Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

Podróż do środka Ziemi

(Rozdział XLI-XLV)

 

57 ilustracji Edouarda Riou

Nakładem i drukiem J. Sikorskiego

Warszawa, 1897

ter02.jpg (38584 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XLI

 

giełka od jednego biegana skakała gwałtownie do drugiego, przebiegła wszystkie punkta bussoli, kręciła się bezustannie.

Wiedziałem, wedle teoryi najbardziej rozpowszechnionych, że skorupa mineralna kuli ziemskiej nigdy nie pozostaje w stanie zupełnego spoczynku: zmiany spowodowane rozkładaniem się materyi wewnętrznych, ruch sprawiany przez wielkie prądy wodne, działanie magnetyzmu, ciągle i bezustannie ją wstrząsają, wtedy nawet, gdy istoty rozsiane na powierzchni ziemi najmniej się tego domyślają. To zatem zjawisko nie przerażałoby mnie taką trwogą; lecz inne fakta, pewne szczegóły sui generis, utrzymywały mię w obawie i niepewności. Huk jakiś nieustający stawał się coraz głośniejszym; było to coś nakształt odgłosu wielu powozów, z turkotem toczących się po nierównym bruku – coś, jakby grzmot przeciągły i jednostajny.

W przekonaniu mojem utwierdzało mnie zboczenie bussoli, w skutek fenomenu elektrycznego; zdawało się, że skorupa mineralna w każdej chwili pęknąć może, massy granitowe rozpadną się zwiększając rozpadliny, zawala się gdzieś w przepaść nieznaną, niezgłębioną, pochłonięte zostaną wraz z nami, którzy byliśmy jak pyłki niedojrzane okiem, wśród tej wielkiej gry rozhukanych żywiołów.

– Mój stryju, mój stryju! – wołałem – jesteśmy zgubieni.

– Cóż znaczy ta nowa trwoga? – odpowiedział z zadziwiającą spokojnością. – Co ci jest?

– Co mi jest? Patrz jak się te ściany poruszają; czujesz jak upał się wzmaga, widzisz jak woda wre pod nami, wyrzucając wysokie słupy gęstej pary; igiełka magnesowa zboczyła ze swego kierunku… wszystko to są niezawodne wskazówki trzęsienia ziemi!

Stryj lekko potrząsnął głową.

– Trzęsienia ziemi? – rzekł.

– Tak jest stryju.

– Moje dziecię, sądzę że jesteś w błędzie.

– Jakto! nie poznajesz symptomatów?

– Trzęsienie ziemi?… nie! spodziewam się czegoś większego.

– Co to ma znaczyć?

– Tak Axelu! spodziewam się wybuchu.

– Wybuchu! krzyknąłem – więc jesteśmy w kraterze wulkanu?

– Tak sądzę – rzekł stryj z uśmiechem – i to właśnie za wielkie uważam szczęście…

Szczęście! Mój stryj chyba zwaryował! Co znaczą te wyrazy? ten uśmiech? ta spokojność?

– Jakto – zawołałem – znajdujemy się w głębi wulkanu wybuchającego? fatalność rzuciła nas pomiędzy lawy, skały rozpalone, wodę wrzącą i wszystkie materye wybuchowe! Mamy być wyrzuceni w powietrze, wraz z deszczem popiołu i gradem kamiemi! i ty to wszystko nazywasz wielkiem szczęściem?…

– Tak jest – odrzekł profesor, patrząc na mnie przez wierzch swych okularów – bo ta nam tylko jedynie pozostaje droga do wydobycia się na powierzchnię ziemi.

Tysiące myśli, naraz tłoczyło mi się do głowy. Stryj miał słuszność, słuszność najzupełniejszą, i nigdym go jeszcze nie widział tak gruntownie przekonanym jak w tej chwili, gdy czekał spokojnie i obrachowywał szanse wybuchu.

Tymczasem ciągle w górę byliśmy unoszeni. Tak noc przeminęła; huk zwiększał się co chwila… powietrze dusiło mnie nieznośnie… sądziłem już że wybiła ostatnia moja godzina… przestałem być panem myśli mych i wyobrażeń.

Widoczną było rzeczą, że unosił nas wybuch wulkanu; pod tratwą naszą płynęła woda wrząca, a pod nią lawa; byliśmy w kraterze wulkanu czynnego – to nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Lecz tym razem chodziło nie o Sneffels, wulkan wygasły; zadawałem więc sobie po kilkakroć pytanie, jaka mogła być ta góra i w jakiej części świata mamy być na wierzch wyrzuceni.

Że w okolicach północnych, to zdawało mi się niewątpliwem, bo przed swem nagłem zboczeniem, bussola nam to stale wskazywała. Od przylądka Saknussemm, przez całe seciny mil wciąż pędziliśmy ku północy. Czyżbyśmy mieli wrócić pod Islandyę? wyjść na ziemię przez krater Hekli, lub jednej z siedmiu innych gór wulkanicznych tej wyspy? W pięciomilowym promieniu na zachód, nie widziałem pod tym równoleżnikiem innych gór, jak mało znane wulkany północno-zachodniego wybrzeża Ameryki. Na wschód, jeden tylko był pod ośmdziesiątym stopniem szerokości, to jest Esk na wyspie Jan Mayen, niedaleko od Spitzberga. Tak, kraterów nie brakło i to tak szerokich, że mogłyby przez siebie całą armię, nietylko nas trzech wyrzucić. Napróżno jednak badałem, przez który z nich my się na powierzchnię ziemi wydobędziemy.

Nad ranem, poczułem że szpieszniej w górę dążymy. Gorąco było nie do wytrzymania prawie, ale to już nie mogło być inaczej. Siła jakaś nadzwyczajna, siła kilkuset atmosfer, która się wywiązała z par nagromadzonych w łonie ziemi, parła nas w górę; lecz na jakieżto niebezpieczeństwa narażał nas ten rodzaj podróży!…

Niezadługo słaby jakiś blask przedarł się do szerszej coraz galeryi; po obu stronach dostrzegałem głębokie korytarze, podobne do ogromnych tunelów rzucających gęste pary; płomyki ze wszech lizały ściany trzeszczące.

– Patrz! patrz stryju! – zawołałem

– Cóż takiego? Są to płomienie siarkowe. Nic naturalniejszego w czasie wybuchu.

– Ale jeżeli one nas ogarną?

– Nie ogarną, bądź spokojnym.

– A jeśli się zadusimy?

– Nie zadusimy się; galerya coraz szersza, a gdyby konieczna była tego potrzeba, opuścimy tratwę i skryjemy się w jakim otworze.

– A woda! a woda coraz wyżej się wznosząca?

– Niema już wody Axelu, lecz rodzaj płynu wulkanicznego, który nas z sobą niesie ku otworowi krateru.

I rzeczywiście woda znikła, ustępując miejsca materyom wybuchowym dość gęstym, chociaż wrzącym. Temperatura stawała się już prawdziwie nieznośną, a termometr, gdybyśmy go mieli wskazywałby niezawodnie przeszło siedmdziesiąt stopni. Pot obficie spływał mi po czole i twarzy; gdyby nie gwałtowność posuwania się w górę, niezawodniebyśmy się podusili.

Jednakże profesor nie myślał o porzuceniu tratwy, i dobrze zrobił. Te kilka licho spojonych belek dawały nam dość pewne schronienie i punkt oparcia, jekiegobyśmy nigdzie indziej nie znaleźli.

Około ósmej godziny z rana, nowe zapełnię zaszło zdarzenie. Nagle przestaliśmy się w górę posuwać. Tratwa stanęła nieporuszona.

– Co to jest? – spytałem, chwiejąc się jeszcze na nogach od raptownego wstrząśnienia.

– Przestanek – odrzekł stryj spokojnie.

– Czy wybuch ustaje?

– Sądzę że nie.

Wstałem i obejrzałem się wszystkie strony; sądziłem że tratwa zachaczyla się gdzie o jaki występ; w takim razie wypadałoby ją odczepić co najprędzej, bo nie potrafiłaby się długo oprzeć gwałtowności pędu massy wybuchowej.

Lecz nie. Spostrzegłem że wszystko w około nas stanęło.

– Czyżby wybuch miał już ustać? – raz jeszcze zapytałem.

– Ah! – wycedził stryj przez zęby – czy się obawiasz tego mój chłopcze? Bądź spokojnym, to zaraz przejdzie, już przeszło pięć minut czekamy i niebawem też zaczniemy się na nowo posuwać ku otworowi krateru.

To mówiąc, profesor patrzył wciąż na chronometr, a zdawało się że i tym razem jeszcze nie myli się w swych przepowiedniach. Wkrótce tratwa gwałtownie się poruszyła, wirowała z nami ze dwie minuty i znowu się zatrzymała.

– Tak – powiedział profesor patrząc wciąż na zegarek – za dziesięć minut najdalej będziemy w drodze.

– Za dziesięć minut?

– Tak jest. Mamy do czynienia z wulkanem którego wybuchanie jest przerywane. Odpoczywamy razem z nim.

Nic prawdziwszego. W minucie przez stryja oznaczonej, tratwa gwałtownie została podrzuconą, tak, że musieliśmy się za belki uchwycić rękami i mocno trzymać, aby nie upaść… I znowu przestanek.

Myślałem długo nad tem szczególnem zjawiskiem, lecz dotąd przyczyn jego zbadać nie zdołałem dokładnie. W każdym razie doszedłem do tego przekonania, że nie znajdowaliśmy się w głównym kraterze wulkanu, lecz w jakimś pobocznym otworze, gdzie tylko odbicia czuć się dawały.

Nie pamiętam już ile się razy powtórzyło toż samo podrzucanie; wiem tylko, że za każdym razem doznawaliśmy gwałtownego wstrząśnienia i z niezmierną siłą byliśmy w górę unoszeni. W chwilach przestanku czułem duszenie, a podczas ruchu tratwy gorąco dech mi w piersiach zapierało. Pragnąłem znaleźć się nagle w tej chwili na jakimś krańcowym punkcie północy, wśród trzydziestostopniowego mrozu. Wzburzona moja wyobraźnia, z rozkoszą bujała po śnieżnych płaszczyznach podbiegunowych. Czułem że w głowie mi się zawraca; padłem bez przytomności, i gdyby nie usłużna a zręczna dłoń Hansa przybiegającego mi z pomocą, byłbym niezawodnie roztrzaskał gdzie czaszkę o mur granitowy.

ter55.jpg (216750 bytes)

Nie pomnę już dokładnie co się dalej stało. Pamiętam tylko huk przeciągły i bezustanny, poruszanie się skał i wirowanie naszego wątłego statku po rozpalonej lawie, w pośród gradu popiołów i rozpalonych kamieni. Zdawało się, że huragan jakiś wściekły rozniecał te ognie podziemne. Ostatni raz przy blasku płomienia ujrzałem spokojną twarz naszego przewodnika, i ogarnęło mnie dziwne uczucie bojaźni, podobne do tego jakiego doznawać musi delikwent, skazany na przywiązanie do otworu armaty, gdy oczekuje na wystrzał mający roznieść w powietrzu rozszarpane jego członki.

 

Rozdział XLII

dym otworzył oczy, spostrzegłem że Hans jedną ręka mnie, a drugą stryja trzymał wpół objętych Nie byłem pokaleczony niebezpiecznie, ale zbity i trochę potłuczony. Leżałem na pochyłości góry, o dwa tylko kroki od przepaści, w którą mógłbym wpaść za najmniejszem poruszeniem. Hans ocalił mi życie, zatrzymując gdym się staczał z wysokości krateru.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał stryj, który widocznie był niezadowolony z powrotu na ziemię.

Przewodnik ruszył ramionami, na znak że nie wie.

– Czy w Islandyi? – zapytałem.

Nej – odrzekł Hans.

– Jakto nie? – zawołał profesor.

– Hans myli się – dodałem wstając.

Po tylu i tak zadziwiających niespodziankach, jeszcze nas jedna czekała. Spodziewałem się ujrzeć wierzchołek góry wiecznym okryty śniegiem, a naokoło jałową pustynię okolic północnych, oświeconą bladym promieniem słońca podbiegunowego; tymczasem przeciwnie, znajdowaliśmy się wszyscy trzej na spadzistości góry spalonej żarem słonecznym, który i nam niemiłosiernie dokuczał.

Oczom własmym wierzyć nie chciałem, ale skwar piekący mi całe ciało, nie dopuszczał wątpliwości ani na chwilę. Nawpół nadzy wyszliśmy z krateru, a tu jeszcze słońce paliło niemiłosiernie ciała nasze, odwykłe od jego pieszczot przez dwumiesięczny pobyt pod ziemią.

Gdy oczy moje przywykły już znowu trochę do światła, zacząłem najprzód od prostowania błędów mej wyobraźni. Chciało mi się conajmniej być na Szpitzbergu, i przyznam się, że niechętnie rozstawałem się z tą myślą.

Profesor pierwszy przerwał milczenie.

– Rzeczywiście nie wygląda to coś na Islandyę.

– Ale może na wyspę Jean Mayen? – dorzuciłem.

– I to nie, moje dziecię. Nie jestto wulkan stref północnych, z granitowemi pagórkami i śnieżnym całunem.

– Jednakże…

– Patrz Axelu, patrz!

ter56.jpg (203275 bytes)

Po nad głowami naszemi, na pięćset stóp najwięcej sterczał krater wulkanu, zionący słupy płomienia połączonego z kamieniem pumexowym, popiołem i lawą. Czułem konwulsyjne drganie góry, oddychającej nakształt wieloryba i jak on wodę przez swe otwory nozdrzowe, wyrzucającej w powietrze słup ognia od czasu do czasu. Na dole, po dość znacznej spadzistości rozlewały się materye wybuchowe, na siedmset do ośmiuset stóp grubo, tak, że na wysokość samego wulkanu zaledwie z jakie trzysta pozostało sążni. Spód góry tonął jakby w czarownym koszu, z kwiatów i drzew zielonych uplecionym; zdala błyszczały oliwki, figi i winna latorośl obficie zawieszona bujnemi gronami.

Trzeba przyznać, że nie byłto wcale krajobraz sfery podbiegunowej.

Poza tym lasem bujnej zieloności, oko ginęło w toczących się wodach pysznego morza czy jeziora, wśród których ziemia ta zaczarowana wyglądała jak wysepka, kilka zaledwie mil rozległości mająca. Od strony wschodu widzieć się dawał niewielki port, w którym na błękitnych falach kołysały się statki dziwnej jakiejś budowy. Przed wejściem do portu stało kilka rozrzuconych domków. Dalej ukazywała się z wody gromada wysepek, których liczba tak była wielka, że wyglądały jak duże mrowisko. Na zachód, dalekie wybrzeża zaokrąglały się na widnokręgu. Na jednych rysowały się błękitne góry harmonijnej formacyi; na innych, dalszych, sterczał wierzchołek znacznie wzniesiony, wyrzucający ciągle wysoki słup dymu. Od północy, pod gorącemi promieniami słońca błyszczała rozległa przestrzeń wody, na której tu i ówdzie wystrzelał w górę koniec masztu z wydętym od wiatru żaglem.

– Gdzież jesteśmy, gdzież jesteśmy? – powtarzałem półgłosem.

Hans zamykał oczy z największą obojętnością, a stryj patrzył nic nie rozumiejąc.

– Jakakolwiekbądź jest ta góra – rzekł on nareszcie – to przyznam się, że na niej trochę za gorąco; wybuchy nie ustają, a nie potośmy zapewne wyleźli z wnętrza wulkanu, aby teraz u stóp jego dostać gdzie kamieniem w głowę. Zejdźmy coprędzej na dół, to zaraz dowiemy się wszystkiego… Zresztą, umieram z głodu i pragnienia.

Trzeba przyznać, że profesor nie odznaczał się zamiłowaniem kontemplacyi. Ja, pomimo trudów i znużenia, byłbym chętnie godziny całe przemarzył na tem miejscu, ale musiałem iść za mymi towarzyszami.

Góra była bardzo spadzista; ślizgaliśmy się po gorącym popiele, unikając potoków lawy, z sykiem i szumem wężykowato płynącej. Mówiłem wiele, bo wyobraźnia moja tak była wytężoną, że potrzebowała się wylać na zewnątrz słowami.

– Jesteśmy w Azyi – zawołałem – na wybrzeżach Indyjskich, na jednej z wysp Malajskich, lub w Oceanii. Przebiegliśmy połowę kuli ziemskiej, aby dotrzeć do antypodów Europy.

– Ależ bussola? – rzekł stryj.

– Bussola?… – odpowiedziałem zakłopotany. – Podług niej szliśmy ciągle na północ.

– Więc kłamała.

– Oh! zapewne kłamała.

– Jeśli tylko nie jestto biegun północny.

– Biegun! nie, ale…

Rzecz była trudną do wytłomaczenia, całkiem dla nas niepojętą.

Coraz więcej zbliżaliśmy się do rozkosznej zieloności, widzialnej zdaleka. Głód i pragnienie dokuczać mi poczęły. Nareszcie po dwóch godzinach męczącej drogi napotkaliśmy piękną wioskę, obfitującą w drzewa oliwne, granaty i wino, zdawała się być własnością całego świata. Zresztą w obecnem naszem położeniu, nie bardzośmy byli skłonni zważać na jakiebądź względy. Z jakąż rozkoszą zbliżałem do ust te smaczne owoce i soczysty winograd! Niedaleko ztamtąd, w cieniu ślicznych drzew znalazłem źródło czystej jak kryształ wody, w której z rozkoszą zanurzyliśmy strudzone członki nasze.

Gdyśmy potem legli na miły spoczynek, z gęstwiny wybiegła jakaś dziecina.

– Ah! – zawołałem – otóż i mieszkaniec tych szczęśliwych okolic.

Malec wyglądał na żebraka, tak był wynędzniały i źle odziany; zląkł się spostrzegłszy nas, i nie dziwi mnie to bynajmniej: nawpół nadzy, zarośli, ogorzali, nie mogliśmy się bardzo dobrze prezentować.

Gdy chłopiec zaczął uciekać, Hans puścił się za nim, dogonił i gwałtem pomimo krzyków, do nas go przyprowadził.

Stryj usiłował uspokoić go i ułagodzić; odezwał się przeto po niemiecku.

– Jak się nazywa ta góra, mój mały przyjacielu? Chłopiec nie odpowiedział.

– No – rzekł stryj – więc nie w Niemczech jesteśmy.

Powtórzył toż samo zapytanie po angielsku.

Chłopczyna znowu nie odpowiadał.

Byłem mocno rozciekawiony.

– Czy on jest niemy? – zawołał profesor niecierpliwiąc się trochę, i pytanie zadał po francusku.

Malec milczał i tym razem.

– Spróbujmy jeszcze włoskiego języka: Dov?? noi siamo?

– Tak, gdzie jesteśmy? – powtórzyłem z gorączkową niecierpliwością.

Chłopiec jeszcze nie odpowiadał.

– Ah! ty nicponiu! będziesz co gadał! – wrzasnął stryj z gniewem, targając go za uszy, – Come si noma questa isola? (jak się nazywa ta wyspa?)

Stromboli – odpowiedział pastuszek, wymknąwszy się z rąk Hansa i zmykając do oliwnego lasku.

Stromboli! jakże dziwnie uderzyło mą wyobraźnię to nazwisko niespodziewane! Byliśmy tedy na morzu Śródziemnem, na mitologicznej pamięci eolskim archipelagu; na starożytnej Stronygle, gdzie bożek wiatrów trzymał na uwięzi burze i nawałnice. A te błękitne góry na wschodzie, to góry Kalabryi, a ten wulkan… to Etna, straszna Etna!

– Stromboli! Stromboli! – powtarzałem sam do siebie.

Stryj także nie mógł wyjść z podziwienia i nieraz powtarzał nazwę Stromboli.

– Ah! cóż za podróż! Cóż za cudna podróż! Wejść jednym, a wyjść drugim wulkanem, i to notabene o przeszło tysiąc dwieście mil od Sneffels odległym! Z niepłodnych płaszczyzn Islandyi, wypadki przerzuciły nas na najpiękniejszą w świecie ziemię. Opuściliśmy ojczyznę wiecznych śniegów, aby się dostać do krainy nieustannej zieloności i pogodnego nieba Sycylii!

Po miłym posiłku złożonym z owoców i świeżej wody, puściliśmy się w drogę do portu Stromboli. Nie uważaliśmy za stosowne odpowiadać podejrzliwym i przesadnym Włochom, jakim sposobem dostaliśmy się na wyspę; gotowi nas jeszcze wziąść za szatanów, wyrzuconych z głębi piekieł. Trzeba więc było uchodzić za rozbitków; mniej to wprawdzie chwalebne ale pewne, i jak na teraz, bezpieczniejsze.

Po drodze słyszałem jak stryj mruczał pod nosem:

– Ależ bussola, bussola! ciągle nam północ wskazywała! Jak to wytłomaczyć?

– Do licha! – zawołałem – najlepsza rzecz wcale nie tłomaczyć!

– Jakto! wstyd mój drogi, aby profesor kolegjum Johannaeum nie znalazł sposobu wytłumaczenia sobie zjawiska kosmicznego.

ter57.jpg (169892 bytes)

Z tych słów, w człowieku nawpół obdartym, z okularami na nosie i przepasanym trzosem skórzanym, poznałem dawnego profesora mineralogii.

W godzinę potem przybyliśmy do portu San-Vicenzo, gdzie Hans zażądał wypłacenia sobie umówionych trzech rixdalerów, za trzynasty tydzień wiernej swej służby. Stryj rozumie się, zapłacił, serdecznie uściskawszy tyle pożytecznego nam człowieka.

Widać że i zimnego Islandczyka rozczuliła ta scena rozrzewniająca, bo koniuszkami swych grubych palców uścisnął nam ręce i po raz pierwszy uśmiechać się począł.

 

Rozdział XLIII

tóż i koniec opowiadania, któremu być może, nie dadzą wiary i najłatwowierniejsi ludzie; lecz przyznam się, że z góry jestem na to przygotowany.

Rybacy w porcie Stromboli przyjęli nas z całem współczuciem i otoczyli staraniami należnemi biednym rozbitkom. Dali nam odzież i żywność, a po czterdziestoośmiogodzinnym wypoczynku, dnia 31-go sierpnia mały statek odwiózł nas do Messyny, gdzie przebywszy dni kilka przyszliśmy całkiem do siebie.

W piątek 4-go września wsiedliśmy na pokład Volturne, jednego z pakebotów pocztowych francuzkich, a w trzy dni potem wysiedliśmy na ląd w Marsylii. Moglibyśmy nazwać się ludźmi zupełnie swobodnymi, gdyby nie ta przeklęta bussola, która nam spać nie dawała spokojnie. Dziwny ten i niepojęty fakt stanowił dla mnie przedmiot ciągłego zajęcia. Dnia 9-go września wieczorem, przybyliśmy do Hamburga.

Nie chcę opisywać ani zdziwienia Marty, ani radości mojej lubej Graüben.

– Teraz, gdy już jesteś bohaterem – rzekła moja narzeczona – nie będziesz już nigdy potrzebował opuszczać mnie Axelu.

Spojrzałem na nią czule. Płakała z radości i śmiała się zarazem.

Proszę sobie teraz wyobrazić, jakie wrażenie w Hamburgu zrobił powrót profesora Lidenbroka. Dzięki gadatliwości Marty, wiadomość o wyprawie jego do środka ziemi rozeszła się po całym świecie. Zrazu nie chciano dać temu wiary; a gdy powrócił, nie wierzono tem bardziej.

Jednakże obecność Hansa i różne wiadomości nadesłane z Islandyi, wpłynęły na zmianę opinii publicznej.

Wtedy stryj został wielkim człowiekiem, a ja synowcem wielkiego człowieka, co także coś warto. Hamburg na cześć naszą wyprawił wielką ucztę. W Johannaeum odbyło się posiedzenie publiczne, na którem profesor opisał swą wyprawę, nie pomijając żadnego szczegółu, prócz nieszczęsnego faktu z bussolą. Tegoż samego dnia złożył on w archiwach miejskich dokument uczonego Saknussema i wyraził szczery żal, że okoliczności nie od niego zależne, nie dozwoliły mu aż do samego środka ziemi iść za śladem podróżnika Islandzkiego. Skromnym był w obec sławy, a to bardziej jeszcze podnosiło go w opini powszechnej. Tyle naraz zaszczytów, musiało mu koniecznie zjednać i zawistnych. Znalazł ich w rzeczy samej liczbę niemałą; a ponieważ teorye jego oparte na niezbitych faktach, sprzeciwiały się systemom naukowym w kwestyi ognia wewnętrznego, piórem przeto i słowem przeprowadzić musiał wiele dyskusji, z uczonymi wszystkich krajów.

Co do mnie, do dziś jeszcze zgodzić się nie mogę na jego teoryę stygnięcia skorupy ziemskiej wbrew temu com widział na własne oczy. Wierzę, i wierzyć będę zawsze w gorąco wewnętrzne; lecz dodam zarazem, że pewne warunki niedostatecznie jeszcze dotąd określone, mogą zmienić to prawo pod wpływem zjawisk przyrodzonych.

W chwili przeprowadzenia tych kwestyi, stryj miał nie jedną chwilę goryczy i ciężkiego zmartwienia. – Hans pomimo najusilniejszych z naszej strony nalegań, opuścił Hamburg; człowiek któremu tyle byliśmy winni, nie pozwolił nam wypłacić się z długu wdzięczności. Zatęsknił za swym krajem rodzinnym i powrócił do Islandyi.

Farval – rzekł on do nas pewnego dnia z rana, i po tem prostem pożegnaniu odjechał bezzwłocznie do Reikjawiku, gdzie też i przybył szczęśliwie.

Bardzośmy się przywiązali do naszego dzielnego przewodnika; nieobecność i oddalenie, nigdy go nie wyrugują z pamięci tych, którym niejednokrotnie ocalił życie – i mam nadzieję, że go jeszcze raz przynajmniej przed śmiercią zobaczę.

Na zakończenie dodać muszę, że ta Podróż do środka ziemi zrobiła ogromne w całym świecie wrażenie. Była ona drukowaną i tłomaczoną na wszystkie języki; najpoważniejsze dzienniki ubiegały się o zamieszczanie z niej wyjątków, które wywoływały mnóstwo sprzeczek, dyskussyi, sądów, zdań i przekonań za i przeciw opisom w niej zawartym. Tym sposobem stryj mój za życia jeszcze używał sławy niezwykłego mędrca i najśmielszego z podróżników tak, że nawet przedsiebierczy Amerykanin p. Barnum, zaproponował mu ogromna summę, za pozwolenie pokazywania go w Stanach Zjednoczonych.

Lecz sławę tę jakkolwiek wielką, przyćmiewała chmurka, mała, przelotna, ale nieznośna, uprzykrzona – niewytłomaczony, niepojęty fakt z bussolą natrętnie wracał zawsze do myśli… Dla uczonego męża jakim był pan Lidenbrok, byłato prawdziwa katusza intelligencyi. Niebo jednak chciało, aby stryj mój był całkowicie szczęśliwym śmiertelnikiem.

Pewnego dnia gdym porządkował zbiór minerałów w jego gabinecie, spostrzegłem ową sławną bussolę i zacząłem ją oglądać uważnie.

Leżała tam ona od sześciu miesięcy, nie domyślając się ilu trosk ciężkich była przyczyną.

Nagle, jakież było me zdziwienie! krzyknąłem tak, że aż profesor przybiegł zobaczyć co się stało.

– Co to jest? – zapytał wchodząc.

– Ta bussola!…

– No i cóż ta bussola?

– Igiełka na niej wskazuje południe, a nie północ.

– Co mówisz Axelu!

– Patrz sam kochany stryju! zmieniła bieguny.

– Zmieniła bieguny, powiadasz?

Stryj patrzył, porównywał, potrząsał głową, a nareszcie poskoczył do góry, aż się szyby w domu całem zatrzęsły.

– Tak przeto – mówił on uspokoiwszy się nieco, po przybyciu naszem do przylądka Saknussemm igiełka tej przeklętej bussoli wskazywała południe, zamiast północy?

– Nie inaczej mój stryju, to rzecz jasna.

– A więc i nasz błąd wyjaśniony. Lecz jakiż fenomen mógł sprawić tę zmianę biegunów?

– Nic naturalniejszego.

– Wytłomacz się mój chłopcze.

– Podczas burzy na morzu Lidenbrock. pamiętasz stryju ową kulę ognistą, która nam wszystko żelazo na tratwie zmagnetyzowała? Otóż to ona niezawodnie spowodowała tę zmianę.

– Ha! ha! ha! – zawołał profesor wybuchając śmiechem – więc to był prosty figiel, jaki nam elektryczność wypłatała.

Od owego dnia, stryj mój był najszczęśliwszym z uczonych, a ja najszczęśliwszym z ludzi, bo moja luba Graübem, dawniejszą, role wychowanicy zamieniła na tytuły synowicy i żony, zajmując przynależne swemu stanowisku miejsce w domku na Königstrasse… Zbyteczną zdaje się rzeczą byłoby dodawać jeszcze, że stryjem jej został sławny profesor Otto Lidenbrock, członek korespondent uczonych towarzystw geograficznych i mineralogicznych, wszystkich pięciu części świata.

KONIEC.

Poprzednia część