Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

król przestworzy

 

(Rozdział XI-XIV)

 

Przekład Z. Zamorskiego

45 ilustracji L. Benetta

Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży

Warszawa, 1932

rob_02.jpg (35678 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI,

w którym wściekłość wuja Prudent’a wzrasta w stosunku do kwadratu szybkości „Albatrosa”.

 

uj Prudent i Phil Evans musieli zrezygnować z nadziei ucieczki na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu godzin. Robur obawiał się, widocznie, że pilnowanie więźniów będzie trudniejsze podczas lotu nad Europą. Wiedział, że byli zdecydowani na wszystko.

Każda próba ucieczki równała się teraz samobójstwu. Kto wyskakuje z pociągu pospiesznego, jadącego z szybkością stu kilometrów na godzinę, wystawia swe życie na wielkie niebezpieczeństwo; ale kto próbuje uczynić to samo z pociągu, mknącego dwieście kilometrów na godzinę, naraża się na niechybną śmierć. A taką właśnie szybkość rozwinął obecnie „Albatros” prześcigając swym lotem nawet jaskółkę, która robi sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.

Należy zaznaczyć, że „Albatros” leciał dotychczas z wiatrem północno-wschodnim, co stanowiło dla niego znaczne ułatwienie. Wiatr zmienił jednak kierunek, tak, że nie sposób było utrzymać się na pokładzie.

Obaj koledzy zostaliby dosłownie zmieceni jak pyłki z pokładu statku gdyby nie silny pęd powietrza, który ich prawie przybił do rufy.

Na szczęście zauważył ich wkrótce sternik i nacisnąwszy elektryczny guzik dał znać o żałosnem położeniu naszych bohaterów załodze sterowca.

Cztery odziane w skórzane kurty postaci wczołgały się na tylny pokład.

Ludzie znajdujący się kiedyś na pokładzie okrętu, płynącego podczas burzy pod wiatr, zrozumieją jaki opór stawia przeciwny wiatr. Tu zaś sam „Albatros” wywoływał przeciwne prądy powietrza co jeszcze pogarszało sytuację.

Trzeba było zwolnić biegu by umożliwić wujowi Prudentowi i jego koledze klubowemu rejteradę do kajuty.

Jaką silną budowę musiał mieć aerostatek Robura by móc się przeciwstawić podobnemu pędowi powietrza! Propelerów nie było prawie widać, słychać było tylko przeciągły, monotonny jazgot.

Ostatniem miastem widzianem z pokładu był Astrachań, położony na północnym krańcu morza Kaspijskiego, przy ujściu Wołgi.

Od tego miejsca lot „Albatrosa”‘ stał się podobniejszy do jakiejś karkołomnej jazdy po grzbietach chmur, jakby był niesiony przez hipogryfy których każde uderzenie skrzydeł posuwało go o jedną milę naprzód.

Było około dziesiątej rano 4 lipca, gdy aerostatek przeleciał dolinę Wołgi, kierując się na północny zachód. Po obu stronach rzeki ciągnęły się rozległe stepy Donu i Urala. Gdyby nawet można było objąć wzrokiem te olbrzymie przestrzenie, to i tak trudną byłoby rzeczą policzyć wszystkie porozrzucane na osi lotu aerostatku wsie i miasteczka. Wieczorem przeleciał „Albatros” nad Moskwą, nie okazując nawet należnych honorów powiewającej na Kremlu carskiej chorągwi.

W ciągu dziesięciu godzin sterowiec przebył przestrzeń dwutysięczną, dzielącą Astrachań od stolicy Rosji.

Linja kolejowa, biegnąca z Moskwy do Petersburga, nie liczy więcej niż tysiąc dwieście kilometrów. „Albatros” przebył je w niespełna sześć godzin i przyleciał do Petersburga i nad brzegi Newy, z punktualnością ekspressu około godziny drugiej rano.

Przed oczami wuja Prudent’a i Phila Evans’a mignęło, następnie, wybrzeże fińskie, wyspy Abo, Szwecja ze Sztokholmem, Norwegja – dwa tysiące kilometrów w niecałych dziesięć godzin! Naprawdę, można było sądzić, że żadna siła ludzka nie jest w stanie zmniejszyć szybkości „Albatrosa”.

Raz tylko statek Robura zwolnił biegu, dokładnie nad sławnym wodospadem Rjukanfos w Norwegji, by wkrótce potem rozpocząć na nowo swój szatański wyścig.

Dla tych czytelników, którzy interesują się losem Frycolina możemy nadmienić, że dzielny murzyn w czasie tej całej karkołomnej wyprawy siedział w swojej kabinie głuchy i ślepy na wszystko co się działo nazewnątrz i spał albo jadł, ile się zmieści.

Niekiedy zachodził do niego Francois Tapage i dobrodusznie żartował z wiecznych obaw murzyna.

– Hę, hę, młodzieńcze – mówił – nie płaczesz już? No, nie wstydź się, pokaż buzię! Świetnie! Jak widzę dwugodzinna jazda w koszyku zrobiła ci dobrze. A możebyś chciał raz jeszcze spróbować? Hę, przy szybkości dwustu kilometrów na godzinę byłaby to doskonała kąpiel powietrzna, skuteczna na reumatyzm.

– Oj, ja mam i tak dosyć! Zdaje mi się, że ten przeklęty statek rozleci się lada chwila na drobne kawałki – odparł Frycolin.

– Możliwe, kochany Frycolinie, wszystko możliwe; lecz lecimy tak szybko, że nie możemy nawet zlecieć. I to już jest pewna pociecha.

– Oj, czy to prawda?

– Na mój honor gaskończyka!

– Czy długo to jeszcze potrwa, panie Tapage? – spytał Frycolin.

– Czy długo? Chyba nie! – odparł kucharz.– Najwyżej kilkadziesiąt lat.

– Ach! – jęknął murzyn. – Ach, biedna moja głowa, Oj, poco ja tu wlazłem,

– Przestań wyć, Frycolinie, – zawołał Francois Tapage – bo jak Bóg na niebie, jak powiadają u nas w domu, jeszcze cię pan kapitan wsadzi na huśtawkę.

Frycolin, po bohatersku, zdusił w sobie westchnienie.

Tymczasem wuj Prudent i Phil Evans, będąc ludźmi czynu, powzięli nowy plan. Tym razem nie był to plan ucieczki. Postanowili wyjaśnić mieszkańcom kuli ziemskiej co się stało z prezydentem i sekretarzem Instytutu Weldona, kto ich porwał i gdzie przebywali.

Spodziewali się, że skoro świat dowie się o prawdziwej przyczynie ich zniknięcia, przyjaciele pospieszą z pomocą i wyrwą ich z rąk Robura.

Lecz jakim sposobem przesłać tą wiadomość? Czy powodować się metodą żeglarzy i powierzyć wiadomość rzuconej w fale morskie butelce?

Lecz że powietrze, zastępowało tu wodę zachodziła trudność tego rodzaju, że butelka nie mogła po niem płynąć. Gdyby więc nie spadła przypadkowo na jakiegoś przechodnia, któremu tak samo dobrze mogła rozbić głowę, trzeba było suponować, że nie zostałaby nigdy odnalezioną.

Obaj koledzy klubowi nie mieli, niestety, żadnego innego środka do dyspozycji i już byli zdecydowani zrzucić z pokładu statku butelkę, gdy wujowi Prudent’owi przyszła raptem inna myśl do głowy. Jak już wiemy, zażywał on tabakę, a tą małą wadę można wybaczyć Amerykaninowi, który mógłby mieć dużo gorsze nawyknienia. Miał zatem i tabakierę, która jednak już dłuższy czas była próżna. Zrobiona była z aluminjum. Gdy się ją zrzuci na ziemię jest już większa nadzieja, że podniesie ją jakiś zacny obywatel. A gdy podniesie zaniesie niewątpliwie do policji i cały świat dowie się z zawartego w niej pisma o położeniu obu ofiar Robura Zwycięscy.

Tak też rzecz przeprowadzono. Krótkie pismo zamknięte w tabakierze zawierało wszystko co mogło zainteresować przyjaciół obu dżentelmenów, a nawet adres Instytutu Weldona.

Wuj Prudent włożył papier w tabakierę, owiązał ją, następnie, szczelnie wełnianą szmatką, by ochronić od otwarcia podczas spadania i czekał na odpowiednią sposobność.

W tem wszystkiem najtrudniejsze zadanie stanowiło wyjście z kajuty i doczołganie się do barjery otaczającej pomost bez narażenia się na zrzucenie z pokładu, i to tak, by nikt owego manewru nie widział. Z drugiej strony należało uważać, by tabakiera nie wpadła w morze, jezioro lub rzekę w tym bowiem wypadku cała szansa byłaby stracona.

Kontakt ze światem zostałby w ten sposób nawiązany.

W chwili gdy kartka została napisana był dzień. Dużo roztropniej byłoby poczekać aż się ściemni i wykorzystując zwolnienie lotu aerostatku, opuścić kajutę. Może wówczas udałoby się rzucić tabakierę akurat na jakieś miasto.

Mimo skrupulatnych przygotowań plan nie mógł być jednak szybko wykonany.

Aerostatek opuściwszy bowiem Norwegję mniej więcej na wysokości Gusty, skierował się na południe i leciał wzdłuż południka zero, który jak wiadomo biegnie przez Paryż. Szybował ponad morzem Północnem, budząc zdziwienie wśród licznych spacerowiczów zalegających pokłady okrętów kursujących pomiędzy Anglją a lądem starym. Trudno było przypuścić aby tabakiera spadła na pokład okrętu, należało się spodziewać, że zginie bezpowrotnie w falach morskich.

Wuj Prudent i Phil Evans zmuszeni byli czekać na lepszą sposobność, która, jak wkrótce zobaczymy, miała niedługo nastąpić.

Około godziny dziesiątej wieczorem osiągnął „Albatros” brzegi Francji, mniej więcej w okolicy Dunkierki. Nie było stosunkowo ciemno. Na krótką chwilę można było zobaczyć latarnię morską Gris-Nez, której reflektory oświetlały całą szerokość kanału. Następnie „Albatros” poszybował nad Francją, trzymając się na wysokości niespełna tysiąc metrów.

Szybkość lotu nie uległa jednak zmniejszeniu. Sterowiec przelatywał jak bomba ponad wsiami i miastami, gęsto porozrzucanemi w tej żyznej północnej okolicy Francji. Lot odbywał się stale wzdłuż południka Paryż, ponad Dunkierką, Dollons, Amiens, Creil, St. Denis… zawsze w prostej linji.

W ten sposób „Albatros” doleciał do stolicy świata.

Co za fantazję miał inżynier Robur, zatrzymując się nad Paryżem? Trudno to było odgadnąć. W każdym razie „Albatros” zniżył się tak dalece, że zawisł na wysokości paruset metrów. Wówczas zjawił się na pokładzie sterowca Robur, a wkrótce za nim cała załoga, żądna zaczerpnięcia świeżego powietrza.

Wuj Prudent i Phil Evans postanowili wyzyskać nadarzającą się sposobność. Obaj szukali okazji, by znaleźć się w odosobnieniu, aby tem łatwiej móc wykonać swój plan.

Podobny do olbrzymiego żuka „Albatros” szybował wolno nad miastem, nad bulwarami, oświetlonemi lampami elektrycznemi jak światłem dziennem. Z dołu dolatywał turkot pociągów i pojazdów konnych.

Następnie „Albatros” wzniósł się wyżej, jakby chciał zerwać kopułę Panteonu lub krzyż z pałacu Inwalidów. Szybował pomiędzy oboma minaretami Trocadera, lecąc w stronę żelaznej wieży pola Marsowego, której olbrzymie reflektory oświetlały całą stolice elektrycznem światłem.

Powietrzny spacer ponad Paryżem trwał blisko godzinę i był jakby chwilowym postojem podczas tej długotrwałej podłoży.

rob_27.jpg (176296 bytes)

Inżynier Robur chciał ofiarować przy tej sposobności paryżanom widowisko meteoru, jakiego dotychczas nie widział i o jakim nie śnił żaden z astronomów. Sygnałowe światła „Albatrosa” zostały puszczone w ruch. Momentalnie dwie olbrzymie smugi światła zalały cały Paryż, wszystkie place, wszystkie narożniki domów, ogrody i wszystkie sześćdziesiąt tysięcy domów.

rob_28.jpg (168249 bytes)

Jak zazwyczaj można było nie tylko widzieć, ale i słyszeć aerostatek, gdyż Tom Turner puścił w ruch swą parową trąbę, której donośna fanfara zabrzmiała nad całem miastem. W tym momencie wuj Prudent przechylił się przez balustradę, otworzył dłoń i wypuścił z ręki tabakierę.

Prawie równocześnie „Albatros” wzbił się wgórę, i rozległo się tysiączne hurra, wyrwane z piesi tłumu przelewającego się po bulwarach – hurra na cześć tego fantaztycznego, wspaniałego meteoru.

Momentalnie zagasły światła „Albatros’a” i zapanowała wokół niego znów nieprzenikniona ciemność i cisza, poczem aerostatek podjął swój lot z szybkością dwustu kilometrów na godzinę.

To było wszystko, co pasażerowie mogli zobaczyć. O czwartej rano był już „Albatros” na granicy Francji. Aby nie tracić czasu na przelot ponad Pirenejami lub Alpami skierował się do Cap-d’Antibes.

O dziewiątej zgromadzeni na tarasie bazyliki św. Piotra rzymianie zobaczyli przelatującego ponad wiecznem miastem potwora. W dwie godziny później aerostatek był już nad Neapolem i zaglądał w dymiący krater Wezuwjusza. Przeleciawszy, następnie, w skośnym kierunku morze Śródziemne został spostrzeżony popołudniu przez posterunki graniczne w La Golette na brzegu Tunisu.

Z Ameryki przez Azję’! Z Azji przez Europę. Więcej niż trzydzieści tysięcy kilometrów zrobił ten cudowny aerostatek w ciągu niecałych dwudziestu trzech dni.

A teraz majestatycznie szybował nad znanemi i nieznanemi krajami i okolicami Afryki.

A może czytelnik ciekaw, co się stało z ową zrzuconą z aerostatku sławną tabakierą.

Tabakierę znaleziono na ulicy Rivoli przed domem Nr. 210 w czasie, gdy ulica była jeszcze pusta. Na drugi dzień rano znalazła ją jakaś uczciwa stróżka i zaniosła na posterunek policji.

Tam wzięto ją najpierw za jakąś maszynę djabelską i przystąpiono do odwinięcia szmatki z zachowaniem wszelkich środków ostrożności.

I rzeczywiście, eksplozja nastąpiła… Silne kichnięcie od którego nie mógł się powstrzymać szef policji.

Następnie, wyjęto z tabakiery jakąś kartkę i ku ogólnemu zdumieniu przeczytano co następuje:

Wuj Prudent i Phil Evans, prezydent i sekretarz Instytutu Weldona zostali uprowadzeni przez inżyniera Robura.

Uprzejmie prosimy o zakomunikowanie tej wiadomości przyjaciołom i znajomym.

Wuj Prudent i Phil Evans.

W ten sposób przyczyna niewytłumaczonego dotąd zjawiska została wyjaśniona – astronomowie odzyskali dawno utracony spokój.

 

Rozdział XII,

w którym inżynier Robur postępuje w ten sposób, 
jakby chodziło conajmniej o nagrodę Monthyon’u.

 

czasie owego cudownego lotu dookoła ziemi obu naszym przyjaciołom przychodziły mimowoli na myśl różne pytania w rodzaju:

Kim jest Robur, o którym nic więcej niewiadomo oprócz samego nazwiska? Czy całe swoje życie przebywa w powietrzu? Czy jego aerostatek nigdy nie odpoczywa? Czy posiada jakąś niedostępną dla stopy ludzkiej kryjówkę, w której jeśli nie wypoczywa to przynajmniej zaopatruje się w zapasy? Byłaby to rzecz szczególna, gdyby to przypuszczenie nie odpowiadało prawdzie. Przecież najpotężniejsi nawet władcy powietrza – orły szybkobieżne posiadają gniazda, w których wypoczywają po trudach podróży.

A dalej: Co inżynier Robur ma zamiar zrobić z dworna więźniami, którzy są dla niego tylko niepotrzebnym balastem? Czyżby chciał ich trzymać w swej mocy i skazać na wieczne krążenie w powietrzu? Czy też po przeleceniu Afryki, Południowej Ameryki, Australji, Azji i oceanów Indyjskiego, Atlantyckiego i Spokojnego, chciał ich obdarzyć swobodą, rzekłszy może:

– A teraz, moi panowie, nie będziecie już chyba przeciwnikami dewizy „cięższe od powietrza!” Narazie na te niepokojące pytanie nie można było dać żadnej konkretnej odpowiedzi; było to tajemnicą przyszłości, która pewnego dnia zostanie niewątpliwie odsłoniętą.

Tymczasem ptak Robura próbował jakby odnaleźć bezpieczne gniazdo na północnym brzegu Afryki. Przez cały dzień krążył, lecąc to wolniej to prędzej, od przylądka Bon do Kartaginy, ponad całym obszarem Tunisu. Potem skręcił jednak raptownie w wnętrze kraju i poszybował nad cudowną doliną Medjerdy, ponad skrytym w kaktusach i różach brzegiem rzeki.

Z nadejściem nocy „Albatros” przelatywał granicę Krumiry i jeżeli nie spał jeszcze jakiś krumir i ujrzał lecącego nad sobą olbrzymiego orła, napewno padał twarzą na ziemię i prosił Allaha o wzięcie go w opiekę.

Na drugi dzień widoczną byta Bona, a później prześliczne wzgórza tej okolicy, nieco dalej Philippeville, obecny Algier, ze swoim łukowatym portem i wspaniałemi winnicami, których zielone zarośla nadają tak oryginalny charakter całej okolicy, jakby była wyciętą z cudownych obrazów Burgundji.

Pięćsetkilometrowy spacer powietrzny ponad dużym i małym Kabylistanem skończył się około południa na wysokości Kasbah w Algierze. Jaki cudowny widok ukazał się teraz oczom pasażerów aerostatku! Obszar pomiędzy przylądkiem Matifu a Pescade usiany pałacami i domkami krajowców; bajeczne doliny pokryte płaszczem winnic; ciemno błękitne morze Śródziemne, po którem płynęły, podobne do małych łodzi, olbrzymie parostatki. W ten sposób dolecieli do Oranu i mieszkańcy jego zgromadzeni w ogrodach cytadeli, ujrzeli jak aerostatek znikł wraz z blaskiem pierwszych gwiazd.

Lekkie skrzywienie steru i „Albatros” poszybował na południowy wschód. Nazajutrz wuj Prudent i Phil Evans ujrzeli żółte piaski Sahary.

8 lipca została przebyta następująca marszruta: najpierw aerostatek przeleciał ponad maleńką plamą Géryville, które podobnie jak Laghnat, założone zostało na samym skraju pustyni, by ułatwić podbój jej przez kabylów, następnie pasażerowie ujrzeli Stille; podróż odbywała się przy niesprzyjającym wietrze. Potem „Albatros” szybował nad pustynią, raz wolniej i zupełnie powoli nad oazami to znów wprost z dziką chyżością, pozostawiającą daleko wtyle szybkość lotu sępów i orłów. Niekiedy trzeba było nawet strzelać do tych groźnych drapieżników, kiedy w liczbie dwunastu lub piętnastu rzucały się na aerostatek. „Albatros” leciał nad wielką Saharą, gdzie w niektórych okolicach widać było jeszcze ślady obozowiska Abd-el-Kader’a. Tu właśnie, a zwłaszcza wśród sprzymierzeńców Beni-Myel’a podróżni są narażeni na groźne niebezpieczeństwa.

W pewnej chwili „Albatros” musiał wzbić się wyżej, chcąc ujść szalejącemu w pustyni samumowi. Pędzone do góry tumany żółtawego piasku, podobne były do fal wzburzonego oceanu. Trudno było sobie wyobrazić bardziej urozmaiconą panoramę, ponad tę, jaką oko obejmowało tutaj w dalekiej perspektywie. Po okrytych bujnem zadrzewieniem wzgórzach następowały siwe faliste okolice, podobne do arabskiego zawoju; wdali lśniły w słońcu oazy, potoki górskie, lasy palmowe i zrzadka porozrzucane chaty tubylcze, wśród których górował niekiedy meczet, siedlisko zwierzchnika religijnego wiernych, wielkiego szeika Marabuta Sidi.

W ciągu nocy zrobiono wiele setek kilometrów. Gdyby „Albatros” chciał się teraz zatrzymać, znalazłby się nad ukrytą w gęstwinie palm oazą Uargla. Zupełnie wyraźnie widać było miasto, przecięte jakby na trzy części, na stary pałac sułtański, coś nakształt warowni, na domki mieszkańców budowane ze zwałów skalnych i na znajdujące się w kotlinie studnie artezyjskie, z których aerostatek mógłby nabrać świeży zapas wody, gdyby nie posiadał jeszcze starego zapasu nabranego z Hydaspisu w dolinie kaszmirskiej.

Albatros” został zauważony przez arabów, mozabitów i murzynów, zamieszkujących oazę Uarglę; powitały go strzały karabinowe, które na szczęście nie dosięgły celu.

Zapadła potem noc, cicha noc pustyni, której tajemnice tak poetycznie odtworzył Felicjan David.

Aerostatek szybował w kierunku południowo wschodnim; o północy przeleciał ponad skrzyżowaniem szlaków karawan, odkrytym w r. 1859 przez nieustraszonego Duveyrier’a.

Dokoła panowała głęboka ciemność. Tak głęboka, że nie można było dojrzeć nawet śladu drogi wiodącej przez Saharę, zbudowanej według planów Duponchel’a, która łącząc początkowo Algier z Timbuktu biegła przez Leghnat i Gardaia, a później została przedłużona do Gwinei.

Albatros” znajdował się w strefie równikowej. Tysiąc kilometrów od granicy pustyni Sahary przeleciał ponad szlakiem, na którym w r. 1846 poniósł śmierć major Loiny; po przecięciu, następnie, szlaku karawan wiodącego z Marokka do Sudanu, szybował znów nad Saharą i wsłuchiwał się w „pieśń pustyni” jak nazywają ów łagodny, melancholijny szmer, zdający się wydobywać ze środka ziemi.

W tym czasie zaszedł charakterystyczny wypadek; na dużej wysokości leciała olbrzymia chmura szarańczy, z której część opadła na pokład „Albatrosa”; stało się to tak nagle, że aerostatek omal nie runął wdół pod ciężarem wielkiej ilości owadów. Na szczęście Tom Turner zorjentował się szybko w sytuacji, załoga sprawnie usunęła szarańczę z propelerów i pokładów, prócz części którą zachowa Francois Tapage. Przyrządził z tłustych owadów apetyczną potrawę. Frycolin, jedząc ten przysmak, zapomniał nawet o swoim strachu.

– Smakuje znakomicie, jak najlepsze kraby! – mówił.

Znajdowano się teraz w odległości tysiąca ośmiuset kilometrów od oazy Uargli, prawie na północnej granicy niezmierzonego królestwa Sudanu.

Około drugiej po południu ujrzano jakieś miasto, rozłożone na brzegu wielkiej rzeki. Rzeką tą był Czarny Nil a miastem Timbuktu,

Afrykańską tę Mekkę widziało dotąd niewielu podróżnych starego świata, Batonta, Khazan, Imbert, Mungo-Park, Adams, Loiny, Laillé, Barth, Lenz lecz od dziś dzięki swej przygodzie będą mogli o niej opowiadać de visu, de auditu, a ponadto de olfactu, również dwaj amerykanie – o ile wogóle kiedyś wrócą do ojczyzny.

De visu, ponieważ mogli zaobserwować olbrzymi pięcio czy sześcio kilometrowy trójkąt tworzący miasto; – de auditu, gdyż owego dnia odbywał się tam jarmark, podczas którego nie obeszło się bez krzyków i wrzawy; de olfactu, ponieważ zmysł smaku był niezbyt mile podrażniony zapachami, unoszącemi się z placu Yubu-Kauw, na którym obok pałacu królewskiego wznosiły się hale mięsne.

Inżynier Robur uznał za stosowne zwrócić uwagę prezydenta i sekretarza Instytutu Weldona, że najwyższy czas, by. przyjrzeć się królowej Sudanu, znajdującej się obecnie w rękach Tonarega z Laganetu.

– Timbuktu, moi panowie! – rzekł tym samym tonem, jakim dwanaście dni przedtem powiedział: – Indje, moi panowie!

Następnie, uzupełnił swą informację, mówiąc:

– Timbuktu, znajduje się pod 18 stopniem północnej szerokości geograficznej i 5 stopniem długości zachodniej od południka Paryż, na wysokości dwustu czterdziestu pięciu metrów ponad poziomem morza Śródziemnego. Miasto liczy dwanaście do trzynastu tysięcy mieszkańców, którzy od niepamiętnych czasów słyną ze swej sztuki i wiedzy. Może macie panowie życzenie, żebyśmy zatrzymali się tutaj na kilka dni?

Propozycja inżyniera wywołała ironiczny uśmiech na ustach obu przyjaciół klubowych.

Coprawda dla obcych nie jest to może zbyt bezpieczne znaleźć się między tymi murzynami, berberami, fellahami i arabami, którzy tu zamieszkują, szczególnie jeśli się zważy, że „Albatros” mógł im nie przypaść do gustu.

– Mój panie – odpowiedział tym samym tonem Phil Evans – za przyjemność opuszczenia pana chętnie narazimy się na niebezpieczeństwa, które mogą nas spotkać ze strony krajowców. Każde więzienie jest jednakowe, ale Timbuktu jest zawsze jeszcze lepsze od „Albatrosa”.

– To rzecz gustu – odparł inżynier Robur. – Na wszelki wypadek nie mogę jednak zezwolić na ten awanturniczy krok, gdyż jestem osobiście odpowiedzialny za bezpieczeństwo gości, którzy uczynili mi zaszczyt, że ze mną podróżują.

– A więc nie zadawalnia się pan już, panie inżynierze – rzekł, nie mogąc się powstrzymać, wuj Prudent – rolą dozorcy więzienia i jeszcze nas pan obraża.

– Nie było w tem ani krzyny żartu, proszę panów.

– Czy na „Albatrosie” niema broni?

– Owszem, jest nawet cały arsenał.

– Dwa rewolwery najzupełniej wystarczą… jeden dla mnie, a drugi dla pana.

– Pojedynek – zawołał Robur – pojedynek, który jednego z nas mógłby kosztować życie!

– Musi kosztować!

– Nie, panie prezydencie, postanowiłem sobie utrzymać pana przy życiu.

– Aby być pewnym, że i pan także będzie żyć. To bardzo mądre.

– Mądre czy niemądre, ale mnie się tak podoba. Wolno panom myśleć o tem, co im się żywnie podoba, a nawet zaskarżyć mnie do sądu.

– Zrobiliśmy to już, panie inżynierze Robur!

– Hola, doprawdy?

– A czy zrzucenie odpowiedniego pisma podczas lotu nad Europą, było rzeczą tak bardzo już trudną?

– Zrobili to panowie? –spytał Robur.

– A gdybyśmy zrobili?

– Gdybyście to zrobili zasłużylibyście…

– Na co, panie inżynierze?

– Żeby wślad za tym pismem wylecieć z pokładu „Albatrosa!”

– A więc zrzuć nas pan z niego… zrobiliśmy to! – zawołał wuj Prudent.

Robur podszedł do obu dżentelmenów. Na znak z jego strony nadbiegli Tom Turner i kilku jego kolegów. Władca „Albatrosa” miał nieprzepartą chęć, żeby wykonać swoje pogróżki i jedynie z obawy, aby nie popełnić tego bądź co bądź barbarzyńskiego kroku, zawrócił na pięcie i ukrył się w swej kajucie.

– Ślicznie! – rzekł Phil Evans.

– Czego ten gbur nie śmiał wykonać – mruknął wuj Prudent – ja zrobię, tak, ja zrobię!

W tym momencie mieszkańcy Timbuktu zgromadzili się na placach i ulicach miasta, a nawet na tarasach amfiteatralnie zbudowanych domów.

We wszystkich częściach miasta, w bogatych dzielnicach Sankor i Saraham, i w najbiedniejszych kulistych lepiankach rzucano groźne klątwy i przekleństwa na powietrznego potwora. W każdym razie było to mniej szkodliwe od kuli karabinowej.

Gdyby „Albatros” opuścił się na ziemię zostałyby z niego wkrótce tylko szczątki.

Przez kilka godzin ścigały aerostatek prześcigające się nawzajem gromady bocianów, ibisów i jarząbków, które jednakże „Albatros” w krótkim czasie pozostawił daleko za sobą.

rob_29.jpg (202850 bytes)

Pod wieczór usłyszano głuchy pomruk licznych słoni i bawołów, ciągnących po tej wyjątkowo żyznej okolicy.

W ciągu dwudziestu czterech godzin jakie upłynęły od chwili przelotu nad południkiem zero do momentu osiągnięcia drugiego stopnia długości geograficznej oglądali bez przerwy wspaniałe widoki.

Gdyby jakiś geograf mógł rozporządzać podobnym aerostatkiem, jakże łatwo sporządziłby wówczas topograficzne zdjęcia kraju, oznaczyłby wysokość poszczególnych miejscowości, określiłby bieg rzek i ich dopływów a wreszcie oznaczyłby dokładnie położenie miast i wsi. Wtedy na mapach środkowej Afryki nie byłoby tyle wolnych miejsc, zapełnionych obecnie bladym kolorem – nie byłoby tych punktowanych granic, doprowadzających kartografów do rozpaczy.

Rankiem 11 lipca przeleciał „Albatros” nad górami północnej Gwinei, między Sudanem a Golfem. Na dalekim widnokręgu wznosiły się w niewyraźnym narazie zarysie góry Konga królestwa Dahomey’u.

Od chwili odlotu z Timbuktu wuj Prudent i Phil Evans zaobserwowali, że aerostatek szybuje w kierunku z północy na południe. Czyżby „Albatros” zamierzał oderwać się od lądu stałego i odważył się puścić nad Atlantyk?

Podobny obrót rzeczy nie byłby dla obu dżentelmenów zbyt przyjemny.

Albatros” szybował teraz tak powoli, jakby wzdragał się opuścić ląd afrykański. Inżynier Robur nie myślał jednak o powrocie; zwolnił bieg aerostatku tylko dlatego, że uwagę jego zwrócił kraj nad którym przelatywał.

Wiadomo i inżynierowi Roburowi nie było to również rzeczą nieznaną, że najpotężniejszem państwem na zachodniem wybrzeżu Afryki jest królestwo Dahomey. Chociaż dość silne, by się móc zmierzyć z sąsiedniemi państwami posiada granice niezbyt rozległe, gdyż wynoszące zaledwie dwadzieścia siedem mil angielskich z północy na południe i około sześćdziesięciu mil ze wschodu na zachód; liczba mieszkańców sięga natomiast cyfry 800.000, od czasu aneksji obszaru Azdrah i Wydoch.

Jeśli królestwo Dahomeyu pod względem obszaru nie jest duże, to mimo to ma prawo, by o niem mówiono, choćby ze względu na okrucieństwa, jakie popełniane są przy każdym nowym roku i ofiary w ludziach, poświęcanych każdemu zmarłemu królowi. Co więcej, król Dahomeyu przyjmując u siebie jakąś dostojną osobę albo podejmując jakiegoś posła sąsiedniego państwa, każe mu w darze ściąć tuzin jeńców; funkcję tę wykonuje sam minister sprawiedliwości, „Minghan” i czyni to znakomicie.

W czasie gdy „Albatros” przelatywał nad granicą Dahomeyu, zmarł właśnie król Lahadu i cała ludność dążyła do stolicy na uroczystość wstąpienia na tron nowego króla. Ruch panujący w murzyńskiem państwie nie uszedł uwagi Robura.

Przyglądał się z zaciekawieniem karawanom udającym się do Abomey i uroczemu krajobrazowi tego żyznego zakątka Afryki. Przez kraj przebiegały dobrze utrzymane szosy, prowadzące przez wyżynę zarosłą wysoką trawą. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się pola kukurydzowe, lasy pełne wspaniałych palm kokosowych, drzew pomarańczowych, mangowych i cudownych kwiatów, których zapach docierał aż do pokładu aerostatku; wśród gęstych zarośli uwijały się z wrzaskiem całe gromady papug i kardynałów.

Przechylony przez balustradę pokładu inżynier Robur zamienił zaledwie parę słów z Tomem Turnerem.

Mieszkańcy Dahomeyu nie widzieli widocznie „Albatrosa”, gdyż aerostatek szybował dotychczas prawie wyłącznie nad chmurami.

Około jedenastej ukazała się stolica, miasto Abomey, otoczone na dwanaście mil dokoła murem obronnym i fosą, o szerokich, równoległych ulicach i dużym pałacu Królewskim, stojącym na rozległym reprezentacyjnym placu. Wszystkie budynki przewyższała wieża, położona niedaleko placu straceń. Z tej wieży podczas wielkich uroczystości zrzucano ludowi przywiązanych do wiklinowych koszy jeńców i trudno jest sobie doprawdy wyobrazić wściekłość, z jaką mieszkańcy rozrywali formalnie na sztuki ciała tych nieszczęśliwych.

W jednej części zabudowań pałacu królewskiego koszaruje cztery tysiące wojowników i to bynajmniej nie najgorszych.

Myt grecki o amazonkach został tu wcielony w życie. W królestwie Dahomeyu służbę pełnią kobiety. Jedne noszą niebieską koszulę przepasaną czerwoną lub niebieską wstęgą i białe spodnie w niebieskie pasy na których są nawłóczone inne jeszcze białe krótkie spodenki; za pasem mają zatkniętą ładownicę. Inne są uzbrojone w niezgrabną strzelbę i sztylet o krótkim ostrzu; na głowie mają rogi antylopy zczepione żelaznym pierścieniem. Inne jeszcze ubrane w napół czerwoną, napół niebieską narzutkę za broń mają jakąś żelazną puszkę opatrzoną starą żelazną rurą. Inne wreszcie, noszą coś w rodzaju niebieskiego płaszcza i krótkie białe majteczki; są to prawdziwe westalki, cnotliwe jak sama Djana i jak ona uzbrojone w łuk i strzały.

Gdy doliczymy do tych amazonek jeszcze pięć do sześciu tysięcy wojowników w wełnianych koszulach, przepasanych wstęgą dokoła bioder, będziemy mieli cały przegląd armji Dahomeyu.

Abomey było dzisiaj zupełnie puste, gdyż król i dwór jego, łącznie z armją żeńską i męską i cała ludność, wszyscy opuścili stolicę, by podążyć do oddalonego o kilka mil miejsca ceremonji, znajdującego się na placu ocienionym rozłożystemi drzewami.

Na wzniesieniu tysiące mieszkańców oczekiwało chwili ofiarowania jeńców ku czci zmarłego króla.

Około drugiej „Albatros” zaczął się opuszczać wdół.

Na miejscu ceremonji znajdowało się około sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców, przybyłych tutaj ze wszystkich części królestwa, z Midah’u, Karapay’u, Azdrah’u, Tombory i ze wszystkich miast i wsi.

Nowy król – silny dwudziesto pięcioletni dryblas imieniem Bu-Stadi – siedział na małem wzniesieniu, ocienionem grupą rozłożystych drzew. Przed nim stał jego cały dwór, armja męska i żeńska i cały naród.

U podnóża owego wzniesienia orkiestra złożona z pięćdziesięciu muzykantów grała na najróżnorodniejszych barbarzyńskich instrumentach, wydających surowe, nieokreślone dźwięki. Warczał duży bęben obity skórą wołu; trzaskały, jak kastaniety żelazne pręty; dzwoniły dzwonki, rzępoliły podobne do gitar instrumenty, piszczały flety z trzciny bambusowej, głusząc swym przeraźliwym tonem całą orkiestrę. Co chwila odzywały się strzały z karabinów, żelaznych puszek napełnionych prochem, czasem odezwał się jakiś odwieczny moździerz, zagrażając starą odskakującą przy wystrzale lawetą życiu artylerzysty. Nad tem wszystkiem górował nieopisany rwetes i wrzask widzów, wściekłe okrzyki wojowników, tak, iż chwilami nie było nawet słychać huku moździerza.

W jednym z zakątków wyżyny stali zbici w gromadę i strzeżeni przez straż jeńcy, poświęceni zmarłemu królowi jako orszak w zaświaty, którego brak każdy zmarły król mógł uważać sobie za obelgę. Na pogrzebie Ghozo’sa, ojca Bahadu’sa, syn jego złożył ofiarę z trzech tysięcy sług, Bu-Stadi nie mógł pozostać wtyle za swoim przodkiem. Zmarły musiał mieć przecież całą rzeszę gońców, szafarzy, podczaszych i kuchmistrzów.

Całą godzinę trwały przemowy i pogwarki, przeplatane tańcami wykonywanemi przez bajadery i amazonki, okazujące cały swój wojowniczy wdzięk.

Wreszcie nadeszła godzina kaźni. Robur, który doskonale znał krwawe ceremonje w Dahomeyu, nie spuszczał oka z mężczyzn, kobiet i dzieci, które za chwilę miały pójść pod nóż.

Minghan stał u podnóża wzgórza, dzierżąc w prawej ręce katowski miecz, opatrzony u rękojeści metalowym ptakiem, dla nadania mu większej wagi.

Tym razem jednakże nie był sam; robota była bowiem za ciężka jak na jednego kata. Otaczał go rój stu podobnych katów, którzy jednem uderzeniem miecza odrąbywali głowy od tułowia.

Albatros” zniżał się coraz bardziej; maszyny metalowego ptaka pracowały wolniej; wyglądał jak sęp krążący nad swą ofiarą. Nagle wychylił się zza chmury i znajdując się na wysokości najwyżej stu metrów nad ziemią, został dostrzeżony po raz pierwszy przez mieszkańców Dahomey’u.

Wbrew wszelkim dotychczasowym doświadczeniom mieszkańcy ci widzieli w nim jakieś straszne bóstwo, zstępujące na ziemię po to jedynie, by uczcić zmarłego króla.

Wśród zebranych uczestników ceremonji powstał entuzjazm nie do opisania, rozległy się wołania i modły, skierowane do nadnaturalnego hipogryfa o zabranie z sobą ciała zmarłego króla do nieba dahomey’skiego.

W tej właśnie chwili padła pierwsza głowa pod katowskim mieczem; setki innych ofiar ciągnięto w stronę katów.

Nagle z „Albatros’a” padł strzał. Minister sprawiedliwości padł trupem na miejscu.

– Dobrze wycelowałeś, Tomie! – zawołał Robur,

– Ba… zwyczajny strzał w środek zbitego tłumu, – odpowiedział skromnie sternik.

Uzbrojona załoga stała w pogotowiu by dać ognia na pierwszy znak inżyniera Robura.

Incydent ten zmienił natychmiast zapatrywania tłumu; uskrzydlony olbrzym nie był dobrem bóstwem lecz złem i wrogo dla nich usposobionem. Na widok śmiertelnie rannego Minghana, wybuchła niesłychana wrzawa i równocześnie rozległy się liczne strzały, skierowane w stronę „Albatrosa”.

Groźby te nie powstrzymały jednak „Albatros’a” opuścił się na wysokość pięćdziesięciu metrów ponad plac straceń. Widząc to wuj Prudent i Phil Evans. mimo nieprzyjaznego usposobienia do osoby inżyniera Robura, postanowili wziąć udział w tem humanitarnem dziele.

– Pozwól nam pan przyczynić się do oswobodzenia skazańców! – zawołali prawie jednocześnie,

– Jest to i moje życzenie! – odpowiedział inżynier Robur.

W chwilę później z pokładu „Albatros’a” zagrzmiała salwa, a żadna kula wystrzelona w ten zbity tłum nie była zmarnowana. Działo polowe ulokowane na pokładzie, wyrzuciło parę kartaczy czyniąc istne cuda.

Skazańcy, nie zdając sobie nawet sprawy co się wokół nich dzieje, zerwali krępujące ich więzy i w czasie, gdy żołnierze zajęci byli ostrzeliwaniem aerostatku, pouciekali we wszystkich kierunkach. Przedni propeler został przedziurawiony kulą, a kilka pocisków dosięgło kadłuba aerostatku.

– Mają widać apetyt na coś więcej! – zawołał Tom Turner.

Udał się do składu amunicyjnego i wrócił niosąc tuzin nabojów dynamitowych, które rozdzielił między załogę. Na dany przez Robura znak rzucono je na wzgórze; straszne pociski eksplodowały, niosąc śmierć i spustoszenie.

rob_31.jpg (182276 bytes)

Dało to pochop do panicznej ucieczki. Sam król zerwał się z miejsca, a zanim dwór, cała armja i cały naród wszyscy ogarnięci panicznym strachem, poczęli uciekać co sił w nogach.

W ten sposób zostały przerwane uroczystości koronacyjne nowego króla Dahomey’u. Wuj Prudent i jego kolega klubowy musieli przyznać, że aerostatek Robura jest niezwykłym wynalazkiem, że mógłby oddać wielkie korzyści.

Następnie „Albatros” wzbił się wgórę i szybując ponad Mydah’em, stracił wkrótce z oczu niegościnne brzegi Afryki. Smagany zachodnim wiatrem, dmącym z nieopisaną siłą, sunął ponad bezmiarem oceanu Atlantyckiego.

 

Rozdział XIII,

w którym wuj Prudent i Phil Evans dokonują przelotu ponad oceanem Atlantyckim 
nie nabawiając się przytem choroby morskiej.

 

cean Atlantycki! A więc ziściły się obawy obu kolegów. Ocean nie napawał Robura lękiem lub niepokojem. Nie obchodził go wcale szum przewalających się wdole fal: załoga spokojnie spełniała swe codzienne zajęcia przyzwyczajona, widocznie, do podobnych podróży. Gdy noc zapadła ludzie spokojnie wrócili do swoich kajut i podczas snu nie dręczyła ich napewno żadna zmora.

Lecz dokąd dążył „Albatros”? Czy nie zadawalał się już samym pobiciem rekordu podróży dookoła świata? Każdy lot musi mieć przecież jakiś koniec. Trudno było suponować, by Robur całe swoje życie miał spędzić na pokładzie „Albatros’a” nie zaglądając nawet na ziemię, tembardziej, że musiał przecież uzupełniać zapasy żywności i amunicji, nie mówiąc już o niezbędnych poprawkach maszynerji. Musiał więc mieć przystań, w której zaopatrywał się w konieczne zapasy, przystań znajdującą się może w jakiemś niedostępnem i nieznanem ludziom miejscu na ziemi. Wszelki stosunek z ludźmi mógł zerwać, ale nie było na to sposobu, aby zerwać stosunek z ziemią.

Jeśli zaś tak, to gdzie się może znajdować owo gniazdo pustelnicze? W jaki sposób doszedł Robur do wyboru swej przystani? Czy czeka tam na niego jakaś kolonja, jak na pana? Czy zabiera stamtąd nową załogę? Wreszcie w jaki sposób związał los tych ludzi ze swoim losem? Jakiemi środkami rozporządza, że mógł zbudować tak kosztowny aerostatek i utrzymać konstrukcję jego w tajemnicy?

Na pokładzie „Albatros’a” cała załoga prowadzi takie życie, jak jedna rodzina, jak szczęśliwi ludzie, którzy nie mają przed sobą żadnych tajemnic. Kim jest Robur? Skąd przybył? Jaką jest jego przeszłość? Były to nierozwiązane pytania, na które ten kogo dotyczyły, nie byłby z pewnością odpowiedział.

Nic dziwnego, że podobna sytuacja pełna różnych zagadkowych problemów denerwowała coraz więcej obu dżentelmenów. Awantura, w którą się wplątali niechcący, lot dookoła świata, w zakończenie którego zaczynali już wątpić, wszystko to napełniało serca ich rozpaczą i skłaniało do uczynienia jakiegoś desperackiego kroku?

Lot nad oceanem Atlantyckim „Albatros” rozpoczął jedenastego lipca. Gdy następnego dnia zaczęło wschodzić słońce, zdało się, że wschodzi z miejsca, w którem morze zlewa się z widnokręgiem nieba. Mimo dalekiego pola widzenia nie było nigdzie widać pasemka ziemi i ląd Afryki zniknął już z północnego horyzontu.

Kiedy Frycolin odważył się wyjść pewnego dnia z kajuty i zobaczył pod sobą szeroki bezmiar morza, ogarnął go nieprzejednany strach. Słowo „pod sobą” nie jest właściwem określeniem, gdyż ktoś znajdujący się na bardzo wysokim punkcie odnosi wrażenie, że bezmiar otacza go ze wszystkich stron, a widnokrąg równocześnie cofa się przed nim, jakby był bez granic.

Frycolin nie umiał sobie objaśnić tego zjawiska fizycznego, ale zato odczuwał go aż nadto dobrze. Drżał jak osika i byłby chętnie narobił wrzasku, gdyby nie pamiętał jeszcze dotkliwej nauczki, która spotkała go ze strony Robura.

Zadowolnił się więc zamknięciem oczu i cofnięniem się z powrotem do kabiny, aby jej już nie opuścić na dłuższy czas.

Z 373. 895. 343 kilometrów kwadratowych1 przypadających na powierzchnię wód świata, jedna czwarta przypada na ocean Atlantycki. Nie zdawało się jednak aby inżynier Robur, spieszył się z lotem przez ocean. Nie rozwinął nawet takiej szybkości jak podczas lotu przez Europę, w miejscach w których wiał wiatr południowo zachodni leciał nawet frontem do wiatru, a chociaż pęd mas powietrznych nie był gwałtowny, aerostatek musiał przezwyciężać duży opór.

Najnowsze prace meteorologiczne, oparte na dużej ilości doświadczeń i badań wykazały, że poza obrębem Calmen’u wieją pewną część roku wiatry, zachodnie mknące w stronę Afryki pewną zaś część roku wiatry wschodnie mknące w kierunku Ameryki. Wiatry te zwą się passatami.

Albatros” nie pracował całą siłą swych motorów, lecąc przeciw wiatrowi, zadawalniał się średnią szybkością, którą zawsze jeszcze prześcigał transatlantyckie okręty.

13 lipca znalazł się aerostatek nad równikiem o czem natychmiast powiadomiono załogę.

Wuj Prudent i Phil Evans dowiedzieli się przy tej sposobności, że opuścili północną półkulę ziemską i przybyli na południową. Przekroczenia równika nie uczczono żadnemi ceremonjami, któremi obchodzi się ten znakomity fakt na wszystkich parowcach handlowych i wojennych.

Jeden tylko Francois Tapage nie mógł sobie odmówić przyjemności wylania na głowę Frycolin’a całego wiadra wody, ale gdy murzyn po chrzcie dostał od niego całą szklankę rumu, oświadczył że gotów jest przebywać równik tyle razy ile tylko zechce jego przyjaciel kucharz, naturalnie, o ile odbywać się to będzie nie na grzbiecie tego mechanicznego ptaka, do którego nie ma żadnego zaufania.

Rankiem 15 lipca szybował „Albatros” nad wyspą Assonsion i Św. Heleną, bliżej Św. Heleny, tak, że można było zaobserwować jej wyższe wzniesienie ponad poziom morza.

Gdyby w owym czasie, gdy Napoleon znajdował się w przemocy anglików, egzystował aerostatek podobny do posiadanego przez Robura, Hudson Lowe, mimo najostrzejszych zarządzeń, doczekałby się ucieczki powietrznej swego sławnego więźnia.

rob_32.jpg (139464 bytes)

W czasie dwóch następnych wieczorów 16 i 17 lipca można było zaobserwować szczególny zmierzch. Znajdując się pod wyższą szerokością geograficzną, możnaby to zjawisko wziąć za zorzę północną. O zachodzie słońca niebo okryło się istną tęczą barw; najwięcej było ciemnej zieleni.

Czy była to chmura kosmicznego pyłu, która przeciągając ponad ziemią, odzwierciedlała ostatnie promienie słońca? Kilku badaczy w ten właśnie sposób tłumaczy owo zjawisko zmierzchu dość częste na Oceanie Atlantyckim; lecz gdyby znajdowali się na pokładzie „Albatrosa”, doszliby do odmiennego zdania.

Szczegółowe badania wykazały, że w powietrzu unoszą się szczególne kryształki, w kształcie maleńkich szklanych kuleczek, delikatne atomy magnetycznego żelaza, wyrzucane przez kratery wulkanów, Chmury pyłu, powstałe z erupcyj wulkanicznych, są następnie, unoszone nad oceanem przez silne prądy powietrza.

Członkowie Instytutu Weldona zauważyli w tym okresie lotu jeszcze inne zjawisko. Napotykano chmury które nadawały niebu biało-siwy kolor, z chwilą jednak, gdy znajdowano się po drugiej stronie chmury cała powierznia jej była jakby usłana lśniącemi białemi ciałkami, między któremi niektóre większe błyszczały jak gwiazdki, co pod tym stopniem szerokości geograficznej dało się wytłumaczyć, tylko tworzeniem się gradu.

W nocy z 17 na 18 lipca widziano zielonawo żółtą tęczę; był to skutek załamania promieni księżyca z drobnym deszczem, który nie osiągnąwszy nawet powierzchni oceanu rozpadał się na pył wodny. Stanowiło to oznakę zmiany pogody. Wiatr, który począwszy od brzegów afrykańskich stale dął z południowego zachodu po przeleceniu równika zupełnie ustał. W miejscu tem panował upał nie do zniesienia który zmusił inżyniera Robura do szukania chłodu w wyższych warstwach powietrza, w których mimo wszystko nikt nie mógłby wytrzymać palących promieni słońca,

Ta zmiana prądów powietrznych kazała przypuszczać, że z tej strony równika będą inne warunki klimatyczne; nie trzeba zapominać, że lipiec na południowej półkuli odpowiada styczniowi półkuli północnej, a więc jest najostrzejszą zimą. Jeżeli „Albatros” miał zamiar kontynuować swój lot na południe nie było to rzeczą bezpieczną o tej porze roku.

Morze wyczuwało to, jak mówią żeglarze. 18 lipca ukazało się zjawisko, które przestraszyłoby napewno niejednego majtka.

Z szybkością najmniej sześćdziesięciu mil na godzinę ciągnęły przez morze osobliwie świecące szeregi fal, posuwające się za sobą w odległości niespełna osiemdziesięciu stóp i pozostawiające po sobie świecące pasemka.

Z nadejściem nocy fale te rzucały taką jasność wokół siebie, że „Albatros” mógłby teraz uchodzić za jakieś ciało niebieskie. Nigdy jeszcze Robur nie szybował ponad podobnem morzem płomieni – od których jednak potrzebował uciekać.

Przyczyną zjawiska była prawdopodobnie elektryczność gdyż niepodobna było przypuszczać, aby wywołały je fosforyczne żyjątka, zalegające czasami powierzchnię morza.

Nasycenie powietrza elektrycznością musiało być szczególnie wielkie.

Następnego dnia 19 lipca każdy okręt któryby się znalazł w strefie złowrogiego zjawiska musiałby pójść na dno. „Albatros” igrał jednak z wichrem i falami, jak ów ptak, którego nosił miano. Jeżeli nie chciał szybować tuż nad powierzchnią morza, to mógł jak orzeł, szukać spokoju i promieni słonecznych w wyższych warstwach powietrza.

W ten sposób osiągnięto 47 stopień szerokości geograficznej. Dzień trwał tutaj siedem do ośmiu godzin i z każdem zbliżeniem się do okolic podbiegunowych stawał się coraz krótszym.

Około godziny jedenastej przed południem „Albatros”, chcąc znaleźć dogodniejsze prądy powietrzne, musiał opuścić się głęboko nadół i szybował najwyżej sto metrów nad powierzchnią morza.

Pogoda była niepewna. Po niebie płynęły gęste, ciemne chmury o pozębionych brzegach. Z chmur tych opadały ku samej powierzchni morza jakieś wilgotne smugi, które morze zdawało się ku sobie przyciągać.

Nagle woda przybrała kształt piaskowego zegara i wzbiła się na moment wgórę.

rob_33.jpg (216014 bytes)

W jednej chwili „Albatros” został wciągnięty w sam środek trąby powietrznej, wokół której potworzyło się wnet około dwudziestu podobnych atramentowo czarnych trąb. Szczęśliwym trafem biegły one jednak w przeciwnym kierunku, niż aerostatek i w ten sposób uchroniły „Albatrosa” od niechybnego zatopienia. Sterowiec nabranym pędem okręcił się tylko parę razy koło siebie.

Niebezpieczeństwo było jednak i nadal groźne, gdyż aerostatek nie mógł się wyrwać z pod działania trąby, do której mimo natężonej pracy maszyn ciągnęło go coś jak magnes. Załoga odrzucona siłą ośrodkową na dwa przeciwległe końce, musiała się trzymać masztów propelerów, by nie zostać zmieconą do morza.

– Zachować zimną krew! – krzyknął Robur.

Rzeczywiście to tylko było potrzebne.

Wuj Prudent i Phil Evans, którzy w tym właśnie czasie opuścili kajutę, zostali również zmieceni na kraniec pokładu i tylko z trudem mogli utrzymać równowagę.

Albatros” kręcił się dookoła siebie i posuwał się wraz z trąbą z taką szybkością jakiejby mu mogły pozazdrościć wszystkie propelery. Uwolniony od jednej trąby dostawał się w ośrodek działania następnej, pozostając ustawicznie pod grozą rozerwania w strzępy.

– Strzelić z działa! – krzyknął inżynier Robur.

Tom Turner wlot zrozumiał skierowany do niego rozkaz; prędzej niżbyśmy nawet mogli pomyśleć otworzył zamek, wsadził ostry ładunek i wystrzelił.

Wstrząs powietrza wystarczył najzupełniej, by rozbić trąbę powietrzną; natychmiast padł gęsty, rzęsisty deszcz, wiążący ze sobą razem morze i niebo.

Uwolniony „Albatros” pospiesznie wzbił się w powietrze.

– Wszystko w porządku? – spytał Robur.

– W porządeczku – odpowiedział Tom Turner. – Ale to było głupie kręcenie się wkółko, którego nie życzyłbym sobie więcej.

Albatros” znajdował się istotnie w ciągu tych dziesięciu minut w groźnem niebezpieczeństwie i tylko dzięki swej solidnej budowie wyszedł z niego bez szwanku.

Jakże uciążliwe i nudne byłyby godziny lotu nad oceanem, gdyby nie ten wypadek! Dnie stawały się coraz krótsze, a zimno coraz dokuczliwsze. Wuj Prudent i Phil Evans nie widzieli prawie Robura. Zamknięty w swojej kajucie, zajęty był oznaczeniem kierunku lotu, wciągnięciem na mapie trasy przebytej drogi, określeniem miejsca, w którem się obecnie znajdują, badaniem barometru, termometru i chronometru, a wreszcie zapisywaniem w książce okrętowej wszystkich zdarzeń podróży.

Obaj koledzy klubowi napróżno starali się dojrzeć jakiś ląd na południu.

Frycolin, obarczony szczególną misją przez wuja Prudenta, nadaremnie usiłował wybadać kucharza co do osoby inżyniera, Ktoby tam zresztą mógł co zrozumieć z odpowiedzi, jakie dawał gaskończyk Francois Tapage? Według niego Robur był ministrem rzeczypospolitej Argentyny, to znów szefem admiralicji, byłym prezydentem Stanów Zjednoczonych, emerytowanym generałem hiszpańskim, albo nawet wicekrólem Indji, szukającym w powietrzu jeszcze większego stanowiska. Raz opowiadał, że dzięki swojej latającej maszynie, Robur zdobył miljony; innym razem, że przez budowę tego aparatu został doszczętnie zrujnowany i musiał uciekać, by zpowrotem zdobyć pieniądze. Co zaś do zadawanych mu pytań odnośnie miejsca postoju, odpowiadał, że Robur ma zamiar udać się na księżyc, aby tam osiąść, o ile znajdą się odpowiednie warunki klimatyczne i terenowe.

– Prawda, Frycolinie, przyjacielu… że sprawi ci to przyjemność zobaczyć, co porabiają mieszkańcy księżyca?

– Nie pojadę z wami! Nie chcę!… – odpowiadał Frycolin, biorąc te wszystkie brednie za dobrą nonetę.

– Dlaczego, kochanie, dlaczego? Ożenimy cię z jaką przystojną, młodą mieszkanką księżycu,. Będziesz założycielem rodu murzyńskiego na księżycu.

Gdy Frycolin opowiedział to wszystko swojemu panu, wuj Prudent zrozumiał, że z tej strony nie będzie się można dowiedzieć prawdy.

– Philu – rzekł pewnego dnia – widzę, że ucieczka jest niemożliwa.

– Niemożliwa, wuju Prudent’ie!

– Uważam, że prawy człowiek jest zawsze panem samego siebie i jeżeli trzeba poświęcić życie, zrobi to bez mrugnięcia powiek.

– Jeśli podobna ofiara jest konieczna, gotów jestem uczynić to natychmiast! – odpowiedział Phil Evans, którego flegma i cierpliwość znajdowały się widocznie na wyczerpaniu. – Czas z tem zrobić koniec!… Dokąd dąży „Albatros”? Leci naukos przez ocean i jeżeli tak dalej będzie dążyć znajdzie się wkrótce nad Patagonją, a wreszcie nad Ziemią Ognistą… Co potem?… Czy skieruje się w stronę oceanu Spokojnego? Czy uda się do bieguna południowego?… Wszystkiego można się spodziewać po tym Roburze!… A wtedy bylibyśmy zgubieni… Znajdujemy się więc w położeniu koniecznej samoobrony i jeżeli już mamy zginąć…

– Jeśli się to stanie – wtrącił wuj Prudent – musimy się pomścić, musimy zniszczyć przeklęty aerostatek, z całą jego załogą!

Oto do czego doprowadziło obu dżentelmenów zapamiętanie i gniew! Skoro nie mogli się wyzwolić, woleli poświęcić siebie, by tylko zniszczyć wynalazcę wraz z jego dziełem.

Myśl ta tak głęboko zakiełkowała w ich głowach, że o niczem innem nie mogli już myśleć. Jak zabrać się do wykonania planu? Jedna bomba znajdująca się w składzie amunicyjnym mogła rozsadzić na kawałki cały aerostatek; naturalnie, że trzeba było znaleźć przedtem sposobność dostania się do składu amunicyjnego.

Szczęśliwym trafem Frycolin nie wiedział nic o tych zamiarach. Na samą myśl bowiem, że sterowiec ma wylecieć w powietrze, nie namyślałby się ani chwili, i zdradziłby plan swego pana.

23 lipca na południowym zachodzie zamajaczył skrawek lądu. Był to przylądek u wejścia do przesmyku Magellana. Pod 54 stopniem szerokości geograficznej noc panowała blizko dziewiętnaście godzin, a średnia temperatura powietrza była poniżej zera.

Zamiast skierować się natychmiast na południe, „Albatros” leciał wzdłuż zygzakowatej linji cieśniny, jakby chciał skierować się ponad ocean Spokojny. Gdy minął Bai Lomas’u i pozostawił daleko za sobą górę Gregory na północy a górę Breknocks na zachodzie, ukazała się Punta Arena, mała wioska, w której akurat biły dzwony kościelne; w chwilę później ukazał się t. zw. port głodowy.

Jeśli, jak twierdzą niektórzy podróżnicy patagończycy, których ogniska płonęły tu i owdzie, są naprawdę o połowę niżsi od normalnego wzrostu człowieka, to widziani z pokładu „Albatrosa” wyglądali jak karzełki.

Dziki a zarazem wspaniały był to krajobraz! Strome, skaliste, pokryte wiecznym śniegiem szczyty i u podnóża ich gęste lasy, liczne zatoki i wyspy, osobliwy archipelag, niezliczone przylądki i półwyspy – a wszystko spowite w lodową skorupę, od przylądka Forward’a, znajdującego się na krańcu amerykańskiego lądu stałego, aż do przylądka Horn wbitego jak ostroga w lodowate ciało oceanu południowego.

Kiedy „Albatros” znalazł się nad portem głodu, poszybował znów w kierunku południowym. Lecąc początkowo ponad górą Taru półwyspu Brunświk i górą Grawes, skręcił potem w prostej linji ku górze Sarmiento, olbrzymiemu szczytowi, górującemu nad całą cieśniną Magellana.

Tutaj oczom podróżnych ukazał się kraj peszerarów i fuegierów pramieszkańców Ziemi Ognistej.

rob_34.jpg (177819 bytes)

Piękne i żyzne musiały być te okolice – szczególnie zaś środek kraju – w lecie, gdy dzień trwa blizko szesnaście godzin. Wszędzie widać było doliny i pastwiska, mogące wyżywić tysiące bydła, nie mówiąc już o dziewiczych lasach pełnych najróżnorodniejszych drzew. Gdy zapłonęły elektryczne światła „Albatrosa”, zerwały się liczne gromady kaczek i gęsi – stokrotnie większe, niżby je mogła pomieścić spiżarnia Francois’a Tapage’a.

Tego samego dnia, właśnie w chwili, gdy już słońce miało skryć się za horyzontem, ukazało się duże jezioro, obramowane gęstym lasem. Okrywała je teraz lśniąca powłoka lodowa, po której z błyskawiczną szybkością sunęli na swych wydłużonych trzewikach krajowcy.

Na widok aerostatku ludzie uciekli na wszystkie strony i jeżeli nie mieli się gdzie schować, zagrzebywali się w ziemi jak zwierzęta.

Albatros” szybował na południe, lecąc nad kanałem Beagle, a potem nad wyspą Navarin, której grecka nazwa trochę dziwnie brzmi w tej odludnej krainie i wyspą Wolaston, skąpaną już w falach oceanu Spokojnego. Aż wreszcie gdy był już oddalony od brzegów Dahomeyu o siedem tysięcy siedemset kilometrów, znajdował się akurat ponad ostatnią wyspą archipelagu Magellana. Pozostawiwszy, ją daleko za sobą, minął wkońcu najdalej na południe wysunięty straszny przylądek Horn, nad którym szaleją nieustanne burze.

 

Rozdział XIV,

w którym „Albatros” popełnia szaleństwo.

 

azajutrz według kalendarza amerykańskiego był dzień 24 lipca. Dzień ten na południowej półkuli odpowiada styczniowi półkuli północnej; przebyto 56 stopień południowej szerokości geograficznej, który w północnej Europie odpowiada Edinburgh’owi w Szkocji i Helsingborg’owi w południowej Szwecji.

Termometr wskazywał 10° poniżej zera, skutkiem czego trzeba było opalać kajuty.

Wobec dalszego lotu „Albatrosa” w strefę podbiegunową, dnie stawały się coraz krótsze.

W części oceanu Wielkiego graniczącej z oceanem Lodowatym jest w ciągu dnia niezbyt widno, a w nocy panuje nieznośne zimno. To też, by nie odczuć chłodu ubierano się na wzór eskimosów i mieszkańców Ziemi Ognistej, ponieważ zaś „Albatros” był dobrze zaopatrzony w ciepłe ubrania, mogli więc obaj koledzy klubowi, dobrze okryci, przebywać na pokładzie i obmyślać swój plan działania, wyczekując stosownej sposobności. Robura widywali bardzo rzadko, a od czasu obopólnych pogróżek nad Timbuktu, inżynier i obaj dżentelmeni nie rozmawiali prawie zupełnie ze sobą.

Frycolin zaś od chwili, gdy zawarł układ z Francois Tapagem, że będzie przy nim sprawował funkcję pomocnika kucharza, nie wychodził prawie z kuchni. Funkcja ta nie była pozbawiona pewnych korzyści, zgodził się więc na nią chętnie, naturalnie nie bez zgody swojego pana. Był zupełnie odosobniony, o niczem nie wiedział i sądził, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.

Dokąd leciał „Albatros”? Czy Robur miał zamiar zapuścić się wśród tej surowej zimy nad ocean Lodowaty lub nad sam biegun? Gdyby nawet kwasy bateryj nie uległy zamarznięciu, czekała załogę aerostatku śmierć z głodu i chłodu. O wyprawie do bieguna możnaby jeszcze mówić w okresie letnim teraz natomiast w pełni strasznej zimy polarnej, byłby to pomysł szalony.

Tak przynajmniej sądzili prezydent i sekretarz Instytutu Weldona. Aerostatek szybował ponad najodleglejszemi okolicami Nowego Świata, które choć formalnie należały do niego nie wchodziły jednak de facto w skład Ameryki.

Nie wiedzieli co jeszcze uczyni Robur, a spodziewali się po nim wszystkiego. To też postanowili wykorzystać pierwszy nadarzający się moment i wysadzić aerostatek w powietrze.

Tymczasem Robur i sternik prowadzili ze sobą jakieś tajemnicze narady. Kilkakrotnie badali barometry, czynili obliczenia i kreślili coś na mapie.

Wujowi Prudent’owi zdawało się, że inżynier Robur sprawdza zapasy materjałów pędnych i żywności.

Wszystko wskazywało na planowane lądowanie.

– Lądowanie – zawołał Phil Evans – ale gdzie?

– Tam, gdzie Robur posiada świeży zapas prowiantu – odparł wuj Prudent.

– Jest to zapewne jakaś nieznana wyspa na oceanie Spokojnym, zamieszkała przez łotrowską kolonję godną swego szefa.

– I ja tak sądzę. Myślę nawet, że Robur każe skręcić na zachód i że wobec szybkości „Albatrosa” możemy już w krótkim czasie stanąć na miejscu.

– A zatem nie będziemy mogli wykonać naszego planu. Skoro bowiem „Albatros” wyląduje…

– Nie wyląduje, Philu Evans’ie!

Koledzy klubowi poczęści odgadli zamysły inżyniera. „Albatros” po osiągnięciu granicy oceanu Lodowatego, zdecydowanie nawracał.

Uleciał jeszcze około stu kilometrów na południe, a potem skręcił nagle na zachód, jakby szybował wprost ku nieznanej wyspie na oceanie Wielkim.

Pod aerostatkiem szkliła się niezmierzona płaszczyzna wodna, dzieląca Amerykę od Azji, o tem szczególnem zabarwieniu, które nadało oceanowi nazwę morza mlecznego. W półmroku, którego mdłe promienie słoneczne nigdy nie przenikają, wyglądała ta część oceanu Spokojnego dziwnie niesamowicie jak odlana z porcelany. Powierzchnia morska wydawała się polem śniegowem, bez żadnych wzniesień i szczytów. Gdyby kiedy naprawdę zamarzła, nie wyglądała by z pewnością inaczej.

Wiemy obecnie, że przyczyną owego zjawiska są żyjątka fosforyzujące. Poza tym zakątkiem oceanu Wielkiego spotyka się je jeszcze tylko w oceanie Indyjskim.

Barometr, stojący w pierwszych godzinach dnia stosunkowo wysoko, zaczął nagle gwałtownie opadać; był to objaw groźny dla każdego okrętu, ale nie dla „Albatrosa” – oznajmiał, że wody oceanu Spokojnego może wzburzyć nadchodząca groźna burza.

Około godziny drugiej po południu, do inżyniera Robura zbliżył się Tom Turner.

– Master Robur – rzekł – czy widzi pan ten czarny punkt na horyzoncie?… Tam, na północ od nas… Przecież to chyba nie skała.

– Nie, Tomie, w tej okolicy nie ma żadnego lądu.

– W takim razie jest to jakiś statek wielorybniczy a może nawet steamer pocztowy.

Wuj Prudent i Phil Evans spojrzeli w stronę wskazaną przez sternika.

Tymczasem Robur Kazał sobie podać lunetę i badał przez nią ów zagadkowy przedmiot.

– Łódź – rzekł – mógłbym się nawet założyć, że znajdują się w niej ludzie.

– Rozbitkowie – mruknął Tom.

– Rozbitkowie, zmuszeni wskutek jakiejś katastrofy do opuszczenia swojego okrętu – potwierdził Robur. – Nieszczęśnicy, którzy nie wiedzą, gdzie znajduje się ziemia i umierają może z pragnienia i głodu. A więc, niech nikt nie mówi, że „Albatros” nie zrobił wszystkiego, by przyjść im z pomocą.

Maszynista i jego pomocnik otrzymali stosowne rozkazy i aerostatek zaczął się zwolna obniżać. Zatrzymał się na wysokości stu metrów i ruszył na północ.

Była to łódź o zwisającym smutnie żaglu; nie dął najlżejszy wiaterek, któryby ją mógł popchnąć naprzód. Załoga zaś była, prawdopodobnie, tak osłabiona, że nie mogła nawet utrzymać wiosła w ręku.

Na dnie łodzi leżało pięciu ludzi zupełnie bez ruchu, jakby we śnie lub omdleniu; kto wie, czy nie byli już nawet nieżywi.

Zbliżywszy się do rozbitków zaczął się „Albatros” powoli zniżać. Na boku łodzi można było przeczytać nazwę okrętu, do którego należała: „Jeannette” z Nantes.

– Aoh! – krzyknął Tom Turner.

Ludzie powinni byli usłyszeć, gdyż aerostatek znajdował się nad nimi na wysokości najwyżej osiemdziesięciu stóp.

Żadnej odpowiedzi.

– Strzelić z karabinu! –zawołał Robur.

Rozkaz wypełniono, a strzał rozszedł się dalekim echem po morzu.

rob_35.jpg (167916 bytes)

Wówczas jeden z rozbitków podniósł się z dna łodzi. Wyglądał okropnie: oczy zapadły mu w oczodołach, więcej był podobny do szkieletu niż do żyjącej istoty.

Gdy ujrzał nad sobą „Albatrosa”, na twarzy jego odmalował się wyraz przestrachu.

– Nie bój się! – zawołał do niego po francusku Robur.

– Chcemy was uratować. Coście za jedni?

– Marynarze z trójmasztowca „Jeannette”. Byłem jego drugim oficerem – odpowiedział, rozbitek – Przed czternastoma dniami… musieliśmy go opuścić… ponieważ zaczął już tonąć… Nie mamy ani wody… ani żywności!

Pomału i czterej inni marynarze zaczęli się zwolna podnosić z dna łodzi. Wszyscy wyciągali ręce do „Albatrosa”.

– Baczność! – zawołał Robur.

Z pokładu sterowca spuszczono linę z uwiązanym u jej końca kubłem świeżej wody.

Nieszczęśliwi rzucili się do kubła i pili chciwie, jak zwierzęta.

– Chleba!…–zawołali.

Spuszczono kosz z pieczywem, konserwami, jedną butelką brandy i paru litrami kawy. Drugi oficer Jeannette’y niemało miał kłopotu z poskromieniem żarłoczności swoich towarzyszy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał.

– Pięćdziesiąt kilometrów od Chile i archipelagu Chonas, – odpowiedział Robur.

– Wobec braku wiatru jesteśmy zdani na łaskę fal…

– Będziemy was holować.

– Kim jesteście?

– Ludźmi, którzy czują się szczęśliwymi, że mogą wam przyjść z pomocą, –odpowiedział Robur.

Oficer zrozumiał, że musi się zgodzić na incognito swoich zbawców. Czyżby jednak było możliwe by aerostatek mógł holować łódź.

Rzucono linę. Aerostatek pociągnął za sobą łódź.

O dziesiątej wieczór ujrzano wdali ląd, a właściwie światła, które określały jego położenie. Ratunek przyszedł istotnie w samą porę, rozbitkowie mogli go uważać za prawdziwy cud.

Gdy łódź znalazła się na szlaku wodnym pomiędzy wyspami Chonas Robur kazał odczepić linę; „Albatros” zawrócił nad pełne morze.

Nawet wróg Robura musiał przyznać, że jego wynalazek miał swoje dobre strony, skoro umożliwiał przyjście z pomocą zbłąkanym rozbitkom. Jaki, choćby najdoskonalszy balon, mógł wykonać podobną robotę? Wuj Prudent i Phil Evans musieli w cichości ducha przyznać tę prawdę.

Morze było nadal wzburzone i występowały coraz groźniejsze objawy zbliżającej się burzy. Barometr opadał coraz niżej i niżej. Wszystko wskazywało na nawrót wiatru ku północnemu zachodowi.

O pierwszej rano wiatr zaczął dąć z niesłychaną siłą. Choć wiał wprost w oczy propelery aerostatku pchały go jeszcze naprzód z szybkością czterech do pięciu mil na godzinę; trudno było więcej od nich wymagać.

Należało się spodziewać cyklonu, który pod tą szerokością geograficzną stanowi rzadkość nielada. Na Atlantyku zowie się on huraganem, na morzu Chińskiem tajfunem, na Saharze samumem, a na zachodnich wybrzeżach Ameryki tornadem, lecz jakkolwiek się nazywa wzbudza lęk w sercach żeglarzy. Szczególne niebezpieczeństwo stanowi dla statków, które jeśli raz dostaną się w ośrodek burzy, rzadko z niego wychodzą w całości.

Robur wiedział o tem. Wiedział również, te dużo lepiej nie szukać zaczepki i uciec wzbijając się w wyższe warstwy atmosfery, co zawsze mu się dotychczas udawało. Nie było godziny, a nawet minuty do stracenia.

Wicher przybierał na sile i stawał się coraz groźniejszym. Postrzępione fale, okryte białą pianą, huczały i wyły. Cyklon zbliżał się w strefy podbiegunowe.

– Wgórę! – rzekł Robur.

– Wgórę! – powtórzył Tom Turner. Aerostatek, wzbił się prawie prostopadle wgórę, jakby sunął po nachylonej płaszczyźnie.

Barometr wciąż spadał; ciśnienie zmniejszyło się początkowo o osiem, a potem dwanaście milimetrów. Nagle „Albatros” zwolnił biegu.

Co się stało? Jeśli parowiec płynie pod prąd, śruba jego wykonywuje tem mniej pożyteczną pracę, im prędzej przepływa woda między wachlarzami. Wkońcu statek staje i zaczyna się cofać z prądem. W tem samem położeniu znalazł się obecnie „Albatros”.

Robur nie dał za wygraną. Zdumiewająco dokładnie pracujące motory aerostatku osiągnęły, na jego rozkaz, największą wydajność; aparat mimo wysiłków nie mógł jednak wyjść z pod wpływu przyciągającego go do siebie cyklonu.

Przez krótką chwilę zaczął się wznosić. Lecz wkrótce potem ciśnienie powietrza zepchnęło go powtórnie wdół; opadał, jak rozbity okręt coraz niżej i niżej wśród ciemnej nocy, oświetlanej słabem światłem nielicznych gwiazd.

Robur i Tom Turner porozumiewali się za pomocą znaków, podczas gdy wuj Prudent i Phil Evans nachyleni nad burtą, zwierzali sobie na ucho, że cyklon zjawił się dla nich, by zniszczyć aerostatek wraz z jego wynalazcą, a z wynalazcą i całą tajemnicę wynalazku.

Skoro „Albatrosowi” nie udało się ujść władzy cyklonu, ulatując ponad niego, musiał wyszukać słabe miejsce huraganu, w którem miałby pewną swobodę ruchów. Żeby dotrzeć do tego miejsca trzeba było pokonać siłę dośrodkową wichru. Czy „Albatros” będzie posiadać tyle siły, by móc uskutecznić ten niezwykły zamiar?

Chmury, otaczające aerostatek, nagle zgęstniały i lunął ulewny deszcz.

Stało się to o drugiej rano. Barometr, spadł na 709 milimetrów.

Szczególnym trafem cyklon utworzył się po za obrębem zwykłej strefy swego działania to zn. między 30 stopniem północnej a 27 stopniem południowej szerokości geograficznej. Być może trąba powietrzna, z którą zetknął się w przeddzień „Albatros”, przetworzyła się raptownie w huragan. Wicher dął z niesłychaną siłą. Możnaby z nim porównać tornado, szalejący 22 marca 1882 roku w Connecticut, z szybkością stu dziesięciu metrów na sekundę, to zn. ponad sto mil na godzinę.

Nie pozostawało nic innego jak lot z wiatrem; burza porwała aerostatek podobnie jak porywa ze sobą okręt i poniosła go do okolic podbiegunowych. Robur nie był już panem swego aparatu, musiał lecieć tam, gdzie go ponosił orkan.

Tom Turner wciąż jeszcze kierował sterem, choć z trudem trzymał się na nogach; lada chwila mógł zostać powalony na deski pokładu.

Zrana okazało się, że „Albatros” przebył piętnaście stopni geograficznych, to zn. przeszło czterysta mil od przylądka Horn i znajdował się w okolicy podbiegunowej.

Noc trwa tutaj – w lipcu – dziewiętnaście godzin, a tarcza słoneczna rzuca blade promienie na widnokrąg. Na samym biegunie noc trwa sto siedemdziesiąt dziewięć dni. Wszystko zdawało się wskazywać, że „Albatros” pogrąży się w tę noc jak w otchłań.

Aerostatek oddalony był od bieguna o czternaście setek mil i z każdą chwilą zbliżał się coraz bardziej do tego nieosiągniętego dotychczas przez człowieka punktu kuli ziemskiej. Siła burzy była tak wielka, że Robur chcąc oszczędzić pracę motorów, zmniejszył ich obrotność do minimum, a tem samem zwiększył sprawność sterów.

Pośród tych niebezpieczeństw inżynier Robur wydawał rozkazy z zimną krwią, a cała załoga słuchała go, jakby wszystkich ożywiał duch szefa.

Wuj Prudent i Phil Evans przez cały czas nie schodzili z pokładu, na którym zresztą mogli pozostawać bez żadnych trudności. Powietrze nie stawiało teraz prawie żadnego oporu. Aerostatek znajdował się w tem samem położeniu, co przedmiot zanurzony w płynie, z którym się jednocześnie porusza.

Ląd południowej Antarktydy stanowi płaszczyznę, wynoszącą cztery i pół miljona mil kwadratowych; nie wiadomo, czy jest to ląd stały, czy tylko archipelag lub wreszcie morze, którego skorupy lodowej nie może stopić nawet długa pora letnia. Klimat Antarktydy południowej jest surowy, o wiele chłodniejszy, niż północnej Antarktydy.

Podczas dnia nie zaszło nic takiego, co by wskazywało na zmniejszenie się siły wichru. „Albatros” znajdował się teraz pod 75 stopniem zachodniej długości geograficznej.

Im dalej posuwał się na południe, tem dnie stawały się krótsze. Niebawem osiągnie zapewne krainę wiecznej nocy, którą oświetla czasem tylko księżyc albo jaskrawa zorza polarna.

Niewątpliwie, w swej drodze do bieguna „Albatros” leciał nad znanemi i dawno odkrytemi okolicami; np. na zachodzie nad ziemią Grahama, którą odkrył w r. 1832 Biscoe i nad krajem Ludwika Filipa, który Dumont d’Urville odkrył w r. 1838 jako najdalej wysuniętą część lądu stałego.

Na pokładzie nie odczuwano zimna, jakiego należałoby się obawiać, co było może zasługą orkanu, unoszącego ze sobą ciepłe prądy powietrzne.

Jaka szkoda, że cała okolica pogrążona była w ciemności! Coprawda, obserwacja byłaby bardzo ograniczona nawet przy pełni księżyca, choćby ze względu na to, że o tej porze roku całą powierzchnię Antarktydy pokrywała zlodowaciała powłoka, tworząc jeden pancerz lodowy. Jakim sposobem mógłby kto rozpoznać w tych warunkach ukształtowanie lądów, rozległość morza, położenie poszczególnych wysp, hydrograficzne czy orograficzne ukształtowanie lądu, gdy wszystkie wzgórza, wszystkie góry stopione były w jedną lodową bryłę.

Krótko przed północą rozświetliła głęboką ciemność zorza polarna, podobna do olbrzymiego wachlarza zajmującego przynajmniej połowę nieba. Promienie świetnej iluminacji ginęły w Krzyżu Południa, którego cztery gwiazdy słabo żarzyły się na horyzoncie. Było to naprawdę niezrównane widowisko a jasność którą rzucało wystarczała, aby objąć okiem całą w biel śnieżny spowitą okolicę.

Kompas w okolicach bieguna magnetycznego stracił swe cenne właściwości i nie dawał zgodnego z prawdą kierunku. Odchylenie igły magnetycznej było tak znaczne, że Robur postanowił odnotować na mapie biegun magnetyczny pod siedemdziesiątym ósmym południkiem.

Następnie, około godziny pierwszej rano, obserwując kąt, jaki tworzyła igła kompasu, zawołał:

– Biegun południowy znajduje się pod naszemi nogami.

Widać było dokładnie białą płaszczyznę lądu lecz nic nie zdradzało, co może się kryć pod lodową skorupą.

Gdyby wuj Prudent i Phil Evans mieli zamiar pogrzebać aerostatek mieliby teraz najlepszą do tego sposobność. Jeśli zaś nie uczynili tego, to z tej prostej przyczyny, że nie posiadali żadnego materjału wybuchowego.

Tymczasem orkan dął z taką siłą, że gdyby „Albatros” napotkał na swojej drodze jaką górę, roztrzaskałby się, jak okręt rzucony na skalisty brzeg.

Jak powszechnie wiadomo szczyty górskie znajdują się również na biegunie. Katastrofa była więc możliwa i mogła pociągnąć za sobą zniszczenie całego aparatu. Należało się jej obawiać tem bardziej, że wiatr dął na wschód. W odległości niespełna stu kilometrów przed „Albatrosem” ukazały się jakieś dwa świetlne punkty.

Były to wulkany, wchodzące w skład antarktycznego łańcucha górskiego: Ros i Erebus.

Czyżby „Albatros” miał spalić się w ich płomieniach jak ćma?

Zapanowała godzina śmiertelnej trwogi; jeden zwłaszcza z wulkanów – Erebus – zdawał się pędzić wprost na aerostatek… Jego płomienisty pióropusz rosnął z każdę chwilą, a olbrzymia sieć ognia zamykała drogę „Albatrosowi”. Załoga sterowca zamarła; wszyscy oczekiwali bezgłośnie okropnej minuty, w której pochłonie ich ognisty piec Hefajstosa.

Jednakże ten sam orkan, który ponosił ze sobą „Albatrosa” uchronił go od strasznej katastrofy. Zduszone siłą orkanu płomienie dały wolną drogę sterowcowi i pozwoliły mu przemknąć nad samym kraterem wulkanu.

W godzinę później widnokrąg zasłonił wulkany, oświetlające kraniec świata w czasie długiej polarnej nocy.

O godzinie drugiej rano „Albatros” szybował nad wyspą Ballery, na której tak samo nie można było rozpoznać ukształtowania lądu, gdyż i ona spowita była w lodowy całun.

rob_36.jpg (188146 bytes)

Strefa podbiegunowa została przekroczona pod siedemdziesiątym piątym południkiem. Orkan unosił sterowiec nad górami lodowemi zagrażającemi mu co chwila rozbiciem. Los aerostatku nie spoczywał w rękach sternika, tylko w rękach Boga, a Bóg jest przecież najlepszym pilotem.

Aerostatek posuwał się znowu wzdłuż południka Paryż, który z południkiem, którym przekroczyli strefę podbiegunową, tworzył kąt 105 stopni.

Wreszcie po przeleceniu 60 stopnia szerokości geograficznej, siła orkanu zaczęła maleć. Równocześnie własna szybkość aerostatku znacznie wzrosła i „Albatros” stał się zpowrotem panem siebie. Dnie były coraz dłuższe i o godzinie ósmej rano wschodziło słońce.

Robur i jego współtowarzysze szczęśliwie przebywszy trąbę powietrzną nad przylądkiem Horn, szczęśliwie przebyli i orkan. Robiąc w ciągu dziewiętnastu godzin około siedmiu tysięcy mil, odwiedzili biegun i obecnie znaleźli się zpowrotem nad oceanem Wielkim, ponieważ zaś na przebycie jednej mili zużywali tylko jedną minutę, szybkość aparatu była tak zdumiewająca, jakiej „Albatros” w normalnych warunkach nie mógłby nigdy rozwinąć.

Skutkiem zepsucia się kompasu Robur nie wiedział, gdzie się znajduje. Z określeniem położenia geograficznego musiał się wstrzymać, aż ukaże się słońce. Niestety całe niebo pokryte było gęstemi chmurami i słońca zupełnie nie było widać.

Co gorsza zaś w czasie huraganu zepsuły się dwa propelery.

Albatros” mógł się teraz posuwać tylko ze znacznie zmniejszoną szybkością, aby uchronić się od jeszcze większych uszkodzeń. Gdyby stanęły te dwa propelery, położenie aerostatku mogłoby być tragiczne. Robur zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej uskutecznić naprawą w czasie lotu.

Tymczasem nad ranem 27 lipca zamajaczył na północy ląd. Wkrótce już można było rozpoznać zarysy niewielkiej wyspy, jednej z pośród wielu rozsianych po oceanie Wielkim. Inżynier Robur postanowił się nad nią zatrzymać. Jeden dzień powinien był całkowicie wystarczyć do naprawy uszkodzeń.

Wiatr – co już było bardzo szczęśliwą okolicznością – zupełnie ustał. Spuszczono zatem z pokładu aerostatku linę długości stu pięćdziesięciu stóp, u dołu opatrzoną kotwicą. Gdy „Albatros’’ znalazł się nad brzegiem wyspy, kotwica zaczepiła się o pierwszą wyrwę i utknęła między dwoma skałami. Lina wyprężyła się i „Albatros” stanął w miejscu jak okręt zakotwiczony w porcie.

Po raz pierwszy od chwili odlotu z Filadelfii „Albatros” zatrzymał się na dłuższy postój.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Powierzchnia lądu stałego wynosi 136. 055. 371 kilometrów kwadratowych.