Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

sfinks lodowy

(Rozdział X-XII)

 

68 ilustracji George'a Rouxa

Przekład M.D.

Warszawa1898

sphinx02.jpg (20629 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział X

Na początku podróży.

 

puściwszy Falklandy, kapitan Len Guy skierował się ku wyspom Sandwich, tą samą drogą, którą w 1833 r. przebył Biscoë zużytkowując na ten przejazd 36 dni czasu. Nieprzyjazna jednak pogoda zmusiła tego żeglarza zboczyć następnie aż do 45° długości wschodniej, gdzie właśnie odkrył ziemię Enderby.

– Oto droga, którą zakreślił Biscoë, – tłómaczył kapitan, wskazując oznaczoną linię na karcie, gdyśmy się raz z Jem Westem znajdowali w jego kajucie, a oto ta, którą w 1822 r. przebył szczęśliwszy od niego Weddell.

– Wybierzmy w takim razie plan podróży Weddella – rzekłem – tego prostego rybaka, który bez odpowiedniego wykształcenia, dotarł jednakże dalej, aniżeli wszystkie wyprawy naukowe zdołały to uczynić.

– Takiem jest też moje zdanie, panie Jeorling. Jeżeli jednak Halbran nie znajdzie żadnej w żegludze swej przeszkody, moglibyśmy stanąć już w połowie grudnia przed zaporą lodową, co byłoby za wcześnie. Weddell bowiem dopiero w połowie lutego dosięgnął 72 równoleżnika i wtenczas, jak to sam zaświadcza, nie znalazł już ani odrobiny lodu na swem przejściu, co mu dozwoliło posunąć się aż pod 74° 36’. Żaden zaś okręt prócz Oriona, nie dotarł do tego punktu szerokości południowej. Jest więc prawdopodobnem, że jeżeli istnieje jakiś ląd stały pod samym biegunem, to w miejscu tem musi się znajdować głębokie werznięcie się wód, skoro Artur Prym mógł posunąć się jeszcze dalej.

Jem West słuchał swego kapitana z uszanowaniem podwładnego, nie robiąc uwagi żadnej, a tylko pilnie śledząc wzrokiem znaki i linie na rozłożonej karcie.

Nie krępowany takiemi względami:

– Sądziłem zawsze, iż Halbran będzie jak najdokładniej trzymał się drogi, którą odbył Orion – zauważyłem.

– Naturalnie, o ile tylko warunki pozwolą – odparł kapitan.

– Więc brat pański opuściwszy Tristan d’Acunha udał się najpierw na poszukiwanie wysp Aurora, a nie znalazłszy ich, przeciął koło biegunowa między 41 a 42 stopniem długości geograficznej, co nastąpiło dopiero, według Artura Pryma, pod datą 1-go lutego.

– Pamiętam o tem. Chciałbym też aby Halbran dosięgnął przedewszystkiem wyspy Bennet, a stamtąd podążył do Tsalal. Rzecz główna, byśmy równie jak Orion i jak okręt Weddella znaleźli przed sobą wolne już wtenczas morze!

– Czy nie lepiej w takim razie byłoby, przeczekać jeszcze czas jakiś u któregokolwiek z lądów? – zrobiłem uwagę.

– Uczynimy, co okaże się potrzebnem Ów olbrzymi jednak wał lodowy otaczający dokoła biegun, jest wedle opisów niby mur jakiś, w którym nagle otwiera się brama i równie nagle zamyka. Trzeba być blisko, aby z tej chwili korzystać i przejść na drugą stronę, nie troszcząc się o warunki powrotu.

– Jakkolwiek zawsze nieodżałowanym jest wypadek, żeś nie odnalazł kapitanie Dick Petersa, jednakże dzięki szczegółowym notatkom Artura Pryma, mamy pewną przed sobą drogę – odezwał się milczący dotąd Jem West.

– Jest to bezwątpienia bardzo ważna i szczęśliwa okoliczność – odpowiedział Len Guy – że znamy tak dokładnie geograficzne położenie wyspy Tsalal.

– Obyśmy tylko nie potrzebowali posunąć się w naszych poszukiwaniach aż poza 84° – zauważyłem.

– Ależ to całkiem byłoby zbyteczne, gdy wiemy przecie, iż ci, którym spieszymy z pomocą, nie opuścili Tsalal! – odparł żywo kapitan.

– Tak jest, wiemy o tem – potwierdziłem, i zamyśliłem się głęboko, zdawało mi się bowiem samemu dziwnem, i jakby snem tylko, że się dałem opanować jakiejś sile nagle wzbudzonej we mnie, sile, która mię pchała ku nieznanym, niezbadanym, pełnym tajemniczej grozy stronom podbiegunowym.

– Kto wie – zawołałem wreszcie – może właśnie teraz ten „Sfinks lodowy” świata antarktycznego, pierwszy raz przemówi i da się poznać!

 

W pierwszych dniach podróży, nowa załoga obeznawała się powoli ze swymi obowiązkami, w czem znajdowała chętną pomoc wśród dawnej, wypróbowanej już obsługi Halbranu. Wszyscy też okazali się gorliwi w spełnianiu swych czynności, nie tyle może jeszcze z naturalnego usposobienia, ile pod groźbą nieubłaganej surowości porucznika. Hurliguerly bowiem, nie omieszkał ich poinformować, że Jem West żelazną ma rękę, która umie być dotkliwie czynną, gdy tego zachodzi potrzeba.

Jeżeli jednak inni nowicyusze liczyli się na pewno z wymaganą karnością, Hunt nie zdawał się potrzebować takiego postrachu. Milczący jak ryba, z akuratnością maszyny wypełniał obowiązki swoje, a nie łącząc się nawet na spoczynek z resztą załogi, sypiał w jakimkolwiek kącie na pokładzie.

Mimo wiosennej już ówczesnej pory, temperatura była jeszcze dość chłodną; wszyscy też zachowaliśmy niezmiennie ubrania zimowe, które dla majtków składały się z wełnianych koszul i takichże, z grubego materyału kurtek i spodni, na co wkładano jeszcze płaszcze z ceratowym kapturem, który zabezpieczał głowę od deszczu, śniegu i ostrych podmuchów wiatru.

Stosownie do zamiaru kapitana, wyspy Sandwich miały być punktem wyjścia wprost ku południowi, po której to drodze wypadało zatrzymać się Nowej Georgii, oddalonej już o 800 mil morskich od Falklandów, poczem Halbran zachowując kierunek linii południka, miał zejść aż pod 84 równoleżnik.

Dnia 2-go listopada znaleźliśmy się pod 52° 15’ szerokości, a 47° 33’ długości zachodniej, w którem to miejscu zaznaczono istnienie wysp Aurora; mieliśmy zatem okazję stwierdzić mylność tych wiadomości, bowiem na najdalszej nawet przestrzeni, nie było można dostrzedz nawet najmniejszego kawałka lądu.

Stanowczo więc ambicye pana Glass, odnośnie do nadania ziemiom tym jego nazwiska, nie urzeczywistnią się nigdy.

sphinx23.jpg (206616 bytes)

Tymczasem sprzyjająca nam stale pogoda, przerwaną została nawałnicą z gwałtownym wichrem, trwającym całe dwie doby. Dla bezpieczeństwa zatem, a choćby tylko dla ulżenia statkowi w tej walce z rozszalałym żywiołem, Jem West wydał rozkazy zwinięcia niektórych żagli, pochylenia drugich, słowem zastosowania wszelkich odpowiednich warunków. Z próby tej nowa załoga wywiązała się tak dobrze, że zyskała nawet pochwałę bosmana, który przed wszystkimi wyróżnił jeszcze Hunta, jako najzręczniejszego, mimo tak niekształtnej na pozor budowy ciała.

– Doskonały to nabytek z tego Hunta, panie Jeorling – rzekł nazajutrz do mnie – nie omyliłem się, gdym twierdził że stary już z niego wilk morski.

– Sam się przyznał kapitanowi do długoletniej służby na okrętach – objaśniłem. – Dobrze, że choć w ostatniej przedstawił się chwili.

– Ale czy spojrzałeś też pan na niego kiedy uważniej?

– Owszem, przypatrywałem się mu już nieraz. W Ameryce w okolicach Far-West spotykałem podobne jemu typy; pewny też jestem, że pochodzić musi z rasy tamecznych indyjskich plemion.

– Ba, i u nas w Lancashire albo i w Kent nie braknie takich, którzy by jemu w sile dorównali.

– Nie wątpię, nie wątpię – zapewniałem – choćby ty sam bosmanie…

– Daj pan pokój! Ot, każdy jest tem, czem jest… bronił się Hurliguerly przeciw mym żartom.

– A rozmawiałeś też kiedy z tym Huntem? – zapytałem.

– Tyle co nic! Mówię panu, wydostać od niego choćby słowo jedno, to bodaj sztuka największa! Nie dla braku ust, myślę, boć ma je duże od ucha do ucha. A ręce! Czy widziałeś pan kiedy te niedźwiedzie łapy? Do kroćset, nie wesoło być musi temu, kto się znajdzie w jego uścisku!…

– Na szczęście jednak Hunt zdaje się być człowiekiem spokojnym, nie szukającym zaczepek i kłótni, w którychby mógł popisywać się ze swą nadzwyczajną siłą.

Rzeczywiście, postać Hunta była dla mnie interesującym okazem, i niejednokrotnie siedząc na pokładzie, przypatrywałem się mu z podziwem, mianowicie gdy szeroką swą dłoń oparł na sterze i kierował nim lekko, bez cienia nawet wysiłku. W zamian wszakże, często też spotykałem przenikliwy i badawczy wzrok jego, skierowany ku mnie. Czemże jednak właściwie zaciekawiać go mogłem? Czyby szczególną rolą moją pasażera na statku, który dążył daleko, aż za koło biegunowe, ku jakiejś bajecznej wyspie Tsalal?…

Dnia 10-go listopada, przednie straże oznajmiły ukazazanie się lądu. Była to ziemia św. Piotra, albo jak ją Anglicy ponazywali: południowa Georgia, Nowa Georgia, lub wreszcie wyspa Króla Jerzego, która leży pod 41° 13’ długości zachodniej.

Jeszcze przed Cookiem pierwszy zawinął tu Francuz, nazwiskiem Barbe; angielski wszakże podróżnik nie licząc się z tem bynajmniej, nadał jej powyższe nazwy, które też w geografii przyjęte zostały.

Otulona w ciężkie, żółtawej barwy mgły, wyspa ta pustą jest zupełnie, a na jej skalistym gruncie, nad który wznoszą się odwiecznym śniegiem pokryte góry, zaledwie słabe widnieją oznaki życia roślinnego w postaci bladych, bezbarwnych prawie mchów i porostów.

Wieczorem już, Halbran minąwszy zatoki Possession i Cumberland, zarzucił kotwicę w przystani Royal, aby zatrzymać się tu dobę całą, głównie dla zaczerpnięcia świeżej wody, która w baryłkach na spodzie statku, bardzo prędko się zagrzewa.

Gdy nazajutrz kilku naszych ludzi zapuściło się w głąb wyspy w celu poszukiwania czystych źródlisk, udałem się wraz z nimi, aby poznać tę ziemię której grunt w nizinach nie tyle jeszcze jest jałowym, ile wiejące tu od bieguna mroźne wichry, wstrzymują wszelką wegetacyę.

Gromady pingwinów płoszone naszem nadejściem, krzykiem wielkim zdawały się protestować przeciwko temu wtargnięciu ludzi w bezpodzielne ich prawie dotąd królestwo.

Dnia 12-go listopada Halbran opłynął przylądek Charlotte i skierował się na południo-wschód, ku oddalonym o 300 mil wyspom Sandwich.

Do tej pory nie spotkaliśmy ani jednego lodowca, co świadczyło, że słońce nie ogrzało jeszcze dostatecznie stron biegunowych, bo jakkolwiek 50 równoleżnik tej półkuli odpowiada położeniu Paryża lub Quebec’u na północy, jednakże płynące tu góry lodowe, nie bywają osobliwością żadną.

Tymczasem niebo przybrało ciężką, szarawą barwę – i gdy ulewny deszcz zacinał ostro, gęste mgły które się dokoła rozłożyły, utrudniały do pewnego stopnia żeglugę, jakkolwiek na szczęście, właśnie ta przestrzeń oceanu wolna od raf podwodnych, nie przedstawiała niebezpieczeństw żadnych dla całości statku.

Widocznie jednak mgła ta nie krępowała w najmniejszej rzeczy stada przelatujących ptaków, które przeciw kierunkowi wiatru płynęły lekko, nie poruszając prawie skrzydłami, a tylko przeraźliwem krakaniem zwiastując nam swą obecność.

Natomiast nie obdarzeni tak bystrym wzrokiem, jaki natura dała ptakom, nie zdołaliśmy, dla owej mgły właśnie, dostrzedz leżącej w bok między Nową Georgią a Sandwich, wyspy Trawersy, odkrytej przez Bellingshausena, oraz czterech drobnych wysepek, które zaznaczył Brown, nazywając je: Welley, Polkar, Prince-Island i Christmas.

Co prawda, o tyle tylko zależało nam stwierdzić ich istnienie, o ile mieliśmy zamiar zdaleka je ominąć dla ich skalistych, niebezpiecznych brzegów.

W nocy z dnia 14-go na 15-ty szczególny blask czerwony, niby łuna odległego pożaru, zajaśniał w stronie zachodniej – i podczas gdy zaciekawieni, mimo deszczu zebraliśmy się na pokładzie, Len Guy wytłomaczył zjawisko słusznem prawdopodobnie przypuszczeniem, iż pochodzi z czynnego często wulkanu na wyspie Trawersal. Ponieważ jednak przy bacznej uwadze, nie dosłyszeliśmy żadnego łoskotu towarzyszącego zwykle wybuchowi, przeto musiała nas rozdzielać dość znaczna odległość, zapewniająca nam zupełne bezpieczeństwo. Bez żadnej więc zmiany Halbran podążał dalej w obranym kierunku.

Gdy nad ranem dnia 16-go uciszył się wiatr i wraz z ustaleniem pogody poczęły opadać gęste mgły, majtek Stern spostrzegł zdala na północno-wschodniej stronie wielki trójmasztowy okręt, który wszakże niebawem znowu tak szybko mgły przysłoniły, iż nie można było rozpoznać jego narodowości.

Może był to jeden z żaglowców należących do wyprawy Wilkesa, a może też tylko jakiś okręt rybacki, polujący na dość licznie ukazujące się wieloryby.

Tymczasem zbliżyliśmy się do wysp Sandwich, którym Cook zrazu miano Southern-Thule nadal, uważając je za ziemie najdalej na południe położone.

Od tych to brzegów wypłynął Jan Biscoë w 1830 roku, by szukać przejścia do bieguna, a drogę tę przebyło następnie aż do obecnej chwili wielu innych podróżników.

W 1822 r. Morrell zawinął do Sandwich w nadziei znalezienia drzewa opałowego, którego brak dokuczliwie dawał mu się we znaki; doznał jednakże zupełnego zawodu, bo ostrość klimatu wstrzymuje tu wszelką bujniejszą wegetacyę.

To też nie w podobnym celu doświadczony Len Guy zatrzymał się tutaj, lecz by zachowując wszelką przezorność, rozpatrzeć te ziemie, równie jak wszystkie inne leżące na tych krańcach oceanu i nie pominąć jakiegokolwiek śladu, mogącego dać mu świadectwo o obecności którego z ludzi Oriona. Łatwe bowiem było przypuszczenie, biorąc w rachunek spotkany lodowiec ze zwłokami Watersona, że podobny los mógł również spotkać innego jeszcze z jego towarzyszy niedoli. A potem czy lodowiec taki szczęśliwym wypadkiem, nie mógł zatrzymać się u brzegów spotkanego na swej drodze lądu?

Archipelag Sandwich leżący pod 59° szerokości, a 30° długości zachodniej, składa się z mnóstwa drobnych, przeważnie w kształcie głowy cukru wysepek, wśród których pierwsze co do wielkości miejsce zajmują wyspy: Bristol i Thule. W pobliżu pierwszej Halbran zarzucił kotwicę.

Gdy nazajutrz Jem West udał się z kilku majtkami na wielkiej łodzi do skalistej, o trudnym przystępie Thule, kapitan Len Guy wraz ze mną zwiedzał pustą i przerażająco smutną Bristol.

sphinx24.jpg (162478 bytes)

Wszakże poszukiwania nasze zarówno dnia tego jak i następnego okazały się próżne. Wśród tych nagich skał, u których podnóża zaledwie zieleniły się nędzne, drobne roślinki, nic nie wskazywało pobytu istoty ludzkiej. Kilka też wystrzałów danych z armaty Halbranu, odbiły się jedynie głuchym echem, płosząc wrzaskliwe ptactwo, osiadłe na wybrzeżach.

Rozmowa nasza w tych wycieczkach obracała się naturalnie około tego samego, a tak żywo obydwóch zajmującego przedmiotu.

– Wiadomem ci jest, kapitanie rzekłem wreszcie – że podług pierwotnego zdania Cooka, wyspy te miały być lądem stałym, który to błąd później dopiero sprostował, pozostając w każdym razie przekonanym o istnieniu obszernej ziemi pod samym biegunem…

– Sądziłbym, że istnieć tam mogą dwa nawet lądy rozdzielone szeroką przestrzenią wody, a jeśli jest jeden tylko, to posiadać musi, jak już raz nadmieniłem, nadzwyczaj głęboką zatokę, która dozwoliła Weddellowi, a w sześć lat po nim memu bratu, dopłynąć tak daleko. Jeżeli też wielki nasz podróżnik zmuszonym był nawrócić już od 72-go równoleżnika, nie mając szczęścia w napotkaniu tego przejścia, innym udało się to już uczynić – inni jeszcze uczynią to w przyszłości.

– Do tych ostatnich my najpierw należeć będziemy, kapitanie…

– Z Bożą pomocą! – potwierdził Len Guy. – I gdy Cook śmiał twierdzić, że mogące istnieć tam ziemie, nigdy przez ludzi poznane nie zostaną, wiadomem nam jest iż dosięgnięto już 82-go równoleżnika.

– A nawet Artur Prym miał posunąć się jeszcze dalej – przypomniałem.

– Być może, panie Jeorling, na teraz jednak losy Pryma nie zajmują mię wcale, gdy pewnym jest fakt, że zarówno on jak i Dick Peters, wrócili do Ameryki…

– A jeśli Prym nie powrócił…

– Sądzę, że niema w tem najmniejszej wątpliwości – odparł kapitan spokojnie.

 

Rozdział XI

Od Sandwich do koła biegunowego.

 

o sześciu dniach żeglugi statek nasz znalazł się naprzeciw grupy wysp Nowych-Południowych-Orkney’ów, z których Coronation z górą wysoką na 2,500 stóp, oraz Laurie, zakończona na zachód przylądkiem Dundas, wyróżniają się z pomiędzy wielu, niekiedy tylko pojedyńczemi skałami wznoszących się nad poziom morza, drobnych lądów.

Archipelag ten odkryty wspólnie przez Amerykanina Palmera i Anglika Botwella w 1822 roku, rozkłada się między 44 a 45 równoleżnikiem.

Skaliste, poszarpane brzegi tych lądów, otaczały jeszcze dokoła niby zwaliska forteczne, olbrzymie bryły lodowe, które niebawem popłynąć miały z prądem, ku stronom o klimacie więcej umiarkowanym.

Z należną ostrożnością przeprowadził Len Guy statek zdala od lodowców wyspy Laurie i dnia 25-go stanął przy południowych brzegach wyspy Coronation.

Poszukiwania tu nasze, odnośnie do rozbitków Oriona okazały się bezowocnemi, przy czem stwierdzić mogliśmy, że są to prawdziwe ziemie żałoby i smutku szczególniej w porze, póki je nie ogrzeją nieco cieplejsze promienie słońca, pobudzające do życia nadzwyczaj skromną tylko roślinność.

To też Weddell stracił napróżno czas i trudy, przybywając tu we wrześniu w 1822 roku w celu zaopatrzenia się we futra fok; zima bowiem jeszcze wtenczas trwała w całej swej potędze, gdy obecnie już Halbran mógłby zabrać tego towaru ładunek niemały.

Wśród pingwinów i innego ptactwa osiadłego tu w tysiącznych gromadach, zwróciły uwagę moją również liczne, tak zwane „białe gołębie”, których pojedyńcze okazy spotykałem już w innych miejscowościach. Nie są to wszakże płetwonogie lecz szczudłowate, o dziobach długich, stożkowatych i czerwonych wokoło ócz obrączkach; tak zaś mało okazują płochliwości, że można je żywe, bez najmniejszego trudu chwytać.

Dbały o żywność załogi bosman, poczynił też z nich zapasy znaczne, nie gardząc również mewami, a nawet pingwinami i gdyśmy razem na łodzi wracali do Halbranu, nie omieszkał zachwalać mi swej zdobyczy.

sphinx25.jpg (181504 bytes)

– Pingwiny, panie, gdy dobrze przysposobione, nie ustępują w niczem nawet pieczystemu z kurczęcia. Ale prawda, musiałeś je pan już jadać tam na Kerguelen…

– A jakże, stary Atkins nie omieszkał zapoznać mię z tym przysmakiem, który zawsze własnoręcznie przyrządzał.

– Już to, nasz Endirot nie gorzej pewnie od niego zna się na tej sztuce – zapewniał Hurliguerly, dumny z talentu swego przyjaciela.

I rzeczywiście, jeszcze tego samego dnia cała załoga raczyła się z wielkiem zadowoleniem pieczystem z pingwinów, które dało świadectwo wielkiej znajomości sztuki kulinarnej naszego poczciwego kucharza murzyna.

Dnia 26 listopada o szóstej godzinie rano, Halbran skierowany ku południowi, podążył wedle ścisłego obliczenia, drogą Weddella i Wiliama Guy. Mogliśmy więc mieć wszelką nadzieję zawinięcia wprost do wyspy Tsalal.

Któż jednak przewidzieć zdoła przeszkody, jakie nas może czekały, a na które zawsze lepiej być naprzód przygotowanym!

Tymczasem wiatr wschodni sprzyjał nam wyjątkowo i Halbran w pełni rozwiniętych swych żagli sunął z szybkością 12 mil na dobę, co jeśliby potrwało dłużej, sprowadzić nas miało wkrótce do koła biegunowego.

To też rozmawiając z Len Guy:

– Wiesz kapitanie – rzekłem – jeżeli pójdzie tak dalej, staniemy przed zaporą lodową bodaj jeszcze przed ruszeniem się lodowców.

– Kto wie, panie Jeorling, obrachunek z tem trudny bardzo. Zresztą zauważyłem, że tegoroczna wiosna wyjątkowo jest tu wczesną; już bowiem u wyspy Coronation widziałem odrywające się bryły lodu, co zwykle ma miejsce zaledwie w sześć tygodni później.

– Byłaby to dla nas bardzo szczęśliwa okoliczność, gdybyśmy nie czekając końca stycznia, mogli przebyć zaporę już w pierwszych dniach grudnia – odrzekłem.

– Rzeczywiście, warunki temperatury zdają się nam sprzyjać – potwierdził Len Guy.

– Dodać jeszcze muszę, że Biscoë w drugiej swej wyprawie zaledwie w połowie lutego dosięgnął ziem, nad któremi się wznoszą szczyty Wiliam i Stowerley pod 64°. Tak przynajmniej podają opisy podróży, których mi udzieliłeś, kapitanie.

– A o których dokładności wątpić nam nie wypada.

– W takim razie zatem, nim upłynie miesiąc…

– Za miesiąc, panie Jeorling mam nadzieję znaleść się już po drugiej stronie lodowców, na owych bezpiecznych obszarach wodnych, o których mówi zarówno Weddell jak Artur Prym. Tam też nie przeszkodzi nam nic zapewne dopłynąć najpierw do wyspy Bennet, a następnie do Tsalal…

– Jestem twego zdania, kapitanie! Najważniejsza jednak kwestya przebyć lodowce! Oby nam tylko pomyślny wiatr służył i nadal!

– Na własnem i drugich doświadczeniu polegając, pewny jestem stałości tego wiatru, bo gdy od 30-go do 60-go równoleżnika wieje przeważnie wiatr zachodni, dalej już bierze stałą przewagę z przeciwnego kierunku idący prąd, o czem sam już przekonać się pan mogłeś, odkąd przebyliśmy tę linię.

– Tak jest w rzeczy samej, kapitanie, i to mię cieszy prawdziwie. Zresztą, wyznaję szczerze, a nawet nie wstydzę się tego, że zaczynam wierzyć w przeznaczenie…

– A dlaczegożby nie, panie Jeorling dla czegoż nie mielibyśmy dać wiary, że opiekuje się nami Opatrzność Boża, wyższa nad naszą wolę i nad nasz rozum. Alboż nie możemy tego stwierdzić w najpowszedniejszem nawet życiu ludzkiem, jeśli nie wspomnę już o losach marynarza? Czyż to właśnie nie ta Opatrzność sprowadziła na naszą drogę nieszczęsnego Watersona, który na lodowcu przybywa z tak odległych stron i choć martwem już ciałem, daje świadectwo o życiu tamtych. Pomyśl pan tylko: jedna spóźniona godzina spotkania, a nie dowiedzielibyśmy się nigdy tego, o czem mamy przekonanie teraz i ku czemu dążymy… Co więcej, ducha mego utrzymuje silna wiara: że skoro niebo łaskawe uczyniło tyle dla nas, by nas naprowadzić na drogę ku naszym nieszczęśliwym, nie zechce nas też opuścić i w najcięższych potrzebach tej podróży…

– Niewątpliwie – odrzekłem – wola Boska kieruje nami odpowiednio do naszego ducha i woli nasiej! Tylko ludzie bez religii wierzyć jeszcze mogą w starożytne „fatum” albo ślepy traf. Życie nasze łączy się w jeden łańcuch…

– Łańcuch – podchwycił kapitan – którego w tym razie pierwsze ogniwo stanowi lodowiec Watersona, a ostatnim będzie wyspa Tsalal! Tak jest mój bracie i wy wszyscy towarzysze jego niedoli! Z błogosławieństwem Boga spieszę wam teraz z pomocą, której napróżno oczekiwaliście przez długie lat jedenaście. Dziś mam nadzieję, że niezadługo przycisnę was do swych piersi…

Silne wzruszenie kapitana poruszyło mnie do głębi i choć budziły się w mej myśli pewne obawy, pewien lęk przed możliwem niepowodzeniem, nie śmiałem jednak, choćby jednem słowem wytrącić go z tego spokoju, jaki daje przeświadczenie o pomocy Bożej.

Takiż sam duch ufności w jaknajlepsze powodzenie, widny był wśród marynarzy, mianowicie wśród starej służby żaglowca, oddanej bezpodzielnie kapitanowi. Nowozaciągnięci oczywiście obojętnymi byli o tyle na losy wyprawy, o ile to nie dotyczyło całości ich osoby i wypłaty umówionego żołdu. Jeden tylko Hunt, zawsze milczący, w gorliwem spełnianiu służby przechodził wszystkich, nawet naszych poczciwych starych.

– Bodaj czy ten człowiek nie myśli więcej jak mówi… Dotychczas nie znam prawie jeszcze głosu jego – przekładał mi Hurliguerly nie mogący nikomu wybaczyć małomówności.

– Jeżeli względem ciebie milczy, nie rozmowniejszy jest ze mną – odparłem.

– A jednak wiesz pan co mi się zdaje?…

– Cóż takiego?

– Otóż musiał on już kiedy spłynąć temi wodami, musiał być bardzo daleko, dalej jak za kołem biegunowem, za lodowcami nawet. Jeśli się mylę, nazwij mię pan jak zechcesz…

– Co cię jednak naprowadza na podobne wnioski, bosmanie?

– Z ócz mu to patrzy, panie Jeorling! Z tych jego ócz, zwróconych w każdej chwili na południe, a w których pali się jakiś ogień, niby żar dwóch pochodni.

– Zauważyłem już sam ten jego wzrok dziwny.

– I widziałeś pan, że jeśli nie jest na służbie, stoi zawsze na przodzie statku, równie milczący, jak nieruchomy. Właściwie biorąc, miejsce jego powinno być tam wysoko, gdzie zwykle umieszczają godła okrętów i chociaż nie byłaby to, przyznasz pan, najpiękniejsza z urody figura, ale równie jak drewniana, stałaby zawsze nieruchoma. A gdy steruje, do kroćset… możnaby sądzić, że siedzi tam znieczulony siłą igły magnesowej. Pochlebiam sobie, że jestem sam niezłym sternikiem, ale ten Hunt nie zboczył jeszcze dotąd choćby na jednę linijkę… i myślę, że gdyby wypadkiem nocą, lampa zgasła, on by jedynie przy świetle własnych ócz swoich, jeszcze się nie zmylił…

Stanowczo gadatliwy bosman starał się w mem towarzystwie wynagrodzić sobie obojętność, z jaką przyjmowany był przez kapitana i Jem Westa, ilekroć brała go chętka dłuższej nieco pogawędki. Przyznać wszakże musiałem, że uwagi jego odnośnie do Hunta z wielu względów były dość trafne.

W każdym razie był to człowiek tak niepowszedni, tak bardzo różniący się od innych, że śmiało można by go zaliczyć do jakichś na wpół fantastycznych postaci; i gdyby Edgar Poë znał go osobiście, pewny jestem, że uczyniłby z niego bohatera najoryginalniejszej swej powieści.

W miarę, jak żaglowiec nasz posuwał się naprzód z najwyższą swą szybkością, przy niezmiennie sprzyjającym wietrze, wiosenne słońce ogrzewało coraz silniej atmosferę i w licznych gromadach płynące wieloryby ożywiły fale morskie. Nowo też zaciągnieni marynarze, mianowicie amerykańskiego pochodzenia, przypatrywali się im z wielkiem zajęciem, nie ukrywając bynajmniej swego niezadowolenia, że nie mogą skorzystać z tak łatwej zdobyczy, tak łatwego zbogacenia się cennym w handlu tłuszczem wielorybów.

Najgłośniejszym ze wszystkich w tym względzie był Hearne, wytrawny rybak, duch niespokojny i mało uległy, który umiał sobie odraz u wśród towarzyszy wyrobić wpływ i powagę.

Przy każdej robocie na statku, zręcznością swą i siłą wykazywał, czem mógł być w swem rzemiośle, któremu, jak sam to wyznał, oddawał się z całą namiętnością dzikiej swej natury.

Ponieważ jednak Halbran, jako statek kupiecki południowych stron Atlantyku i Oceanu Wielkiego, nie zajmując się nigdy łowami, nie posiadał nawet odpowiednich ku temu narzędzi, przeto wieloryby, nie płoszone niczem, igrały swobodnie wokoło.

Jednego dnia, gdym w porze południowej chodził zwolna na pokładzie, przypatrując się z pewną przyjemnością ruchom tych olbrzymów, Hearne i kilku jego kolegów stało wspartych o poręcz, prowadząc głośną rozmowę

sphinx26.jpg (169517 bytes)

– Ot patrzcie tam, co za wspaniały okaz lin-back’a, paszczę ma wielką niby dom cały! A tutaj znowu tych kilku, jak sobie płynie spokojnie z prądem, ani się ruszy ich cielsko… Dajcie mi tylko harpun, a głowę moją kładę w zakład, że ugodzę tego samca właśnie między cztery żółtawe plamki, które są widne ma jego grzbiecie!… Ale w tym przeklętym pudle kupieckim człowiek zgnić może… ani sposobu zabawić się tu trochę! Do dyabła takie życie!…

Tu posypało się w dalszym ciągu całe bogactwo przekleństw w jakie specyalnie obfituje język marynarski.

– A tamtem znowu – zawołał żywo Hearne, po krótkiej przerwie.

– Który? Czy ten z garbem na grzbiecie, niby u wielbłąda?…

– Tak, tak… właśnie ten sam! To hum-back, czy widzisz skórę na jego bokach w grube zmarszczoną fałdy i wielkie pletwy na przedzie? Nie łatwe na te bydlęta polowanie, bo lubi ci to płynąć głęboko, a szybko ucieka, jakby mu skrzydła wyrosły. Do kroćset! Zasłużyliśmy, żeby nam tak wymierzył potężne uderzenie ogonem w tułów okrętu, gdy mu niedołężnie nie wpakujemy harpuna w jego cielsko!…

– Baczność! baczność! – zawołał w tej chwili bosman nie z obawy przed owem przewidywanem przez Hearna uderzeniem, lecz że zauważył olbrzymiego wieloryba, przypływającego tuż do statku i wyrzucającego fontannę zwykle cuchnącej, brudnej wody, która tak silnym strumieniem biła właśnie w górę, że cała ta strona pokładu oraz wszyscy stojący w pobliżu w jednej chwili oblani nią zostali.

– Dobrze nam tak! – zamruczał Hearne, wzruszając ramionami, podczas gdy inni otrząsali się z niemiłej tej kąpieli, klnąc nie żartem.

Oprócz tych dwóch gatunków wielorybów, które wymienił Hearne, uganiały się na powierzchni wody spokojniejsze right-whales, które pozbawione skrzeli, obfitują w grubą warstwę słoniny. Ponieważ łowy na nich nie przedstawiają niebezpieczeństwa, więc rybacy wyszukują ich najchętniej, mianowicie na południowych morzach, gdzie trzymają się one gromadnie dla wielkiej ilości skorupiaków, stanowiących wyłączne prawie pożywienie ich olbrzymich ciał o przełyku nadzwyczaj wązkim.

Właśnie też w odległości dwóch zaledwie sięgów płynął taki right-whales, piękny, do 60 stóp długi okaz, mogący dostarczyć około 100 beczek tłuszczu. Trzy zatem podobne zdobycze wystarczyłyby w zupełności na ładunek jednego dużego statku.

– Tak, to mi prawdziwy wieloryb – zawołał znowu Hearne – poznać go odrazu można po wytrysku wody krótkim a silnym, innym zupełnie od tego tam w tyle okrętu, który znowu wyrzuca right-whales. I powiedzieć, że to wszystko przesuwa ci się pod nosem, bez korzyści żadnej! Do pioruna, nie wypełniać swych baryłek, gdy można tak łatwo, równem jest głupstwem jak wyrzucać pełnemi garściami złoto na dno morza! Prawdziwym też niedołęgą jest kapitan, który pozwoli ginąć marnie zdobyczy i krzywdzi w ten sposób swą załogę!…

– Hearne – zagrzmiał w tej chwili donośny i surowy głos Jem Westa – idź natychmiast w górę na maszty, stamtąd wygodniej możesz przyglądać się wielorybom!…

– Poruczniku!…

– Ani słowa… albo zatrzymam cię tam aż do jutra. Dalej marsz, bez zwłoki jednej chwili!…

Uznając, że opór wszelki mógłby tylko pogorszyć położenie, Hearne usłuchał, choć cały drżał ż tłumionej złości.

Żaglowiec przerzynał właśnie przestrzeń morza z kolorytem czerwonym, które to zabarwienie nadawała mu niezmierna ilość drobnych skorupiaków z rodzaju krewetek. Wieloryby też nie utrudzały się ich połowem, wystarczało im bowiem zagarnąć od czasu do czasu jednym lub drugim wąsem sterczącym u szerokiej ich paszczy, aby takowe napełniać. Ze zaś olbrzymom tym dla dostatniego wyżywienia codziennie bodaj miliardami pochłaniać trzeba drobne te żyjątka, możemy wytworzyć sobie pojęcie o niezmierzonej ich ilości w tamtych stronach oceanu, ilości prawdziwie wyjątkowej, co stwierdziły jeszcze nasze obserwacje, odnośnie do bardzo wczesnej w tym roku pory wiosennej.

Mimo jednak tak łatwej zdobyczy, do której zapalał się Hearne, nie spotkaliśmy tam ani jednego rybackiego okrętu; odległość bowiem tych miejsc odstraszała jeszcze w pierwszej połowie naszego stulecia nawet najodważniejszych.

Dziś, przy zaszłych zmianach w stosunkach, przez poczynione wynalazki, odległość wszelka maleje, a gdy i wieloryby na północy wskutek nieumiarkowanych łowów uległy prawie zupełnemu wyniszczeniu, przybywają już i tu tak licznie różnej narodowości rybacy, że lękać się wypada, aby w niedalekiej bodaj przyszłości zwierzę to morskie nie stało się wreszcie jakimś osobliwym okazem zaginionego gatunku.

W jednej też z coraz częstszych pogadanek z kapitanem, który nietylko nie unikał mię już, lecz raczej szukał mego towarzystwa, poruszyliśmy kwestyę owej nadmiernej ilości widzianych tu wielorybów.

– Zazwyczaj ukazywanie się ich w większej liczbie, zapowiada bliskość lądów – tłomaczył Len Guy – gdyż samice szczególniej trzymają się mielszych wód, by na ich spodzie mogły złożyć swe młode. A nawet drobne te skorupiaki które stanowią główne wielorybów pożywienie, rzadko bywają widziane na dalekich od wybrzeży głębiach morskich.

– Jeśli tak jest w istocie, kapitanie, to straże powinnyby koniecznie zaznaczyć, choćby w dali, którykolwiek z archipelagów, jakie mają się znajdować między południowemi Orkneyami, a kołem biegunowem.

– Uwaga pańska jest słuszną, a jednak musielibyśmy zboczyć o jakie 15 stopni na zachód, bądź to do Nowych-południowych Szetlandów Bellingshausena, bądź do wysp Aleksandra i Piotra, bądź wreszcie do ziemi Grahama odkrytej przez Biscoë,

– Z tego wynikałoby, że obecność wielorybów nie zawsze wskazuje bliskość lądów – zauważyłem.

– Być i tak może! Przyznam się panu, że w tym kierunku nie mam zdania opartego na osobistych spostrzeżeniach. Może też jedyną przyczyną tak niezwykłego ożywienia w tych wodach jest wczesna wiosna…

– Przypuszczenie to w każdym razie zgadza się z faktem nie ulegającym żadnej wątpliwości.

– A z którego nie omieszkamy osiągnąć odpowiednich dla nas korzyści – rzekł Len Guy z ożywieniem.

– I to nie zważając wcale na niezadowolenie załogi….dodałem.

– Niezadowolenie tych ludzi niema żadnych podstaw, wiedzieli bowiem dobrze, iż nie zaciągają się na jakiś okręt rybacki. Słusznie też Jem West surowością swoją ukrócił dalszy demoralizujący wpływ Hearna. Prawdziwie, tylko rozumem wskazywana konieczność, zmusiła mię do powiększenia załogi. Z moimi starymi było mi tak dobrze! Ale kto wie co nas czeka u wyspy Tsalal…

Dla ścisłości faktów wypada mi nadmienić, że jeśli łowy na wieloryby były na Halbranie nietylko niedozwolone, ale jak już wytłómaczyłem, wprost niemożliwe, to znowu wszelkiem innem rybołóstwem zabawiali się do woli nasi marynarze.

Sam nawet bosman oddawał się tej rozrywce z wielkim zapałem, zakładając różnego gatunku wędki, gdyż biorąc pod uwagę szybkość ruchu żaglowca, nie mogło być mowy o zarzucaniu jakichkolwiek sieci.

Silne jednak wędki dostarczały codziennie na nasz stół przeróżnych odmian ryb, jak: sztokfisze, łososie, makrele, węgorze morskie. głowacze i t. p., z których przyrządzone potrawy urozmaicały przyjemnie zwykłą monotonność pożywienia okrętowego.

Wśród ptactwa dążącego na wszystkie strony horyzontu, spotykaliśmy przeważnie odmiany petreli, z pomiędzy których białe i niebieskie kształtnością swoją w szczególny wyróżniały się sposób. Nie mała też, dnia każdego, ciągnęła ilość albatrosów, a nawet w pewnej odległości zauważyłem „petrela olbrzyma,” którego ojczyzną są okolice cieśniny Magelańskiej, a który w swym siągu dochodząc stóp czternastu, dorównywa nawet wielkim albatrosom.

Ptaki jednak nie budziły ogólnie na naszym żaglowcu takiego zajęcia jak ryby, namiętne zaś zamiłowanie Hearna i jego ziomków do łowów na wieloryby, tłomaczyć można do pewnego stopnia samem ich pochodzeniem, gdyż Ameryka dostarcza dotąd stale największą ilość okrętów rybackich. O ile też sobie przypominam, już w 1827 roku, wedle zebranych przez rząd Stanów Zjednoczonych cyfr statystycznych, wypływało rocznie z portów amerykańskich około 200 okrętów rybackich, które zwoziły mniej więcej 50,000 baryłek tłuszczu wielorybiego. Liczby zaś te wzrastając z każdym rokiem, czyniły przed 14-stu laty dla samych tylko Stanów Zjednoczonych 1/10 wszystkich dochodów państwowych z exportu.

– Po części możemy mieć Hearna za wytłomaczonego – rzekłem też do kapitana – obudzona bowiem raz namiętność do rybołóstwa, nie łatwo zasypia w człowieku. Niechże jednak Ameryka się strzeże przekroczyć ostateczne granice, bo w końcu wypadnie jej szukać wielorybów bodaj za lodowcami, za któremi prześladowane przez ludzi zwierzęta, szukać będą schronienia.

– Pod tym względem Anglicy okazywali zawsze więcej umiarkowania – zapewniał Len Guy.

Po dokładnych i ścisłych obliczeniach, okazało się, iż dnia 30-go listopada Halbran znajdował się pod 66° 23’ 3” szerokości południowej, zatem przebył właśnie linię koła biegunowego, tej półkuli globu naszego.

 

Rozdział XII

Między kołem biegunowem, a lodowcami.

 

chwilą, gdy Halbran przebył linię koła, którą wyobraźnia ludzka zakreśliła w odległości 23 1/2 stopni od bieguna, doznaliśmy uczucia, jakoby nowy świat jakiś odkrył się przed nami, „świat ciszy i smutku, wśród oceanu wód i powodzi światła” – jak powiada Edgar Poë.

Bo rzeczywiście, cała ta przestrzeń antarktyczna, której powierzchnia wynosi więcej nad 5 milionów mil kwadratowych, zostaje w miesiącach letnich t. j. w czasie jedynie przystępnym dla ludzi północy, stale oblana promieniami słońca, poczem znowu następuje długa, kilkomiesięczna noc, z ciemnościami rozjaśnianemi jedynie blaskami zorzy polarnej.

Na umysł wrażliwy dzień taki bez przerwy, w którym poranek zda się podawać ręce wieczorowi, sprawia silne wrażenie. Człowiek czuje się mimowoli, jakby przeniesionym w jakieś sfery nadprzyrodzone, pełne dziwów i czarów bajecznych, gdzie spodziewa się napotkać nowe objawy życia ze świata zwierząt, roślin i minerałów – „nowych ludzi” jak powiada Artur Prym. I pociąga go siłą magnetyczną ten świat nieznany, niezbadany, którego strzegą jakieś potężne duchy, wołające słowami poety: „Ani kroku dalej!”

Obdarzony mniejszą wrażliwością i fantazyą, jakkolwiek silnie poruszony, zdołałem się utrzymać w granicach rzeczywistości. Jedynem też mojem pragnieniem było, aby warunki atmosferyczne sprzyjały nam zarówno tu, jak poprzednio.

Lecz na ogorzałych, pod wpływem morskiego powietrza twarzach, zarówno prostych majtków, jak samego kapitana j jego porucznika, widne było wielkie zadowolenie na wiadomość o przebyciu 66-tego równoleżnika. Nazajutrz też Hurliguerly zaczepił mię wesołym wykrzyknikiem:

– A co, panie Jeorling, oto już sławne koło za nami!

– Jeszcze niezbyt daleko, bosmanie – odparłem.

– Pójdziemy i dalej z Bożą pomocą! – Mam jednak powód do niezadowolenia…

– Cóż takiego cię trapi?

– Ot, nie dopełniliśmy ceremonii chrztu, którą zwyczaj uświęcił od wieków, gdy okręt przechodzi tak ważną linię…

– Nie rozumiem, o co ci chodzi, bosmanie. Toż o ile wiem, zarówno ty, jak wszyscy twoi towarzysze, nie pierwszy już raz przekroczyliście koło biegunowe.

– Naturalnie, my nie pierwszy już raz, ale pan, panie Jeorling… – mówił stary, mrużąc filuternie oczy.

– Rzeczywiście – odrzekłem – mimo, że wiele już podróżowałem, tak daleko jeszcze w szerokości naszej ziemi nie posunąłem się nigdy…

– Więc należy się panu chrzest koniecznie! – Ot tak sobie cichutko, bez zwykłej ceremonii, z dziadkiem polarnym na czele… Gdybyś tak pan, chociaż mnie pozwolił…

– Dobrze, dobrze, Hurliguerly – odrzekłem, kładąc z uśmiechem rękę do kieszeni, chrzcij mię ile ci się tylko podoba, a oto piastr na buteleczkę wisky, którą wypijesz za moje zdrowie w najbliższej oberży…

– Na wyspie Bennet albo Tsalal! – zawołał stary rozpromieniony cały, chowając monetę. – Oj, niby to wielu jest takich Atkinsów chcących żyć w lodowem pustkowiu?

– A teraz powiedz mi, bosmanie, jakże tam Hunt? Czy bardzo jest zadowolony, że znajduje się już za kołem biegunowem?

– Alboż ja wiem! on zawsze milczy jak głaz lodowy, niczego się pan od niego nie dowie. Jednak, jak dawniej, pewny i teraz jestem, że zna on lepiej te strony od nas wszystkich…

– Co jednak naprowadza cię właściwie na ten domysł?

– Nic i wszystko! Są rzeczy, panie Jeorling, które raczej odczuć tylko można.

I rzeczywiście, jakkolwiek Hunt nie starał się zwrócić na siebie uwagi, przeciwnie nawet, usuwał się z przed oczu ludzkich, było w nim jednak coś, co mię w szczególny sposób zaciekawiało, dla czego miałem dla niego zdwojoną uwagę.

W pierwszych dniach grudnia przyjazny wiatr począł słabnąć i po chwilach zupełnej ciszy, w czasie której wszystkie żagle opadły w koło masztów, zauważyliśmy zwrot prądu ku stronie północno-zachodniej. Wiadomem zaś jest każdemu, kto choć krótko znajdował się już na tych morzach, że zmiana taka jest niechybnie zapowiedzią gwałtownej burzy, lub choćby tylko dłuższej niepogody.

Gdy więc Halbran począł zwalniać w biegu i wreszcie stanął zupełnie nieruchomo na powierzchni morza, gładkiej, niby szyba zwierciadlana, kapitan Len Guy, okazał żywe zaniepokojenie.

sphinx27.jpg (196331 bytes)

– Ocean „przeczuwa” coś niezwykłego – rzekł do mnie rano dnia 5-go grudnia. – Tam – dodał, wskazując ręką wschodni, mroczny horyzont – tam, pewny jestem, szaleje teraz straszna burza.

– Uważałem już sam, że powietrze niezwykle mgliste jest w tej stronie – potwierdziłem. – Może jednak południowe słońce…

– Nie wielką jest tu siła słońca, nawet w porze letniej, objaśnił Len Guy, a przywoławszy porucznika:

– Cóż myślisz o takiem niebie? – zapytał.

– Mojem zdaniem nie wróży ono nic dobrego, trzeba nam być przygotowanym czy to na dłuższą niepogodę, czy też na gwałtowną, burzę…

– Pamiętaj Jem, jak ważną jest rzeczą trzymać się, bądź co bądź, tego samego południka… – zalecał Len Guy.

– Zrobi się wszystko, kapitanie, co będzie w naszej mocy! Dotychczas jesteśmy na dobrej drodze…

– Zdaje mi się, że straże oznajmiły płynące właśnie już lodowce – rzekłem.

– Tak jest, a spotkanie z niemi mianowicie w czasie burzy, może być dla nas fatalne – odpowiedział widocznie stroskany kapitan.

Straże nie omyliły się. Już około południa ciężkie bryły lodu przesuwały się powoli ku wschodowi. Nie były to jeszcze olbrzymie góry, lecz bezkształtne masy, które Anglicy nazywają „pack” gdy są podłużne na 300 do 400 stóp, albo „palch” gdy mają kształt więcej okrągły. Płynąc jednak w pewnem oddaleniu, nie one przeszkadzały nam w żegludze, lecz coraz częściej zjawiające się ciężkie bałwany, które wywoływały przykre kołysanie żaglowca.

Tymczasem już o godzinie 2-ej zakotłowało w powietrzu od wiejącego, zda się ze wszystkich stron wichru, i Halbran doznał tak silnych wstrząśnień, że okazała się konieczność usunięcia z pokładu wszelkich przedmiotów łatwiej ruchomych.

Gdy o 3-ciej ciągle wzmagający się w sile wicher, przybrał wyraźnie kierunek północno-zachodni, porucznik kazał spuścić brygantynę i maszt przedni, czem spodziewał się oprzeć uderzającej sile i uniknąć konieczności zboczenia z drogi Weddella. Mimo tego jednak, Halbran ulegał tak silnemu kołysaniu, że gdyby nie pewność, iż wszystko w dolnych piętrach i na samym dnie okrętowym, umieszczone jest i przymocowane starannie, mogłaby nas niepokoić słuszna obawa przed smutną katastrofą, jakiej uległ niegdyś nieszczęsny Grampius.

Zresztą sumienna praca około wzmocnienia korpusu żaglowca, dokonana u Falklandów okazała się w tej próbie zupełnie zadawalniającą. Zapuszczone pompy nie wydobyły ani jednej kropelki wody.

Jak długo mogła potrwać ta burza, dobę jedną, czy dni kilka? Któż był wstanie przewidzieć! Najdoświadczeńszy nawet żeglarz nie wie nigdy, co mu zachowają tajemnice morza antarktycznego.

Tymczasem wraz ze znacznem obniżeniem temperatury do + 2º Celsyusza, począł padać deszcz ulewny zmieszany z płatami śniegu. Na szczęście jednak, mimo, że wedle zegaru, wieczorna już nadeszła pora, i jakkolwiek słońce grube przysłaniały chmury, mieliśmy jeszcze dość światła w tym nieustannym dniu podbiegunowym, aby czynić odpowiednie dla bezpieczeństwa manewra.

Niepodobieństwem wszakże było oprzeć się prądowi, który unosił nas ku południowo-wschodniej stronie, a kołysanie okrętu doszło do takiej wreszcie siły, że wierzchołki masztów, z głuchym trzaskiem zakreślały w powietrzu olbrzymie koła, podczas gdy Halbran zdawał się nieraz jakby przełamanym na dwoje, tak od sztaby czyli przodu, do ruf u czyli tyłu statku, nie można było nic widzieć.

Wzburzone fale z nieporównanym hukiem i szumem rozbijały się w białą pianę, niby o skaliste brzegi lądu, o płynące coraz liczniej lodowce, które każdej chwili groziły, najniebezpieczniejszem ze wszystkiego, zetknięciem się z żaglowcem.

Gdy po zwinięciu mniejszych, okazała się jeszcze konieczność spuszczenia żaglu wielkiego, rozporządził kapitan, by rozpięto mały trójkątny żagielek z przodu, a drugi umieszczono przy tylnej sztabie. W ten sposób uderzenia wiatru miały się stać mniej dokuczliwemi dla statku.

Majtek Drap, pod dozorem samego Len Guy, dopełniał drugiej czynności, gdy na przodzie Jem West dawał rozkazy ludziom, którzy zajęli się rozpięciem trójkątnego żagla.

W tym celu trzeba było wejść po drabinie sznurowej aż do rei masztu wielkiego. Czterech marynarzy wyznaczonych zostało do tej pracy.

Pierwszy Hunt pospieszył w górę, za nim podążyli Marcin Holt, Burry i jeden z rekrutów.

Nie miałem nigdy pojęcia, że człowiek może rozwinąć tyle rzutkości i zręczności w swych ruchach, jak to widziałem wtenczas u Hunta. Zdawało się nieraz, że całem ciałem zawisł jedynie w powietrzu, tak nogi jego i ręce zaledwie dotykały szczebli drabiny, a dosięgnąwszy rei zawisł wśród sieci lin, niby olbrzymi pająk.

Marcin Holt umieścił się z przeciwnego końca drąga, dwóch pozostałych zatrzymało się w pośrodku. Skoro tylko żagiel zostanie przytwierdzonym tam w górze, załatwioną będzie największa trudność, ponieważ uwiązanie dolnych końcy do niższej części masztu, nie przedstawiało już niebezpieczeństwa żadnego, a kapitan i porucznik jego wiedzieli dobrze, że manewrem tym jedynie utrzymają żaglowiec w możliwej równowadze, chroniącej go od coraz silniejszego szamotania.

Właśnie jednak w tej chwili burza szalała z największą wściekłością.

Karnaty, to jest liny utrzymujące maszt w pionie od bakortu do sztymbarku, czyli od lewego do prawego boku okrętu, dźwięczały od silnego naprężenia, jak metalowe struny instrumentu.

Nagle, gwałtowne uderzenie bałwanów rzuciło Halbranem, tak, że cały przód jego zarył się w fali aż po same reje wielkiego masztu – i w tejże chwili mimo ogłuszającego łoskotu, ucho nasze wyróżniło krzyk jakiś. To Marcin Holt kończący już właśnie swą pracę, porwany został, a raczej zmieciony przez rozszalałą falę.

Na krzyk jego nadbiegli majtkowie do bortu, lecz na razie wśród spienionych bałwanów nie można było dojrzeć nieszczęsnego, który dopiero po dłuższej chwili ukazał się na powierzchni, rozpaczliwie rzucając rękoma, aby go woda powtórnie nie zalała.

Poczęto gorączkowo rzucać mu różne przedmioty: ten linkę, ów próżną baryłkę, ów drąg ujęty na prędce, którego mógłby się uchwycić i utrzymać, chociażby czas jakiś…

sphinx28.jpg (188797 bytes)

Gdy sam powalony na pokład w czasie owego wstrząśnienia, ledwie przyszedłem do przytomności i podniosłem się, trzymając się poręczy, naraz przedmiot jakiś spadający z wielkiego masztu, mignął mi przed oczami. Byłbyż to drugi nieszczęśliwy wypadek?…

Nie! jest to czyn wolnej woli – czyn poświęcenia… Dokończywszy przymocowania ostatnich lin trójkątnego żagla, Hunt rzucił się w pomoc tonącemu.

– Dwóch ludzi w morzu!…– wołano wśród załogi.

Tak jest, dwóch! Czy jednak poświęcenie drugiego nie okaże się wprost szalonym tylko porywem, czy obadwaj nie zginą w tak fatalnych warunkach?… Jem West poskoczył do steru i jednym małym obrotem dyszla, skierował do wiatru żaglowiec w ten sposób, że przez dłuższą chwilę staliśmy prawie nieruchomo. W niemem oczekiwaniu patrzeliśmy w głębię spienionych wód. Niebawem ukazały się głowy obu ludzi w znacznem jeszcze od siebie oddaleniu, ale gdy ciało Holta traciło już władzę ruchów, Hunt silnem swem ramieniem rozbijał bałwany, by zbliżyć się do tonącego, którego co chwila zalewały fale.

– Straceni… obaj straceni!… – jęknął cicho kapitan. – Jem, każ spuścić łódź prędko!… łódź na pomoc! – zawołał po chwili.

– Jeżeli wydasz rozkaz, kapitanie, ja pierwszy schodzę do niej, jakkolwiek będzie to narażeniem się na niechybną śmierć. Trzeba mi jednak rozkazu twego…

Upłynęły minuty nad wyraz przykrego oczekiwania. Nikt w tej chwili nie myślał już nawet o tak poważnie zagrożonem bezpieczeństwie całego statku… Wszystkich uczucia ześrodkowały się tam, gdzie każda sekunda stanowiła o życiu dwóch ludzi.

Nagle głośny okrzyk załogi zabrzmiał wśród huku fal, okrzyk tryumfu i radości, gdy Hunt z właściwą jedynie sobie zwinnością i siłą rzucił się między dwie fale, tam właśnie, kędy ostatni raz zamajaczyło, wśród białej piany, ciemne ubranie Holta, i gdy po chwili dźwigając zemdlone ciało starego marynarza na lewem swem ramieniu, prawą dłonią, niby żelaznem wiosłem torował sobie drogę pośród śpienionego żywiołu.

– Hura! hura! – wolała załoga…

– Nawróć od wiatru! – krzyknął Jem West do sternika.

Z trzaskiem żagli i wyprężonych lin, niby rozhukany koń, którego osadza na miejscu dłoń jeźdźca, ściągając pysk jego wędzidłem, a on buntując się staje dęba, tak statek cały zadrżał w swych posadach – pochylił się w tył – skoczył w górę, by znowu zagłębić się silniej…

Minęła długa, niby wieczność, minuta… Dwóch ludzi, z których jeden z nadludzką siłą ciągnął drugiego, to znikali pod wodą, to znowu wydobywali się na wierzch.

Wreszcie Hunt podpłynął do żaglowca i wolną ręką uchwycił koniec rzuconej mu liny, służącej do holowania statku.

Jednym obrotem koła obaj tonący zostali wciągnięci na pokład, i gdy nieprzytomny Marcin Holt legł u stóp masztu, gdzie mu natychmiast pospieszono z należną pomocą tak, iż wkrótce począł przychodzić do siebie, dzielny Hunt, jakby nic nie zaszło, zabierał się już do swych obowiązków.

– Marcinie Holt – rzekł kapitan, pochylony nad marynarzem, spoglądającym wokoło zdziwionym wzrokiem – oto powróciłeś nam z daleka…

– Tak kapitanie, źle było ze mną! Kto jednak dał mi pomoc?…

– A któżby inny, tylko Hunt – zawołał bosman – Hunt naraził swe życie dla ratowania ciebie…

Marynarz wsparł się na łokciu, szukając wzrokiem swego wybawcy, gdy jednak tenże zdawał się raczej chować przed nim, Hurliguerly ujął go za ramię i podprowadził do Holta, którego twarz rozjaśniło uczucie szczerej wdzięczności.

– Uratowałeś mi życie… bez ciebie byłbym stracony… dziękuję ci! – rzekł, wyciągając rękę.

Ale Hunt stał nieruchomo.

– Czy nie słyszysz Huncie? – odezwał się kapitan.

Ani słowa odpowiedzi…

– Ja chcę ci podziękować – zaczął znowu Marcin Holt – chcę uścisnąć dłoń twoją…

Hunt cofnął się o kilka kroków, a głową zrobił ruch mogący się tłómaczyć:

– Na co tyle podziękowań za taką drobnostkę… poczem zwrócił się ku przodowi statku, gdzie właśnie pod naciskiem nowych uderzeń wichru, pękła jedna z lin głównego masztu.

– Stanowczo ten Hunt jest bohaterem poświęcenia i odwagi, ale również stanowczo jest to istota zamknięta w sobie i nie dająca przystępu żadnym uczuciom – pomyślałem.

Tymczasem burza nie ustawała ani na chwilę. Niejednokrotnie też jeszcze byliśmy w rzeczywistej obawie o całość Halbranu, który w szalonych ruchach, rzucany przez rozhukaną falę, niby napadnięte i rozjuszone walką zwierzę, rwał się i szamotał z głuchym trzaskiem swego silnego kadłuba.

– Jem – rzekł wreszcie kapitan, o godzinie 5-ej rano – czy myślisz, że trzeba nam uciekać…

– Jeśli każesz, kapitanie! Będzie to jednak dobrowolne rzucenie się w paszczę morza – odrzekł porucznik.

I rzeczywiście, niema nic niebezpieczniejszego dla okrętu, jak odwrót w takich warunkach, gdy niemożliwem jest wyprzedzić szalony pościg bałwanów. Zresztą, gdybyśmy nawet poddając się kierunkowi wiatru zboczyli na wschód, dostalibyśmy się niezawodnie w największy zamęt płynących tam najliczniej lodowców, w których uścisku, nawet tak silne ściany, jakie posiadał Halbran, zostałyby odrazu zdruzgotane…

Przez całe jeszcze następne doby 6, 7 i 8-go grudnia, nie zaszła żadna na lepsze zmiana; ta sama walka, to samo niebezpieczeństwo…

Zarówno wszakże Len Guy, jak dzielny jego porucznik złożyli wtenczas niezaprzeczone dowody odwagi, przytomności umysłu i wielkiego doświadczenia, a Hunt stawał zawsze pierwszy do spełnienia ich poleceń. Idąc zaś śmiało przeciw największemu niebezpieczeństwu, wyróżniał się dodatnio od reszty swych towarzyszy, którzy, jeśli byli posłuszni, jeśli spełniali jako tako swe czynności, to tylko ze świadomości że próżnym byłby opór rozkazom takiego, jak Jem West oficera. Ileż to razy wszakże zdarzyło mi się słyszeć ich sarkania i słowa niechęci wypowiadane na uboczu…

– Obym się mylił – pomyślałem wtenczas – lecz nie wróży to nic dobrego na przyszłość.

Wróciwszy szybko do zdrowia, Marcin Holt szedł o lepsze z Huntem w zręczności i gorliwości w służbie.

– Powiedz mi – rzekłem raz do dzielnego tego człowieka – w jakichże stosunkach zostajesz teraz z Huntem?… Czy zbliżyliście się choć trochę do siebie?…

– Gdzie tam, panie Jeorling; unikał mię on zawsze, a teraz bodaj jeszcze więcej niż kiedy.

– Czy być może!

– Nieinaczej, pomimo że chciałbym mu nieraz okazać moją wdzięczność.

– A to szczególne!…

– Tak jest – potwierdził Hurliguerly – zauważyłem to sam już kilka razy…

– Więc stroni od ciebie tak, jak od innych?…

– Więcej nawet jak od innych…

– Dla jakiej przyczyny?…

– Tego już wcale domyśleć się nawet nie mogę…

Dziwne zachowanie się Hunta względem starego marynarza, było rzeczywiście rzucające się w oczy. Napróżno jednak próbowałem rozwiązać tę zagadkę… Zawsze przy pracy, zdala od drugich, nie odezwał się nigdy ani słowem, jakby natura pozbawiła go cennego daru mowy…

Nareszcie w nocy z 8-go na 9-ty grudnia, uspokoiło się morze, a wiatr począł wyraźnie przybierać kierunek wschodni – co nam dodało otuchy, że niezadługo będziemy mogli nawrócić ze znacznego zboczenia w jakie nas rzuciła burza.

Następnego też dnia rozwinięto znowu pewną część żagli i Halbran, jakby zmęczony jeszcze wysiłkiem przebytej walki, posuwał się zwolna i ostrożnie naprzód, wśród różnej wielkości lodowców, których mnogość upewniła nas, że na południo-wschodzie otwarła się jedna brama w owej fortecy lodowej, okrążającej południowy biegun.

Poprzednia częśćNastępna cześć