym urzędnikiem, na drodze do wysokiego stanowiska w Bulgarji.

Średni syn, godny potomek zwycięzcy rybackiego konkursu w Sigmaringen, wstąpił w ślady ojca i zajmuje się rybołówstwem, ale wprowadził do niego nowe metody i ulepszenia. Dzięki pomyślnym połowom jesiotrów, zdobył już sobie sławę i znaczne mienie.

Najstarszy, został jak ojciec, pilotem. A gdy wiek zmusi Sergjusza Ladkę do porzucenia zajęć pilota, syn jego będzie wiódł po wodach Dunaju parowce i ładowne statki, od Wiednia do morza Czarnego, przeprowadzając je przez niebezpieczne ławice i groźne rafy zdradzieckiej rzeki. Nie skończy się na nim ród śmiałych «Żeglarzy na Dunaju».

Ale pomimo odrębnych zawodów, serca wszystkich trzech synów Sergjusza Ladki, żywią jednakie uczucia i głębokiego przywiązania i czci dla rodziców – oraz gorącej miłości dla ojczystej Bułgarji.

KONIEC

 

Poprzednia część