Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W puszczach Afryki

 

(Rozdział VI-IX)

 

 

Spolszczyła Bronisława Kowalska

38 ilustracji George'a Rouxa, jedna mapa

Nakładem i drukiem Michała Arcta

Warszawa 1907

napwio02.jpg (30946 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

rozdziałVI

Ciągle w kierunku południowo-zachodnim.

 

azajutrz, jedenastego marca, podróżujący gotowali się znów do drogi. Miał to być drugi dzień ich przeprawy przez puszczę.

Gdy wydostali się z pomiędzy korzeni drzewa bawełnianego, obeszli najpierw dokoła polankę, przysłuchując się śpiewom ptasząt, których trele mogłyby zawstydzić niejedną włoską śpiewaczkę.

Przed wyruszeniem w drogę przezorność nakazywała zjeść śniadanie, które składało się wyłącznie z zimnego mięsa antylopy i świeżej wody, zaczerpniętej ze strumienia, płynącego w pobliżu. Napełnili również wodą tykwę Kamisa. Potym skierowali się na prawo od polanki, tam, gdzie przebłyskiwały pierwsze promienie wschodzącego słońca.

Oczywiście ta część lasu była zamieszkała przez grubszego zwierza, gdyż w rozmaitych kierunkach krzyżowały się tu ścieżki wydeptane. Wistocie dostrzegli bawoły, a nawet parę nosorożców w gęstwinie, które trzymały się jednak zdaleka od ludzi. Ponieważ zwierzęta te nie okazywały usposobienia wojowniczego, podróżni nie zaczepiali ich, nie chcąc napróżno zużywać kul i prochu. Szli tak do południa i uszli ze dwanaście kilometrów.

Jan Cort ubił parę dropi; są to ptaki z czarnym upierzeniem, odznaczające się mięsem bardzo smacznym.

– Wolałbym jednak, aby mięso było pieczone, a nie przypiekane na węglach – rzekł Maks Huber.

– Nic łatwiejszego! – odpowiedniał Kamis.

Oprawiony i oczyszczony drop nadziany został na patyk i upieczony doskonale. Można sobie wyobrazić, z jakim apetytem spożyli go nasi podróżni.

Kamis i jego towarzysze ruszyli w dalszą drogę, lecz w warunkach daleko trudniejszych niż wczoraj.

Ścieżki zniknęły, trzeba było torować sobie drogę wpośród kolących krzaków.

Przez kilka godzin padał deszcz ulewny, lecz gałęzie tworzyły tak gęste sklepienie, że na ziemię ledwie kiedy niekiedy upadła kropla. Skoro jednak podróżni wydostali się na polankę, Kamis napełnił wodą deszczową tykwę, prawie już zupełnie próżną. Od kilku godzin upatrywali źródła i nie mogli go nigdzie znaleźć. To było zapewnie powodem, że i zwierząt mniej spotykali w tej stronie, a tym samym i mniej ścieżek wydeptanych.

– Brak strumieni dowodzi, że nie zbliżamy się do żadnej rzeki – rzekł Jan Cort, gdy zatrzymali się na wieczorny odpoczynek. – Rzeka, którą widzieliśmy obok wzgórza, a gdzie rozbiliśmy nasz namiot, skręca oczywiście na zachód, nie wpływając bynajmniej do puszczy.

Pomimo to podróżni postanowili nie zbaczać z raz powziętego kierunku drogi, który miał ich doprowadzić do wybrzeża Ubangi.

– Zresztą – dodał Kamis oprócz strumienia, który widzieliśmy onegdaj, możemy napotkać inny bieg wody. Oby nas doprowadził do Ubangi!

Noc z jedenastego na dwunasty marca podróżni spędzili pod olbrzymim jakimś drzewem, którego pień, gładki od dołu, wznosił się na sto stóp ponad ziemią.

Czuwali, jak zwykle, na zmianę, a sen przerwało im tylko kilka razy ryczenie bawołów i nosorożców. Nie obawiali się usłyszeć ryku lwa w tym nocnym koncercie, gdyż zwierzęta te nie mieszkają w lasach Afryki środkowej. Przebywają one w południowej stronie Kongo i w północnym Sudanie, to jest w okolicach Sahary. Zbyt gęsty las nie odpowiada kapryśnemu charakterowi i niepodległemu usposobieniu króla zwierząt. Potrzebuje on większej przestrzeni, płaszczyzny zalanej promieniami słońca, po której mógłby biegać i gonić swobodnie.

Nie słychać było również chrząkania hipopotama, które sprawiłoby poniekąd pewną przyjemność naszym podróżnym, gdyż obecność tych wielkich ziemnowodnych zwierząt oznajmiałaby blizkość wody.

Nazajutrz czas był pochmurny, kiedy podróżni nasi wyruszali w dalszą drogę.

Maks zabił antylopę wielkości osła. Był to gatunek znany, pośredni pomiędzy osłem a koniem; barwa szerści tej antylopy była szara, z czarną pręgą na grzbiecie, ogon długi, zakończony kiścią czarnych włosów, rogi długości metra, kończą się ładnie i przy obsadzie mają po kilkanaście obrączek.

Nawet lew nie łatwo zwycięża to stworzenie; dziś trafny strzał Maksa powalił je na ziemię.

Jan, Maks i Kamis mieli zapewnione pożywienie na dni kilka. Kamis zdarł skórę i poćwiartował antylopę, co zajęło z godzinę czasu, poczym każdemu z towarzyszów dał część mięsa do niesienia.

– Tutaj można się tanio zaopatrzyć w żywność – rzekł Cort – cała antylopa kosztuje tylko jeden nabój.

– No, tak, jeżeli kto strzela celnie.

– Chciałeś powiedzieć szczęśliwie – dodał Maks, który nie lubił się chwalić, jak inni myśliwi.

Dotychczas Kamis i jego towarzysze zużywali proch i kule tylko w celu zapewnienia sobie pożywienia, ale któż zdoła przewidzieć, co dalej będzie?

Przed południem napotkali mnóstwo małp; biegły one i skakały tuż obok, tak, że Kamis lękał się z ich strony napadu. Skakały z drzewa na drzewo z nadzwyczajną szybkością, którejby im mógł pozazdrościć niejeden gimnastyk.

Gatunków małp było wiele: jedne, żółte jak Arabowie, inne czerwone jak Indjanie, lub czarne, jak krajowcy z ziemi Kafrów. Te ostatnie są bardzo złośliwe. Pomiędzy niemi są także małpy elegantki, które ciągle są zajęte czyszczeniem i głaskaniem pięknego kołnierza z białego futra, otaczającego ich szyję.

Stworzenia te towarzyszyły naszym podróżnym w pochodzie przez kilka godzin, wreszcie rozproszyły się w gęstwinie leśnej.

Około godziny drugiej po południu, Maks, Jan, Kamis i Langa zwrócili się na dość szeroką ścieżkę, mającą długości kilkanaście kilometrów. Z początku rozkoszowali się tak wygodną drogą, wkrótce jednak przekonali się, że to groźne zwierzęta wydeptały tę ścieżkę.

Była to para nosorożców, chrząkanie których właśnie dało się słyszeć zdaleka. Kamis dał znak swoim towarzyszom, aby się zatrzymali

– Nosorożce – to złe zwierzęta – rzekł, opatrując karabin.

– Bardzo groźne – potwierdził Maks Huber.

– Nosorożca nie łatwo zabić – dodał Kamis.

– Cóż zrobimy? – zapytał Jan Cort.

– Najlepiej byłoby przejść tak, aby nas nie spostrzegły – odpowiedział Kamis – musimy zatym ukryć się przed niemi. W każdym razie bądźmy przygotowani do strzału.

Opatrzyli broń i skręcając ze ścieżki, ukryli się szybko w gęstwinie, po prawej stronie.

W kilka minut później ryczenie coraz bliżej słyszeć się dało i wkrótce ukazały się na ścieżce potworne gruboskóre zwierzęta, postępowały one dość szybko z głową podniesioną do góry, z ogonem zadartym na grzbiet. Były to olbrzymy, długie na trzy lub cztery metry, uszy miały sterczące, nogi krótkie i powykrzywiane, pysk ścięty, uzbrojony w róg, służący im do obrony lub do napaści.

Język, podniebienie i szczęki mają tak nieczułe a silne, że spożywają bezkarnie kaktusy, opatrzone ostremi kolcami.

Nagle zatrzymały się.

– Spostrzegły nas – szepnął Kamis.

Jeden nosorożec, potwór pokryty suchą i chropowatą skórą, postąpił kilka kroków w stronę krzaków. Maks Huber wziął go na cel.

– Celuj w głowę – zawołał Kamis.

Rozległ się strzał, a później drugi i trzeci. Kule utkwiły widać tylko w skórze olbrzymich zwierząt i nie zadrasnęły ich bynajmniej. Nosorożce ryczały przeraźliwie; wystrzały nie wyrządziły im żadnej krzywdy, lecz skierowały ich uwagę na krzaki, pomiędzy które zaczęły się wdzierać.

Gęste i cierniste zarośla nie powstrzymywały ich w pochodzie. Można się było spodziewać, że za chwilę wszystko zostanie zmiażdżone, zdruzgotane, zniszczone.

– Ocaleliśmy od słoni, ale nie unikniemy zguby wobec nosorożców – myśleli nasi podróżni. – Tu nie obroni nas nawet gęstwina leśna, jak wtedy przed słoniami. Gdybyśmy chcieli nawet ratować się ucieczką, nie zdołamy umknąć.

W gęstwinie krzaków rosły drzewa wyniosłe, a pomiędzy niemi wznosił swoje konary potężny baobab. Gdyby to można dostać się do niego! Baobab oparłby się z pewnością natarciu nosorożców, nie tak, jak palmy, które słonie łatwo połamały.

Wprawdzie gałęzie rosły dopiero o jakie pięćdziesiąt stóp po nad ziemią, a pień, gruby od dołu, gładki był i tym samym niepodatny do wdzierania się na drzewo.

napwio13.jpg (161245 bytes)

Kamis wahał się chwilę, co postanowić. Jan Cort strzelił znowu, ale także niezbyt celnie. Kula drasnęła nosorożca w łopatkę i podrażniła go tylko; zwierzę rzuciło się pomiędzy zarośla, za nim podążył drugi nosorożec.

Maks, Jan i Kamis nie mieli czasu nabić powtórnie broni. Uciekać, także już było zapóźno, lecz instynkt zachowawczy poradził im, aby się ukryli za szerokim pniem baobabu, który miał ze sześć metrów średnicy. Chociaż i tu nosorożce mogły ich napaść z dwuch stron.

– Do licha! – mruknął Maks Huber.

– Wzywajmy lepiej Pana Boga – mruknął z pawagą Jan Cort.

Rzeczywiście, jeżeli Opatrzność ich nie poratuje, nie mogą myśleć o ocaleniu.

Baobab zadrżał pod gwałtownym natarciem nosorożca, zdawało się, że olbrzymie drzewo wyrwane zostało z korzeniami.

Lecz nacierając, zwierzę zaczepiło rogiem o rozszczepioną korę drzewa i pomimo gwałtownego usiłowania, nie mogło się oswobodzić. Drugi też nosorożec, który miażdżył sąsiedniej krzaki, zatrzymał się zdumiony niewolą towarzysza. Kamis położył się na trawie i pełzając, zajrzał, co robią zwierzęta, a widząc niewolę jednego i osłupienie drugiego, szepnął z pośpiechem:

– Uciekajmy!… uciekajmy!…

Towarzysze domyślili się raczej, niż zrozumieli jego rozkaz.

Wszyscy zaczęli uciekać, pociągając za sobą Langa. Ku wielkiemu ich zdumieniu, nosorożce nie ścigały ich; po kilku minutach szalonego biegu, Kamis dał znak, aby się zatrzymali.

– Co się stało? – zapytał Jan Cort, odetchnąwszy.

– Zwierzę nie mogło wyciągnąć rogu, który utknął w korze drzewa – odpowiedział Kamis.

– Czy być może! – zawołał Maks Huber.

– Jesteśmy zdrowi i cali, ale straciliśmy napróżno kilka nabojów.

– Tymbardziej szkoda kul i prochu, że podobno mięso nosorożca jest jadalne – rzekł Maks Huber.

– Tak – potwierdził Kamis – chociaż nie zalicza się do smacznych, gdyż pachnie piżmem.

– Ciekawym, czy on się wyplącze z tego drzewa – odezwał się Maks Huber.

Nie mieli po co wracać do baobabu. Ryczenie nosorożców ciągle rozlegało się po lesie; do godziny szóstej popołudniu podróżni nasi szli w głąb puszczy i rozłożyli się na wieczorny odpoczynek u stóp ogromnej skały.

Następny dzień przeszedł bez żadnego wypadku, to też podróżni uszli ze trzydzieści kilometrów, nie napotkali jednak żadnej rzeki, ani większego strumienia, którego tak niecierpliwie wyglądali. Spoczynek następnej nocy zakłóciło im mnóstwo nietoperzy, które rozpierzchły się dopiero ze świtem.

– Szkaradne, nieznośne stworzenia! – zawołał rano Maks Huber, ziewając z powodu źle przespanej nocy.

– Nie trzeba narzekać – odpowiedział Kamis.

– Dlaczego?

– Bo lepiej mieć do czynienia z nietoperzami, niż z mustykami, a tych na szczęście nie napotkaliśmy.

– Najlepiej byłoby, abyśmy nie napotykali ani jednych, ani drugich.

– Nie unikniemy mustyków, panie Maksie!

– A kiedyż nas gryźć zaczną te szkaradne owady?

– Skoro zbliżymy się do jakiej rzeki.

– Do rzeki, Kamisie! – zawołał Maks Huber. – Miałem nadzieję, że napotkamy rzekę, ale teraz nie mam już tej nadziei…

– Kto wie, panie Maksie, rzeka jest może bliżej, niż się spodziewasz.

Kamis zauważył w istocie pewne zmiany gruntu, który przemieniał się stopniowo na błotnisty. Miejscami, na małych bagniskach rosły wodne rośliny. Maks zabił kilka dzikich kaczek, które jedynie gnieżdżą się w pobliżu wód.

Gdy słońce schylało się ku zachodowi, usłyszeli skrzeczenie żab.

– Zbliżamy się do okolicy, która bywa siedliskiem mustyków – rzekł Kamis.

Pochód teraz był niezmiernie utrudniony z powodu pnączy i pasożytów, które rosły bujnie w tym gorącym i wilgotnym klimacie. Drzewa natomiast porozrzucane były rzadziej.

Pomimo to jednak nie widać było nigdzie wody.

Grunt stawał się pochyły, poprzerzynany małemi bagniskami, które trzeba było mijać uważnie, aby nie zanurzyć się, lub co gorsza nie utopić w błocie. Tysiące pijawek roiło się w tych bagniskach. a na powierzchni ich przebiegały olbrzymie stonogi, szkaradne owady czarniawego koloru, z czerwonemi nogami. Dość było spojrzeć na nie, aby odczuwać wstręt nieprzezwyciężony.

Jakaż znowu rozkosz dla oka przypatrywać się tym różnorodnym motylom o tęczowych barwach i tym pełnym wdzięku ważkom o przezroczystych skrzydełkach, bujających ponad wodą. Wiewiórki i wiwery, przebywające w pobliżu tych bagnisk, żywiły się przeważnie owadami

Kamis spostrzegł, że nietylko osy, ale i muchy znajdowały się tutaj obficie. Ukąszenie tych owadów bywa śmiertelne dla koni, wielbłądów i psów, dla ludzi zaś jest nieszkodliwe, zarówno jak i dla zwierząt dzikich.

Podróżni nasi szli tak do godziny wpół do siódmej wieczorem; dzień ten był dla nich bardzo uciążliwy.

Kamis zajęty był właśnie wyborem odpowiedniego miejsca na nocleg, gdy uwagę wszystkich zwróciły okrzyki Langa.

Podług zwyczaju, chłopczyk pobiegł naprzód, rozglądając się na wszystkie strony, gdy naraz usłyszano jego głośne wołania.

Czyżby go napadło jakie dzikie zwierzę?

Jan Cort i Maks Huber pobiegli co prędzej w tę stronę. Obawa ich okazała się płonną.

Langa, stojąc na ogromnym, powalonym pniu drzewa, wyciągał ręce przed siebie, wołając:

napwio14.jpg (174027 bytes)

– Rzeka!… rzeka!…

Kamis podążył za niemi, a Jan Cort rzekł:

– Otóż upragniona rzeka!

O pół kilometra dalej, na szerokiej, otwartej przestrzeni płynęła rzeka, której jasne wody odbijały ostatnie promienie zachodzącego słońca.

– Ponad rzeką powinniśmy dzisiaj przepędzić noc – rzekł Jan Cort.

– Ma się rozumieć – potwierdził Kamis – teraz możemy być pewni, że na falach tej wody bez trudu dopłyniemy do Ubangi.

W istocie nie było rzeczą zbyt trudną zbudować jaką tratew i puścić się na falach rzeki. Chcąc się dostać do wybrzeża, trzeba było przejść przez grunt bagnisty; to też gdy Kamis i jego towarzysze dostali się na brzeg rzeki, ciemność zapadła zupełna, albowiem w okolicach podzwrotnikowych zmrok następuje bardzo szybko.

Nad wodą drzewa rosły rzadko jedno od drugiego; prawe wybrzeże zupełnie było odmienne od lewego, na którym podróżni znajdowali się obecnie. W cieniu widać tam było niepewne zarysy skał i wzgórz. Szerokość rzeki, jak im się zdawało, dochodziła do czterdziestu metrów. Nie był to więc strumień, ale ważniejsza jakaś rzeka, której bieg zdawał się dość bystrym.

Trzeba było cierpliwie czekać rana, aby się dokładnie rozpatrzeć w okolicy. Teraz najważniejszą rzeczą było znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Kamis wyszukał wystającą skałę, która tworzyła grotę nad wybrzeżem, gdzie wszyscy podróżujący pomieścić się mogli.

Posilili się resztką pieczonej, zimnej zwierzyny, która im została z obiadu, nie chcieli bowiem rozpalać ognia, aby blaskiem jego nie przynęcić jakich dzikich zwierząt: krokodyli i hipopotamów nie brakuje w wodach Afryki; może więc znajdowały się i tutaj, lepiej zatym było nie zapalać ognia.

Płomienie byłyby odpędzały mustyki, lecz z dwojga złego lepiej było znosić te owady, niż sąsiedztwo aligatorów.

Pierwszy czuwał Jan Cort, podczas gdy inni spali, nie zwracając uwagi na brzęczenie mustyków. Jan, przez cały czas swej warty przed otworem groty, nie dostrzegł nic podejrzanego, tylko o uszy jego odbił się kilkakrotnie tajemniczy dźwięk jakiś, wielce podobny do głosu ludzkiego, wyrażającego tęsknotę i żal.

Wyraz, który usłyszał brzmiał „ngora”, co w języku czarnych znaczy „matka”.

 

 

rozdział VII

Pusta klatka.

 

ożna było sobie powinszować, że Kamis wynalazł to schronienie pod skałą, wyżłobione nie przemysłem ludzkim, lecz ręką natury. Grunt stanowił drobny, delikatny piasek; w grocie nie było ani śladu wilgoci, podróżni więc nasi znaleźli doskonały nocleg i ochronę przed deszczem, który przez pierwszą połowę nocy padał bezustanku.

– Możemy tu zamieszkać, dopóki nie zbudujemy tratwy – rzeki Kamis

O świcie wiatr północy rozegnał resztę chmur, zapowiadając dzień jasny i gorący.

Kto wie, czy Kamis i jego towarzysze nie będą żałowali cienistego lasu, skoro im dokuczą tutaj palące promienie słońca; w lesie przez te pięć dni nie ucierpieli przynajmniej od upału.

Cort i Huber byli w jak najlepszym humorze; rzeka poniesie ich na swych falach co najmniej przez trzysta kilometrów, oszczędzając im trudów pieszej podróży i doprowadzi do Ubangi, której bezwątpienia była dopływem. Będą mogli przebyć trzy czwarte części podróży w warunkach nieco dogodniejszych, gdyż jedną czwartą przebyli już przecie. Tak przynajmniej wnioskował Cort, opierając się na objaśnieniach Kamisa.

O świcie zaczęli uważnie rozglądać się po okolicy.

W górę rzeki fale jej toczyły się prawie w prostej linji i ginęły, o jakie trzy kilometry dalej, w gąszczu drzew. Może być, że tam rzeka zwracała się w kierunku północno-wschodnim i była właśnie tą samą rzeką, którą podróżni widzieli, spędzając nocleg na wzgórzu pod palmami.

W dół rzeki gąszcz leśny był bliższym, znajdował się zaledwie o pół kilometra odległości, tam, gdzie rzeka skręcała raptownie na południo-wschód. Widać, że był to znowu las nieprzebyty.

W miejscu, gdzie się znajdowali, lewy brzeg rzeki stanowił otwartą, błotnistą przestrzeń; na przeciwległym brzegu rosły drzewa gęsto i daleko, daleko rozciągał się las; wschodzące słońce oświetlało wysokie wierzchołki drzew, odcinające się na odległym horyzoncie.

Woda w rzece była przejrzysta i bystra, fale jej niosły spróchniałe pnie drzew i wyrwane z brzegów krzaki i trawy.

W tej chwili Cort przypomniał sobie, że w pobliżu groty w nocy słyszał wyraz „ngora”. Zaczął więc pilnie upatrywać, czy nie dostrzeże gdzie istoty ludzkiej. Plemiona koczujące mogły tedy przedostawać się do Ubangi, było to rzeczą możliwą.

Ogromna przestrzeń lasu, rozciągająca się na wschód aż do źródeł Nilu, mogła być także schronieniem dla plemion koczujących lub stale osiadłych.

Ale pomimo najpilniejszego rozpatrywania się, Cort nic nie dostrzegł.

– Zostawałem zapewne pod wpływem złudzenia – powiedział sobie w duchu. – Może być, że się zdrzemnąłem na chwilę i we śnie zdawało mi się ze słyszę ten wyraz.

Doszedszy do tego przekonania, nie wspominał nawet o tym swym towarzyszom.

– Kochany Maksie – rzekł głośno – czy też przeprosiłeś Kamisa za to, żeś wątpił o istnieniu rzeki, o której Kamis twierdził napewno, że istnieje?

– Przyznaję, że byłem w błędzie, mój Janie, i cieszę się z tego, gdyż rzeka, którą napotkaliśmy, doprowadzi nas z pewnością bez trudu do Ubangi.

– Nie powiem, żeby bez trudu – rzekł Kamis – możemy napotkać wodospady i wiry.

– Dlaczegóż mamy sobie wszystko w gorszym przedstawiać świetle – odpowiedział Maks. – Szukaliśmy rzeki i znaleźliśmy ją. Chcieliśmy zbudować prom, zabierajmy się więc do roboty.

– Naturalnie, ze nie trzeba tracić czasu – rzekł Kamis – ja zaraz biorę się do roboty. Czy pan mi pomoże, panie Janie?

– Ma się rozumieć, Kamisie, a ty, Maksie, zajmij się przygotowaniem żywności…

– Tak, to bardzo ważna kwestja – odpowiedział Maks – nie mamy bowiem już nic do jedzenia. Ten żarłok Lango zjadł wszystko wczoraj wieczorem.

– Ja, przyjacielu Maksie? – szepnął Lango, zmartwiony tą wymówką.

– No, uspokój się, toć widzisz, że żartuję!… Chodź ze mną; pójdziemy wybrzeżem aż do zakrętu rzeki; idąc pomiędzy bagniskiem a rzeką, napotkamy chyba wodną zwierzynę, a może uda nam się złowić trochę rybek, co byłoby doskonałym urozmaiceniem naszego pożywienia.

– Strzeż się pan krokodylów i hipopotamów, panie Maksie! – ostrzegł Kamis.

– Ach, Kamisie! potrawa z pieczonego hipopotama nie jest do pogardzenia, tak mi się przynajmniej zdaje… To stworzenie ma mięso smaczne i delikatne… Hipopotam jest taki łagodny.

– Tak, poty, póki się go nie podrażni, ale skoro się go rozgniewa, jest wtedy strasznym.

– Hm!… nie można mu jednak wykroić kilka kilogramów mięsa, nie podrażniwszy go trochę.

– Jeżeli ci będzie grozić najmniejsze niebezpieczeństwo, powracaj natychmiast – dodał Cort. – Bądź ostrożny!…

– Bądź spokojnym, Janie. Pójdź, Langa!

– Idź, idź, mój chłopcze – rzekł tkliwie Cort – i pamiętaj, że powierzamy ci opiekę nad twoim przyjacielem Maksem.

Po takim poleceniu można było być spokojnym, że Maksowi nic się złego nie stanie, gdyż Langa czuwać będzie nad nim.

Maks Huber wziął karabin i obejrzał ładunki.

– Oszczędzaj pan nabojów – przestrzegł go Kamis.

– O ile tylko będę mógł, Kamisie. Co to za szkoda, ze natura nie stworzyła na drzewie nabojów, tak jak dała drzewo chlebowe i olejowe w lasach afrykańskich! Przechodząc, zerwałoby się nabój, jak figę lub daktyl.

Kończąc te słowa, Maks i Langa wyruszyli w drogę. Wybrzeże w tym miejscu było nizkie, tak, że wkrótce znikli z oczu pozostałych towarzyszów.

Kamis i Cort zajęli się wyszukaniem drzewa, odpowiedniego na budowę tratwy, choćby najprostszej, ale do roboty posiadali tylko niewielką siekierę i noże składane. Były to narzędzia zbyt kruche, aby niemi chcieć obalić olbrzymie drzewo.

Kamis liczył na gałęzie spadłe z drzew, które by można powiązać za pomocą ljan i zrobić na tym rodzaj podłogi, ubitej z ziemi i traw. Tratwa, długa na dwanaście stóp, a szeroka na ośm, powinna być dostateczna do przewozu trzech ludzi i dziecka. Na bagnisku sterczały gałęzie i pnie drzew, zdruzgotane przez czas lub obtrącone wichrem; ponad niemi rosło kilka drzew żywicznych.

Tam to Kamis postanowił szukać materjału odpowiedniego na tratwę. Obaj więc z Janem puścili się w tę stronę; pierwej jednak spojrzeli badawczo na fale rzeki; dokoła było spokojnie i Jan z Kamisem zapuścili się na bagnisko.

O jakie sto kroków dalej leżały powalone kłody i gałęzie. Najtrudniejszym zadaniem będzie dowlec je do wybrzeża; zapewne we dwuch nie dadzą sobie rady, muszą więc poczekać na powrót towarzyszów.

– Mam nadzieję, że polowanie uda się panu Maksowi – rzekł Kamis, skoro do uszu ich dobiegł odgłos strzału – Maks rzadko chybia.

Rzeczywiście, gdyby mieli wystarczający zapas kul i prochu, nie potrzebowaliby się lękać głodu.

Kamis i Jan zajęli się wyborem drzewa, odpowiedniego na tratwę, gdy nagle uwagę ich zwróciły jakieś krzyki, pochodzące z tej strony, w którą udał się Maks i Langa.

– To jest głos Maksa i Langa – odparł Kamis.

– Oczywiście grozi im jakieś niebezpieczeństwo.

– Śpieszmy im na pomoc! – zawołał Kamis.

napwio15.jpg (154273 bytes)

Co żywo biegli ku brzegowi i wydostali się na niewielki pagórek, pod którym znajdowała się grota. Wtedy spostrzegli Maksa i Langa, lecz koło nich nie widać było żadnych ludzi ani zwierząt. Stali na wybrzeżu, dając pozostałym znaki, aby się z niemi połączyli.

Postawa ich i ruchy nie zdradzały najlżejszego niepokoju.

Kamis i Cort szybko pobiegli ku nim i w kilka minut później znaleźli się przy swoich towarzyszach. Wtedy Maks Huber rzekł:

– Nie będziemy już, Kamisie, budowali tratwy.

– Dlaczego?

– Dlatego, żeśmy ją znaleźli. Ot, tutaj… Wprawdzie znajduje się w złym stanie, ale zdaje się, że będzie można ją naprawić.

I Maks Huber pokazał towarzyszom ukrytą w zagłębieniu rzeki, przy brzegu, tratwę, rodzaj platformy z pnączy i desek, powiązanych nawpół przegniłemi sznurami. Za pomocą sznura była też ona przywiązana do sterczącego pnia ponad wodą.

– Tratwa! – wykrzyknął radośnie Cort.

– Naprawdę tratwa – dodał Kamis.

– Czyżby krajowcy dotarli aż do tych miejsc?

– Może to jacy podróżnicy porzucili tę tratwę – domyślał się Cort. – Chociaż to przypuszczenie nie wydaje mi się prawdopodobne, bo gdyby ta część lasu Ubangi była zwiedzana przez jakich badaczy, to jużby o tym wiedziano w Kongo lub Kamerunie. Co do mnie, nie słyszałem o żadnej wyprawie naukowej w te strony.

– Ani ja – dodał Maks Huber – ale co nas to obchodzi. Najważniejsza rzecz, czy tratwa może jeszcze służyć do użytku?

– Naturalnie, trzeba się najpierw o tym przekonać – potwierdził Kamis i chciał już wejść na tratwę, ale powstrzymał go okrzyk Langa.

Ten trzymał jakiś przedmiot w ręku. Po chwili oddał go Janowi.

Była to kłódka żelazna, zniszczona przez rdzę i bez klucza.

– Ach, jest to dostateczny dowód, aby nas przekonać, że nie krajowcy tu przebywali – rzekł Maks Huber – oni nie znają się na ślusarstwie,… Na tej tratwie musieli przypłynąć biali ludzie.

– Ale oczywiście, że tędy już nie wracali – dodał Cort.

Rdzą pokryta kłódka i zniszczona tratwa, dowodziły, że musiało upłynąć lat kilka od chwili, gdy ludzie porzucili te przedmioty. Podróżni nasi wyprowadzili stąd dwa wnioski: że badacze lub podróżni nie byli krajowcami, i że dostali się do tej polanki, płynąc z biegiem rzeki; powtóre, że już tędy nie wracali.

Ale zginęli bezwątpienia, gdyż ani Huber, ani Cort nie słyszeli nigdy o żadnej podobnej wyprawie naukowej od czasu, jak mieszkali w Kongo, a mieszkali już dość dawno.

Chociaż w wypadku tym nie było nic nadzwyczajnego, był on jednak zdarzeniem niespodziewanym i Maks musiał się wyrzec zaszczytu, że uważanoby go za pierwszego człowieka, który zwiedził tę puszczę, dotychczas uważaną za niedostępną.

Tymczasem Kamis oglądał starannie deski i tarcice, stanowiące tratwę. Deski były zupełnie zdrowe, tylko tarcice uległy w części zepsuciu i należało je zastąpić innemi. Było to rzeczą o wiele łatwiejszą, niż budować nową tratwę. Kamis i jego towarzysze byli tym uszczęśliwieni.

Kamis zajął się tratwą, a dwaj towarzysze rozmawiali z sobą.

Nie ulega wątpliwości, że biali zwiedzali już górną część tej rzeki – powtarzał Cort. – Tratwę mogli zbudować krajowcy, ale skądby się tu wzięła kłódka?

– Poczekajcie, a może znajdziemy jeszcze inne przedmioty – dodał Huber.

– A cóżby takiego, Maksie?

– Chodźmy dalej, Janie, aż do zakrętu rzeki. Może natrafimy na ślad jakiego obozowiska, którego stąd nie widać. Grota, w której przepędziliśmy noc, nie służyła jeszcze chyba nikomu za schronienie, my pierwsi spaliśmy w niej.

– Idźmy więc dalej, tak, jak sobie życzysz, Maksie.

– Przy skręcie rzeki kończy się właśnie polanka i nie zdziwiłbym się wcale, gdybyśmy znaleźli co ciekawego.

– Kamisie! – zawołał Cort.

Ten podążył za niemi.

– No, jakże tam tratwa?

– Można ją naprawić bez wielkiego trudu. Przyniosę drzewo do tego potrzebne.

– Zanim zabierzemy się do roboty – mówił Maks – chodźmy jeszcze brzegiem rzeki z jakie kilkaset kroków. Może znajdziemy jeszcze jakie inne przedmioty, może narzędzia lub sprzęty kuchenne z marką fabryczną, któraby oznaczała ich pochodzenie? A jakby one nam się przydały! Posiadamy tylko jedną tykwę, a nie mamy ani filiżanki, ani kociołka…

– Może spodziewasz się kochany Maksie, napotkać kuchnię i stół przygotowany dla zbłąkanych wędrowców? – żartował Cort.

– Nie spodziewam się niczego, mój kochany Janie, ale nie możesz zaprzeczyć, że znajdujemy się wobec faktu niezrozumiałego, postarajmy się więc o wyjaśnienie.

– Zgadzam się na to Kamisie. Czy możemy iść jeszcze ze dwa kilometry?

– Owszem, lecz nie dalej, jak do zakrętu rzeki – odparł Kamis.

– Dobrze, Kamisie. Wkrótce wygodnie popłyniemy z biegiem rzeki, nie będziemy więc zmuszeni wiosłować, a tym samym będziemy mogli dowoli przyjrzeć się okolicy i szukać śladów jakiego obozowiska, na jednym albo na drugim brzegu.

Podróżni nasi i Langa szli dalej wybrzeżem, które w tym miejscu tworzyło jak gdyby naturalną groblę, wznoszącą się pomiędzy bagniskiem z jednej strony, a rzeką z drugiej. Mnóstwo ptaków zrywało się z traw, skoro się do nich zbliżali, były to po większej części dzikie kaczki i dropie. Maks zabił jakiegoś ptaka, podobnego do czapli, mieli więc już zapewnione drugie śniadanie. Idąc, rozglądali się po ziemi, szukając śladu stóp ludzkich lub porzuconych przez ludzi przedmiotów. Ale nic nie znaleźli.

Gdy Kamis i jego towarzysze doszli do końca polanki, pod osłoną drzew odezwały się krzyki małp. Te czwororękie stworzenia nie bardzo okazywały się zdziwione zjawieniem się ludzi, jednakże ujrzawszy ich, uciekały. Były tam rozmaite gatunki małp: pawjany, gibony, podobne do goryli, rodzaj małp z płaskim łbem i długim ogonem, szympanse i wiele innych gatunków. Wszystkie to stworzenia mają po większej części ogony krótkie i tym się właśnie różnią od małp amerykańskich.

– Małpy nie zbudowały tratwy, ani nie zgubiły kłódki – mówił Cort – chociaż są one zmyślne, ale nie do tego stopnia.

– Nie umiałyby również zbudować klatki – dodał Huber.

– Skądże ci na myśl przyszła klatka? – zapytał ze zdziwieniem Jan Cort.

– Bo zdaje mi się, że widzę tam… w gęstwinie… o jakie dwadzieścia kroków od wybrzeża, rodzaj jakiejś budowli.

– To zapewne mrowisko w kształcie ula, które budują mrówki afrykańskie – odpowiedział na to Cort.

– Nie, pan Maks się nie myli – potwierdził Kamis. – Jest tam… ależ jak najwyraźniej widać, możnaby powiedzieć że to chata, zbudowana pomiędzy dwoma krzakami mimozy; frontowa ściana tej chaty tworzy jakby kratę…

– Czy to jest klatka, czy też chata, zobaczmy, gdy się przekonamy, co się znajduje w jej wnętrzu.

– Bądźmy ostrożni! – przestrzegał Kamis. – Postępując dalej, starajmy się ukrywać po za drzewami.

– A czegóż możemy się obawiać – zawołał Huber, którego niecierpliwość podnieconą była do najwyższego stopnia

Dokoła las wydawał się zupełnie pusty, słychać było tylko śpiew ptaków i krzyki małp, uciekających przed ludźmi. Ani na polance, ani na skraju lasu nie było śladów obozowiska ludzkiego, tylko z wody wychylały się sute kępy traw. Przeciwległe wybrzeże także było puste. Kamis i jego towarzysze przeszli szybko te sto kroków, które ich oddzielały od zakrętu rzeki. W tym miejscu kończyło się bagnisko, i grunt, podnosząc się lekką wyniosłością, stawał się suchszym. Tu rozpoczynał się las coraz gęściejszy.

napwio16.jpg (158636 bytes)

Dziwny budynek ukazywał się teraz w trzech częściach swej wielkości, oparty o mimozy, z dachem pochylonym i pokrytym zeschłemi trawami. Z boku chata nie miała żadnych otworów, a spadające pnącze okrywały zielonym płaszczem jej ściany aż do ziemi. To, co ją czyniło podobną do klatki, to była krata, stanowiąca ścianę frontową, nakształt kraty, jaką w menażerji oddzielają klatki od publiczności. W tej chwili w kracie były drzwi otwarte, lecz chata była pusta. Maks Huber przekonał się o tym pierwszy, gdyż ze zwykłą sobie żywością wbiegł bez namysłu do jej wnętrza.

Trochę sprzętów walało się po ziemi: rynka, filiżanka, kilka potłuczonych butelek, zniszczona wełniana kołdra, kawałki materji, zardzewiała siekiera, pudełko od okularów, na którym nie można już było przeczytać nazwiska fabrykanta. W kącie stało pudełko metalowe ze szczelnie dopasowanym pokryciem. Maks Huber podjął je z ziemi i usiłował otworzyć, lecz nie mógł tego dokazać. Zaledwie za pomocą noża udało mu się oderwać wieko. Wewnątrz znajdował się notatnik, na którego okładce wydrukowane były dwa wyrazy. Maks Huber przeczytał je głośno: „Doktór Johansen”.

 

 

rozdział VIII

Niespodzianka.

 

eżeli Jan Cort, Maks Huber, a nawet Kamis nie krzyknęli ze zdziwienia, przeczytawszy to nazwisko, to jedynie dlatego, że ze zdumienia osłupieli.

Nazwisko Jahansena było wyjaśnieniem zagadki, okrywającej najbardziej fantastyczne przedsięwzięcie, uczynione w celach naukowych.

W zdarzeniu tym powaga mieszała się z komizmem i tragicznością, gdyż zdaje się, że ta wyprawa naukowa zakończyła się w sposób bardzo opłakany.

Czytelnicy przypominają sobie może, że amerykanin Garner postanowił poświęcić się badaniu języka małpiego, na podstawie studjów naukowych. Nazwisko profesora, artykuły drukowane w gazecie, wychodzącej w New-Yorku i oddzielna książka, która się rozeszła po Anglji, Niemczech, Francji i Ameryce, wszystko to było wiadomym mieszkańcom Kongo i Kamerunu, a tym samym nie obce Janowi Cort i Maksowi Huber.

– On! nakoniec on! – zawołał Huber – on, o którym dotąd nie było żadnej wiadomości.

– Od niego już nie będzie żadnej wiadomości, bo zdaje się, że on już żadnej udzielić nam nie może – odpowiedział Jan Cort.

On, w pojęciu przyjaciół, to był doktór Johansen.

Ale musimy pierwej opowiedzieć historję pana Garner, poprzednika doktora.

Profesor Garner, zanim się wybrał na ląd czarny, zapoznał się już z małpami, naturalnie oswojonemi. Długie badania doprowadziły go do tego wniosku, ze te stworzenia czwororękie mówiły, porozumiewały się ze sobą, ze używały jakiegoś języka jednozgłoskowego, ze miały pewne wyrazy, określające chęć jedzenia lub picia. W ogrodzie zoologicznym w Waszyngtonie, kazał Garner poustawiać fonografy, aby chwytały wyrazy domniemanego języka małpiego. Zauważył on, że małpy nie mówią nigdy bez koniecznej potrzeby i określił w ten sposób swoje spostrzeżenia:

„Znajomość królestwa zwierząt budzi we mnie stanowcze przekonanie, że wszystkie zwierzęta ssące posiadają zdolność mówienia, w stopniu odpowiednim ich rozwojowi umysłowemu i potrzebom ich życia”.

Jeszcze przed badaniem Garneta uczeni wiedzieli, że zwierzęta ssące, jako to psy, małpy i inne, posiadają budowę krtani taką samą, jak człowiek, lecz zapomnieli o tym, że myśl poprzedziła słowo, że chcąc mówić, trzeba pierwej myśleć, czyli posiadać zdolność uogólniania, jakiej zwierzęta nie posiadają.

Papuga chociaż mówi, ale nie rozumie tego, co mówi. Jeżeli zwierzęta nie mówią, to dlatego, że natura nie obdarzyła ich odpowiednią do tego inteligiencją, bo innej przeszkody niema.

Jeden z uczonych dowodzi, że jeśli ma być mowa, źródłem jej musi być sąd i rozumowanie, czyli pojęcie ogólne i szczegółowe.

Lecz profesor Garner nie chciał uznać tych reguł, tak zgodnych ze zdrowym rozsądkiem.

Dowodzenia Garneta wywołały też żywe dysputy. Zniecierpliwiony postanowił zetknąć się bliżej z małpami, których mnóstwo gatunków żyje w lasach Afryki południowej.

„Skoro się nauczę języka gorylów i szympansów – powiedział sobie – wtedy powrócę do Ameryki i ogłoszę ich język, jego gramatykę i słownik. A wtedy każdy przyzna mi słuszność”.

Czy pan Garner doprowadził do celu swoje przedsięwzięcie? Była to kwestja jeszcze nie rozwiązana, co do której miał także wątpliwości doktór Johansen, jak się o tym przekonamy później.

W r. 1892 Garner wyjechał z Ameryki i przybył do Gabonu, do Libreville, dnia 13 października.

Tu obrał sobie mieszkanie w faktorji Jana Holtance i rozpoczął swoje badania. Na małym parowym statku popłynął rzeką Ogue, aż do Lambarene, i 22 kwietnia 1794 r. dostał się do misji katolickiej w Fernando-Vaz.

Ojcowie Ś-ego Ducha przyjęli go bardzo gościnnie w domu misyjnym, zbudowanym nad brzegiem wspaniałego jeziora Fernando-Vaz. Nie można było wymarzyć przyjaźniejszych warunków do tego rodzaju badań naukowych, jak te, w jakich się znajdował Garner. Za budowlami zakładu rozciągał się olbrzymi las, w którym zamieszkiwało mnóstwo małp. Ale chcąc badać ich obyczaje, należałoby poniekąd dzielić ich egzystencję.

W tym celu Garner kazał sobie zbudować żelazną, przenośną klatkę i takową postawić w lesie. Podobno Garner przebywał w tej klatce trzy miesiące, po większej części sam i spokojnie badał obyczaje goryla w stanie dzikości.

Rzeczywistą prawdą zaś jest to, że przezorny Amerykanin kazał ustawić swą klatkę o dwadzieścia minut drogi od zabudowań misjonarskich, w pobliżu fontanny, skąd czerpano wodę, w miejscu, które nazwał fortem goryli, i do którego dochodziło się drogą cienistą. Spał nawet w tej klatce przez trzy noce, lecz z powodu, mustyków nie mógł wytrzymać dłużej. Powrócił więc i poprosił znowu Ojców o gościnność, która bez trudu została mu udzielona.

Nakoniec 18 czerwca wybrał się z powrotem i przez Angję powrócił do Ameryki, przywożąc ze sobą, jako jedyne wspomnienie z podróży, dwa małe szympanse, które jednak nie chciały z nim nigdy rozmawiać.

Taki jedynie rezultat osiągnął Garner ze swej podróży. Jeżeli małpy porozumiewały się ze sobą, ludzie nie potrafili dojść do zrozumienia wydawanych przez nie dźwięków.

Profesor utrzymywał, ze zrozumiał niektóre dźwięki. I tak: wuw miało oznaczać pożywienie, cheny napój, jek strzeż się! i wiele innych.

Później, robiąc doświadczenia w ogrodzie zoologicznym w Waszyngtonie i za pomocą fonografu, udało mu się pochwycić jeszcze inne dźwięki.

Podług niego, język małpi składa się z ośmiu, czy dziewięciu dźwięków zasadniczych, uzupełnionych trzydziestoma jeszcze dźwiękami.

Owa domniemana mowa małp, podchwycona przez naturalistę Garnera, była tylko szeregiem dźwięków, za pomocą których porozumiewają się ze sobą psy, konie, barany, gęsi, jaskółki, mrówki, pszczoły i t. d. Porozumiewają się one za pomocą krzyków, znaków lub ruchów, wyrażając tym sposobem radość lub trwogę.

Kwestja tak ważna nie miała być rozstrzygnięta przez jednego człowieka. W dwa lata później pewien doktór niemiecki postanowił rozpocząć w tym kierunku badania, lecz w pośród puszczy, w której przebywają małpy, a nie w pobliżu mieszkań ludzkich, jak to czynił profesor Garner.

Doktór ten, nazwiskiem Johansen, mieszkał w Kamerunie, w Malinba; zajmował się on więcej zoologją i botaniką niż medycyną i gdy się dowiedział o bezowocnych poszukiwaniach Garnera, postanowił je rozpocząć na własną rękę chociaż był człowiekiem mającym przeszło lat pięćdziesiąt.

Ponieważ doktór często przyjeżdżał do Libreville, Jan Cort znał go dobrze.

Choć niemłody, doktór Johansen cieszył się doskonałym zdrowiem; mówił doskonale po angielsku i po francusku, nie gorzej, niż swoim rodowitym językiem; rozumiał nawet djalekt krajowców, gdyż jako doktór miał nieraz z niemi stosunki. Będąc człowiekiem bogatym, leczył przeważnie darmo; nie miał krewnych, ani bliższych, ani dalszych, i nie potrzebował nikomu zdawać sprawy ze swego postępowania; przytym trochę dziwak, zapalił się do studjów nad małpami.

Doktór miał służącego, rodem krajowca, z którego był dosyć zadowolony. Gdy mu oznajmił o zamiarze zamieszkania w puszczy, wpośród małp, ten nie wahał się towarzyszyć swemu panu.

napwio17.jpg (145889 bytes)

Uczony kazał sobie sprowadzić z Niemiec klatkę lepiej zbudowaną i wygodniejszą, niż klatka Garnera, i zaopatrzywszy się w zapasy żywności, konserwy i amunicję, wybrał się w podróż. Zabrał oprócz tego rozmaite sprzęty, pościel, bieliznę, ubranie, naczynia kuchenne i stołowe, jak również starą katarynkę, którą posiadał w swoich zbiorach, mniemając, że małpy nie będą nieczułe na dźwięki muzyki. Oprócz tego, kazał wybić medale niklowe ze swoim nazwiskiem i portretem, zapewne w tym celu, aby je rozdać w kolonji małpiej, którą pragnął założyć w Afryce środkowej.

W lutym 1894 r. Johansen i jego służący wsiedli w Malinba na łódź i popłynęli rzeką Nbarri. Ale dokąd?

Doktór nie zwierzał się z tym nikomu. Mając poddostatkiem zapasów żywności, chciał uniknąć ciekawości ludzkiej. We dwuch dadzą sobie przecież radę.

Tym sposobem nikt nie będzie mu straszył małp, będzie się mógł swobodnie zachwycać urokiem ich mowy i zdoła odkryć tajemnicę ich dźwięków.

Co do dalszych losów uczonego Niemca tyle, tylko wiedziano, że łódź płynęła w górę rzeki Nbarri, że podróżni wylądowali w wiosce Nghila i że doktór wynajął tam dwudziestu krajowców do przeniesienia pakunków i że cała karawana skierowała się ku wschodowi. Od tej pory nic już nie słyszano o doktorze Johansen,

Krajowcy, powróciwszy do Nghila, nie potrafili określić dokładnie miejsca, w którym rozłączyli się z doktorem. Upłynęły już dwa lata i pomimo poszukiwań, nie powzięto żadnej wiadomości o niemieckim doktorze i o jego wiernym służącym.

Jan Cort i Maks Huber domyślali się po części nadzwyczajnych przygód doktora Johansena, który ze swemi ludźmi dotarł do rzeki, znajdującej się w północno-zachodniej stronie lasu Ubangi, następnie odesłał krajowców i z pomocą swojego służącego zbudował prom, na którym przywiózł gotowy materjał. Na tym promie popłynął po nieznanej rzece i zatrzymawszy się w miejscu, gdzie nasi podróżni znajdowali się obecnie, zbudował chatę.

Dotychczas przypuszczenia były zupełnie prawdopodobne, ale co się później stało z doktorem i jego służącym? Dlaczego chata była pusta? Przez jaki przeciąg czasu służyła ona za schronienie dwum śmiałym podróżnym? Czy oddalili się oni dobrowolnie, czy też zostali uprowadzeni przez krajowców? Toć las Ubangi uchodził za niezamieszkały… Może padli ofiarą dzikich zwierząt?… Czy żyli dotychczas?

Dwaj przyjaciele szybko zadawali sobie powyższe pytania, lecz niełatwo było rozjaśnić tego rodzaju tajemnicę.

– Zajrzyjmy do pozostawionego notatnika – rzekł Jan Cort.

– Zapewnie, tak będzie najlepiej – odpowiedział Maks Huber. – W braku innych wyjaśnień, może znajdziemy tam jakie daty…

Kończąc te słowa, Huber otworzył notatnik, którego kartki zniszczone były od wilgoci.

– Nie sadzę jednak, abyśmy się wiele mogli dowiedzieć z tej książeczki.

– Dlaczego, Maksie?

– Gdyż wszystkie kartki są niezapisane, z wyjątkiem pierwszej.

– No, a cóż jest na pierwszej?

– Jakieś urywane zdania i daty, które może posłużyłyby doktorowi Johansenowi do ułożenia dziennika.

I Maks Huber z trudem zaczął odczytywać zdania, nakreślone ołówkiem:

Dnia 29 lipca 1894 r. Przybyłem z eskortą do skraju lasu Ubangi… Obóz na prawym brzegu rzeki… Budujemy prom…

Dnia 2 sierpnia. Prom skończony… Krajowców odesłałem do Nghila… Zatarłem ślady obozowiska i popłynąłem z moim służącym.

Dnia 9 sierpnia. Płynęliśmy z biegiem wody siedem dni, nie napotkawszy żadnych przeszkód… Zatrzymałem się na polance… W tej okolicy znajduje się mnóstwo małp… miejsce wydaje mi się odpowiednie…

Dnia 10 sierpnia. Wyładowaliśmy sprzęty na ląd. Chatę ustawimy pod pierwszemi drzewami, na skraju lasu, z lewej strony rzeki, na końcu polanki… Małp dużo… szympanse… goryle…

Dnia 13 sierpnia. Zamieszkaliśmy już w chacie… okolica zupełnie pusta, niema śladu obecności ludzi, ani krajowców, ani białych… Ptactwa wodnego bardzo dużo… ryb także… Chata dobrze ochrania przed burzą.

Dnia 25 sierpnia. Upłynęło 27 dni… życie ułożyło się regularnie. Na powierzchni wody ukazały się hipopotamy, ale nie zaczepiały nas… Ubiliśmy kilka antylop… Ostatniej nocy ukazały się w pobliżu chaty wielkie małpy… nie umiałem jeszcze określić, do jakiego należą gatunku. Nie okazywały wcale usposobienia nieprzyjaznego: biegały po ziemi i zwieszały się na gałęziach… Zdawało mi się, że spostrzegam ogień pomiędzy krzakami, o jakie sto kroków od chaty… Fakt ważny do sprawdzenia: zdaje mi się, że małpy mówią, że zamieniają pomiędzy sobą zdania: mała małpka powiedziała: „Ngora! Ngora! Ngora…” Wyraz ten u krajowców znaczy – matka.

Langa słuchał uważnie tego, co czytał jego przyjaciel Maks i w tej chwili zawołał:

– Tak, tak, ngora, ngora – matka, ngora, ngora!

Jan Cort przypomniał sobie, że poprzedniej nocy, gdy czuwał nad snem towarzyszy, słyszał kilkakrotnie powtórzony ten wyraz. Jak wiemy, sądził że to złudzenie, nie wspominał więc o tym towarzyszom, ale słuchając notatek doktora, uważał za właściwe powiedzieć o tym.

Maks Huber zawołał zdumiony:

– Czyżby profesor Garner miał słuszność? Czyżby małpy naprawdę mówiły?

– Nie wiem, ale kochany Maksie, ja także słyszałem ten wyraz: ngora – upewniał Cort – wtedy, gdy czuwałem w nocy. Wyraz ten wypowiedziany był głosem skrarżącym i płaczliwym.

– To dziwna rzecz, to bardzo dziwna – mówił Huber.

– Wszakże ty zawsze pragniesz rzeczy nadzwyczajnych – wtrącił Cort.

Kamis słuchał tego opowiadania, ale odkrycia doktora Johansena niewiele go obchodziły. Więcej go zajmowało to, że doktór pozostawił prom, który można było jeszcze użyć, jakoteż trochę przedmiotów w chacie. Co się stało z doktorem i jego wiernym służącym, Kamis nie uznawał za stosowne troszczyć się o to; tym mniej przeto pochwaliłby myśl odszukania śladów doktora w wielkim lesie Ubangi i byłby odradzał i odciągał od tego postanowienia Maksa i Jana.

Zresztą gdzieżby oni szukali doktora Johansena? Gdyby w notatkach uczonego była jakakolwiek wskazówka, może Cort uważałby za swój obowiązek iść go szukać, a Huber mniemałby, że Opatrzność wybrała ich za narzędzie ocalenia dla zaginionego. Ale z urywanych zdań notatnika niewiele można było wywnioskować.

Jan Cort rzekł:

– W notatkach mamy dowód, że doktór przebywał tu dni trzynaście.

– I nie wiadomo, co się z nim stało – dodał Kamis.

– Mniejsza o to – odezwał się Huber – nie jestem ciekawy…

– Daj pokój, przyjacielu, jesteś z natury bardzo ciekawy.

– Nie przeczę, Janie, i chcąc dojść rozwiązania zagadki…

– Udajmy się w dalszą drogę – zawyrokował Kamis.

Wistocie, najważniejszą dla nich rzeczą było wyporządzić prom i płynąć z biegiem rzeki. Może kiedyś ułoży się jaka wyprawa w celu wyszukania doktora Johansena, a wtedy dwaj przyjaciele mogliby do niej należeć.

Przed opuszczeniem chaty chcieli jeszcze zwiedzić wszystkie jej zakątki, przypuszczając, ze mogą znaleźć jakieś przedmioty. Nie było to chyba niedelikatnością, po dwuletniej nieobecności poprzedniego właściciela chaty, który nigdy już nie zgłosi się po swoją własność. Chata mogła jeszcze służyć za doskonałe schronienie, osłaniał ją dach z blachy cynkowej, pokrytej słomą. Frontowa, okratowana ściana zwrócona była na północ, to jest w stronę, z której mniej dokuczały szkodliwe wichry. Gdyby w chacie zostało jakiekolwiek umeblowanie, jako to: krzesła, stoły lub pościel, nie uległoby to z pewnością zniszczeniu. Lecz rzecz dziwna, że chata była zupełnie pusta. Czas i opuszczenie poczyniły w niej niejakie szkody, podłoga nadgniła w niektórych miejscach, W ścianach, pod pnączami i zielenią, znajdowały się szpary. Lecz Kamis i jego towarzysze, nie mając zamiaru tu mieszkać, ani studjować obyczajów małp, nie myśleli o wyreperowaniu chaty.

Kamis przeglądał kąty, nie znalazł jednak ani broni, ani odzieży, ani sprzętów, tylko w jednym kącie chaty podłoga za stąpnięciem wydawała dźwięk metaliczny.

– Tam coś jest – rzeki Kamis.

– Może klucz – domyślał się Maks Huber.

– A od czego klucz?

– Ech, mój kochany Janie, klucz do rozwiązania zagadki.

Oderwali zmurszałe deski i ujrzeli małą blaszaną skrzyneczkę. Kamis podniósł ją i otworzył. Jakaż była ich radość, gdy wewnątrz ujrzeli ze sto nietkniętych ładunków.

– Dzięki ci, poczciwy doktorze! – zawołał Maks Huber – jakże wielką oddałeś nam przysługę.

Na szczęście ładunki były tego samego kalibru, co karabiny Kamisa i jego towarzyszy.

– Wracajmy do miejsca, gdzie pozostawiliśmy prom – rzekł Kamis.

– Obejdźmy jeszcze las w pobliżu chaty, aby się przekonać, czy nie napotkamy gdzie szczątków doktora i jego służącego – radził Cort. – Może krajowcy chcieli ich uprowadzić w głąb lasu, może ich zabili i kto wie, czy kości tych biedaków nie leżą gdzie w lesie pozbawione pogrzebu chrześcijańskiego.

– W takim razie naszym obowiązkiem byłoby pochować je w ziemi.

Lecz wszelkie poszukiwania pozostały bezowocne. Oczywiście nieszczęśliwy doktór został uprowadzony przez krajowców, których brał za małpy.

– Mamy więc dowód, że las Ubangi bywa nawiedzany przez koczujące plemiona – rzekł Cort – i powinniśmy się mieć na baczności.

– Ma pan słuszność – potwierdził Kamis – wracajmy naprawiać prom.

– Nie dowiemy się więc, co się stało z poczciwym doktorem? – zapytał Huber. – Gdzie on może być teraz?

– Tam, skąd nie możemy otrzymać od niego żadnej wiadomości – odparł Cort.

– Tak mniemasz, Janie?

– Bezwątpienia, mój drogi Maksie!

Gdy powrócili do groty, była godzina dziewiąta rano. Kamis zajął się przygotowaniem śniadania. Ponieważ mieli teraz kociołek, Huber zaproponował, aby zamiast pieczonego mięsa, spożyć mięso gotowane.

– Będziemy mieli odmianę w posiłku – rzekł.

Projekt ten przyjęto chętnie i na ogniu postawiono kociołek z mięsem. Około południa podróżni nasi zajadali z apetytem zupę, do ktorej brakowało im chleba, włoszczyzny, a nadewszystko soli.

napwio18.jpg (166582 bytes)

Apetyt ich podniecała praca około promu, którego naprawą zajęci byli przed i po śniadaniu. Przynieśli z sobą kilka desek, które znaleźli za opuszczoną chatą doktora i temi naprawiali prom, a była to ciężka praca, ze względu na brak narzędzi. Deski spajali za pomocą ljan, mocnych jak druty żelazne, lub co najmniej jak liny okrętowe. O zachodzie słońca dopiero skończyli swoją pracę. Nazajutrz o świcie mieli się puścić w dalszą drogę. Na noc schronili się do groty przed deszczem, który zaczął padać z wieczora.

Maks Huber myślał o tym, że opuszcza na zawsze miejsce, gdzie znaleźli ślad zaginionego doktora Johansena i że nie będą się starali dowiedzieć, co się z nim stało. Myśl ta zajmowała go wyłącznie i podniecała jego wyobraźnię, spędzając sen z powiek. Gdy przymknął oczy, zdawało mu się, że widzi i słyszy, jak pawiany, szympanse i goryle rozmawiają ze sobą. Potym szydził z siebie, mówiąc, że to urojenie, gdyż doktór słyszał zapewnie rozmawiających krajowców. Wtedy inne obrazy przesuwały się w jego wyobraźni: puszcza z tajemniczą gęstwiną, w której kryły się nieznane ludzkie plemiona i wsie rozrzucone wśród drzew i pnączy. Wreszcie nie mógł wytrzymać i rzekł:

– Posłuchajcie mnie, Janie i Kamisie, chciałbym wam uczynić jedną propozycję…

– Cóż takiego, Maksie?

– Żebyśmy coś uczynili dla tego biednego doktora…

– Czy pan chce, abyśmy poszli go szukać? – zawołał Kamis.

– Nie, wiem, że obecnie jest to niemożliwe, ale na pamiątkę biednego doktora, nazwijmy tę rzekę rzeką Johansen, gdyż sądzę, że nie ma ona żadnej nazwy.

Jednomyślnie przyjęto tę nazwę rzeki i tak ją odtąd nazywają na mapach.

Noc przeszła spokojnie i podróżni nasi, chociaż czuwali kolejno, nie usłyszeli już jednak żadnych dźwięków podobnych do mowy ludzkiej.

 

 

rozdział IX

Z biegiem rzeki Johansen.

 

nia 16 marca, o godzinie wpół do siódmej rano, prom wraz z naszemi podróżnemi odbił od brzegu.

Zaledwie świt rozjaśnił niebiosa, silny wiatr rozpędzał resztki chmur, zdawało się, że deszcz padać już nie będzie.

Prom był długi dwanaście metrów, a szeroki przeszło siedem; cztery osoby wygodnie na nim pomieścić się mogły, jak również przedmioty, które ze sobą zabierali, a mianowicie: skrzynkę z nabojami, kociołek, filiżankę, karabiny i rewolwery. Ładunki znalezione w chacie nie nadawały się do rewolwerów tylko do karabinów.

– Może nie będziemy mieli do czego strzelać – rzekł Cort – zresztą, idzie o to, aby nam wystarczyło ładunków tylko do tej pory, póki się nie dostaniemy do brzegów Ubangi.

Na przedniej części promu, na warstwie starannie uklepanej ziemi, przygotowany był stos suchych gałęzi, na wypadek, gdyby potrzebowali rozniecić ogień. Z tyłu znajdował się rodzaj steru, aby można było kierować promem.

Rzeka szeroka była na pięćdziesiąt metrów, a bieg jej wody szybki.

– Jeżeli ciągle będziemy płynęli tak szybko – powiedział Kamis – to za dwadzieścia dni dopłyniemy do Ubangi, nie męcząc się nadzwyczajnie. Może nie napotkamy żadnych przeszkód na rzece.

Podróżni nasi przekonali się tylko na razie, że rzeka była głęboka i kręta, mogły więc dalej znajdować się na niej i wodospady.

Do południa żegluga odbywała się pomyślnie, dzięki dobremu sterowaniu i zręczności Kamisa.

Jan Cort stał oparty na karabinie, upatrując ptaków wodnych, w celu zaopatrzenia spiżarni. Polowanie powiodło mu się niespodziewanie dobrze, zabił bowiem na wybrzeżu antylopę.

– Piękny strzał – rzekł Maks Huber.

– Ale bezużyteczny – dodał Cort – bo może nie będziemy mogli zabrać tego zwierzęcia.

– A dlaczegóżby nie? – zapytał Kamis.

I przybił do brzegu, na którym leżała zabita antylopa. Obciągnęli zwierzę ze skóry i rozćwiertowali je.

– Będziemy mieli na dwa razy tego mięsa – rzekł Kamis.

Huber zajął się rybołówstwem, urządziwszy sobie wędkę ze sznurka, znalezionego w chacie doktora. Jako haczyka, użył kolców akacji, na które założył kawałki mięsa.

napwio19.jpg (144304 bytes)

– Czy tylko ryby dadzą się złapać na wędkę? – rzekł i usadowił się na brzegu promu, a Langa, ukląkszy obok niego, śledził pilnie, czy ryba się złapie.

Wkrótce złapał się na wędkę duży szczupak. Maks z trudem wciągnął go na prom, gdyż ryba ważyła od ośm do dziewięciu funtów.

– Będzie z niej królewska uczta! – zawołał Maks.

Ma się rozumieć, że nie czekali na tę ucztę do dnia następnego, lecz zaraz na drugie śniadanie spożyli rybę wraz z kawałkiem pieczonej antylopy. Na obiad postanowili przyrządzie sobie zupę z antylopy, a ponieważ to zajęłoby kilka godzin czasu, Kamis rozpalił ogień na ubitej ziemi na promie i postawił na nim kociołek z mięsem, poczym żegluga odbywała się w dalszym ciągu aż do wieczora.

Popołudniu Maks nie złowił żadnej ryby. Około godziny szóstej wieczorem Kamis zatrzymał się przy skalistym brzegu, ocienionym gałęźmi gumowego drzewa. I dobre wybrał miejsce na odpoczynek, gdyż pomiędzy kamieniami znajdowało się mnóstwo muszli i ostryg, które stanowiły smaczny dodatek do wieczerzy.

– Gdyby było trochę soli i chleba, wieczerza byłaby doskonałą – westchnął Cort.

Noc zapowiadała się ciemna, Kamis więc nie chciał płynąć dalej. Podróżni nasi postanowili zanocować pod drzewem gumowym, na stosie suchej trawy. Naturalnie, że znowu wszyscy trzej czuwali kolejno.

– Mogę was zapewnić, ze małpy nie rozmawiały ze sobą bynajmniej – rzekł nazajutrz zrana Huber, myjąc twarz i ręce w rzece. – Jestem tak pogryziony przez mustyki – dodał – że może zimna woda przyniesie mi niejaką ulgę.

Pomimo jednak rannego wstania, nie mogli zaraz wyruszyć w drogę z powodu ulewnego deszczu; lepiej więc było pozostać pod gałęźmi drzewa. Pogoda zmieniła się zupełnie, dzień był burzliwy. Od deszczu na wodzie robiły się bańki, zdaleka dochodził odgłos grzmotu; tylko gradu nie należało się lękać, gdyż lasy Afryki mają tę własność, ze ochraniają od tej klęski.

– Dopóki deszcz nie przestanie, nie ruszajmy się – rzekł Cort. – Głodu nie zaznamy, mając naboje, ale brak nam ubrań do zmiany, gdybyśmy przemokli…

– Najlepiej byłoby ubrać się podług mody krajowej – odpowiedział, śmiejąc się, Huber – w skórę ludzką. Moda taka ułatwiałaby wiele rzeczy. Dość byłoby się wykąpać, aby tym sposobem wyprać swoją bieliznę i wytarzać się w trawie, aby wyczyścić ubranie.

Wbrew przewidywaniom i obawie ulewa trwała tylko godzinę. Przez ten czas podróżni nasi zjedli śniadanie, przy którym ukazała się znowu nowa potrawa: jajka dropi ugotowane na twardo we wrzącej wodzie. Huber uskarżał się, że do tej potrawy nie ma soli, gdyż tylko tego brakowało tak smacznej i pożywnej potrawie.

O godzinie wpół do ósmej zrana deszcz przestał padać, ale niebo pozostało zachmurzone; wyruszono zatym w dalszą drogę. Maks zarzucił wędki i znowu złowił kilka ryb, z których postanowiono przygotować sobie obiad.

– Nie traćmy czasu na obiad – powiedział Kamis – możemy go zgotować na promie; tym sposobem wynagrodzimy sobie czas stracony z powodu ulewy.

Cort rozpalił ogień i postawił na żarzących się węglach rynkę z rybami. Ponieważ mieli jeszcze zapas mięsa z antylopy, nie strzelali tego dnia do zwierzyny.

Ta część lasu obfitowała w zwierzynę i ptactwo wodne. Rozmaite gatunki antylop migały wśród drzew i nadbrzeżnej trzciny. Oprócz tego ukazywały się daniele i łosie, gazele i jelenie afrykańskie, a nawet żyrafy, których mięso jest bardzo smaczne. Z łatwością można było ubić jakie zwierzę, ale nie potrzebowano jeszcze pożywienia.

– Szkoda, wielka szkoda, że jestem zmuszony oszczędzać ładunków – mówił Huber – ręka sama chwyta za cyngiel, gdy widzę zwierzynę.

Ale podróżni nasi niezadługo musieli użyć broni i do tego w sprawie odpornej, a nie zaczepnej.

Od rana przebyli przestrzeń z dziesięć kilometrów. Rzeka wiła się kręto, nie zbaczając jednakże z kierunku północno-zachodniego. Wybrzeża rzeki były bardzo urozmaicone: tuż nad wodą rosły wielkie drzewa, głównie bambusy, roztaczając daleko swe gałęzie w kształcie parasola. Chociaż rzeka miała mniej więcej od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu metrów szerokości, to jednak, gdy drzewa rosły po obydwuch jej brzegach, gałęzie ich łączyły się ze sobą, tworząc ponad wodą zielone sklepienie, poplątane jeszcze ljanami, tak, że małpy z pewnością mogły się przedostać po tym zielonym moście z jednego brzegu na drugi.

Słońce wybiło się z po za chmur, a palące jego promienie rozsiewały po wodzie olśniewające blaski. Ale podróżni nasi nie cierpieli od upału, gdyż osłaniały ich gałęzie drzew. Zdawało im się, że znajdują się jeszcze wśród lasu, z tą różnicą, ze nie męczyli się pieszą wędrówką i przedzieraniem się przez cierniste krzaki.

– Ten las Ubangi wygląda jak wspaniały park – rzekł Cort. – Możnaby mniemać, ze znajdujemy się w parku „National” w Stanach Zjednoczonych, przy źródłach Missuri.

– W parku zamieszkałym przez małpy – żartował Huber – bo jest ich tu moc niezliczona. Jesteśmy w królestwie, w którym panują goryle i szympanse.

Wistocie małpy ukazywały się wszędzie, na wybrzeżu i w gąszczu leśnym. Kamis i jego towarzysze dotychczas nie widzieli jeszcze ani tak wiele, ani tak zręcznych małp.

Wszystkie skakały z gałęzi na gałąź, przewracały koziołki i krzyczały na rozmaite tony.

– Zdaje mi się, że bardzo mała różnica zachodzi pomiędzy krajowcami tutejszemi a małpami – rzeki złośliwie Huber.

– Istnieje jednak wielka różnica pomiędzy człowiekiem obdarzonym rozumem, a zwierzęciem obdarzonym instynktem – odpowiedział Cort.

– Ich instynkt jest więcej wart, niż rozum ludzi dzikich, mój kochany Janie!

– Nie przeczę, Maksie; nie odstąpię jednak od mego przekonania, że przepaść oddziela ludzi od małp.

– Bezwątpienia! potwierdził Huber.

Lecz w tej chwili trzeba było przerwać rozprawę naukową, a pomyśleć raczej o własnej obronie, gdyż małpy zebrane gromadnie zaczynały okazywać bardzo nieprzyjazne względem podróżnych usposobienie.

Kamis był tym żywo zaniepokojony. Krew falą uderzyła mu do głowy: zmarszczył czoło, oczy jego błyszczały groźnie.

– Miejmy broń nabitą i ładunki pod ręką – rzekł do Jana i Maksa – bo niewiadomo, co z tego wyniknąć może…

 O! jeden wystrzał rozproszy tę bandę! – zawołał lekceważąco Huber i przyłożył strzelbę do oka.

– Niech pan nie strzela, panie Maksie! – zawołał żywo Kamis. – Nie trzeba ich zaczepiać… nie trzeba drażnić! Dość, jeżeli będziemy zmuszeni się bronić!

– Ależ one zaczepią – odparł Cort.

– Ale my nie zaczepiajmy, póki nas nie zaczepią – powiedział stanowczo Kamis.

Niedługo czekali na zaczepkę.

Wielkie małpy zaczęły ciskać z wybrzeża kamienie i gałęzie, a wiadomo, że te zwierzęta są obdarzone niepospolitą siłą. Mniejsze ciskały owoce.

Kamis usiłował kierować promem wpośrodku rzeki, zdała od brzegów, aby nie narażać się na pociski. Schronić się nie było gdzie, a tymczasem liczba napastników wzrastała z każdą chwilą i pociski dosięgały już promu.

– Tego już zanadto – zawołał z gniewem Maks Huber.

I biorąc na cel wielkiego goryla, kryjącego się w trawie, powalił go jednym strzałem.

W odpowiedzi na strzał rozległy się przerażające wrzaski. Lecz małpy nie uciekły. Nie starczyłoby ładunków, gdyby chcieli do wszystkich strzelać, a co najgorsza pozostaliby bez środków zapewnienia sobie nadal pożywienia.

– Nie strzelajmy, gdyż to jeszcze bardziej rozdrażnia te szkaradne zwierzęta – radził Cort. – Może też wyjdziemy bez szwanku z tej napaści.

– Aha! – zawołał Huber, którego kamień ugodził w nogę.

Małpy wciąż ich ścigały; koryto rzeki było w tym miejscu wyższe i kręte, lecz prom płynął szybko z biegiem wody. Może noc uwolni zbłąkanych od napastników.

– Dziś będziemy chyba płynęli przez całą noc – powiedział Kamis.

napwio20.jpg (154137 bytes)

Lecz do nocy było jeszcze daleko, była zaledwie godzina czwarta po południu, a napaść przybierała charakter coraz groźniejszy. W umyśle naszych podróżnych powstawała obawa, żeby małpy nie wdarły się na prom. Wprawdzie małpy zarówno jak koty nie lubią wody, nie było więc obawy, aby przebyły ją wpław, ale gałęzie, zwieszające się nizko nad wodą, ułatwiały m dostęp do promu. Nie byłoby to nic trudnego dla tych zwierząt zarówno zręcznych jak złośliwych. Pięciu lub sześciu goryli czekało na gałęziach bombaksu na nadpływający prom. Cort dostrzegł je pierwszy; nie można się było pomylić co do ich nieprzyjacielskich zamiarów.

– Ognia! – zakomenderował Kamis.

Trzy wystrzały padły prawie jednocześnie: trzy małpy spadły w fale rzeki. Wrzaski znów się spotęgowały. Małpy zaczęły nadbiegać ze wszystkich stron, gotowe rzucić się na prom.

Musieli szybko nabić broń i strzelać znowu. Zranili ze dwanaście goryli i tyleż szympansów, zanim zbliżyli się do miejsca, gdzie małpy urządziły zasadzkę. Przerażone zwierzęta uciekły na wybrzeża.

– Gdyby profesor Garner był zamieszkał wśród tego lasu, byłby go spotkał ten sam los, co doktora Johansena – mówił Cort – małpy niewątpliwie przyjęłyby go z tą samą co nas zajadłością. Teraz rozumiem, w jaki sposób doktór zniknął.

– Małpy musiały napaść na doktora nie w chacie, lecz w lesie – dodał Huber – znając bowiem ich skłonność do niszczenia, sądzę, że byłyby zrujnowały chatę.

Większe jeszcze niebezpieczeństwo groziło teraz naszym podróżnym. Koryto rzeki zwężało się coraz bardziej. Oprócz tego o jakie sto kroków przed niemi widać było ostry zakręt rzeki, a szum wody wskazywał wir. Kamis o ile mógł kierował się ku środkowi. Trzeba było znów strzelać, w chwili, gdy prom zbliżał się do wiru.

Nagle goryle zaczęły się cofać, nie wystrzały jednak spowodowały ten odwrót, lecz nadciągająca burza.

Szare, ciężkie chmury zaciągały cały horyzont, jaskrawe błyskawice zaczęły zjawiać się wpośród chmur, i wkrótce burza wybuchnęła z całą gwałtownością, właściwą strefom południowym.

Huk grzmotów i piorunów przeraził małpy, jak wogóle wszystkie zwierzęta, wrażliwe na działanie elektryczności. Uciekały więc spłoszone, przelękłe, szukając ochrony przed burzą w gąszczu leśnym.

W kilka chwil później obydwa wybrzeża były puste, tylko ze dwadzieścia małp leżało pozbawionych życia wśród trzcin nad wodą.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć