Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

sfinks lodowy

(Rozdział IV-VI)

 

68 ilustracji George'a Rouxa

Przekład M.D.

Warszawa1898

sphinx02.jpg (20629 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział IV

Od Kerguelen do wyspy księcia Edwarda.

 

ie można życzyć sobie lepszych warunków do podróży morskiej nad te, któremi niebo łaskawe otoczyło żaglowiec Halbran od pierwszej chwili opuszczenia portu Christmas. To też z tem większem zadowoleniem znajdowałem się na pokładzie statku, unoszącym mię z szybkością 9 mil na godzinę, a myśli moje błądząc tu i owdzie, wracały uporczywie do pytania, jaka właściwie przyczyna podziałała na zmianę zdania kapitana Len Guy, odnośnie do mej osoby.

Wewnętrzne urządzenie statku odpowiadało w zupełności jego zewnętrznemu wyglądowi. Wszędzie ład i porządek iście holenderski; akuratność w obsłudze; rygor wojskowy wśród załogi.

Znajdująca się na przodzie kajuta kapitana, dozwalała mu, przez odpowiednio umieszczone okno, spoglądać na całą przestrzeń morza i zarazem mieć baczenie na tę stronę pokładu. To też nie ruszając się z miejsca, mógł on wydawać swym podwładnym potrzebne rozporządzenia.

Takaż sama kajuta jaką zajmował pułkownik, znajdowała się w tyle okrętu. Obie rozmiarów zaledwie koniecznych, obie z urządzeniem nad wyraz skromnem. Z dwóch drugich umieszczonych po bokach statku, jedna była wspólną jadalnią, z długim stołem i takiemiż ławami – druga stała się mojem czasowem pomieszczeniem. O wykwincie lub zbytku, nie mogło być tam i mowy; sprzęty zaledwie niezbędne i twardy materac na łóżku, nie byłyby pewno zadowolniły wielu podróżnych. Mnie jednak wystarczyły, tem więcej, że nie dłużej nad 4 do 5-ciu tygodni miałem korzystać z gościnności kapitana.

Na przodzie, tuż pod trójkątnym żaglem mieściła się w głębi kuchnia i cała część gospodarcza żaglowca; osobne schodki od ruchomej klapy w pokładzie, która w razie niepogody hermetycznie mogła być zamkniętą, prowadziły tutaj.

Z ośmiu ludzi załogi, Marcin Holt czuwał wyłącznie nad całą, skomplikowaną i trudną sztuką stosownego użycia żagli; Hardi doglądał całości statku, Roger, Drap, Francis, Gratian, Burry i Stern, byli majtkami w wieku od 25 do 35 lat. Wszyscy Anglicy z okolic wybrzeży kanału La Manche, wszyscy zręczni i odważni w swem rzemiośle, wszyscy posłuszni na skinienie żelaznej ręki, która nimi kierowała, ręki nie samego kapitana, lecz oficera jego, człowieka wyjątkowych zdolności, jak od pierwszej chwili poznania oceniłem pułkownika Jem West.

sphinx10.jpg (184384 bytes)

Urodzony na statku, gdyż ojciec jego był właścicielem rybackiej gabary na której żyła też cała rodzina, Jem West, to dziecko morza w całem tego słowa znaczeniu, nie wiedząc prawie czem jest życie na lądzie, był marynarzem z rzeczywistego powołania. Pracą i zamiłowaniem w swym zawodzie, oraz nabytem doświadczeniem, od chłopca okrętowego dosługiwał się szybko stopni coraz wyższych, tak, iż już o lat 10 pełnił na Halbranie obowiązki porucznika, pod rozkazami kapitana Len Guy’a.

Ambitny, lecz nie w kierunku wzbogacenia się, a jedynie w nabyciu potrzebnych zawodowi jego wiadomości, znał jak niewielu może pośród najwytrawniejszych współczesnych mu marynarzy, całą trudną sztukę bezpiecznego prowadzenia żaglowca w takich warunkach, na jakie wystawiony był Halbran, w swych bezustannych wędrówkach po morzach południowych.

Mając lat nie więcej nad 35, silnej budowy, o regularnych rysach, z twarzą bez zarostu i jaśniejącą bystrością w oczach, porucznik Jem West, równie małomówny jak jego kapitan, był mu oddany całą duszą.

Aby nie pominąć nikogo z załogi, należy tu jeszcze wspomnieć o murzynie Endirot, który rodem z wybrzeży południowej Afryki, pełnił na statku również od lat wielu obowiązki kucharza.

W przyjaźni z bosmanem znawcą sztuki kulinarnej, poczciwy murzyn skracał sobie wolne od zajęcia chwile, długiemi z nim pogawędkami. Wszakże nowe „menu” potraw, które najczęściej były wynikiem tych rozpraw, nie zdołały nigdy zwrócić uwagi obojętnych, po większej części, w tym kierunku, współbiesiadników Halbranu.

Regulamin życia był tu surowy i prosty, pozbawiony jakiegokolwiek urozmaicenia. Ten jednak brak towarzystwa i ta monotonność nie przykrzyły mi się wcale, owszem, miarowe kołysanie statku usposabiało mię do rozmyślań, wprowadzając do duszy jakiś dobroczynny spokój i ciszę.

Być może, że wrodzona każdemu ciekawość domagała się i u mnie bliższego poznania kapitana; nie uważałem jednak za stosowne naprzykrzać mu się swoją osobą, skoro widocznie sam unikał wszelkiego ze mną zbliżenia.

Jednakże w czasie krótkich chwil przeznaczonych na wspólny posiłek, gdy po zamianie ogólnego powitania i co najwyżej, jakiejś uwadze o stanie pogody, zwykła cisza zapanowała przy jadalnym stole, pochwyciłem kilka razy skierowane na mnie badawcze spojrzenie tego człowieka, i jakby chęć wyraźną pytania mię o coś. Czego wszakże pragnął on dowiedzieć się odemnie, gdy nie ja jemu, lecz on mnie winien był do pewnego stopnia wytłomaczenie.

Najmowniejszym z całej załogi okazywał się Hurliguerly, który każdego ranka nie zaniedbał mię witać, pytając troskliwie, czy nie mam jakiego życzenia, czy mi pożywienie smakuje, czy nie pragnę jakiej zmiany?

– Dziękuję ci, Hurliguerly – odpowiedziałem mu dnia jednego; – wystarcza mi zupełnie to, co jest. U przyjaciela twego pod Zielonym kormoranem, nie byłem lepiej żywionym.

– Ho! ho! zna się stary Atkins na interesie, choć w gruncie dobry to człowiek.

– Tego samego zdania i ja jestem.

– Mnie się tylko zawsze dziwnem wydaje, panie Jeorling, jak ten Amerykanin wraz ze swą rodziną godzi się na takie życie…

– Na jakie właściwie?

– Że się czuje na tych wyspach szczęśliwym.

– Dowodzi tem wielkiego rozsądku.

– Być może!… Źle jednak wybrałby się do mnie z propozycyą o zamianę. Czuję się tu lepiej, niż gdziekolwiek.

– Powinszować ci, bosmanie…

– I wierz mi pan – mówił dalej z zapałem marynarz – że za szczęśliwego może się uważać każdy, kto na Halbranie miejsce dla siebie znalazł. Nasz kapitan mówi wprawdzie mało, również niezbyt szczodrym w słowach jest porucznik…

– Zauważyłem to już…

– A jednak rzadko o takich ludzi, możesz mi pan wierzyć, i przekonany jestem, iż z żalem opuścisz nasz statek.

– Miło mi to słyszeć, bosmanie.

– A zważ pan tylko, że z wiatrem który nam tak przyjaźnie wieje i tak spokojnem morzem, którego powierzchnię jedynie wieloryby i rekiny poruszają, nastąpi to bardzo szybko. Nie więcej nad dni 10 potrzeba nam będzie na przebycie tych 1300 mil, które rozdzielają Kerguelen od Prinz-Eduard, a około dni 15-stu wystarczy nam pewnie znowu na owe 23000 mil, od tych ostatnich do Tristan d’Acunha.

– Zobaczymy, co nam czas przyniesie, bo nie obcem pewnie jest ci przysłowie marynarskie, które mówi: kto chce kłamać, niech przepowiada pogodę; przyznaj, że dużo jest w tem prawdy.

Pogoda jednak nie zawiodła nas w najmniejszej rzeczy, i 18 sierpnia po południu straże oznajmiły widziane w dali góry wysp „Crozet”, położonych między 42° 59 szerokości południowej, a 47° długości zachodniej.

Nazajutrz zostawiliśmy za sobą wyspy Possession i Schweine, uczęszczane tylko w czasie połowu na wieloryby, a których jedynymi w owe czasy mieszkańcami były całe gromady pinguinów. O poszarpane brzegi tych ziem rozbijały się z hukiem spienione wody oceanu, zabierając odłamy lodowców. Temperatura bowiem w miesiącu sierpniu na przestrzeniach południowej półkuli, mroźną jest jeszcze i zimową zupełnie.

Ponieważ w monotonnem życiu na pełnem morzu, ukazanie się lądu jest wypadkiem budzącym ogólne zainteresowanie, spodziewałem się, że kapitan skorzysta ze sposobności i przerwie uporczywe milczenie względem swego pasażera. Spotkał mię jednak nowy zawód, przeciwko któremu wszakże nie zanadto się już burzyłem – i godziłem się z myślą, że jednostajności mej podróży nie urozmaici już żaden wypadek. Tymczasem, gdym dnia jednego siadł na chwilę na pokładzie, kapitan Len Guy ukazał się z przeciwnej strony statku i więcej zapewne z przyzwyczajenia, niż z potrzeby, zatrzymał się przy wielkim kompasie. Popatrzył następnie czas jakiś na długą smugę białej piany, którą przejście żaglowca zostawiało za sobą na wodach, aż wreszcie ku wielkiemu memu zdziwieniu, zbliżył się szybkim krokiem do mnie i mimo szelestu żagli i szumu fal, rzekł właściwym sobie szeptem:

– Chciałbym z panem pomówić, panie Jeorling.

– Słucham pana – odrzekłem.

– Z natury małomówny, nie uczyniłem tego dotychczas; zresztą, czyż rozmowa ze mną mogłaby pana w czemkolwiek zainteresować…

– Niesłusznie sądzisz, kapitanie: przeciwnie rozmowa z panem, budzi najwyższe me zajęcie – odrzekłem z odcieniem ironii w głosie.

Czy nie dostrzegł jej, czy też umyślnie ją pominął, dość że zajął miejsce obok mnie na ławie.

– Słucham pana – rzekłem grzecznie, lecz tonem zimnym.

Kapitan zdawał się chwilę wahać, jak człowiek który rozpocząwszy już rozmowę, zastanawia się jeszcze czy nie lepiej zrobi, zachowując milczenie.

– Czyś pan – rzekł nareszcie – nie szukał powodów które wpłynęły na zmianę mego zdania, odnośnie do podróży twej na Halbranie?

– Rzeczywiście, zastanawiałem się nad tem, choć napróżno – odrzekłem. – Może będąc sam Anglikiem i nie mając do czynienia z ziomkiem, nie zależało panu na tem, aby…

– Przeciwnie, panie Jeorling. Właśnie dla tego tylko że jesteś Amerykaninem, ofiarowałem panu miejsce na. mym statku.

– Że jestem Amerykaninem? – zapytałem zdziwiony.

– Że pochodzisz z Connecticut i zwiedzałeś wyspę Nantucket; że może znasz rodzinę Artura Pryma?

– Tego bohatera, o którym nasz powieściopisarz Edgar Poë zadziwiające opowiedział historye.

– Właśnie tego samego! Opowiadanie jego oparte jest na zaczerpniętych z pewnego rękopisu wiadomościach, dotyczących nadzwyczajnej i przerażającej podróży na morzu antarktycznem.

– Czy ja śnię? – pomyślałem, słuchając tych słów kapitana. – Jakto, więc on naprawdę uwierzył w istnienie rękopisu Artura Pryma! Przecież opowiadanie Edgarda Poë, jakkolwiek bardzo zajmujące, jest tylko wytworem fantazyi, a oto człowiek inteligentny i przy zdrowych, jak się zdaje zmysłach, uważa te bajki za prawdziwe wydarzenia.

– Pan słyszałeś moje zapytanie? – odezwał się kapitan z naciskiem.

– Tak panie, najniezawodniej – odpowiedziałem z mimowolnem zmieszaniem, podczas gdym w myśli pytał siebie, jak mam właściwie uważać tego człowieka, z którym rozmawiam. – Tak, słyszałem, nie wiem jednak czym dobrze pojął…

– Powtórzę je zatem w słowach krótkich i jasnych, prosząc nawzajem o szczerą odpowiedź.

– Przyjemnie mi będzie zadowolnić pana.

– Zapytuję więc, czy w Connecticut nie poznałeś pan osobiście choćby jednego z członków rodziny Prymów, która zamieszkiwała wyspę Nautucket, i spokrewnioną była z wybitniejszemi rodami w kraju. Ojciec Artura Pryma, był dostawcą przy marynarce, ciesząc się ogólnem uznaniem człowieka uczciwego i zamożnego. Edgard Poë dowiedział się z ust samego Artura o nadzwyczajnych wypadkach, których tenże stał się igraszką w swej awanturniczej podróży.

– Podróż ta mogła być więcej awaturniczo przedstawioną – zauważyłem – ponieważ to wszystko jest tylko wymysłem autora.

– Wymysłem – powtórzył kapitan, kładąc coraz silniejszy nacisk na każdą sylabę. – Więc pan temu nie wierzysz?

– Ani ja, ani ktokolwiekbądź na świecie, i wyznaję że pan jesteś pierwszym, od którego słyszę twierdzenie, jakoby ten utwór nie był dziełem jedynie imaginacyi autora.

– Posłuchaj mię, panie Jeorling: jeżeli ta powieść, jak ją pan nazywasz, ukazała się w druku dopiero zeszłego roku, i jeżeli 11 lat już minęło od wydarzeń które opisuje, niemniej przeto wszystko w niej jest prawdą i oczekujemy jeszcze ciągle ostatniego słowa tajemnicy.

– Stanowczo – pomyślałem sobie – kapitan Len Guy uległ smutnej chorobie, dziwacznej jakiejś manii. Na szczęście Jem West może go bezpiecznie zastąpić w dalszem prowadzeniu żaglowca.

– A więc, panie Jeorling – odezwał się znowu kapitan głosem, którego drżenie było niezawodnem objawem wewnętrznego wzburzenia – zdaje mi się, żeś nigdy nie spotkał ani w Prowidencyi ani w Nautucket rodziny Prymów.

– Ani gdziekolwiekbądź – odpowiedziałem.

– Szkoda wielka! – zawołał. – Strzeż się pan wszakże twierdzić, że Artur Prym nie istniał wcale, że jest on tylko wymarzoną postacią, że przygody jego są jedynie wytworem fantazyi autora. Tak, strzeż się pan tego na równi, jakbyś się strzegł przeczeniu dogmatów wiary naszej! Bo powiedz sam, czyby człowiek nawet tak genialny jak Edgard Poë, zdolnym był wymyśleć, zdolnym był stworzyć……

Gwałtowność, z jaką kapitan ostatnie domawiał słowa, wskazały mi wyraźnie, że chory jego umysł wymagał zupełnego spokoju, i wszelka dalsza z nim dysputa mogła jedynie doprowadzić go do przykrego wybuchu.

– Zechciej więc pan – mówił dalej nieco już spokojniej, lecz z niezwykłą siłą w głosie – zechciej posłuchać wypadków które ci opowiem. Są one rzeczywiste, potwierdzone dowodami, a więc nieulegające żadnej kwestyi. Możesz pan zrobić z nich użytek, jaki się panu spodoba, mam wszakże nadzieję, że nie zmusisz mię do tego abym żałował, iż przyjąłem cię jako pasażera na mym statku…

Przeświadczony o tem z kim miałem do czynienia, byłem już tym razem ostrożny. Uczyniłem więc jedynie głową znak przyzwolenia. Czemże bowiem mogło być opowiadanie człowieka na wpół tylko przytomnego, pod wpływem dziwacznej manii która opanowała chorobliwy jego umysł?…

– Gdy opowiadanie Edgarda Poë ukazało się w 1838 roku, znajdowałem się właśnie w Nowym Yorku – rozpoczął kapitan; – niezwłocznie też udałem się do Baltimore, gdzie mieszkała rodzina autora, którego dziad dosłużył się stopnia oficera w czasie wojny o niepodległość. Przypuszczam, że uznajesz pan istnienie rodziny Poë, jeżeli przeczysz istnieniu Prymów.

Milczałem, nie chcąc się już niczem sprzeciwiać mówiącemu.

–Dowiedziałem się łatwo o mieszkaniu Edgarda, spotkał mię wszakże pierwszy zawód: autor bowiem krótko przedtem opuścił Amerykę. Nie mogłem widzieć się z nim, ani listownie porozumieć.

– Rzeczywiście – pomyślałem sobie – wielka szkoda, gdyż dla zdolnego powieściopisarza, postać kapitana przedstawiałaby bądź co bądź ciekawe studyum.

– Na nieszczęście – mówił tenże dalej – jeżeli nie zastałem Edgarda, trudniej mi jeszcze było widzieć się z Arturem Prym. Bowiem śmiały ten żeglarz umarł jeszcze przed ukazaniem się w druku znanego nam dzieła, o czem w swoim czasie zawiadomiły publiczność stosowne ogłoszenia w pismach.

Fakt ostatnio wspomniany, rzeczywiście miał miejsce – ale zgodnie ze zdaniem publiczności, uważałem to ogłoszenie, za pochodzące tylko od samego autora, który nie mając pewnie dość już śmiałości, by doprowadzić wszystko do możliwego rozwiązania, wolał przedstawić, jakoby ostatnie trzy rozdziały z pamiętnika Artura Pryma, nie zostały mu doręczone przez tegoż, w skutek nagłej i grozą przejmującej jego śmierci. Wstrzymałem się jednak od wszelkich głośnych uwag.

– Tak więc – mówił dalej bez przerwy kapitan – gdy Edgard Poë był nieobecnym, a Artur Prym umarł, pozostało mi jedynie odszukać człowieka, który był jego nieodstępnym towarzyszem w całej podróży, aż za koło biegunowe – i zkąd obaj wrócili razem, choć niewiadomo jakim sposobem… Ten Dick Peters, bo o nim właśnie mówię, miał mieszkać w Sprinfield, w Stanie Illinois, i mógł zdaniem Edgarda Poë, interesowanym udzielić bliższych objaśnień.

Pojechałem więc tam niezwłocznie, ale…

– Ale nie było go tam – wtrąciłem mimowolnie.

– Tak jest, panie Jeorling, nie było go tam, a raczej nie było go tam „już”. Kilka lat przedtem opuścił on Stany Zjednoczone i niewiadomo gdzie się udał. Ludzie jednak, u których mieszkał przed swym odjazdem, mówili mi, że opowiadał im liczne przygody swego życia. Tajemniczego wszakże zakończenia podróży nie wspominał nigdy, zatem ważne te szczegóły do niego samego teraz tylko należą.

– Jakto, więc rzeczywiście ten Dick Peters miał istnieć – pomyślałem, i pod wpływem głębokiego przeświadczenia, z jakiem kapitan całą tę historyę mi przedstawiał, gotów już byłem jednej chwili wszystkiemu sam uwierzyć; ale zdrowy rozsądek powstrzymał mię w porę. Nie chcąc jednak drażnić biednego chorego, udałem że uznaję za prawdę wszystko o czem mię zapewniał.

– Przypominasz pan sobie – mówił tenże dalej – że w znanem nam dziele jest wzmianka o butelce, w której ukryty był list kapitana tego statku, na który Artur Prym dostał się wypadkiem, i że butelkę tę złożono u podnóża jednej ze skał wyspy Kerguelen?

– Rzeczywiście wzmiankę tę przypominam sobie – odpowiedziałem.

– A więc w jednej z ostatnich moich podróży, szukałem tego dowodu i – znalazłem, panie Jeorling. Posiadam więc list, w którym kapitan ów oświadcza, że wraz z Arturem Prymem przedsiebierze wyprawę aż do ostatnich krańców morza południowego.

– Pan znalazłeś tę butelkę? – zapytałem z wielkiem na razie ożywieniem.

– Tak panie…

– Wraz z listem?

– Jak już powiedziałem…

Stanąłem zdumiony: oczywiście człowiek ten, jak wielu maniaków, doszedł już do uwierzenia własnym wymysłom. Już nawet miałem go prosić o pokazanie tego listu, lecz zaraz zrobiłem sobie słuszną uwagę, że przecież nie trudną było mu rzeczą, samemu odpowiedni napisać dokument. Rzekłem więc tylko:

– Nieodżałowanym prawdziwie jest fakt, iż nie mogłeś się pan widzieć z owym Petersem, który byłby mu niezawodnie opowiedział, przez jaką cudowną pomoc zdołali obadwaj ci ludzie wrócić do Ameryki. Bo przypomnij pan sobie, że historya kończy się sceną, gdy łódź w której płynęli, dążyła gwałtownie ku zasłonie nieprzejrzanych mgieł; że z chwilą gdy wpadała w przepaść, niby olbrzymiego wodospadu, ukazuje się ich oczom jakaś osłonięta postać ludzka… Tu autor urywa nagle, kładąc tylko całą linię domyślników.

– Wielka rzeczywiście stała mi się krzywda, że owego Petersa nie mogłem wybadać – potwierdził kapitan – bo zważ pan, iż nietylko on jeden mógł mię objaśnić co do owego powrotu, ale nadto mógł mi on udzielić wskazówek odnośnie do drugich…

– Drugich? – zapytałem zdziwiony – o kim chcesz pan mówić?

– O kapitanie i reszcie załogi okrętu angielskiego, na którym Artur Prym i Dick Peters po zatonięciu „Grampiusa” znaleźli przytułek, a który zawiózł ich przez morze podbiegunowe do wyspy Tsalat…

– Kapitanie – odezwałem się tonem, jakbym wszystkiemu dawał wiarę – ci ludzie zginęli przecież, jedni w czasie napadu na statek, inni w skutek sztucznego trzęsienia ziemi wywołanego przez krajowców Tsalal…

– Któż to wie, panie Jeorling – odpowiedział kapitan głosem stłumionym od wewnętrznego wzruszenia – kto wie czy kilku z tych nieszczęśliwych nie zdołało się ocalić, bądź w chwili ogólnej rzezi, bądź w następnej katastrofie! Kto wie, czy nie zdołali ujść pogoni krajowców…

– W każdym razie – zauważyłem – trudno jest przypuszczać, aby, jeśli wtenczas ocaleli, żyli jeszcze w obecnej chwili.

– Dla czego?

– Bo wypadki, o których mówimy, miały miejsce lat temu jedenaście.

– Panie – zawołał kapitan – jeżeli Artur Prym i Dick Peters mogli posunąć się za 84 stopień szerokości, jeżeli znaleźli środki do życia tam pod samym biegunem, dla czegoż by ich towarzysze, jeśli nie padli z rąk dzikich krajowców, nie mieli znaleźć sposobu dostania się na jednę z wysp, które poznali w swej podróży! Dla czegożby ci nieszczęśliwi moi współziomkowie, nie mieli tam żyć dotychczas, oczekując z tęsknotą pomocy i wybawienia?

– Zdaje mi się, iż pozwoliłeś się kapitanie zbytnio opanować współczuciu dla tych ludzi – rzekłem, by uspokoić mówiącego. – Gdyż prawdziwem jest niepodobieństwem…

– Niepodobieństwo, panie!… A jeśli zdarzy się wypadek, jeżeli napotkam dowody materyalne o istnieniu tych nieszczęśliwych opuszczonych u krańców ziemi, dowody których bezustannie szukam, czyżby jeszcze wtenczas śmiał kto zawołać: „Niemożebne!” i nie spieszył na ich ratunek!

W tej chwili kapitan, który z trudnością tłumił łkania rozsadzające mu piersi, zamilkł; nagle zerwał się z miejsca i zwrócił w kierunku południowego bieguna, jakby wzrokiem swym chciał przejrzeć dalekie horyzonty.

Zwrot ten uwolnił mię szczęśliwie od trudnej zaprawdę odpowiedzi, więc milcząc pozostałem na miejscu.

sphinx11.jpg (172485 bytes)

Tymczasem biedny chory zwrócił się znowu do mnie i kładąc rękę na mem ramieniu, szepnął mi do ucha:

– Tak, panie Jeorling, jeszcze dotąd ostatnie słowo o losie załogi „Orionu” nie zostało wypowiedziane… poczem spiesznym krokiem zwrócił się ku swojej kajucie.

– Orion! – zawołałem, zostawszy sam – rzeczywiście, przypominam sobie, tak właśnie miał się nazywać żaglowiec, który przyjął Artura Pryma i Dicka Petersa, po nieszczęsnym rozbiciu okrętu „Grampius.” Kapitan Len Guy, w ciągu długiej swej rozmowy pierwszy raz nazwę tę wymienił… I w tejże chwili wraz z nazwą statku przypomniałem sobie, że Orionem miał dowodzić również jakiś Guy. Czyżby ta wspólność imienia, dość zresztą pospolitego w Wielkiej Brytanii, nie stała się przyczyną chorobliwego nastroju umysłu kapitana? – pomyślałem. – Może on wmówił w siebie, że należy do rodziny zaginionego wśród wód południowych, i dla tego tak się rozczula nad jego nieszczęsnym losem…

– Byłoby rzeczą ciekawą – rozważałem dalej – czy pułkownik Jem West wtajemniczony jest w tę urojoną troskę; pytać go wszakże o to nie wypada, nadto bowiem drażliwą jest kwestya stawiająca w wątpliwem świetle równowagę umysłową zwierzchnika. A zresztą, pocóż mi zajmować się tem wszystkiem w dalszym ciągu? Czyż za kilkanaście dni nie miałem opuścić Halbranu, by pozostać sam na wyspie Tristan d’Acunha?

Nazajutrz dnia 22 sierpnia wraz z pierwszym brzaskiem dnia, minęliśmy wyspę Marion z jej wulkanem wznoszącym się do 4,000 stóp i również zostawiliśmy w dali wyspę księcia Edwarda, położoną między 46° 55’ szerokości południowej, a 37° 46’ długości zachodniej.

 

Rozdział V

Powieść Edgarda Poë.1

 

to w skróceniu treść powieści wydanej w Richmond pod tytułem: „Przygody Artura Pryma”, któremi tak chorobliwie zajął się umysł kapitana Len Guy’a, a które niby sam bohater w formie pamiętnika podaje.

Najpierw więc w przedmowie objaśnia, jako za powrotem z podróży do bieguna południowego, zaznajomił się z Edgardem Poë, redaktorem „Kroniki literackiej”, poczytnego pisma w Richmond – i jako za jego poradą pomieścił w szpaltach tegoż pisma pierwszą część swych Pamiętników, a zachęcony niebywałem uznaniem wśród czytającej publiczności, zgodził się wreszcie na wydanie osobnego dzieła, zawierającego wspomnienia z nadzwyczajnych wydarzeń jego życia.

Pierwsze rozdziały poświęca autor młodości swojej. Dowiadujemy się więc, iż urodził się w Nautucket, gdzie do 16-go roku życia pobierał nauki w szkołach, a po ich ukończeniu przeszedł na studya uniwersyteckie.

Tutaj zaprzyjaźnił się niebawem, ze starszym od siebie o dwa lata synem kapitana okrętu, Augustem Bertol, który towarzyszył już ojcu w paru wyprawach na wieloryby. Naturalnie, ulubiony i nigdy niewyczerpany temat do rozmowy między młodymi, stanowiły podróże tem więcej, że Artur Prym miał od dzieciństwa szczególne w tym kierunku upodobanie, podniecane teraz barwnemi opisami Augusta.

Obaj też przyjaciele postanowili poświęcić się marynarce, obaj poprzysięgli sobie zbadać nieznane dotąd morza bieguna południowego.

Pierwsza próba samodzielnej podróży morskiej obu tych zapaleńców, przedsiewziętą została na małej szalupie „Ariel” która była własnością kapitana Bertol. Potajemnie, nocą, opuścili oni port bez żadnego przygotowania.

Wkrótce też na łasce rozhukanych fal, w czasie nagle powstałej burzy, znajdując się już w rozpaczliwem położeniu, zostali jeszcze najechani przez jakiś wielki żaglowiec. Walcząc z rozszalałym żywiołem, widzą już wreszcie bliską śmierć przed sobą, gdy najniespodziewaniej udziela im ratunku znajomy statek i odwozi do ojczystego Nautucket.

Tak niefortunny początek nie oziębił w nich wszakże zapału do awanturniczych przygód, owszem, tem usilniej szukali odtąd sposobności dostania się na jakikolwiek okręt. To też gdy w kilka miesięcy po wypadku z Arielem, stary Bertol udać się miał na połów wielorybów, jako kapitan dość już zrujnowanego okrętu Grampius, młody August tak długo naprzykrzał się ojcu prośbami, aż go ten zdecydował się zabrać. Odmówił jednak stanowczo przyjęcia Artura, wiedząc, jak rodzina jego była temu przeciwną.

Ale właśnie owa trudność w urzeczywistnieniu najgorętszych pragnień, rozegzaltowała do tego stopnia młodzieńca, iż postanowił bądź co bądź towarzyszyć Augustowi. Z jego więc też pomocą dostaje się potajemnie na okręt i ukrywa w najniższem piętrze przeznaczonem na skład narzędzi rybackich, beczek do tłuszczu wielorybiego, oraz przeróżnych pak i ciężarów.

Ciemna ta i cuchnąca dziura połączona była ukrytem wejściem z kajutą, ktorą miał zajmować August, a który przygotował tamże dla przyjaciela zamykaną skrzynię z materacem i kołdrą, oraz pewną ilość żywności, dzban wody do picia, butelkę koniaku, wreszcie latarkę, świece i krzesiwko.

Do tej kryjówki wszedł Artur już na trzy doby przed odjazdem Grampiusa, i nie prędzej miał się ukazać kapitanowi, aż gdy wypłyną na pełne morze, t. j. gdy odwrót stanie się już niemożebnym.

Nie łatwą wprawdzie było rzeczą siedzieć tam w głębi, bez światła, ruchu, a nadewszystko bez powietrza, któremby płuca odetchnąć mogły. Od czegoż jednak siła woli i młodości!

Skoro wszakże dobrowolny nasz więzień poczuł pierwsze zakołysanie się okrętu, które mu oznajmiło że kotwica podniesioną została, doznał już pewnej ulgi, jedynie pod wrażeniem nadziei, iż niezadługo skończy się to przykre położenie. W kilka też godzin potem wyszedł ze skrzyni, by wyprostować ścierpnięte członki, a potykając się o rozrzucony w nieładzie ładunek, odszukał ukrytą w górze klapę, przez którą August obiecał wprowadzić go do swej kajuty. Upewniwszy się że wyjście to istnieje, pełen nadziei i dobrej otuchy, wrócił do swej kryjówki, posilił się zimnem mięsem, wychylił kieliszek koniaku i zasnął. Nazajutrz wszakże napróżno oczekiwał przyjaciela, i nad wyraz przykry ten zawód powtarzał się przez kilka dni następnych.

– Czyżby obawa przed gniewem ojca, powstrzymywać dotychczas miała Augusta-myślał zrozpaczony już wreszcie Artur. – Ale cóż mi zrobić może stary kapitan? Gdyby mię nawet kazał wrzucić do oceanu, wolałbym taką śmierć raczej, aniżeli powolne tu konanie!

I rzeczywiście, zabójcze powietrze, zapełniające dolną część rybackiego statku, zatruwało każdego dnia, każdej godziny do tego stopnia organizm młodego Pryma, że nareszcie popadł w jakiś stan gorączkowy, w którym miewał przykre halucynacye i straszne udręczenia.

Razu jednego zdawało mu się, iż napadnięty przez olbrzymiego lwa pustyni, staczał z nim walkę o śmierć lub życie – a gdy poczuł kosmatą łapę zwierzęcia na piersi swojej, ogarnęło go takie przerażenie, że, by nie zdradzić się fatalnie resztą przytomności, ledwie zdołał stłumić okrzyk najwyższej trwogi. Wysiłek ten jednak wyczerpał go do tego stopnia, że padł zemdlony na swe posłanie i długo leżał nieświadomy co się z nim działo.

Owym lwem jednakże, z którym rozgorączkowana fantatazya Artura staczała tak nierówną walkę, było zwierzę oddane mu z całem przywiązaniem, na jakie tylko pies zdobyć się może. Był to Solt, piękny dog wprowadzony przez Augusta na okręt, który odszukał wreszcie swego pana, i radość swoją objawił lizaniem twarzy i rąk zemdlonego.

Tak więc samotny więzień dostaje towarzysza, który jednak w czasie kilku dni zupełnej nieprzytomności jego, zdołał zjeść zapasy żywności, a co gorsza wypić resztę wody ze dzbana.

Nieszczęśliwy chory nie znajduje zatem ani jednej kropelki, którąby mógł zwilżyć spieczone usta.

Wyczerpany, bezwładny prawie, usiłuje jednak doczołgać się do skrytego wejścia i bądź co bądź przywołać Augusta na pomoc. Lecz zastaje otwór ten zamknięty, a wprowadzony w szparę nóż przekonał go, że ciężkie jakieś przedmioty przywalają drzwiczki, które miały wyprowadzić go na swobodę – do zdrowia i szczęścia.

Świadomość ta, jest dla niego jakby ostatecznym wyrokiem śmierci.

Ledwie dysząc, ostatkiem sił wrócił na swe posłanie, na które padł z głuchym jękiem, podczas gdy wierny Solt nie przestawał się łasić, skomląc żałośnie, gdyż i jego dręczyło już przykre pragnienie.

Nagle obojętny już na wszystko Prym, wypadkiem dotyka ręką szyi zwierzęcia i czuje przywiązany tam na sznurku zwinięty kawałek papieru.

Nadzieja, że może to karteczka, jako oczywiście od Augusta pochodząca, da mu jakieś wytłómaczenie i obietnicę pomocy, wzbudza w nim tyle jeszcze energii, że krzesiwem wywołuje odrobinę światła, (olej w latarni bowiem wypalił się już doszczętnie) i przy tym krótkotrwałym blasku, czyta ostatnie słowa zdania: krew… zostawaj w ukryciu – życie twoje od tego zależy.

– Co to znaczy? – jęknął nieszczęśliwy. – Czy ja śnię? Nie, to rzeczywistość. Czuję papier w ręku!… Mam jeszcze tu zostać, to znaczy umrzeć. Czy to jego wola, abym zginął tak marnie?… Ale ten wyraz „krew”!… Może walka jaka została tam stoczoną – może rozbójnicy morscy, może bunt załogi… Od jak dawna właściwie ja tu jestem?…

Pytania te jak rój owadów napełniły dziwnym jakimś szumem wyczerpany umysł Artura, poczem znów nastąpił ów przykry stan bezwładnej świadomości.

Możnaby sądzić, że w opowiadaniu którego drobiazgowość pomijam, autor wyczerpał już cały zasób swej fantazyi. Gdzie tam, wiedzie go ona jeszcze dalej, bo oto:

Jakiś dziwny świst zwraca uwagę apatycznie leżącego Pryma…

To Solt dyszy gwałtownie, Solt, którego oczy fosforycznym blaskiem migocą w ciemności, a ostre kły zgrzytają złowrogo, Solt który dostał napadu wścieklizny…

Wrodzony każdej istocie instynkt samozachowawczy, wywołuje u nieszczęśliwego młodzieńca nowy wysiłek woli.

Szybkim ruchem odskakuje w bok przed ziejącą paszczą zwierzęcia, wyrywa kołdrę, w której tenże zatopił swe kły, i zatrzaskuje drzwiczki do skrzyni, zamykając w niej psa dotkniętego najstraszniejszą z chorób, a rozbijającego się tam w szalonej niemocy.

Wzruszenie to wszakże i ten ruch gwałtowny, wyczerpuje resztkę sił Artura, tak, że pada na ziemię z głuchym łoskotem bezwładnego ciała. Chwila jeszcze, a ostatnia iskierka jego życia byłaby bezpowrotnie zagasła, gdyby August nie był nadszedł wreszcie i udzielił koniecznej pomocy.

Butelka ze świeżą wodą przyłożona do ust zemdlonego, wypróżniła się niebawem, a ten nektar najlepszy ze wszystkich, pokrzepił go do tego stopnia, iż w parę godzin potem mógł wysłuchać przy blasku ukrytej latarki, opowiadania przyjaciela o wypadkach, zaszłych na okręcie od chwili opuszczenia portu.

Zaraz więc po wypłynięciu na pełne morze, powstają wśród załogi składającej się z 36 ludzi, niezadowolenia i bunty, co uniemożliwia Augustowi zejście do kryjówki Artura. Czwartego dnia żeglugi, pod przywództwem kucharza, niespokojnego Murzyna, przychodzi do krwawych walk, w których ginie większa część stronników kapitana – on sam zaś wraz z czterema najzaufańszymi sobie ludźmi, rzucony jest do łodzi i w okolicy wysp Bermudów zostawiony na łasce fal.

Po takiem usunięciu starego Bertola, objął na okręcie dowództwo pierwszy oficer, człowiek chciwy i dzikich instynktów, który zamierza oddać się rozbójnictwu morskiemu. August zawdzięcza jedynie zachowanie życia opiece powroźnika okrętowego, który pochodził z indyjskiego plemienia Upsarakas, i nazywał się Dick Peters. Jednakże z rozkazu kapitana okuty został w kajdany i zamknięty w kajucie, stając się na dłuższy czas zupełnie obezwładnionym. Nieustannie wszakże dręczony myślą o losie Artura, uwolnił się wreszcie cudownym jakimś sposobem z kajdan, i gdy w żaden sposób przywalonej ciężarami klapy otworzyć nie mógł, wykroił kieszonkowym swym nożem niewielki otwór w deskach dzielących go od dolnego piętra okrętu i wpuścił tam wiernego Solta z przywieszoną karteczką u szyi. Tymczasem minęło znowu dni kilka wśród nieustannych walk między pozostałymi na okręcie, tak że bez narażenia na niechybną śmierć, zarówno siebie jak przyjaciela, nie mógł pójść do niego aż do owej chwili, w której mu pospieszył z pomocą. Nieliczna już wreszcie załoga, rozdzieliła się jeszcze na dwie partye. Jedna z Dick Petersem na czele chciała się skierować do Przylądka Zielonego, druga do wysp oceanu Spokojnego.

W takiem położeniu stosunków na Grampiusie, przedstawiło się przyjaciołom trudne do rozwiązania zadanie, wyszukania dla Artura nowej kryjówki, wobec zupełnej niemożebności pozostawienia go dłużej w dotychczasowej, nietylko już ze względu na zatrute powietrze, ale nadto z uwagi, że porzucony tam ładunek, przy silnem kołysaniu okrętu, w ciągłym również zostawał ruchu, grożąc każdej chwili przygnieceniem.

Po długich namysłach August wynajduje dla Artura jakiś bezpieczny kątek w wyższych piętrach. Okazuje się, też że Solt nie uległ wściekliźnie, lecz dręczony był tylko szaloną gorączką pragnienia, która ustąpiła niebawem, skoro wreszcie dostał wody.

Ponieważ Dick Peters nie przestawał okazywać swej życzliwości Augustowi, przeto syn nieszczęsnego kapitana począł marzyć o objęciu rządów na okręcie, gdy znowu z powodu spotkania małego żaglowca, powstają nowe walki wśród załogi, z której jedni chcieli koniecznie ścigać i złupić statek, wbrew woli drugich.

Po tym bezustannym krwi rozlewie, pozostaje na Grampiusie wraz z ukrywającym się ciągle Arturem Prymem 13-tu tylko ludzi, rozdwojonych jeszcze niezgodą. Gdy więc nadchodzi szalona burza, bezładnie umieszczony na spodzie ładunek, rzucany jest o ściany starego okrętu tak, iż tworzą się wkrótce uszkodzenia, któremi woda poczyna wdzierać się do wnętrza.

Jedynie energiczne użycie pompy i spieszne załatanie otworów, może ocalić statek od największego niebezpieczeństwa. Niema jednak nikogo, ktoby się chciał tem zająć, bowiem nagła śmierć jednego z majtków należących do partyi Dick Petersa, śmierć z trucizny podsuniętej ręką starszego oficera, ostrzega tamtych, aby bez zwłoki czasu usunęli przeciwników.

W tej krytycznej chwili August opowiada Petersowi wszystko co dotyczy Artura, który też zaraz wychodzi z ukrycia i oświadcza się, że stanie po ich stronie.

Przeciwnicy wszakże mimo tego mają jeszcze przewagę w liczbie. Zdecydowany na wszystko Peters, wrzuca do morza jednem silnem pchnięciem majtka stojącego na straży, co mu tem łatwiej przychodzi, że wzburzone wody szalejącą wciąż burzą podzwrotnikową, rzucają okrętem, jak drobną łupiną.

Pozostali zwolennicy starszego oficera, do których chwilowo przyłączył się kucharz, ucztowali właśnie w kajucie kapitana, i chociaż ogólnie byli już w stanie nietrzeźwym, jednakże zdaniem Petersa, wypadało działać z możliwą ostrożnością.

Tu Arturowi Prym przychodzi myśl, przebrania się za otrutego majtka i występując w roli tegoż, podziałać na zabobonne zwykle umysły marynarzy.

sphinx12.jpg (202344 bytes)

Sztuczka ta wywołuje nadspodziewane wrażenie, bo zaledwie oficer zobaczył niby widmo swej ofiary, krzyknął przeraźliwym głosem i padł martwy na ziemię.

W tejże chwili ukryci za drzwiami Peters i August z psem, wpadają do kajuty i rozpoczyna się walka, w której giną wszyscy biesiadnicy, prócz jednego majtka Richarda, człowieka zupełnie biernego.

Tak więc z całej załogi 36 ludzi, pozostaje na Grampiusie zaledwie 4-ch i to w chwili tak ważnej, w której trzeba było działać z całą energią i znajomością rzeczy, by opóźnić o ile można nieuniknione już zatonięcie okrętu.

Napróżno jednak usiłowano coś rozpocząć. Burza zdawała się wzmagać ciągle, a przód Grampiusa obciążony wodą coraz głębiej zanurzał się w falach, tak że te co chwila zalewały pokład.

Kołysanie statku doszło do takiej siły, że aby nie porozbijać się o jego ściany lub nie wpaść do wody, musieli się wszyscy poprzywiązywać linkami na całą prawie dobę, do stale umocowanych przedmiotów.

Gdy wreszcie szalejący żywioł uspokoił się nieco, na tonącym Grampiusie rozpoczynają się znowu dnie niewysłowionej męczarni, spowodowanej brakiem wody słodkiej i jakiejkolwiek żywności; wszystkie bowiem zapasy zalane przez dłuższy już czas na spodzie okrętu, przeszły w stan cuchnącej i trującej zgnilizny.

Po szczegółowym opisie tortur przez jakie przechodzą nieszczęsni ci ludzie, następuje wstrętna scena ciągnienia słomek, których wyrokiem majtek Richard pada pod nożem Petersa, by krwią i ciałem swojem uratować życie pozostałym.

Upały podzwrotnikowe i przejazd jakiegoś tajemniczego statku, przewożącego ciała umarłych, których wyziewy zanieczyszczają powietrze, sprowadzają śmierć Augusta.

Nareszcie okręt tonie, a pozostali przy życiu Artur Prym i Dick Peters, szukają ratunku na przewróconej łodzi, żywiąc się przez dni kilka przyczepionemi do jej ścian ślimakami, aż wreszcie 4 sierpnia spotykają żaglowiec „Orion”, którego kapitan spieszy im na ratunek i gościnne daje schronienie.

Jakkolwiek cała ta pierwsza część utworu Edgarda Poë przepełnioną jest samem i nadzwyczajnemi zdarzeniami, jednakże trudno nam stanowczo twierdzić, aby przekraczały one granicę wszelkiej możliwości, czego już w żadnym razie nie możemy powiedzieć o części drugiej, gdzie rozbujała fantazya autora nie krępuje się niczem zgoła!

Lecz nie uprzedzajmy faktów…

Artur Prym więc i Dick Peters przyjęci na Oriona w stanie budzącym rzeczywiste współczucie, znajdują się otoczeni taką opieką i staraniem, że po upływie dwóch tygodni zostało im zaledwie wspomnienie przebytych cierpień. Natura bowiem ludzka ma wiele odporności w sobie i bądź co bądź, dąży zawsze usilnie do równowagi i utrzymania życia. Drogą, jaką podążał kapitan Oriona, Wilhelm Guy, była właśnie tą samą, którą zakreślał teraz Halbran, lecz w odwrotnym kierunku. Gdy zatem 13 października ominął wyspę księcia Edwarda, a następnie wyspy Crozet, stanął u wysp Kerguelen, które niedawno temu z takiem zadowoleniem opuściłem, a gdzie on przybywał dla łowów na foki.

Trzy tygodniowy tam pobyt dal mu możność obfitych zdobyczy, ale właśnie też tutaj ulegając namowom Artura Pryma, zdecydował się puścić w awanturniczą podróż do podbiegunowego morza, i jako dowód tego postanowienia zostawił ów list w butelce, który odnalazł, lecz zapewne w wyobraźni swej tylko, chory mój kapitan.

Opuszczając Kerguelen 12 listopada, żaglowiec Orion podążył z powrotem do Tristan d’Acunha, gdzie zatrzymał się dni kilkanaście, i 5-go grudnia popłynął do nieznanych i dotąd na żadnych kartach geograficznych nie oznaczonych wysp Aurora.

Dnia 12 stycznia Orion dąży już wprost ku biegunowi.

Omija szczęśliwie licznie płynące kry olbrzymie, okrąża i znajduje przejście wśród gór lodowych, przekracza linię polarną i wydostaje się cudownie pod 81° szerokości połud. a 42° długości zachodniej, na równe, spokojne morze, którego wody posiadają ciepła 1,11 Celsyusza, a powietrze nad niem dochodzi 8° Cel. wyżej zera.

Każdy przyznać musi, że już tutaj Edgard Poë dowolnie fantazyuje; jest bowiem rzeczą pewną, iż nikt nie posunął się dalej ku południowemu biegunowi od kapitana Wedell, który w 1822 roku, nie zdołał przejść nawet 74 równoleżnika. Lecz Artur Prym, albo raczej Edgard Poë opowiada zarówno ten fakt jak i następne, z przekonaniem dochodzącem aż do naiwności.

sphinx13.jpg (181145 bytes)

Przedewszystkiem Orion nie spotyka już tam ani śladu lodowców, przeciwnie, powierzchnię morza rozweselają całe stada ptaków, wśród których znajdują się olbrzymie pelikany, z mięsem tłustem i bardzo smacznem, o czem przekonano się, zabiwszy jednego wystrzałem z fuzyi.

Niebawem zauważono ląd jakiś, który okazuje się maleńką wysepką. Kapitan Wilhelm Guy nazywa ją ku pamięci wspólnika swego wyspą Bennet.

Ostrzegam jednak poufnie czytelnika, by nie fatygował się napróżno odszukaniem tej ziemi na jakiejkolwiek karcie, bowiem istniała ona jedynie w imaginacyi autora.

Oczywiście, w miarę zbliżania się żaglowca do bieguna, widocznem jest coraz mniejsze zbaczanie igły magnesowej, coraz łagodniejsza temperatura powietrza i wody, z lekkim powiewem wiatru od północy i czystym, pięknym szafirem nieba. Jasność dnia trwa teraz bez przerwy. Mimo tak przyjaznych warunków, wypadki skorbutu wśród załogi decydują kapitana do odwrotu, lecz ulega znowu namowom Pryma i płynie jeszcze dalej, czego nie żałuje ostatecznie, gdy 18-go stycznia zauważono znowu jakąś ziemię. Była to wyspa należąca do licznego archipelagu, ciągnącego się ku zachodowi.

Żaglowiec skierował się ku niej i stanął w oddaleniu kilkunastu sięgów na kotwicy. Załoga otrzymała broń, a Dick Peters i Artur Prym spuścili się do łodzi.

Tymczasem w drodze zostali zatrzymani przez cztery łódki, napełnione ludźmi, „ludźmi nowymi”, jak ich nazywa opowiadanie.

Byli to krajowcy, czarni jak posągi z hebanu, odziani skórami zwierząt również czarnych, i zbrojni w dziwaczne jakieś narzędzia. Ponieważ nie okazali wrogiego usposobienia, a tylko ustawicznie powtarzali słowa: anamoo-moo i lama-lama przeto Artur Prym zawrócił z powrotem, a poznawszy z gestów przywódcy, Too-Wita, że tenże chciałby zbliska zobaczyć statek, porozumiał się z kapitanem, i niebawem kilka postaci czarnych pojawiło się na pokładzie Oriona.

Podziw ich dla wszystkiego na co spojrzeli, nie miał wprost granic. Żadnego przedmiotu nie śmieli dotknąć rękoma, a pocałunkami tylko okazywali swe uwielbienie, jak, gdyby żaglowiec był jakąś świętością lub istotą żyjącą. Zachęcony tem łagodnem usposobieniem krajowców, kapitan Wilhelm Guy poleciwszy załodze pilną straż nad wszystkiem, udał się z kilku jeszcze ludźmi na zwiedzenie wyspy.

Kierując się za miejscowemi łodziami, łódź kapitana ominęła liczne rafy, znajdujące się u brzegów lądu, które tworzył czarny, jak węgiel, piasek.

– Cóż to za dziwna kraina, ta ziemia Tsalal! jeżeli damy wiarę opowiadaniu Pryma.

Drzewa i rośliny tamtejsze niepodobne są w niczem do znanych gatunków na całej kuli ziemskiej, a równie jak piasek na brzegu morskim, tak cały grunt tej wyspy oraz dziwacznych kształtów sterczące skały, składają się z części mineralnych, obcych zupełnie uczonemu naszemu światu.

Co więcej, woda nawet w płynących tam strumieniach, niema przezroczystości naszych wód, a spójność jej cząstek tak jest małą, że „przecięta” ostrzem noża, nie łączy się zaraz, lecz długo oddzielnemi płynie smugami.

Aby się dostać do pierwszej osady na wyspie, trzeba było przejść pieszo około trzech mil angielskich.

Żadnych wszakże chat, choćby najlichszych, krajowcy nie znają, a rozpięte namioty z czarnych skór zwierząt domowych, tworzą nędzne dla wszystkich schronienia. Licznie spotykane tam czworonogi, przypominają nieco pospolite nasze świnie i owce, wśród których chodzą sobie swobodnie oswojone albatrosy i czołgają się większe i mniejsze żółwie.

Jednem słowem świat całkiem inny, że tak powiemy „czarny”, przedstawił się oczom podróżnych, na których krajowcy w coraz liczniejszych zbierając się gromadach, (w osadzie bowiem, zdaniem Pryma, mogło ich być około 2,000) patrzeli zdumieni – i choć kolor biały w ogóle, a szczególniej ciała ludzkiego, jako zupełnie im nieznany, budził w nich lęk i nieufność, tak natarczywie jednak cisnęli się ku przybyłym, że ci zmuszeni byli siłą utrzymywać ich w należnem oddaleniu.

Po chwilowym spoczynku w namiocie Too-Wit’a, kapitan, ze swymi towarzyszami wrócił do czekających go u brzegu ludzi. W tem powrotnem jednak przejściu, zauważył nieprzebraną bodaj ilość pianki morskiej, mięczaka cenionego i poszukiwanego w handlu, szczególniej przez Chińczyków.

Ponieważ lekka pianka nie obciążając żaglowca, mogła stanowić doskonały towar sprzedażny zarówno w Ameryce jak Europie, przeto porozumiano się z przywódcą, który pozwolił kapitanowi w zamian za mały jakiś podarek, zbudować szopę gdzieby kilku robotników z załogi Oriona przysposobiło nowy ten ładunek. Sam zaś kapitan korzystając z czasu, podpłynął wyżej jeszcze do bieguna.

Po upływie miesiąca, odpowiednia ilość pianki przysposobioną została, a ludzie, którzy tem zajęci byli, nie mogli się skarżyć na najmniejszą krzywdę, ani posądzać nawet o jakiekolwiek złe zamiary czarnych mieszkańców wyspy Tsalal.

To też za powrotem swym, kapitan Wilhelm Guy zapragnął raz jeszcze zwiedzić osadę Klock-Klock. Zostawiwszy więc na pokładzie Oriona sześciu ludzi uzbrojonych, którym zalecił baczność na wszystko, i zabronił surowo dopuszczania krajowców na statek, udał się na ląd z resztą swej załogi.

Otoczony kilku setkami swych podwładnych, wyszedł Too-Wit na spotkanie gości, wiodąc ich do osady wązkiem przejściem wśród wzgórz z kamienia steatydowego, jakiego Artur Prym nie widział nigdzie potem. Niekiedy przejścia te tworzyły tak ciasne wąwozy, że pojedyńczo tylko jednemu za drugim, można było przecisnąć się przez nie.

Jakkolwiek miało to do pewnego stopnia pozór jakowejś zasadzki, kapitan Wilhelm Guy wszakże spokojny był zupełnie.

Wyprzedzając trochę towarzyszy, Artur Prym i Dick Peters oraz marynarz Allen, zobaczywszy zwieszające się u drzewa niezmierne grona jakiegoś szczególnego gatunku orzechów, zeszli trochę na bok, by zerwać z nich parę i posmakować, gdy nagle, silne trzęsienie gruntu powaliło ich na ziemię, a całe bryły kamieni przygniotły ich tak, że chwilowo stracili przytomność.

Przyszedłszy do siebie, uważali się za pogrzebanych żywcem. Artur i Dick znaleźli się obok, Allen jednak nieco dalej przygnieciony wielkiemi bryłami, nie miał już nigdy wrócić do życia.

Torując sobie drogę w steatydowem zwalisku dużemi, ostremi nożami, które z przezorności mieli zawsze w swych kieszeniach, dostają się towarzysze dawnej niedoli do glinkowatego pokładu, stawiającego im silniejszy opór, aniżeli ten tłustawy, podobny do twardego mydła materyał „steatytem” zwany.

Nie dali jednak za wygranę i póty wiercili nożem, pracowali rękoma, aż nie wygrzebali sobie otworu, przez który mogli odetchnąć swobodnie, a nawet rozejrzeć się po okolicy.

Niebawem też rozważywszy wszystko, doszli do przekonania, że trzęsienie było sztucznie wywołane przez krajowców, aby zgubić kapitana Wilhelma Guya wraz z 28 marynarzami, którzy też znaleźli niewątpliwie śmierć pod ową masą ziemi i kamieni, przechodzącą zapewne milion beczek objętości. Własne swe, cudowne prawdziwie ocalenie, zawdzięczali jedynie wypadkowi, że właśnie w chwili katastrofy ustąpili nieco na bok przesmyku, który sztucznie, z obmyśleniem zdrady, utworzony został przez krajowców.

Tymczasem, jak oko zasięgnąć mogło, kraj cały zaroił się tłumami czarnych postaci, i przypływające z sąsiednich wysp łodzie otoczyły zbitą masą żaglowiec, oczywiście w nadziei bogatego łupu. Sześciu marynarzy, którzy z rozkazu kapitana trzymali straż na Orionie, bronili się długi czas uparcie, dając ognia z początku z karabinów, wreszcie zwróciwszy ku napadającym wystrzały armatnie.

Prawie po trupach poległych swych braci, czerń ta straszna dostała się jednak na pokład i po wymordowaniu obrońców, zabrano się z okrzykami radości do rabunku.

Nagle ukazują się płomienie pożaru, wznieconego prawdopodobnie wypadkiem, a w chwilę potem następuje z nieporównanym hukiem wybuch prochu, który rozrywa na cząstki i wysadza w powietrze cały żaglowiec. W raz z nim ginie tysiące krajowców, tysiące innych odnoszą ciężkie rany.

Wśród niezrównanego popłochu, ci którzy ocaleli, uciekają z wielkiem krzykiem powtarzając wyrazy: Tekelili! Tekelili!

W ciągu całego następnego tygodnia, żywiąc się jedynie orzechami i roślinami zbieranemi ukradkiem, siedzieli Artur Prym z Petersem w jakiejś głębokiej jamie, wykopanej dla wydobycia steatydu, i pewnego rodzaju czarnego marglu, zmieszanego z grubemi ziarnkami nieznanego metalu.

Jama ta zajmowała przestrzeń znaczną, którą obchodząc, napotkali ułożone z drobnych kamieni jakieś linie i figury zagadkowe. Artur Prym nie omieszkał je odrysować, i przekonał się później, że całość ich złożyła znaki staroarabskiego pisma, które oznaczały: „Istota biała” i „kraje południa.”

Jak widzimy, autor amerykański rozwinął tu w całej pełni swą fantazyę, tak bogatą i tak twórczą, że jeden z poważnych jego krytyków słusznie powiedział o nim: „Fantazya góruje tu nad wszystkiemi innemi zdolnościami; jest to niby jakaś siła niezwykła, zdolna przeczuć najtrudniejsze do zbadania tajemnice, przeniknąć najzawilszy stosunek rzeczy.”

Lecz kończmy dalsze opowiadanie:

Ponieważ, co łatwo zrozumieć, zarówno Prym jak i Peters, nie przyjęli biernie smutnego losu ukrywania się w tym dole aż do końca bodaj życia, przeto spróbowali jednego razu ucieczki, kierując się ku wybrzeżom morza. Niebawem jednak ujrzeli się ścigani przez pięciu krajowców, i wkrótce przyszło do nieuniknionej walki, która dzięki nadzwyczajnej sile Petersa, a jeszcze więcej wystrzałom z rewolweru Pryma, skończyła się zabiciem czterech przeciwników, gdy piątego powlekli jako jeńca ze sobą, wskoczyli spiesznie do najbliższej łodzi, i popłynęli w niej z biegiem prądu dalej ku biegunowi, na 84° szerokości.

Jakkolwiek kilka wysp rysowało się w niezbyt odległej przestrzeni, jednak roztropność kazała ominąć je ostrożnie. Zresztą dwa olbrzymie żółwie, któremi łódź była naładowaną, mogły im dostarczyć na jakiś czas pożywienia.

Był to właśnie początek marca, a więc początek zimy w tych stronach. Ponieważ Prym był zdania, że temperatura musi być coraz łagodniejszą bliżej bieguna, przeto nie obawiano się uwięzienia wśród lodów. Potrzebny żagiel do szybszej podróży i korzystania z przyjaznego powiewu wiatru, urządzili też na prędce, rozpinając swe koszule między znajdującemi się na przodzie łodzi grubemi gałęziami.

Białość płótna, podniesiona jeszcze blaskiem światła, wzbudziła nieopisany strach w jeńcu, który skulony zakrył sobie oczy, a czarne usta jego szeptały niezrozumiale: Tekeli-li, Tekeli-li!

Posuwając się dość szybko, Artur Prym i Peters wjechali niebawem w świat pełen szczególnych osobliwości. Najpierw na skłonie nieba ujrzeli niby leciuchną zasłonę z szarawej mgły, którą przecinały miejscami smugi świetlane, podobne do promieni zorzy północnej.

Woda, po której sunęła ich łódź, stawała się coraz gęstszą i coraz wyraźniej mlecznej barwy, a podnosząca się stale jej temperatura, wskazywała że wewnętrzne jakieś ciepło musi ją ogrzewać. Mimo tego silny prąd unosił łódź z wzrastającą szybkością, podczas, gdy z pogodnego nieba począł się sypać białawy popioł, którego widok wzmógł na nowo przestrach Nu-Nu, czarnego jeńca z wyspy Tsalal.

Dnia 9-go marca suchy ten deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę, a woda stała się tak gorącą, iż niepodobna było ręki w niej utrzymać! W dziwnej też mglistej zasłonie, rozciągniętej na całej linii horyzontu, poznał wreszcie Peters jakiś niezmierny wodospad, zlewający się niby z nadpowietrznych z wyżyn.

Przez dwanaście dni następnych panowały dokoła zupełne ciemności, przerywane tylko błyskami świetlanemi, unoszącemi się z mlecznych wód oceanu antarktycznego, do którego bezustannie sypał się, podobnie do padającego śniegu, ów popiół białawy.

Łódź z szaloną szybkością pędziła teraz ku wodospadowi, poza którym, gdy równą jego masę rozdzierał od czasu do czasu silniejszy prąd powietrza, ukazywały się dziwaczne jakieś i niewyraźne obrazy.

Wśród przerażającej dokoła nocy, przeciągały gromady sinej białości ptaków, zapełniając powietrze dziwnym, powtarzanym tu zarówno przez ludzi jak i zwierzęta krzykiem: Tekeli-li! Tekeli-li!

Na widok ich Nu-Nu, popadł w okropne konwulsye i wkrótce wyzionął ducha.

Nagle porwana zdwojoną siłą prądu, zdąża łódź prosto do wodospadu. W chwili jednak, gdy już, już ma zginąć w strasznej głębi przepaści, staje tuż przed nią jakaś olbrzymia postać ludzka, której białość ciała i okrywającej ją zasłony, równa się najczystszej białości śniegu…

Taki jest koniec fantastycznego utworu Edgarda Poë, a cala linia domyślników daje do zrozumienia, że to co nastąpiło jeszcze, albo autorowi jest nieznane, albo przekracza już nawet te granice, które bujna jego wyobraźnia obejmuje. Może też i słusznie zrobił, nie wodząc czytelnika dalej w tę krainę niemożebności, bo czyż nie dosyć nam już tego, nam ludziom przywykłym brać rzecz wszelką pod krytykę zdrowego rozsądku?

 

Rozdział VI

Nadzwyczajne spotkanie…

 

odróż nasza odbywała się w dalszym ciągu systematycznie i spokojnie, pogoda bowiem stale wyjątkowo była piękną, a porucznik Jem West przewidywał zawsze naprzód, jakie należało dać rozporządzenia.

– Nasz porucznik nie ma sobie równego! – rzekł do mnie jednego dnia, rozmowny jak zwykle Hurliguerly. – Doprawdy, jemu przystałoby prowadzić najpiękniejszy statek admiralski!

– Rzeczywiście – potwierdziłem – Jem West jest wyjątkowo zdolnym marynarzem.

– Ale też przyznaj pan, że wyjątkowym żaglowcem jest nasz Halbran. Twardy on i wytrzymały jak żelazo, a lekki i zwinny jak mewa. Doprawdy, możesz mi pan być wdzięcznym za to, żem namówił kapitana…

– Jeżeli rzeczywiście twój wpływ to zrobił, dziękuję ci bosmanie.

– I jest za co, panie! Kapitan dyablo się upierał… „Nie i nie!” Było z tem biedy niemało!

– Bądź pewny iż nie zapomnę w swoim czasie, że dzięki twemu pośrednictwu, zamiast się nudzić jeszcze na Kerguelen, będę już za kilka dni w Tristan.

– Tak jest, za kilka dni, panie Jeorling! – potwierdził bosman. – Widzi pan – dodał po chwili – tam w Anglii i Ameryce zajmują się podobno zbudowaniem statku z jakąś piekielną maszyną, kołami i śrubami, które jak nogi kaczkom mają, pomagać okrętom do bardzo szybkiego pływania! Bóg tam raczy wiedzieć, co to warte, ale myślę zawsze, że to wielkie głupstwo w porównaniu z piękną fregatą z całym jej lasem masztów i żagli… i że tego co nasi ojcowie uznali za dobre, nam nie godzi się rzucać, bo taka poniewierka zawsze złem się kończy…

Nie miałem żadnych podstaw do przeczenia bosmanowi. Myśl bowiem zbudowania parowców mogła być słusznie uważaną jeszcze w owe czasy, jako nigdy nie dające się spełnić marzenie uczonych. Co zaś przyszłość okazać miała, któż mógł przewidzieć.

Lecz właśnie w tej chwili przypomniałem sobie Oriona, owego Oriona, o którym kapitan Len Guy mówił, jakoby go kiedy na własne widział oczy, a który w piętnaście dni przepłynąć miał przestrzeń między Prinz Edward, a Tristan d’Acunha. Ale Edgard Poë rozporządzał wedle swej fantazyi, zarówno falą morską, jak siłą i kierunkiem wiatru.

Przekonany też widocznie kapitan Len Guy, że próżno usiłowałby mię jeszcze zjednać dla swych chorobliwych przywidzeń, nie zaczepił mię już więcej w tym przedmiocie, z czego oczywiście byłem szczerze zadowolony.

Bo czyż możliwem jest, aby żaglowiec angielski zdołał dotrzeć aż pod 84° szerokości południowej, a podróż ta zupełnie pominiętą została przez świat uczony? Czy możliwem aby taki Artur Prym, powróciwszy z głębin podbiegunowych, nie był stawiony wyżej nad Cooka, Wedella i Biscoë? A potem, jeżeliby rzeczywiście zdołał tam dotrzeć, jeżeliby opis wszystkich tych nadzwyczajności nieznanego świata był prawdziwym, jeżeliby go nawet otchłań wodospadu nie pochłonęła, to jakże mógł odbyć powrotną drogę, w kruchej i wątłej łodzi krajowców wyspy Tsalal, gdy najsilniejsze nawet okręty nie wytrzymują ciśnienia lodowców, między któremi płynąć tam trzeba. Dla czegoż wreszcie sam Artur Prym, po cudownym swym powrocie miałby się ukrywać, gdy wieść o takiej podróży zwróciłaby na niego uwagę całego świata i uczyniła po wszystkie wieki sławnym. Czyżby zmusiły go do tego jakieś ważne powody, jaka straszna tajemnica może?…

Ale otóż znowu zająłem się zupełnie bezpożytecznie historyą nie wytrzymującą najsłabszej krytyki, bo wiara jaką jej daje kapitan, budzić tylko może współczucie dla niego, jako dla chorego maniaka.

Od chwili ostatniej z nim rozmowy, widywałem go znowu bardzo rzadko: a jeśli wyjątkowo ukazał się na pokładzie, twarz jego zaciemniała niezmiennie chmura żałoby i smutku, a wzrok skierowany był zawsze ku południowemu biegunowi.

Na szczęście, pod każdym innym względem zachował wrodzoną przytomność, i Jem West nie potrzebował w najmniejszej rzeczy zastępować go w roli kapitana, jak tego z początku pewny byłem.

sphinx14.jpg (186506 bytes)

Dnia 3-go września przechadzałem się właśnie wzdłuż pokładu, myśląc z zadowoleniem jak szybko i lekko unosi nas Halbran, i mimowoli porównałem rozpięte jego żagle do skrzydeł owych białych albatrosów, które jedenaście lat temu miał spotkać Prym w swym zmyślonym świecie podbiegunowym, gdy naraz zwróciła moją uwagę gromadka majtków stojąca po drugiej stronie, żywo zainteresowana czemś, co w pewnem jeszcze oddaleniu wyraźnie występowało ponad wzburzone nieco fale. Zaciekawiony podszedłem ku nim.

– To nie może być wieloryb – zapewniał Marcin Holt. – Od czasu jak tu stoimy, byłby już ze dwa, albo trzy razy wyrzucił strumień wody.

– Niema co mówić – potwierdził Hardzie – prędzej jest to kadłub jakiegoś rozbitego okrętu, który przypłynął tu z prądem…

– Do kroćset! – zawołał Roger – ładne spotkanie! A gdyby tak w noc ciemną, jakże go wyminąć! Anibyśmy się obejrzeli gdy nasz Halbran poszedłby wraz z nim na dno morza…

– Takie licho – dorzucił Drap – gorsze jest od skał i raf podwodnych, bo o tych wiesz gdzie sterczą, a tamto, niech Bóg broni!…

– Co myślisz o tem, Hurliguerly – zapytałem bosmana, który nadszedł w tej chwili i oparł się o poręcz obok mnie.

– Mojem zdaniem – rzekł tenże, popatrzywszy chwilę, podczas gdy żaglowiec zbliżył się już znacznie do zaciekawiającego wszystkich przedmiotu – mojem zdaniem – powtórzył – nie jest to ani wieloryb, ani też kadłub okrętu, lecz wielka bryła lodowca.

– Lodowca? – powtórzyłem zdziwiony.

– Hurliguerly ma słuszność – odezwał się porucznik, który z perspektywą w ręku, stał pośród nas dobrą już chwilę. Jest to bez żadnej wątpliwości lodowiec uniesiony aż tutaj silnym prądem wody.

– Czy podobna? Pod 45 równoleżnikiem, zważ poruczniku!

– Są to wypadki niezwykłe zapewne, wszakże zupełnie możebne. Wiadomo nawet, że francuzki kapitan Boseville spotkał w 1828 r. olbrzymią taką bryłę aż u samego Przylądka.2

– W każdym razie pod wpływem temperatury, jaką tu obecnie mamy, lodowiec musiałby stopnieć wkrótce.

– Najniezawodniej! To też bryła tamta jest bezwątpienia drobną już tylko cząstką olbrzymiej góry lodowej, której waga przechodzić musiała miliony beczek – objaśniał ku wielkiemu memu zdziwieniu zwykle milczący Jan West.

W tej chwili nadszedł kapitan i po zamianie z porucznikiem kilku słów cichym szeptem, wziął od niego perspektywę i skierował ją w stronę coraz wyraźniej rysującej się wśród fal i błyszczącej w słońcu bryły.

– Możemy sobie powinszować – rzekł niebawem – iż udało nam się szczęśliwym wypadkiem ominąć ten lodowiec. Spotkanie z nim mogłoby nasz statek przyprawić o znaczne uszkodzenia.

Stojąc opodal, patrzałem uważnie na kapitana, który ani na chwilę, z widocznem natężeniem uwagi, nie odjął szkieł od ócz swoich – a bladość znamionująca silne wzruszenie, pokryła chudą i ogorzałą twarz jego, podczas gdy usta bezwiednie prawie wymawiały urywane jakieś słowa.

Tak upłynęło kilka minut ogólnego oczekiwania. Tymczasem Halbran przez odpowiednie rozpięcie i pochylenie żagli z rozkazu porucznika, podpłynął ku lodowcowi, który topniał tak widocznie, że jasne strumienie wody spływały z powierzchni jego do morza.

Kapitan Len Guy odłożył wreszcie szkła, całkiem już zbyteczne, bowiem wszyscy golem nawet okiem zauważyliśmy przedmiot jakiś czerniejący na bliskiej nam o jakie 3 sięgi bryle.

Okrzyk zdziwienia i przerażenia wyrwał się z piersi naszych, gdy w przedmiocie tym poznaliśmy najwyraźniej kształty ciała człowieka. Była nawet chwila, w której pewny byłem ze ciało to porusza się, że wyciąga ku nam ręce, jakby z prośbą o pomoc.

Ale nie, ono samo było sztywne i nieruchome, tylko powoli wraz ze spływającą wodą zsuwało się na dół.

sphinx15.jpg (184965 bytes)

Spojrzałem na kapitana, twarz jego była równie trupiej bladości, jak spoczywającego na lodowcu, a płynącego tu może z podbiegunowych stref…

Spełniono szybko rozkaz porucznika i do spuszczonej łodzi zeszli: bosman, Gracyan i Francis, którzy w silne dłonie ujęli wiosła.

Może jeszcze iskierka życia tli w tym człowieku, a w takim razie każda sekunda jest drogą. Jeżeli zaś martwe już tylko są te członki, może znajdzie się przy nim papier jakiś, jakie notatki dające świadectwo, kim był, skąd przybywa…

Łódź sunęła prędko. Zręcznym ruchem wiosła pchnął ją bosman ostatecznie do lodowca, łamiąc kruche jego brzegi, a upatrzywszy miejsce dość jeszcze pewne, zatopił w nim hak łańcucha od łodzi, aby trzymać ją nieruchomo i wskoczył z Gracyanem na bryłę.

Chwila jeszcze, a sztywne, zmrożone członki nieznanego człowieka złożone najpierw w łodzi, przeniesione zostały na pokład okrętu.

Kapitan Len Guy przystąpił ku nim i patrzał długo, jakby spodziewał się poznać w nich dobrego znajomego…

Był to marynarz w grubem, mocno zniszczonem i połatanem ubraniu z wełny, okrywającen tak nadzwyczajnie wychudzone ciało, że raczej do szkieletu już tylko było podobne. Chociaż nie mógł być starszym nad lat 40, jednak bujne włosy, zakrywające w nieładzie część twarzy, były już prawie zupełnie siwe.

Jakie straszne cierpienia, jakie tortury głodu i zimna przeżyć on musiał, zanim wynędzniałe jego ciało przeszło w ten stan lodowatego skostnienia!

Kapitan Len Guy pochylił się nad trupem, ujął głowę jego w obie dłonie, odgarnął delikatnie, jakby z pieszczotą, stargane włosy, szukał spojrzenia martwych ócz, których powieki mróz skleił, aż wreszcie głośnem wybuchnął łkaniem.

– Waterson! Waterson! – powtarzał.

– Waterson! – zawołałem mimowoli; zdawało mi się bowiem, że to nazwisko wprawdzie dość pospolite, łączyło się w mej pamięci z jakiemiś dobrze mi znanemi wypadkami. Gdzie jednak słyszałem je wymawiane? A może czytałem je tylko?…

Tymczasem kapitan stojąc wsparty o poręcz pokładu, przebiegł wzrokiem dalekie linie horyzontu, jakby upatrywał jeszcze czegoś, lub pragnął podążyć natychmiast ku biegunowi.

W tej samej chwili bosman, na skinienie Jana Westa, przeszukał ubranie zmarłego, i wyjął z kieszeni ściągniętej rzemieniem kurtki, nóż składany, zwitek grubych nici, wreszcie książeczkę skórzaną z metalowym ołówkiem. Gdy przedmioty te podawał porucznikowi, kapitan zwrócił się właśnie w tę stronę.

– Daj mi to – rzekł, ujmując książeczkę w drżące ręce. Drobne pismo zapełniające kilka pierwszych kartek, stało się pod wpływem wilgoci zupełnie prawie nieczytelne, przy ostatniej dopiero notatce zatrzymał się kapitan dłużej, i ku naszemu najwyższemu zdziwieniu i wzruszeniu zarazem, począł czytać wolno, głosem, w którym odczułem głęboką boleść jego serca.

„Orion… wyspa Tsalal… przez ośmdziesiąty trzeci… tam od jedenastu lat… kapitan… pięciu marynarzy żyją… spieszcie im z pomocą…

Tu znajdował się podpis z nazwiskiem Waterson.

– Waterson! tak, przypomniałem sobie! Tego imienia był drugi oficer na statku Orion, który przyjął gościnnie Pryma i Petersa, nieszczęsnych rozbitków z okrętu Grampiusa, statku Orion, który dopłynął do wyspy Tsalal i przez jej mieszkańców został złupiony i wysadzony w powietrze, podczas gdy większa część załogi zginęła w czasie trzęsienia ziemi, a ci którzy uratowali swe życie, kryjąc się przed okrucieństwem miejscowego plemienia, pozbawieni są aż do tej pory możności powrotu.

Więc to wszystko było prawdą?… Więc Edgard Poë napisał dzieło historycznej wartości, a nie zmyśloną powieść? Więc rzeczywiście posiadał on pamiętniki Pryma, znał go i czas dłuższy utrzymywał z nim stosunki przyjaźni?… Cóż za podróż nadzwyczajna! Do jakiego punktu ziemi dotarł właściwie ten człowiek, po opuszczeniu wyspy Tsalal? Jaką drogą znalazł się znów w Ameryce? Z czyjej ręki czy woli, owa śmierć nagła i straszna, którą autor tłomaczy brak ostatnich rozdziałów, mogących dać objaśnienie tak wielkiej doniosłości?…

Myśli te opanowały w jednej chwili do tego stopnia całą istność moją, iż sądziłem że mię wytrącą z równowagi umysłowej.

– Miej się na baczności – ostrzegłem wreszcie sam siebie, zebrawszy całą siłę woli – wszystko to jest pomyłką tylko, przesłyszałeś się zapewne!…

Jan West tymczasem spokojniejszy od kapitana, zdołał wyczytać jeszcze urywki ze stronic książeczki, uszkodzonej przez wilgoć.

„Uniesiony na lodowcu 3 czerwca w północną stronę Tsalal… Kapitan Wiliam Guy i pięciu ludzi z Orionu żyją tam. Lodowiec mój przepłynął zaporę gór lodowych. Brak mi żywności… 13 lipca spożyłem resztę zapasów… dziś 16 lipca – muszę umrzeć…”

sphinx16.jpg (157048 bytes)

Urywane te zdania pisane ręką człowieka, którego martwe zwłoki leżały tuż przedemną, jako nieme, a jednak niedające się zaprzeczyć poświadczenie, musiały mię wreszcie przekonać, że opowiadane mi przez kapitana wypadki, nie były wcale chorobliwym wymysłem; że nawet nadzieja jego znalezienia przy życiu ludzi z załogi Oriona, okazała się zupełnie uzasadnioną.

– Boże mój – zawołałem – dla czegoż nie możemy przywołać do życia tego człowieka, albo raczej, dla czego to spotkanie nie nastąpiło trzy miesiące temu, gdy jeszcze płynął żywy na lodowcu! Ile cennych objaśnień, ile ważnych wskazówek mógł był nam udzielić w kwestyach, które teraz na zawsze może pozostaną nam nieznane.

Kapitan Len Guy zwrócił na mnie wymówne swe spojrzenie, a blade usta jego wyrzekły słowa:

– Więc uwierzyłeś pan wreszcie?

– Wierzę, wierzę wszystkiemu! – zapewniłem gorąco.

– A teraz trzeba, aby wszyscy tu obecni wiedzieli również, że Wiliam Guy kapitan Oriona, i Len Guy kapitan Halbranu, są rodzonymi braćmi – zawołał doniosłym głosem tak, aby być słyszanym przez całą załogę.

Gdy w chwilę potem zwróciliśmy oczy w stronę, w której płynął lodowiec, nie znaleźliśmy już śladu z niego, tak szybko ciepło wody i słońca, znaczne już o tej porze, rozpuściło resztę bryły, na której dziwnym zaiste zbiegiem wypadków, przybyły ku nam aż z pod bieguna zwłoki martwe i zlodowaciałe, lecz dające świadectwo o życiu innych, oczekujących pomocy od lat tak wielu.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Edgard Allan Poë należy do najznakomitszych poetów i powieściopisarzy amerykańskich z pierwszej połowy bieżącego stulecia. Pisał po angielsku.

2 Przylądkiem (Cap) nazywają przez skrócenie przylądek Dobrej Nadziei.