Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział XV-XVIII)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział XV

W którym Jane Edgerton, Summy Skim i Ben Raddle stoją wobec zagadki.

 

ak więc to złoto gorąco pożądane przez Hunter’a przypadło mu w udziale wraz ze śmiercią. Jakże pragnął tego cennego a tak szkodliwego kruszcu! Ile zbrodni popełnił, ile jeszcze miał popełnić, aby zdobyć jego cząstkę! I, jak gdyby ironją losu, to samo złoto roztrzaskało mu czaszkę, pod którą tkwiły jego zbrodnicze zamiary!

Ben Raddle odruchowo zmierzył okiem wartość zadziwiającego pocisku i ocenił go na sumę nie mniejszą niż sto tysięcy franków. Masa ta złota, będąca jego niezaprzeczoną własnością, wystarczy sowicie na pokrycie kosztów nieszczęśliwej wyprawy i pozwoli nawet wynagrodzić skromnie każdego jej uczestnika.

Co za opłakany rezultat wobec olbrzymich zysków, na jakie liczyli! Z nieprzeliczonych skarbów wulkanu dostał im się ten oto jeden, jedyny okaz!

Bez wątpienia zjawienie się Teksańczyków pokrzyżowało plany Ben Raddle’a. Chcąc obronić karawanę, musiał przyśpieszyć działanie wulkanu. Ale skądinąd, gdyby nawet mógł swobodnie rozporządzać swym czasem, złoto niemniej byłoby stracone dla niego, skoro Golden Mount wyrzucał substancje wulkaniczne od strony morza.

– Największem nieszczęściem było – rzekł wywiadowca, gdy uspokojono się nieco – że krater wulkanu był nieprzystępny, gdy doń przybyliśmy.

– Istotnie – przyznał Summy Skim. – Jakób Ledun sądził, że wulkan przerwał ostatecznie swą działalność, tymczasem on wypoczywał tylko. Szkoda, że nie wziął się do pracy kilka tygodni później.

Ta niefortunna okoliczność przyczyniła się do niepowodzenia Ben Raddle’a. Pozostanie on już na zawsze niepocieszony.

– Mój biedny Benie – mówił Summy Skim – trzeba mieć nieco odwagi i filozoficznie patrzeć na rzeczy!… Wyrzeknij się swych marzeń i zadowolnij szczęśliwym pobytem w naszym drogim kraju, niewidzianym od ośmnastu miesięcy.

Ben Raddle uścisnął dłoń kuzyna, i zapanowawszy nad swym smutkiem, zajął się urządzeniem nowego obozowiska.

Należało je rozłożyć w miejscu zabezpieczonem od działania wulkanu nawet w razie, gdyby wylew lawy zmienił kierunek. Zresztą postój ten miał być krótki, nie było bowiem celu przebywać dłużej w tych stronach podbiegunowych.

Miejsce dla postoju wybrano na dwa kilometry wzwyż brzegu Rio Rubber, poczem wysłano dziesiątek ludzi, aby zebrali wszystko co pozostało z dawnego obozowiska. Inni zaś, wyruszywszy do obozu wrogów, zabrali zeń cały dobytek, ładując go na ich własne wozy. Reszta zaś karawany rozbiegła się po równinie, aby złapać zbiegłe konie.

Przed wieczorem nowe obozowisko urządzone zostało dość wygodnie.

Noc przeszła spokojnie. Czuwano przez ostrożność, obawiano się bowiem powrotu zostałych przy życiu bandytów, ale ciszę nocną przerywał tylko groźny głos wulkanu.

Na tle mroku nocnego wybuch przedstawiał widok wspaniały! Proszek złoty rozpalony do białości i wyrzucany mocą potężną zaokrąglał się w kształcie sklepienia nad kraterem. Nad tem sklepieniem zaś płomienie dosięgały obłoków i oświetlały ponurem światłem całą okolicę aż do granic horyzontu.

Woda kanału znikała wciąż we wnętrzu góry. Jeżeli przypadek nie zabliźni rany zadanej jej zboczu, ileż tygodni i miesięcy wody rozległego ujścia płynąć będą w otchłań podziemia?

– Kto wie nawet – rzekł wywiadowca Summy Skim’owi – czy ta powódź nie zdoła wkońcu zagasić ognia wulkanu?

– To bardzo prawdopodobne, ale, na miłość Boga, nie mów tego Ben’owi! Gotów czekać!… A przecież nie mamy co zbierać obecnie w kraterze!

Próżna była obawa Summy Skim’a. Ben Raddle wiedział, czego się ma trzymać i trzymał się tego z całą konsekwencją swego umysłu. Jeszcze raz poddał się sile rzeczy. Działka 129 znikła pod powodzią, Golden Mount wyrzucił swe skarby do morza, były to fakty, którym nie mógł przeciwdziałać, postanowił więc nie zaprzątać niemi swych myśli. Dla niego te dwa rozczarowania były przeszłością, zwrócił się więc z całą energją ku przyszłości.

Przyszłość, przynajmniej przyszłość najbliższa, było to Dawson City. I Bóg tylko wiedział, dlaczego miasto, do którego dążył, zespalało się dla niego z pewnym pokojem w szpitalu, w którym złotowłose dziewczę mówiło mu rzeczy kojące i rozumne. Być może działał tu jedynie czynnik kontrastu. Wśród chaosu, który go otaczał, wywoływał mimowoli, jakby dla równowagi, obraz tego pogodnego spokoju.

Nazajutrz o piątej zrana oświadczył swym towarzyszom, że dziś jeszcze chciałby zebrać się do odwrotu. Spodziewał się sprzeciwu. Tymczasem nikt się temu nie oparł. Nadzieja, a z nią odwaga opuściły obecnych. Wszyscy wydali westchnienie ulgi na wieść o rychłym powrocie.

Przed wyruszeniem w drogę Ben Raddle i wywiadowca obeszli po raz ostatni podnóże wulkanu. Może wybuch wyrzucił z tej strony kilka odłamków złotodajnego kwarcu?

Bynajmniej. Odłam skały, który po zgładzeniu Hunter’a zatoczył się aż do nóg inżyniera, był jedyną pamiątką, która wraz z nimi dotrze do Kanady.

Wybuch nie zmienił kierunku. Wszystkie substancje: kamienie, żużle, lawa, popiół, bez przerwy wpadały od strony północnej do morza, niekiedy nawet o dwa kilometry od wybrzeża. Wybuch nie stracił na sile tak, że niepodobieństwem było dosięgnąć szczytu Golden Mount.

W tym samym czasie gdy Ben Raddle i wywiadowca zwiedzali wulkan, Jane Edgerton zbliżyła się do Summy Skim’a, który spokojnie palił fajkę. Jak wówczas, gdy po raz ostatni schodzili ze szczytu góry, dziewczę uczuło się zmęczone, jakby złamane, co dodawało jej jeszcze wdzięku.

– Niech mi pan wybaczy – rzekła z pewnem zmieszaniem – że nie podziękowałam panu jak należy, ale dopiero dziś rano dowiedziałam się, jaki nowy dług wdzięczności zaciągnęłam względem pana.

– Któż był tym gadułą? – zaczął Summy Skim podrażnionym głosem.

– Patrick powiedział mi wszystko – przerwała Jane łagodnie. – Wiem, że jeżeli żyję, zawdzięczam to pańskiej przytomności i pańskiej odwadze… Kiedyś – dodała z nieśmiałym i wzruszającym uśmiechem – miałam śmiałość powiedzieć panu, że spłaciłam swój dług wdzięczności. Przyznaję dzisiaj, że nie potrafię spłacić go nigdy.

– To Patrick zawrócił pani głowę niepotrzebnie – odpowiedział wymijająco Summy. – Jest on skromny w takim razie, gdyż właściwie to tylko jego zasługa.

– Nie, panie Skim – odezwała się z większym zapałem. – Wiem, jaką rolę odegrał w tem Patrick i zachowam w swem sercu miejsce dla niego, do którego ma prawo. Ale wiem również, jaki pan wziął w tem udział.

– Mój udział? – zaprzeczył Summy. – Ja odegrałem tylko rolę myśliwego i nic więcej. Myśliwy widzi przed sobą uciekającą zdobycz i celuje do niej. To bardzo proste…

Summy zatrzymał się nagle, i, udając gniew, zawołał:

– A zresztą, dość już tego. Nie chcę, aby mi wspominano o tej sprawie.

– Niech i tak będzie – zgodziła się Jane Edgerton. – Mówić o niej nie będę, ale myśleć – zawsze.

Karawana ruszyła w drogę o godzinie ósmej. Inżynier i Summy Skim szli na czele, a za nimi Jane Edgerton w wózku, powożonym przez Neluta. Wozy, naładowane całym dobytkiem ciągnęły pod przewodnictwem wywiadowcy.

Zapasy żywności były obfite, gdyż polowanie i połów ryby pozwoliły zaoszczędzić konserw. Zresztą po drodze nie brak będzie kaczek, kuropatw i grubszej zwierzyny. Gdyby Summy Skim’owi udało się upolować łosia, śmiało możnaby powiedzieć, że nie żałowałby swej podróży.

Pogoda trwała niepewna, co zresztą nie było dziwne wobec spóźnionej pory roku. Należało jednak mieć nadzieję, że w końcu sierpnia dotrą do stolicy Klondike’u, jak również, że zbytni chłód nie będzie dokuczał na postojach nocnych.

vol_58.jpg (128813 bytes)

Gdy karawana zatrzymała się dla spożycia rannego posiłku, Golden Mount był jeszcze widoczny na horyzoncie. Ben Raddle wpatrywał się w jego zarys, nie mogąc oczu oderwać od dymu, unoszącego się z szczytu wulkanu.

– Zostaw już, zostaw, Ben – rzekł mu Summy Skim – złoto zamienia się w dym jak wiele innych rzeczy na tym padole. Nie myślmy już o tem. Musimy teraz spoglądać nie w tę stronę, lecz w tamtą.

Przy tych słowach Summy wyciągnął rękę na południo-wschód, mniej więcej w kierunku jego drogiego Montrealu.

Za wspólną zgodą Ben Raddle i wywiadowca obrali nową drogę powrotu. Zamiast zbaczać na wschód, a tem samem przejść mimo fortu Mac Pherson, miano się udać w prostej linji na południe. Tym sposobem droga będzie o wiele krótsza. Wody zaś nie zabraknie w tej okolicy zroszonej rzeczkami, szczególnie przy źródłach Porcupine River.

Gdy dzień się miał ku końcowi, podróżni zwrócili uwagę na liczne szczeliny w ziemi, które trzeba było nieustannie omijać, a które wpływały na znaczne opóźnienie podróży. Gdyby przeszkoda ta trwała dłużej, trzebaby było zboczyć na prawo, czy na lewo, dopóki nie natrafiłoby się na grunt odpowiedniejszy do jazdy kołowej.

Na szczęście po przejściu kilku kilometrów położenie zmieniło się na lepsze. Szczeliny coraz głębsze, stawały się wzamian coraz rzadsze. Stopniowo zbliżały się do siebie, aż wreszcie spotykano tylko szerokie wyrwy ziemi, jak gdyby utworzone z kilku mniejszych, które dały im początek.

Zjawisko to powtarzało się z dokładnością matematyczną. W odległości sześćdziesięciu kilometrów od Golden Mount, była już tylko jedna, ale tak wielka, że należałoby ją nazwać wąwozem. Pęknięcie to, głębokie na piętnaście metrów, a szerokie na sześćdziesiąt, z wyszczerbionemi brzegami, jak gdyby pod nagłem wstrząśnięciem, ciągnęło się z północy na południe z lekkiem zboczeniem na zachód. Szło jakby prawie w prostej linji do Dawson City, karawana przeto trzymając się jego wschodniego krańca, nie potrzebowała się obawiać, że zboczy z linji prostej.

Osobliwa ta okoliczność dostarczyła obfitego tematu do rozmowy. Olbrzymi rów ciągnął się w nieskończoność nie zmieniając swego prostego kierunku. Z jego zboczy, na których nie rosła najmniejsza kępka trawy, z cząstek humusu, którego nie zmył jeszcze żaden deszcz, wnioskować było można, że powstał on niedawno. Jakaż siła mogła dokonać tego olbrzymiego dzieła w przeciągu jednej chwili?

– To Golden Mount – odpowiedział Summy Skim’owi Ben Raddle, gdy go o to zapytał. – Jest to wtórny wpływ działania wulkanu. Przed wybuchem, o ile sobie przypominasz, odczuliśmy gwałtowne wstrząśnienie ziemi, a z południa horyzont przez czas jakiś cały był zasłonięty obłokiem kurzu. Wiesz teraz, skąd pochodził ten obłok kurzu.

– W takiej odległości od góry?! – zawołał niedowierzająco Summy Skim.

– Nie jest to wcale rzeczą dziwną – odrzekł inżynier. – Bardzo często wulkany przed wybuchem są przyczyną takiego rodzaju niespodzianek i to na przestrzeni daleko większej. Lecz wszystko się uspokaja, gdy tylko wewnętrzne ciśnienie zdoła znaleźć dostateczne ujście przez krater, co właśnie zaszło w tym wypadku.

12 sierpnia dopiero przebyto koło polarne. Droga, choć krótka, była zato gorsza i nie można było przebyć więcej niż dwanaście do piętnastu kilometrów dziennie. Wywiadowca żałował mocno, że nie trzymał się dawnej drogi na Fort Mac Pherson.

Na szczęście zdrowie dopisywało wszystkim. Silni ci Kanadyjczycy, przyzwyczajeni do trudów, nic odczuwali jakby wcale najcięższego zmęczenia…

Szeroka szczelina, powstała przez wysiłek wulkanu, towarzyszyła podróżnym w ich powrocie na południe. Wszelako na sto kilometrów poza kołem polarnem straciła na znaczeniu. Brzegi jej się zbliżały, a dno podnosiło się wyżej. Zmiana ta jednak następowała powoli tak, że wierną swą towarzyszkę podróży stracili dopiero z oczu o pięćdziesiąt kilometrów dalej, gdy zboczyła bardziej na zachód i z otchłani zmieniwszy się w prostą skazę, znikła na zachodnim horyzoncie.

Wyniosłości, okalające stolicę Klondike’u ukazały się dopiero 3 września. Było kilka minut po południu, gdy zatrzymano się przed Northern Hotel.

Przed drzwiami hotelu nastąpiło rozstanie, Patrick i Neluto udali się do domu na przedmieściu, gdzie spodziewali się zastać ich przyjaciela Lorique’a. Wywiadowca zaprowadził towarzyszy i dobytek zwiększony dobytkiem Hunter’a do swego składu w Dawson. Dawni zaś pracownicy działki 129 rozproszyli się po mieście, szukając dla siebie pomieszczenia.

Tymczasem Jane Edgerton, Summy Skim i Ben Raddle, którzy pomimo swych ciężkich przygód nie zapomnieli o wymaganiach cywilizacji, oddali się z rozkoszą zabiegom toaletowym. Nie zważając na wygórowane ceny, użyli kąpieli, odwiedzili fryzjera, krawca i krawcową, jak również sklepy z bielizną. Około trzeciej wypoczęci, wyświeżeni, wszyscy troje spotkali się w hall’u Northern Hotelu.

Jane, spragniona powitania kuzynki, podążyła do szpitala, Ben i Summy zaś udali się do biura Anglo - American Transportation and Trading Company, aby odebrać złożone tam pieniądze. Bryła bowiem złota, przywieziona przez nich z Golden Mount, nie mogła zastąpić brzęczącej monety, która była im narazie potrzebna.

Skoro Summy podał przez okienko czek urzędnikowi, ten, z początku obojętny, rzuciwszy okiem na podpis zamknął z miną wystraszoną okienko, poczem za kratą powstał jakiś ruch niezwykły, który zwrócił uwagę kuzynów.

Wiedząc, że sporo czasu upłynie, zanim, zdala od oczu niepowołanych, załatwione zostaną wszelkie formalności związane z wypłatą czeku, obaj kuzynowie odeszli do drugiego okienka, aby złożyć bryłę złota zdobytą w tak tragicznych warunkach. Urzędnik o wyszukanej postawie, widząc tę niezwykłą bryłę, zachował się inaczej, niż jego kolega od bieżących rachunków. Ruchem rąk i zdumieniem na twarzy wyrażał zachwyt nad tym wspaniałym okazem. Istotnie było na co patrzeć. Oczyszczona z warstwy kwarcu bryła świeciła żółtawym połyskiem, odbijając jaskrawo na swej powierzchni promienie światła dziennego.

Przedstawiciel Trading Company po chwilach zachwytu zajął się jej ważeniem. Ocena nie trwała długo.

– Dwadzieścia tysięcy sześćset trzydzieści dwa dolary, pięćdziesiąt centów – oznajmił niebawem.

Ben Raddle potwierdził ruchem głowy.

– Na imię panów? – spytał urzędnik, trzymając pióro w zawieszeniu.

– Summy Skim i Ben Raddle – dokończył inżynier.

Jak w pierwszym przypadku okienko zamknięto szybko i znów powstał za kratą ten ruch niezwykły, który zaciekawił już był obu kuzynów.

Upłynęło kilka minut. Ben Raddle, mało cierpliwy z natury, zaczął głośno wyrażać swe niezadowolenie, gdy urzędnik, na wyższem niż poprzedni stanowisku, zbliżył się do Summy Skim’a i Ben Raddle’a, prosząc, aby byli łaskawi mu towarzyszyć, gdyż p. William Broll chciałby z nimi pomówić.

Obaj kuzynowie niemało zdziwieni tem uprzejmem zaproszeniem, podążyli za urzędnikiem do wicedyrektora i wkrótce stanęli przed nim.

– Wybaczą panowie – rzekł – że ich niepokoję. Ale dałem zlecenie, aby przy pierwszem zjawieniu się którego z panów u nas, dano mi znać o tem. Miło mi, że mogę powitać obu panów równocześnie.

Summy Skim i Ben Raddle skłonili się grzecznie, lecz obojętnie.

– Nie mogłem, pojmą to panowie łatwo – ciągnął dalej wicedyrektor – pozwolić panom odejść, nie przywitawszy najważniejszych klientów naszej firmy.

Obaj kuzynowie równocześnie spojrzeli na rozmówcę. Czyżby p. William Broll nagle oszalał? Lub też Anglo - American Transportation and Trading Company doszła do takiej nędzy, że ich marny kredyt miał tak wielkie znaczenie w jej bilansie?

– Ach! – mówił tymczasem wice-dyrektor – musieli panowie nieraz śmiać się z nas i mieli panowie do tego zupełne prawo. Ależ nie mieliśmy węchu! Jak sobie pomyślę, że nas wstrzymała ta marna sprawa o granicę! Jak sobie pomyślę, że ocenialiśmy na pięć tysięcy dolarów – tak pięć tysięcy dolarów! – własność panów!… Zresztą, nie potrzebuję się obawiać, żeby panowie nam robili wymówki za nasze zaślepienie, skoro nam panowie zawdzięczają, że jesteście szczęśliwymi posiadaczami działki 129.

– Działki 129? – powtórzyli jednocześnie Summy Skim i Ben Raddle wprost oszołomieni.

– Cudownej, niezwykłej, nadzwyczajnej działki 129!…

Jeżeli zaś wice-dyrektor zatrzymał potok swej mowy na tych trzech przymiotnikach, to dlatego, że narazie słów mu zabrakło!

– Przepraszam pana, ale – zaczął Summy Skim głosem zdławionym.

Ben Raddle, który we wszystkich okolicznościach życiowych odzyskiwał szybko równowagę, przerwał mu.

– Cóż robić, panie wicedyrektorze, w interesach wszystko zależy od przypadku – rzekł zwykłym głosem. – Panowie powetują to sobie przy innej sposobności.

– Podobnej nie znajdziemy nigdy – odezwał się z przekonaniem William Broll. – Ani w Klondike, ani gdzie indziej nie istnieje kopalnia, którąby porównać można z działką 129. Zapewne, przyznaję, że panowie mieli dużo kłopotów. Musieli panowie walczyć na wszystkie strony, i ku wielkiemu naszemu żalowi przysyłali nam panowie zaledwie od czasu do czasu jakiś wkład niewielki. Ale obecnie jesteście wynagrodzeni po królewsku, jak o tem świadczą wkłady, które nam przysyłacie panowie codziennie od miesiąca.

– Codziennie? – zauważył Summy Skim.

– Albo prawie codziennie, co najmniej.

– Pan mówi od miesiąca? – nalegał Ben Raddle głosem coraz pewniejszym.

Wicedyrektor zastanowił się chwilę szukając w pamięci.

– Ależ tak – rzekł – prawie miesiąc temu otrzymaliśmy pierwszą posyłkę.

– Doprawdy! – rzekł Ben Raddle dobrodusznie.

– Zresztą, jeżeli panowie życzą sobie bliższych szczegółów, sprawdzimy je w księgach rachunkowych.

Przy tych słowach nacisnął dzwonek. Urzędnik zjawił się prawie natychmiast.

– Niech pan mi przyśle – rzekł wicedyrektor, zwracając się do niego – rachunek bieżący pp. Summy Skim i Ben Raddle, właścicieli działki 129.

Urzędnik oddalił się.

– Przy tej sposobności będę mógł panom powiedzieć dokładną sumę, która się im należy. Jest to dość zajmujące! – zawołał p. William, śmiejąc się głośno.

Przyniesiono księgę. Wicedyrektor rozłożył ją przed sobą.

– Mogą panowie przekonać się sami – odezwał się. – Mamy dziś 3 września, a pierwsza posyłka przyszła 5 sierpnia…

– 5 sierpnia! – pomyślał Summy Skim.

W rok po zalaniu działki 129 i w tym samym dniu!

– Co zaś do sumy wciągniętej – ciągnął dalej wicedyrektor, wodząc wzrokiem po długiej kolumnie cyfr – gdzież ona… o… znalazłem. Może panowie zechcą ją zapisać?

Ben Raddle, wziąwszy ołówek do ręki, notował co następuje:

– Trzy miljony trzysta osiem tysięcy czterysta trzydzieści jeden dolarów dziewięćdziesiąt centów… I to bez dzisiejszego wkładu, który podnosi ogólną sumę do trzech miljonów trzystu dwudziestu dziewięciu tysięcy sześćdziesięciu czterech dolarów czterdziestu centów.

Inżynier zapisywał te zawrotne sumy pewną ręką. Jeżeli Summy Skim, obawiając się o zdrowie swego umysłu, postanowił nie myśleć o tem wcale, Ben Raddle zastanawiał się nad niemi, pozwalając panu William Broll ciągnąć dalej swą kwiecistą mowę.

– Ach! a ten wkład dzisiejszy!… Przewyższa wspaniałością wszystkie inne, nie wartością, oczywiście, lecz osobliwem pięknem!… Co za bryła, by God!… Przypuszczam, że jest ona jedyną w świecie i tylko działka 129 może się poszczycić takim okazem!…

Ben Raddle zakończył swe rozmyślania. Nie ulegało wątpliwości, że dyrektor oszalał i to na dobre. Zresztą można się było przekonać o tem w tej chwili. Odezwał się więc głosem obojętnym:

– Przyszliśmy tu w zamiarze podniesienia małego czeku na tysiąc dolarów; ale, ponieważ jesteśmy tylko przejazdem w Dawson City, zastanowiłem się, że podniesienie większej sumy będzie dla nas rzeczą wskazaną.

– Na pańskie usługi – odpowiedział p. Broll. – Jakiej sumy życzą panowie?

– Sto tysięcy dolarów – odrzekł Ben Raddle chłodno.

Nareszcie prawda wyjdzie na wierzch. Jeżeli wicedyrektor oszalał, nie można było stąd wnioskować, ażeby wszyscy urzędnicy biurowi ulegli również obłędowi. Żart wreszcie skończy się z chwilą, gdy trzeba będzie wypłacić tę olbrzymią sumę pieniędzy.

– Na pańskie usługi – powtórzył p. Broll, odpowiadając na żądanie inżyniera. – Ponieważ upłynie dość czasu na wyliczenie tych stu tysięcy dolarów, odeślemy je więc panom do hotelu za pokwitowaniem.

„Będziemy długo czekali na to” myślał Ben Raddle, żegnając się z wicedyrektorem, który odprowadził gości aż do drzwi z największą uprzejmością.

Summy wychodził z powolnością małego dziecka.

– Co myślisz o tem wszystkiem, Ben? – wyjąkał, znalazłszy się na ulicy.

– Nic – odpowiedział Ben Raddle bardziej wzruszony, niż się wydawało.

Nie mówiąc nic więcej, kuzynowie doszli do Northern Hotel.

Wchodząc do hall’u, zastali w nim Jane Edgerton, która oczekiwała ich z niecierpliwością. Oblicze młodej dziewczyny całe we łzach wyrażało niezwykłe wzruszenie. Malował się na niem straszny niepokój.

Na ten widok Summy Skim zapomniał o swem fantastycznem zajściu z wicedyrektorem Anglo - American Transportation and Trading Company. Podbiegł do Jane Edgerton i ściskając serdecznie jej ręce zapytał:

– Co się stało, miss Jane? Co pani?

vol_59.jpg (116358 bytes)

– Kuzynka moja znikła – odpowiedziała, tłumiąc łzy napróżno.

Tym razem Ben Raddle zaniepokoił się.

– Miss Edith znikła? – rzekł drżącym głosem. – To niepodobna!

– Nic pewniejszego jednakże – odparła Jane Edgerton. – Wiem o tem od doktora Pilcox.

– Czy doktor dał pani jakie szczegóły?

– Powiedział mi, że Edith opuściła go nagle, bez uprzedzenia, 25 lipca.

– Nie mówiąc nic o powodzie swego wyjazdu?

– Nie.

– Nie mówiąc, dokąd zdąża?

– Bynajmniej. Dodała tylko, że myśli wrócić z początkiem zimy.

– I doktor nie wie, dokąd się udała?

– Nie wie.

– A to wypadek! – zawołał inżynier pod wpływem głębokiego wzruszenia.

W tej chwili wszedł służący z oznajmieniem, że jakiś pan chce widzieć pana Summy Skim’a i Ben Raddle’a.

– Proś go tutaj – odpowiedział machinalnie inżynier.

Przybyły trzymał w ręku torbę dość wielkiej objętości.

– Przynoszę panom z polecenia p. William’a Broll żądane sto tysięcy dolarów i proszę o pokwitowanie – rzekł urzędnik.

Przy tych słowach zaczął wyjmować z torby paczki banknotów, które stopniowo rozkładał na stole.

– Może panowie zechcą sprawdzić?

Ben Raddle, opanowawszy wzruszenie, przeliczył systematycznie pieniądze.

– Są wszystkie – rzekł.

– Panowie zechcą pokwitowanie podpisać?

– Ben Raddle uczynił to z całą pewnością, ale Summy Skim’owi kuzyn musiał wskazać miejsce do podpisu, prawie prowadzić jego rękę. Summy był jak we śnie i jak gdyby nie z tego świata.

Ben Raddle odprowadził urzędnika do drzwi, poczem wrócił do Jane Edgerton i kuzyna, którzy stali naprzeciwko siebie, wpatrując się w stos banknotów.

Summy Skim był wciąż nieprzytomny, Jane Edgerton wciąż płakała, ale z poza łez spojrzała na inżyniera pytająco.

Ben Raddle nie był w usposobieniu wdawania się w rozmowę i objaśniania tego, czego sam nie rozumiał. Dotąd panował nad sobą, lecz reakcja nastąpiła. Czując się ostatecznie wyczerpanym, ruchem ręki dał znać, że będzie mówił później.

Chwilę stali tak nieruchomi w pośrodku hall’u. Poczem prawie jednocześnie usunęli się na stojące w pobliżu fotele, opierając zmęczone głowy o ich wysokie i wygodne oparcia. Długo pozostawali w tej postawie z umysłem naprężonym, niby Edypowie bezsilni wobec zagadek Sfinksa, podczas gdy nazewnątrz gwar miasta ustawał, a cienie zmroku spływały na okolicę.

 

Rozdział XVI

Ex abysso resurgit.

 

iewiadomo, czy stan przygnębienia, w którym znajdował się Ben Raddle, trwałby długo. Było to mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego usposobienie energiczne. W każdym razie wypadki nie ułożyły się w ten sposób, aby reakcja przyszła sama przez się.

W chwili gdy zapalono światło na ulicach Dawson City, służący oznajmił po raz drugi przybycie jakiegoś nieznajomego, który chciał się widzieć z panem Summy Skim.

Był nim Neluto. Nie przychodził z żadną nadzwyczajną wieścią. Chciał tylko zawiadomić, że Patrick i on nie mogą zamieszkać w domu na przedmieściu dla tej prostej przyczyny, że Lorique, wyjechawszy od miesiąca, zamknął go na dobre.

Wyjazd Lorique’a nie zdziwił bynajmniej Ben Raddle’a. Przypuszczał bowiem, że nadzorca znalazł odpowiednią pracę. Być może, że zajął się eksploatacją na rzecz dawnego swego pana.

Ale zjawienie Neluta wystarczyło, aby pobudzić do czynu Ben Raddle’a. W jednej chwili otrząsnął się ze swego przygnębienia i powziąwszy szybko decyzję, odezwał się do Neluta:

– Neluto! – rzekł zatrzymując wychodzącego Indjanina.

– Słucham, panie Raddle.

– Neluto, jedziemy jutro do działki 129.

– Do działki 129! – powtórzył zdziwiony Neluto.

– Tak. Wobec tego zamknięcie domu nie ma żadnego znaczenia, musisz bowiem wyrzec się snu dzisiejszej nocy.

Ben Raddle wziął ze stołu paczkę banknotów.

– Masz dwa tysiące dolarów. Dam ci więcej jeżeli będzie potrzeba. Nie oszczędzaj pieniędzy, byle tylko jutro o świcie stał przed bramą wózek, w którym moglibyśmy się zmieścić wszyscy.

– Jutro rano! – zawołał Neluto. – Wszak to już noc, panie Raddle.

– Nalegaj, proś, groź, a przedewszystkiem syp dolary pełnemi rękoma. Jest to najlepsza droga. Zresztą, rób, co chcesz, aby wózek był gotów na jutro rano.

Neluto westchnął.

– Spróbuję – rzekł, wybiegając szybko.

Po wyjściu Indjanina zjawił się doktor Pilcox, zawsze uprzejmy, jowjalny, aby powitać przybyłych podróżnych.

Jako lekarz spytał najpierw o zdrowie.

– Jakże się panowie miewają? – spytał.

– Jak pan widzi – odpowiedział Summy Skim.

– A zadowoleni jesteście z podróży?

– Jak pan myśli?

– Przypuszczam… Taka piękna podróż!

– Nie zgadł pan. Jesteśmy zadowoleni, że… powróciliśmy!

Poczem Summy Skim opowiedział o przygodach wyprawy, o Teksańczykach, ich napaściach, o wybuchu wulkanu wywołanym sztucznie, wreszcie o bezowocności wysiłków, skoro wszystkie złote bryły oprócz jednej leżą obecnie na dnie oceanu Arktycznego.

– A cóż to za wulkan – rzekł doktor, który nie potrafił nawet zwymiotować w dobrą stronę… Doprawdy czyż warto było zadać mu emetyku?

A przez to lekarstwo doktor rozumiał potok wody, który skierowano do żołądka wulkanu.

Na pociechę powtarzał tylko z pewną odmianą czysto lekarską, to co Summy Skim powiedział już był Ben Raddle’owi:

– Bądźcie filozofami! Filozofja jest najhigjeniczniejszą rzeczą pod słońcem. Higjena zaś, to zdrowie, a zdrowie to najcudowniejsza z brył złotych!

Ben Raddle nie pozwolił odejść doktorowi nie spytawszy o Edith. Nie dowiedział się żadnych nowych szczegółów.

Pewnego dnia Edith wyjechała nagle, obiecując, że powróci przed zimą. Doktor musiał zadowolić się tem zapewnieniem, a Ben Raddle był zmuszony iść za jego przykładem wzdychając ciężko.

Nazajutrz przed świtem wózek stał przed bramą hotelu. Neluto przeszedł sam siebie. Zapasy żywności, broń, rzeczy niezbędnego użytku, niczego nie brakowało, nie mówiąc już o wygodnym wózku zaprzężonym w dwa rosłe konie. Wyruszono więc o świcie.

Ale jeżeli pieniądze sypane hojną ręką mogły zabezpieczyć wygodną jazdę, nie miały one żadnego wpływu na zmniejszenie ilości kilometrów. Aby je przejechać, trzeba było w roku zeszłym poświęcić trzy dni; ten sam czas był potrzebny obecnie, aby dostać się do działki 129, nie mówiąc, że odległość zwiększyła się nieco.

Istotnie w Fort Cudahy należało minąć Forty Miles Creek przy jej dopływie. Według objaśnień danych przez krajowców prawy jej brzeg przeszło już od miesiąca był nie do przebycia w pobliżu granicy. Stosując się do tego, czterej podróżni postanowili przejechać rzekę i trzymać się jej lewego brzegu.

Wzdłuż całej drogi, a szczególnie w Fort Cudahy mówiono powszechnie o działkach położonych na górnym brzegu Forty Miles Creek. Sądząc z tych rozmów można było wnioskować, że dokonano jakichś nadzwyczajnych odkryć w tej okolicy i że znajdują się tam kopalnie o niesłychanej wartości.

Napróżno jednak Ben Raddle wrzał z niecierpliwości, aby dojechać do celu: konie, obojętne na jego zapał, nie zwiększyły ilości swych kroków, dopiero więc 6 września, o pierwszej po południu, zbliżono się do granicy.

Kraj zmienił się do niepoznania.

Przez większą część drogi podróżni nie zauważyli zmian znaczniejszych. Okolica, którą podziwiali z prawego brzegu, a na którą spoglądali z lewego obecnie, nie wydawała się inną jak przedtem, z tą tylko różnicą, że punkt widzenia się zmienił. Wszystko było na swojem miejscu jak przed katastrofą z 5 sierpnia.

Ale, gdy wózek wjechał na wysokość działki 127 bis, eklploatowanej niegdyś przez Jane Edgerton, a stąd przebył szczyt wyniosłości, których łańcuch z północo-zachodu dążył poprzez tę działkę do dolnego biegu rzeki, tworząc jej brzeg lewy, krajobraz zmienił się nagle. Zamiast rozlewu rzeki, pod której wodami znikła działka 129, ujrzeli rozległą równinę, ciągnącą się z jednej i drugiej strony granicy na długość kilometra, a na niej pracujące mrowisko ludzkie.

Rzeka zaczynała się dopiero na południe od tej równiny i płynęła w granicach północnej i południowej dawnej działki 129, ponad którą zbaczała nagle. Pagórek, dawniej dzielący własność dwu kuzynów od własności Jane Edgerton, nie stanowił już przeszkody dla jej prądu. Szczytu pagórka nie było widać wcale. Nad nim płynęła rzeka, a trafiwszy na skalistą zaporę, rozdzielającą dawniej na dwie części działkę 127 bis, spadała kaskadą z wyższego piętra na niższe, aby o sto metrów dalej skierować swój bieg na dawne łożysko, którego już nie opuszczała, aż do swego ujścia do Yukonu.

Zmiana zatem dotyczyła strefy bardzo niewielkiej, ciągnącej się z obu stron granicy, strefy, której środkiem płynęła część rzeki Forty Miles Creek, ciągnącej się ongi na krańcu działki wuja Josias Lacoste’a.

vol_60.jpg (152841 bytes)

Wózek posuwał się dalej w podskokach, a siedzący w nim podróżnicy podziwiali osobliwy widok, nęcący ich oczy. Czyż była to działka 129? Ależ jej powierzchnia przechodziła znacznie granice przyjęte dla obszaru działek. Skądinąd, jeżeli to była rzeczywiście działka 129, o której dochodach przekonali się z liczb im wskazanych, do kogóż należała obecnie, i jakim sposobem jej wyniki zapisane są na dobro Summy Skim’a i Ben Raddle’a? Przez kogo i dla czego było to uskutecznione? Kto wynajął, kto zarządzał tym ludem roboczym? Pytania te, nasuwające się jedne po drugich, nie dawały im spokoju.

W miarę jak zbliżali się do równiny, przedmioty się uwypuklały. Ben Raddle poznał cztery „rockers” ustawione w dwu grupach oddalonych od siebie na odległość około trzystu metrów, poniżej zaś zaopatrującą je pompę parową. Przy tych maszynach pracowało około dwustu pięćdziesięciu robotników, czy to kopiąc, czy przemywając piasek złoty z takiem zajęciem, że nie zwrócili uwagi na przybyłych.

Jeden z nich wszakże, spostrzegłszy wózek, zajeżdżający na teren eksploatacji, przerwał swą pracę, pytając grzecznie czego sobie życzą?

– Chcemy mówić z waszym panem – odpowiedział Ben Raddle w imieniu wszystkich.

– W takim razie panowie zechcą iść za mną – rzekł robotnik.

Summy Skim, Ben Raddle i Jane Edgerton zeszli z wózka, poczem pod przewodnictwem robotnika zaczęli iść po pochyłości nowego brzegu Forty Miles Creek.

Przeszedłszy pięćset kroków, przewodnik stanął przed domkiem zbudowanym na zachodnim stoku wyniosłości, którą dopiero co przejeżdżali podróżni, i pięścią uderzył w drzwi.

Na ich progu stanęła niebawem młoda kobieta, przywitana przez przybyłych okrzykami zdziwienia.

– Edith! – zawołała Jane, rzucając się w jej objęcia.

Wśród pocałunków wzrok Edith Edgerton wybiegł ku zbliżającemu się Ben Raddle’owi.

– Miss Edith! – wykrzyknął inżynier z największem zdziwieniem.

– Panie Raddle! – odpowiedziała mu w tym samym tonie Edith.

Ktoby w tej chwili był zwrócił uwagę na młodą dziewczynę, byłby dostrzegł odcień zmieszania w jasnem jej spojrzeniu i lekkie – o! bardzo lekkie zaróżowienie się jej oblicza. Było to jednak tak nieuchwytne, że przeszło niepostrzeżenie.

Skoro się nacieszono wzajemnie i przywitano dowoli wśród niewyraźnego gwaru, gdyż wszyscy mówili razem, Ben Raddle odezwał się wreszcie:

– Czy pani zechce nam wytłumaczyć?…

– W tej chwili – przerwała Edith. – Zechciejcie wejść jednak najpierw. Zdaje mi się, że znajdę dość siedzeń, aby was przyjąć.

Umeblowanie domku odznaczało się taką nadzwyczajną prostotą, że zasługiwało w pełni na miano spartańskiej. Kufer zastępował miejsce szafy, materac z suchych traw służył za posłanie, jeżeli zaś dodamy do tego stół i kilka krzeseł, wyczerpiemy całą zawartość tego skromnego schroniska. Natomiast wzorowy porządek, który w niem panował, nadawał całości cechę prawie wytworną.

– Tłumaczenie się moje będzie bardzo proste – rzekła Edith, gdy wszyscy zajęli miejsca. – Wieczorem 24 lipca Lorique dowiedział się zrządzeniem najcudowniejszego chyba wypadku w świecie, że okolica Forty Miles Creek była widownią przewrotu jeszcze osobliwszego od zeszłorocznego. Mówiono mianowicie, że większa część zalanych działek ukazała się znowu. Jakim sposobem wiadomość ta doszła tak szybko do Dawson City? Jakim sposobem mogła przebiec w dwadzieścia cztery godzin odległość, której przebyć nie można prędzej niż w trzy dni i to przy najszybszych warunkach lokomocji, tego nie wiem. Biegła ona z ust do ust, rozprzestrzeniając się jak oliwa na morzu. W kilka godzin po Lorique’u całe miasto wiedziało o tem.

– Cóż wtedy uczynił Lorique? – spytał Ben Raddle.

– Przyszedł najpierw powiadomić mnie o tem. Zdecydowałam się w jednej chwili. Ponieważ p. Raddle i p. Skim byli nieobecni, należało ich zastąpić i uczynić to, co uczyniliby sami. Mogłam spełnić to tem łatwiej, że podczas lata niema prawie chorych w szpitalu.

Zaopatrzywszy się w pieniądze, dzięki pełnomocnictwu, jakie p. Raddle zostawił Lorique’owi, wyruszyliśmy oboje nazajutrz rano, nie wyjawiając nikomu, przez ostrożność, celu naszej podróży.

– I jesteście tu od tej chwili?

– Tak, od 27 lipca. Zastaliśmy to, na co patrzyliście przed chwilą. To co mówiono było prawdą, tylko nieco przeinaczone. Działki, jak mogliście się przekonać sami, nie ukazały się na swych dawnych miejscach. Przeciwnie, zalane pierwszym razem wskutek wstrząśnienia łożyska Forty Miles Creek, zalane zostały powtórnie nowem wzniesieniem się gruntu. Dziś pracujemy w samem łożysku Forty Miles Creek, która, ostaostatecznie wyrzucona z swych dawnych brzegów, płynie obecnie na miejscu, gdzie znajdowały się działki dawniej.

– W takim razie – zauważył Ben Raddle – coraz mniej rozumiem…

– Niech pan poczeka – odrzekła Edith. – Zrozumie pan za chwilę. Gdy przyjechaliśmy tutaj, nikt nas nie wyprzedził jeszcze. Jak panu wiadomo, prawo działkowe orzeka, że eksploatacja pewnej działki rozciąga się na prąd wodny, do którego przylega. Część więc łożyska, przylegająca do działki, należy do jej właścicieli. Prawny ten przepis, znany zresztą ogólnie, był przyczyną ociągania się wszystkich. Lorique i ja byliśmy mniej skrupulatni i pierwszem naszem staraniem było postawić słupy, obejmujące równocześnie części, będące w związku z działkami 127 bis i 129, z działką 127 na wschodzie, na zachodzie zaś, z tamtej strony granicy z działką 131. Spełniwszy to, rozpoczęliśmy poszukiwania na tym nienaruszonym jeszcze ręką ludzką kawałku ziemi.

– Wiem już o rezultacie tych poszukiwań – przerwał Ben Raddle. – Może on przyprawić o zawrót głowy.

– Zwalniam pana od szczegółów – ciągnęła dalej Edith Edgerton – i przechodzę odrazu do wniosków, jakie wysnuliśmy wtedy z tej pierwszej próby. Mianowicie doszliśmy do przekonania, że cała powierzchnia, jeszcze wczoraj zalana wodą, obfitowała w niesłychane bogactwa, chociaż nierównomiernie rozdzielone. Jeżeli od wieków znajdowało się tu złoto w znacznej ilości, zawartość ta jednak nie była równomiernie rozłożona. Otóż łatwo było stwierdzić, o czem przekonała nas wkrótce eksploatacja, że zawartość, zresztą bardzo znaczna, złotodajnego piasku, zmniejszała się od środka ku granicy przez nas wyznaczonej. W samym środku, to znaczy naprzeciwko działki 129, byliśmy wprost olśnieni naszą pierwszą próbą. Co się stało w tem miejscu? Nie jestem uczoną, aby orzekać o tem. Może jakieś wstrząśnienie gruntu wywołało w prądzie rzecznym wiry sprzyjające złożeniu złota dotąd znajdującego się w zawieszeniu? Nie wiem. Jest tylko rzeczą pewną, że w tem właśnie miejscu natrafiliśmy na nagromadzenie proszku złotego prawie bez obcych naleciałości, nagromadzenie tworzące elipsę trzydziestu pięciu yardów na dwadzieścia jeden w przybliżeniu, której głębokość jest nam zupełnie nieznana, choć musi być wielka.

Wobec opowiadania Edith słuchaczom zdawało się, że pogrążeni są w jakimś śnie z bajki, że nie rzeczywistość do nich przemawia, lecz jakaś niezwykła opowieść, której słuchają jak w oszołomieniu. Nie mogliby byli powiedzieć, czy zadziwia ich bardziej kaprys przyrody, czy zdrowy sąd i energja tej, która umiała z niego tak umiejętnie skorzystać. Ale nie było to jeszcze wszystko.

– Odkrycie to – ciągnęła dalej Edith – nakazywało, aby bez chwili zwłoki zdobyć potwierdzenie prawa do eksploatacji. Jedna działka została zapisana na nazwisko p. Raddle, inna – na nazwisko p. Skim, jeszcze inna na nazwisko Lorique’a, kuzynki i moje. Muszę się przyznać, że przy zdobywaniu tych praw, po większej części dla nieobecnych, zmuszona byłam do popełnienia pewnych… wybiegów. Ale w tego rodzaju sprawach najważniejszą jest rzeczą, aby się udały.

– Z pewnością! – przyznał Ben Raddle.

– Nie potrzebuję dodawać, że na chwilę nie straciłam z oczu rzeczywistego położenia. Gdyby nie kapitały pp. Ben Raddle’a i Summy Skim’a, działki te powstaćby nigdy nie mogły. Do nich więc one należą: Ja uważałam się tylko za ich pełnomocniczkę i działałam stosownie do okoliczności. Dziś wszystko jest w porządku. Otrzymałam na działkę, położoną na terytorjum amerykańskiem, ostatni dokument należycie wystawiony.

Przy tych słowach Edith zbliżyła się do kufra stojącego pod ścianą i wydobyła zeń plikę papierów.

– Oto tytuły własności, a oto są dokumenty wystawione przez Lorique’a i przeze mnie, zabezpieczające rzeczywistych właścicieli przed wszelkiemi pretensjami z naszej strony. Brak tylko dokumentu Jane, ale mogę ręczyć, że nie odmówi go również.

Za całą odpowiedź Jane ucałowała kuzynkę.

Ben Raddle był wprost porażony z zachwytu wobec takiego mistrzostwa.

– Nadzwyczajne! nadzwyczajne! – powtarzał do siebie.

Edith wstała.

– Jeżeli teraz chcecie obejrzeć swoją własność, mogę wam służyć za przewodnika, a przy tej sposobności p. Raddle zobaczy się z Lorique’m.

Z domku więc udano się do miejsca eksploatacji. Panował tu wzorowy ład i porządek, jeszcze bardziej imponujący inżynierowi, niż świetne czyny dyplomatyczne, których opowiadania słuchał z takim zachwytem.

vol_61.jpg (133705 bytes)

Wszystko szło z dokładnością chronometru. Na każdym krańcu posiadłości, zarówno na terytorjum amerykańskiem jak kanadyjskiem dwa „rockers” stały, zaopatrywane przez małą pompę parową położoną przy nowym brzegu rzeki prawie naprzeciwko środkowej części, na której przeważnie pracowali robotnicy przy przemywaniu złotodajnego piasku.

– Pompa ta nie kosztowała mnie wcale – objaśniała Edith. – Znalazłam ją po opadnięciu wód w dawnem łożysku rzeki. Przypuszczam, że pochodzi z działki położonej wzwyż tej rzeki. Cudownym trafem okazała się nienaruszona. Oczyściliśmy ją więc i postawiliśmy w odpowiedniem miejscu. Najtrudniej było zdobyć dla niej węgla.

Ben Raddle nie mógł już wytrzymać dłużej.

– Ależ wreszcie – zawołał – niech pani mi powie, kto pokierował tem wszystkiem, kto zorganizował pracę, kto urządził to wszystko?

– Ja, panie Raddle, z pomocą Lorique’a – odpowiedziała Edith bez cienia zarozumiałości, lecz również bez przesadnej skromności.

– Pani! – wykrzyknął inżynier i od tej chwili zatopił się w swych myślach.

Edith oprowadzała w dalszym ciągu swych towarzyszy, dając im odpowiednie objaśnienia. Pokazała im działkę Lorique’a, położoną na terytorjum Alaski. Na tej działce, której Lorique był urzędowym właścicielem, spotkano nadzorcę. Był on niezmiernie wzruszony, witając się ze swym panem. Ale Ben Raddle był tak zajęty swemi myślami, że nie odczuł odpowiednio serdecznych wynurzeń wiernego sługi.

Powrócono niebawem w towarzystwie nadzorcy do ośrodka eksploatacji.

– To jest właśnie część najbogatsza – objaśniała Edith.

– W której znajdujemy obecnie płóczki wartości tysiąca dolarów – dodał nadzorca z dumą.

Przy tych słowach nadzorca pokazał kilka takich wyników, poczem towarzystwo powróciło do domku.

Gdy przestępowano próg, Ben Raddle, uderzony nagłą myślą, zatrzymał Edith ruchem ręki.

– Czy pani nie mówiła mi przed chwilą, że wyjazd jej z Dawson City nastąpił 25 lipca?

– Istotnie.

– Kiedyż więc podniosło się łożysko Forty Miles Creek?

– 23 lipca.

– Byłem tego pewny! – zawołał Ben Raddle. – Naszemu wulkanowi zatem zawdzięczamy obecne powodzenie.

– Jakiemu wulkanowi? – spytała Edith.

Wtedy Ben Raddle opowiedział jej wszystkie przygody, które im się zdarzyły podczas wyprawy na Golden Mount. Gdy skończył swe opowiadanie, nikt już wątpić nie mógł, że wybuch tak śmiało wywołany był pierwszą przyczyną wstrząśnienia, którego widownią była ta okolica Klondike. Zrozumieli wszyscy, że trzęsienie ziemi, udzielając się stronie najbliższej, rozszerzało się stopniowo, powodując szereg zmian, objawiających się w podnoszeniu lub opadaniu gruntu.

Długa szczelina, ciągnąca się na setki kilometrów, wskazywała, w jakim kierunku szła siła tego wstrząśnienia, która tu dopiero straciła swą moc. W tem miejscu, osłabionem już przez wstrząs poprzedni, uniosła glebę na parę metrów zaledwie, a tem samem wywołała odpowiednie opadnięcie ziemi na przestrzeni dawnych działek z prawego brzegu ciągnącej się na szerokości pięćdziesięciu metrów i długości jednego kilometra.

Jane Edgerton zachwyciły szczególnie te wnioski tak odpowiadające jej zapatrywaniu na życie. Nie, czyn nie jest nigdy bezużyteczny. Ich podróż na Golden Mount była tego oczywistym dowodem. Wtedy gdy im się zdawało, że walczą napróżno, że ich energja jest płonna, wtedy energja ta wywołała na kilkaset kilometrów wstrząśnienia niespodziewane, gotując im powrót zwycięski.

Edith odpowiedziała spokojnym uśmiechem na zapał swej kuzynki, zwracając uwagę, że wpierw obejrzeć należy bilans eksploatacji.

Skoro weszli do domku, rozłożyła książki rachunkowe, budząc zachwyt w Ben Raddle’u doskonałem ich tłumaczeniem. Aby ułatwić sobie pozycje przychodu i rozchodu, kontrolę wydobywania złota i jego oczyszczania, aby zabezpieczyć się przed kradzieżą tak częstą w tym rodzaju przemysłu, wymyśliła dzięki swemu rozsądkowi i systematyczności metodę łatwą lecz tak ścisłą, że nie było w niej miejsca ani dla pomyłek, ani dla nadużyć.

– Dziś rano skończyłam pracę – rzekła w formie zakończenia. – Miałam, o ileby was tu nie było, wrócić do Dawson z duplikatem tych książek, Lorique pozostanie tu do zimy i prowadzić będzie w dalszym ciągu eksploatację nad którą, jak przekonaliście się, można czuwać zdaleka.

Na te słowa Ben Raddle opuścił domek. Duszno mu było. Dziewczę to dało mu naukę. Nie pozostawiło mu nic do roboty. Urządziło wszystko lepiej, niż sam byłby to uczynił.

Zaniepokojony Summy podążył za kuzynem. Dlaczego Ben Raddle wyszedł tak śpiesznie? Czy nie był przypadkiem chory?

Nie, Ben Raddle nie był chory. Wpatrzony wdal oddychał pełną piersią, jak gdyby po jakiemś głębokiem wstrząśnieniu.

– A zatem, Ben – przemówił do niego Summy Skim – zamiary twoje urzeczywistniły się. Przypuszczam, że jesteś zadowolony. Będziesz mógł obracać miljonami! Tem bardziej, że oddaję ci moje, o które tak dbam jak o to!…

I Summy uderzył paznogciem o swe mocne zęby.

Ben Raddle położył rękę na ramieniu kuzyna.

– Co myślisz o miss Edith, Summy? – spytał go poufnie.

– Ależ jest ona zachwycająca, nad wyraz zachwycająca! – odpowiedział Summy z zapałem.

– Nieprawdaż?… Ale niedość powiedzieć: zachwycająca. To dziewczę – to zjawisko nadzwyczajne, cudowne zjawisko! – dodał Ben Raddle rozmarzonym głosem.

 

Rozdział XVII

Załatwienie rachunków.

 

o krótkim pobycie w nowej działce 129 panie i kuzynowie powrócili do Dawson City, pozostawiając Lorique’owi pieczę nad ich własnością. Miał on objąć kierownictwo nad eksploatacją aż do zupełnego jej wyczerpania, o ile to było możliwe, i posyłać tygodniowe rachunki do Montrealu, dokąd Summy Skim i Ben Raddle powrócić mieli w jak najkrótszym czasie.

Nadzorca zresztą będzie miał udział w dochodach. Był o to zupełnie spokojny, znając prawość i uczciwość swych panów. Wyczerpanie eksploatacji nie zapowiadało się prędko, więc Lorique mógł dorobić się majątku i przedsięwziąć eksploatację na własną rękę, albo też szukać spoczynku, tak zasłużonego w łagodniejszym klimacie.

Oczywiście czterem podróżnym było nieco ciasno w wózku, do którego wsiedli, ale nie myślano o tem wcale. Pod wrażeniem ostatnich wypadków wszyscy byli w nader wesołem usposobieniu, nawet Edith pozbyła się swego zwykłego nieco obojętnego spokoju.

Kuzynowie, zainteresowani dalszym losem swych towarzyszek, dowiedzieli się, że ponieważ wysiłki Jane spełzły na niczem, ma ona zamiar próbować szczęścia i nadal na drodze eksploatacji, Edith zaś powróci do swych chorych.

Ben Raddle i Summy Skim bez zbytniego oburzenia się na to powiedzenie ograniczyli się tylko do zapytania, czy uważają ich za potwornych niewdzięczników, i na tem przerwano rozmowę.

Należało jednak załatwić rachunki. Na wezwanie Ben Raddle’a wszyscy czworo stawili się w salonie, oddanym na wyłączny użytek obu kuzynów.

Inżynier odrazu przystąpił do rzeczy.

– Na porządku dziennym jest przedewszystkiem sprawa załatwienia naszych rachunków – rzekł, otwierając posiedzenie.

Summy ziewnął.

– To dopiero będzie nudne! – zauważył. – Zresztą, jak mówiłem, napisz w mojej rubryce zero, i zatrzymaj sobie wszystko.

– Jeżeli zaczniemy od żartów tego rodzaju – odparł Ben Raddle surowo – nie skończymy nigdy. Proszę cię, Summy, bądź poważny.

– Bądźmy zatem poważni! – zgodził się Summy, wzdychając. – Ale, ile czasu straconego, który możnaby obrócić na lepszy użytek!

Ben Raddle ciągnął dalej.

– Pierwszym punktem, z którym się liczyć trzeba, jest fakt, że eksploatacja dzisiejsza Forty Miles Creek stanowi następstwo, wprawdzie nie bezpośrednie, zawsze jednak następstwo odkrycia Golden Mount.

– Słusznie! – przyznali trzej słuchacze.

– A zatem zobowiązania powzięte na skutek tej podróży zachowują całą swą wartość, a na pierwszem miejscu stawiam zobowiązanie względem matki Jakóba Ledun. Czy możecie mi wskazać, jaka część jej przypada?

– Czwarta – odezwała się Jane Edgerton.

– A nawet cztery czwarte – dodał Summy. – Nie widzę w tem żadnej przeszkody.

Ben Raddle wzruszył ramionami.

– Mnie się zdaje – poddała Edith swym głosem spokojnym – że renta byłaby bardziej pożądana.

– Miss Edith ma słuszność jak zawsze – rzekł inżynier. – Przyjmiemy więc w zasadzie rentę, zostawiając określenie należnej sumy na później, w każdym razie będzie ona hojnie obliczona, to się rozumie.

Jednogłośnie wniosek przyjęto.

– Trzeba będzie oprócz tego – ciągnął dalej Ben Raddle – wynagrodzić hojnie Lorique’a, wywiadowcę i resztę ludzi, którzy brali udział w wyprawie.

– Oczywiście! – odezwały się kuzynki jednocześnie.

– To co zostanie, stosownie do umowy z miss Jane, będzie podzielone na dwie równe części między nią a mną. Nie przypuszczam, ażeby miss Jane nie zechciała podzielić się ze swoją kuzynką, której zawdzięczamy działkę 129, ja zaś, ze swej strony podzielę się z Summy pomimo jego pogardliwej miny.

– Rachunek pana nie jest dokładny – zaoponowała Jane. – Ponieważ pan chce, nie będąc do tego przymuszony, podzielić się z nami, powinien pan trzymać się ściśle umowy. Zapomniał pan bowiem, że na mocy poprzedniej umowy pan ma prawo do dziesiątej części moich dochodów z Klondike.

– Prawda – rzekł Ben Raddle poważnie.

Przyczem wziął papier i ołówek.

– Obliczmy zaraz. Pani mówi, że mam prawo do dziesiątej części jej połowy, czyli do dwudziestej całości, co ryczałtem stanowi jedenaście dwudziestych dla mnie, a dziewięć dwudziestych dla pani.

– Jeżeli się nie mylę – przerwał Summy z najpoważniejszą miną – z tego obliczenia wypada, że część miss Edith wynosić będzie siedm piątych z trzech czwartych z trzydziestu ośmiu ośmdziesiątych dziewiątych… Co zaś do mojej, to znajdziemy ją, dzieląc wysokość Golden Mount przez promień koła polarnego i mnożąc otrzymaną z tego cyfrę przez wiek wywiadowcy. W ten sposób otrzymamy równanie wykładnicze, z którego wyciągniemy pierwiastek, który, zkolei poddany zostanie analizie algebraicznej i rachunkowi różniczkowemu lub całkowemu stosownie do wyboru…

– Te żarty są niesmaczne – odparł sucho Ben Raddle, podczas gdy obie kuzynki wybuchły śmiechem.

– Co za galimatjas! – westchnął Summy Skim, siadając w najdalszym kącie z największą obojętnością.

Ben Raddle powiódł za nim rozgniewanym wzrokiem, poczem wzruszywszy ramionami, ciągnął dalej:

– Otóż, ponieważ nasz kredyt w Transportation and Trading Company wynosi…

Jane Edgerton przerwała mu:

– Zresztą – rzekła najnaturalniej w świecie – poco te wszystkie obliczania?

– Jakto?

– Tak, poco?… Skoro najoczywiściej się pobierzemy.

– Na te słowa Summy Skim, wygodnie dotąd rozciągnięty w fotelu, zerwał się na równe nogi, wydając okrzyk złowrogi.

– Z kim? – zawołał głosem zduszonym.

Skupiony w sobie, z twarzą wykrzywioną, zaciśniętemi pięściami, podobny był do mającego się rzucić dzikiego zwierza.

Widok był tak komiczny, że towarzysze wybuchnęli homerycznym śmiechem.

Ale Summy Skim nie śmiał się. Zrozumiał, co tkwiło w jego sercu i załamał się. Zrozumiał, że on, zapamiętały stary kawaler, tak szczęśliwy ze swego bezżeństwa, kochał oddawna, zawsze, kochał do ubóstwienia, od pierwszej chwili, gdy ujrzał ją na pokładzie Foot Ball’u, tę małą dziewczynkę, która obecnie śmiała się tak głośno. Przez nią i dla niej znosił tak wesoło to straszne wygnanie w tych stronach dziwacznych. Nie mogąc jej namówić, aby opuściła Klondike, skazał się na pozostanie tu, aby z nią pozostać. A ona teraz najspokojniej mówi o małżeństwie. Naturalnie, że z Ben Raddle’m, młodszym od niego i bardziej pociągającym. Zapewne, jeżeli to stać się musi, będzie umiał zapanować nad sobą… ale co za ból, co za ból!

– Z kim? – powtórzył głosem tak pełnym łez, że Jane śmiać się przestała.

– Ależ z panem, panie Skim – rzekła. – Przecież to jasne. Nacóż więc…

Nie miała czasu dokończyć.

Summy ją porwał w swe olbrzymie ramiona jak piórko i biegnąc po pokoju, jak szalony, całował ją namiętnie. Napróżno Jane się broniła. Summy nie odczuwał nic prócz radości rozpierającej jego serce. Dopiero, gdy tchu mu zabrakło, rzucił się na fotel, wypuszczając z rąk miły swój ciężar.

– Szalony! – odezwała się Jane bez gniewu, ale również bez śmiechu, poprawiając roztargane włosy.

Udając, że nie widzi Ben Raddle’a, patrzącego na Edithę w milczeniu, ani również kuzynki ze spuszczonemi uparcie oczyma, Jane wróciła do rozpoczętego zdania, tak niespodziewanie przerwanego przez szał Summy Skim’a.

– Naco pytać o to, o czem się wie zgóry? Zarówno jasną jest rzeczą, że wychodzę za pana, jak to że p. Raddle żeni się z moją kuzynką.

Powieki Edithy zadrgały zlekka.

– Czy pani potwierdza słowa kuzynki? – spytał Ben Raddle głosem nieco drżącym.

Za całą odpowiedź dziewczę podniosło na pytającego czyste swe oczy i wyciągnęło do niego serdecznie rękę.

Uniesienie Summy Skim’a nie miało granic. Śmiał się, potrącał wszystkich, przewracał meble, biegając jak szalony po pokoju.

– Naco czekamy tutaj? – zawołał. – Skoro doszliśmy do zgody, poco marnować czas tak cenny! Działajmy, do djaska! działajmy!

Napróżno tłumaczono mu, że ślub, a tem bardziej dwa śluby nie mogą się odbyć na poczekaniu, uspokoił się dopiero wtedy, gdy mu obiecano, że potrzebne formalności załatwione zostaną w jak najkrótszym czasie.

Dotrzymano słowa i, istotnie, w kilka dni później obydwa śluby odbyły się w świątyni w Dawson City. Uroczystość była niezwykła. Przygody dwu par, przechodząc z ust do ust, nabrały cechy legendy. Cała ludność, nieco przerzedzona wprawdzie pracą koło eksploatacji, ustawiła się w szeregi przy idącym orszaku. Władcza piękność Jane, dumny wdzięk Edyty, energiczny wygląd Ben Raddle’a i wspaniała postawa Summy Skim’a wzbudzały zachwyt ogólny.

Nie brakło nikogo. Wszyscy towarzysze niedoli i radości, Lorique, wywiadowca i cały zastęp robotników, biorących udział w wyprawie na Golden Mount, byli obecni. Edith prowadził doktor Pilcox, weselszy i pulchniejszy niż zwykle, Jane zaś – Patrick, rozpromieniony jak słońce w aureoli swego nowego ubrania. Jane życzyła sobie tego, a Irlandczyk dumny z zaszczytu, który go spotkał, nie przestawał wszakże nazywać swej młodej pani „panem Janem”, nie zważając na jej białą suknię i kwiat pomarańczowy.

– Podaj mi rękę, Patricku.

– Tak, panie Janie.

– Uważaj, Patricku. Depcesz tren mej sukni.

– Tak, panie Janie.

Jane śmiała się serdecznie.

Państwo młodzi opuścili Dawson tego samego wieczora na statku płynącym na Yukonie. Lorique i wywiadowca żegnali ich, dopóki im nie znikli z oczu. Lorique miał nazajutrz wyruszyć, do swego zajęcia. Wywiadowca zaś powracał do Skagway przez strefę jezior, zabierając pomocników; ale odtąd, jeżeli zajmował się swą pracą trudną i ciężką, to tylko z amatorstwa. Był bowiem bogaty i musiał przyznać, że poszukiwanie ma niekiedy i dobre strony.

vol_63.jpg (61458 bytes)

Natomiast dwie osobistości, które brały żywy udział w tem opowiadaniu, towarzyszyły młodym parom w ich podróży do Montrealu. Byli nimi Neluto i Patrick. Pierwszy w ostatniej dopiero chwili zdobył się na powzięcie stanowczej decyzji, mianowicie, że nie może opuścić tak zawołanego myśliwego jakim był Summy Skim. Drugiego zaś mogła tylko śmierć oderwać od „pana Jana”.

vol_62.jpg (135750 bytes)

Stopniowo okrzyki, żegnające odjazd parowca, ginęły w oddali, światła Dawson City malały w przestrzeni, aż wreszcie znikły, pogrążając w mroku nocy wielki statek, dyszący parą i ogniem. Pogoda była piękna. Gwiazdy świeciły na czystem niebie, a powietrze było niezwykle łagodne pomimo pory spóźnionej.

W tyle statku siedzieli wszyscy czworo na fotelach, które przyniósł Summy Skim.

Wkrótce jednak Ben Raddle przerwał rozkoszną ciszę. Nie będąc w stanie zapanować nad swym żywym umysłem, układał już nowe plany. Wielki majątek, jakim rozporządzał, otwierał przed nim szerokie horyzonty. To też dał się unieść marzeniom, którym dawał ujście w mowie. Działać, tworzyć… Przekształcić ten stos złota w rozległe przedsiębiorstwa, i znów je zmieniać na złoto, by zkolei to złoto zmienić na przedsiębiorstwa jeszcze rozleglejsze… I tak dalej… i tak zawsze!…

Jane słuchała go z natężeniem i odpowiadała przyjaźnie na śmiałe zamiary marzyciela. Powoli zbliżyli się do siebie, aż wreszcie, wiedzeni potrzebą ruchu, prawie jednocześnie powstawszy z foteli, udali się na brzeg pomostu, zapominając jeden o żonie, druga o mężu.

Summy westchnął.

– Już poszli oboje! – rzekł, zwracając się do Edith.

– Należy – odrzekła młoda małżonka, brać ludzi i kochać ich takimi, jakimi są.

– Masz słuszność, Edith – przyznał Summy z westchnieniem.

Ale smutek ciążył mu na sercu. Głębsze westchnienie wydobyło się z jego piersi.

– Tak – odezwał się znowu – poszli. Dokąd będą tak dążyli?

Edith podniosła rękę i opuściła ją nagle, jakgdyby tym ruchem wyrazić chciała, że przyjmuje przyszłość, jakąkolwiek ona będzie.

– Znam mego Ben’a – ciągnął dalej – już w ośm dni po przybyciu do Montreal zatęskni do przygód i znów zechce puścić się w podróż, i obawiam się, aby nie pociągnął za sobą twej kuzynki i tak już mało usposobionej do spędzania życia w zaciszu domowem.

– Jeżeli pojadą – rzekła – to wkońcu powrócą. Oczekiwać ich będziemy w domu.

– Nie jest to wesołe, Edith.

– Ale użyteczne. Podczas ich nieobecności będziemy pilnowali ich domu.

Summy westchnął po raz ostatni.

– I będziemy wychowywali ich dzieci – rzekł nie zdając sobie być może sprawy, ile jego odpowiedź zawierała głębokiego komizmu i wzruszającej rezygnacji.

 

Rozdział XVIII

Rozkosze Green Valley.

 

ora letnia. Ani chmurki na błękicie nieba. Słońce rzuca gorące promienie na okolicę.

Summy Skim, w skórzanych sztylpach po powrocie z polowania z Nelutem, siedzi, paląc fajkę w cieniu jednego z wielkich drzew, stojących przed domem Green Valley. O kilka metrów od niego, nieledwie u jego stóp, troje małych dzieci – trzy, pięć i sześć lat liczących – bawi się pod nadzorem wychowawczyni o wyglądzie budzącym zaufanie. Wychowawczyni ta liczy nie mniej niż sześć stóp wysokości, a siwiejącej jej brody nie powstydziłby się nawet saper. Nazywa się, zresztą, Patrick Richardson. Z biegiem czasu młoda jego pani, ufając mu zupełnie, nadała mu ten urząd zaszczytny.

Patrick, chociaż się zestarzał, nie stracił bynajmniej swej potężnej siły; tylko siły tej nie używa na boksowanie niedźwiedzi; jest ona bowiem wyłączną własnością synów Jane i Summy. Olbrzyma spotyka się obecnie tylko z dziećmi, z których jedno siedzi mu na ramieniu, drugie na dłoni jak w fotelu, z wielkim palcem, służącym za oparcie, trzecie – w kieszeni, Patrick bowiem przyszył do swej kurtki własną ręką kieszenie gwoli temu użytkowi. Mogą wdrapywać się na niego, jak na górę, kopać go, ciągnąć za brodę i za włosy lub kłaść mu palce w oczy. Patrick jest wszystkiem zachwycony. Niezwykła to zabawka ten Patrick Richardson dla małych dzieci.

Zegar wskazuje godzinę dwunastą. Słychać przyśpieszony tętent konia i niebawem ukazuje się młoda amazonka. Summy wstaje biegnąc na jej spotkanie i po chwili trzyma ją w swych objęciach jak ongi w Northern Hotel. Jeszcze trochę, a Summy porwałby ją w szalonym tańcu, jak wtedy. Ale Summy Skim zaniechał tańca, odkąd, powiedzmy to pocichu, postać jego zaczęła nabierać okrąglejszej tuszy. Ale Jane Skim nie ustępuje wcale dawnej Jane Edgerton. Jest to zawsze ta sama drobna, delikatna, urocza kobietka.

– Do stołu! – woła Summy głosem radosnym.

Na to hasło dzieci się zrywają, wskakując na Patricka. Najstarsze wdrapuje się na jego ramię, młodsze siada na dłoni, najmłodsze wsuwa się do kieszeni.

– Czy dzieci były grzeczne, Patricku?

– Bardzo grzeczne, panie Janie – odpowiada Irlandczyk.

W chwili gdy miano wchodzić do domu, ukazała się na progu młoda złotowłosa kobieta. Oczywiście Edith Raddle musiała być blondynką, ponieważ taką była Edith Edgerton. Trzyma jeszcze w swem ręku pióro, z którem tak zręcznie umie się obchodzić.

– Czy Ben nie przyjechał? – spytała Jane.

– Nie – odrzekła Edith. – Przyjedzie dopiero około trzeciej.

Wchodzą. Siadają do stołu. Nic się nie zmieniło wewnątrz i nazewnątrz domu. Ta sama prostota w nim panuje. Tylko przybudowano nowe skrzydło, aby nowoprzybyli mogli się pomieścić.

Przy śniadaniu rozmowa się toczy. Nastrój jest serdeczny i wesoły. Dzień ten nie przedstawia nic osobliwego. Stanowi on ogniwo całego pasma dni szczęśliwych i podobnych, które snują się w nieskończoność.

vol_64.jpg (141187 bytes)

Szczęście czuwa nad spokojnym domem.

Lata całe upłynęły od czasu wyprawy na Golden Mount i powrotu do Montrealu, nie zmniejszywszy siły uczucia zrodzonego pod mroźnem niebem Klondike. Jane i Summy, Edith i Ben – to jedna dusza, a każde z nich czuje w swej piersi odzew trzech innych serc w swem własnem sercu.

Obawy Summy’ego nie sprawdziły się. Z pomocą Edith potrafił znaleźć ujście dla czynnego usposobienia swej żony. Obecnie pewny jest trwałości tak drogiego mu związku, wzmocnionego zresztą tem bardziej przyjściem na świat dzieci.

Mając dość pieniędzy do swego rozporządzenia, powiększył obszar swych posiadłości. Jest obecnie właścicielem całej okolicy. Jane więc znalazła obszerne pole dla swej działalności. Zapaliła się do uprawy gruntu na tej rozległej przestrzeni przy pomocy udoskonalonych maszyn rolniczych, które jej przedsiębiorczy umysł ulepsza ustawicznie.

Edith jest administratorką całej posiadłości, a równocześnie rachmistrzynią. Do niej należy ostatnie słowo, gdyż każdy skłania się przed jej nieomylnym rozsądkiem. Gdy Jane daje zbytnią folgę swej wyobraźni, Edith powstrzymuje ją, mówiąc „ostrożnie”, i rzeczy powracają do równowagi.

Jeden tylko Summy uchyla się nieraz z pod jej władzy. Nieznośny ten właściciel pod pozorem, że jest zbyt bogaty, pozwala sobie pokryjomu zwracać czynsz, który mu wnoszą farmerzy. Edith gniewa się dla formy, prawdą jest bowiem, że są zbyt bogaci.

Istotnie Summy Skim nie jest w stanie wydać pieniędzy tak prędko, jak je szybko zarabia Ben Raddle.

Zanim działki przy Forty Miles zostały wyczerpane, dały one dwudziestokrotną wydajność, a z tego złota Ben Raddle nie zostawił ani cząstki w bankach… Rozrzucił je po całym świecie, skąd powraca wraz z dziesięciokrotnym zarobkiem, aby znów wyruszyć w krainy nieznane.

Inżynier, rozporządzając olbrzymim kapitałem, mógł wreszcie urzeczywistnić swe śmiałe marzenia. Próbował wszystkiego, gdyż wszystko go zajmowało, poświęcając dobrowolnie całe swe życie pracy nieustannej. Niedaleki jest dzień, gdy powiększy liczbę miljarderów, co mu da nowy pochop do pracy. Szczęście go nie opuszcza. Próbował go z równem powodzeniem handlując bawełną, wełną, cukrem i skórami, zarobione zaś pieniądze obracał na przedsiębiorstwa najróżnorodniejsze. Obecnie posiada kopalnie węgla i miedzi, linje kolei żelaznej w Ameryce Południowej i na Bałkanach, szyby naftowe w Teksas i Rumunji, stacje elektryczne i wiele innych rzeczy. Wczoraj założył trust cynowy, jutro założy trust niklowy.

Wśród tych licznych interesów Ben Raddle nie mógłby się połapać, gdyby nie genjusz administracyjny Edith. Nie potrzebował się troszczyć o nie. Dzień po dniu, godzina po godzinie Edith zdawała mu sprawę z ich przebiegu, pozostawiając mu tylko twórczą część pracy.

Szczęśliwy człowiek ten Ben Raddle!

Lecz szczęśliwego tego człowieka w domu niema nigdy, co jest jedyną troską w życiu Summy’ego. Zawsze za górami i dolinami, zjawia się w domu jak błyskawica. W przelocie ściska swą żonę serdecznie, ona zaś wita go zawsze z równym uśmiechem, nie robiąc mu przy odjeździe żadnego wyrzutu. Edith ze swym zwykłym spokojem oczekuje, aż nadejdzie godzina, którą, wnioskując z pewnych danych, uważa obecnie za bliską.

Summy Skim, nie posiadając jej cierpliwości, nie szczędzi Ben Raddle’owi najżywszych wymówek. Inżynier słucha z początku cierpliwie, wkońcu gniewać się zaczyna, przecinając potok słów kuzyna.

Zresztą, gdy Ben Raddle już jest w drodze, Summy pierwszy go usprawiedliwia.

– Nie trzeba żywić urazy do mojego biednego Ben’a – mówi wtedy jak zwykle do Edith – iż gotów jest zawsze do wybuchu. Zresztą ten w którego życiu wulkan odegrał tak ważną rolę, zachowuje na zawsze coś z wulkanicznego niepokoju.

KONIEC.

Poprzednia część