Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

archipelag w płomieniach

(Rozdział VII-IX)

 

45 ilustracji L. Benetta

Księgarnia Dra Maksymiljana Bodeka

Lwów 1925

arch_02.jpg (43647 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział VII

Niespodzianka.

 

azajutrz około godziny dziesiątej, udał się Mikołaj Starkos znów na ląd i skierował się wprost do domu bankiera. Nie poraz pierwszy miał wejść do jego kantoru. Bankier przyjmował go zawsze jako klienta, którego ze względu na korzystne interesa należało wyróżniać z pomiędzy innych.

Elizundo znał go oczywiście; wiedział dość o nim. Nie było mu też obce, że był on rodzonym synem tej patrjotki, o której raz mówił z Henrykiem d’Albaret. Właściwie jednak nikt nie wiedział ani nie mógł wiedzieć, kim i czem był w rzeczywistości kapitan „Karysty”.

Mikołaj Starkos był widocznie oczekiwany albowiem przyjęto go natychmiast po przyjściu. List z Arkadji, który doręczono bankierowi przed czterdziestu ośmiu godzinami pochodził od niego. Zaprowadzono go przeto bezzwłocznie do biura, w którem przebywał bankier, zamykający się ze względów ostrożności na klucz, Elizundo i jego klient byli sami. Nikt nie mógł im przeszkodzić, nikt podsłuchać, co będą mówili.

„Dzień dobry Elizundo, rozpoczął kapitan „Karysty” siadając na fotelu, ze swobodą człowieka, który czuje się jak u siebie w domu. Już sześć miesięcy nie widziałem pana, jakkolwiek nieraz otrzymywał pan wiadomości odemnie. Nie mogłem jednak minąć Korfu, nie wstąpiwszy do pana, aby mu uścisnąć dłoń.

– Mikołaju Starkosie, nie przybyłeś pan tu jedynie w tym celu, aby mnie zobaczyć i zapewnić o swej przyjaźni, odparł bankier głuchym głosem. Czego pan chcesz odemnie?

– Ach, zawołał kapitan, po tych słowach poznaję mego dawnego przyjaciela Elizundo! Ani śladu uczucia, tylko interes. Widocznie dawno już zamknąłeś pan swe serce w skrytce kasy i zagubiłeś do niej klucz.

– Bądź pan tak uprzejmy powiedzieć mi, co pana tu sprowadza i dlaczego pisałeś do mnie przedtem? ciągnął dalej Elizundo.

– Tak, masz pan słuszność! Dość frazesów. Pomówmy poważnie! Sprawy, które mamy omówić, są bardzo ważne i nie cierpią zwłoki.

– List pański mówi o dwu sprawach, – rzekł bankier; jedna z nich wchodzi w obręb naszych zwyczajnych interesów, druga natomiast dotyczy pana osobiście.

– Całkiem słusznie, Elizundo!

– A więc mów, Mikołaju Starkos, pragnę poznać pańskie zamiary”.

Bankier mówił, jak widzimy, całkiem bez ogródek. Chciał, by klient jego oświadczył wprost i bez wykrętów, po co przyszedł. Jego bojaźliwy głos jednak był w dziwnej sprzeczności ze stanowczym sposobem pytania. Jasnem było, że nie bankier był tu panem sytuacji.

Kapitan „Karysty” nie mógł też ukryć uśmiechu, którego jednak bankier, siedzący ze spuszczonemi oczyma nie zauważył.

„Którą sprawę omówimy najpierw? spytał Mikołaj Starkos.

– Tę, która dotyczy pańskiej osoby! odparł spiesznie bankier.

– Ja jednak wolę mówić przedewszystkiem o tem, co mnie osobiście nie dotyczy, rzekł kapitan stanowczym tonem.

– A więc dobrze, słucham!

– Chodzi o transport jeńców, który musimy załadować na okręty w Arkadji. Jest tego dwieście trzydzieści siedem głów, mężczyzn, kobiet i dzieci, które trzeba dostawić na wyspę Scarpanto, skąd podejmuję się przewieźć je na wybrzeża Barbaresków. Jak panu z rozlicznych wspólnych interesów już wiadomo, wydają Turcy towar tylko za gotówkę lub na weksel z dobrym podpisem. Przychodzę więc po pański podpis, i liczę z całą pewnością, że nie odmówisz go Skopelowi, gdy ten się u pana z papierami do podpisu zjawi. Ta sprawa nie przedstawia żadnych trudności, prawda?”

Bankier milczał, milczenie to można było jednak uważać za zgodę na propozycję kapitana. Był on wprost zobowiązany do tego, albowiem już nieraz to czynił.

„Mogę jeszcze dodać – ciągnął dalej Mikołaj Starkos jakby od niechcenia, że interes nie będzie zły. W sytuacji Turków nastąpił zwrot ku gorszemu. Bitwa pod Nawarinem będzie miała dla nich jak najgorsze skutki, albowiem państwa europejskie zaczynają się w to mieszać. Gdy zostaną zmuszeni do zaprzestania wojny, nie będzie już jeńców, a więc i zarobków. Z tego również powodu ostatnie transporty, które kupujemy jeszcze na dogodnych warunkach, osiągną wysoką cenę na wybrzeżach Afryki. Zarobimy więc przy tem obydwaj. Czy mogę liczyć na pański podpis?

– Zdyskontuję natychmiast pańskie weksle, odparł Elizundo. Nie będę więc potrzebował nic podpisywać.

– Jak pan, wolisz, odrzekł kapitan, wystarczyłby pański podpis. Przecież dotychczas nie wzbraniałeś się pan podpisywać.

– Dotychczas, to nie dziś, rzekł Elizundo, a dziś patrzę całkiem inaczej na te sprawy.

– Ach czy rzeczywiście? zawołał kapitan. Zresztą jak pan chcesz! Jednak czy prawda jest to co słyszałem, że zamierzasz pan wogóle zaniechać interesów?

– Tak, Mikołaju Starkos! oświadczył bankier stanowczym głosem, a co do pana… to ten interes będzie ostatnim, który razem robimy… o ile pan wogóle obstajesz przy tem, abym i tym razem był spólnikiem.

– Tak, obstaję przy tem” odparł sucho Mikołaj Starkos.

Następnie powstał, przeszedł kilka kroków po gabinecie, przyczem wzrok jego nie wróżący nic dobrego spoczywał bez przerwy na bankierze. W końcu stanął tuż przed nim.

„Panie Elizundo, zaczął drwiącym tonem, musisz pan już być bardzo bogaty, gdy się chcesz wycofać z interesów.”

Bankier milczał.

„Powiedz mi pan zatem, ciągnął dalej kapitan, co zamierzasz z tym majątkiem począć, nie weźmiesz go chyba ze sobą na drugi świat? Byłby to zbyt ciężki bagaż w tej ostatniej podróży. Komu przypadną te miljony, gdy pana już tu nie stanie?

Bankier milczał ciągle.

„Odziedziczy je zapewne pańska córka, piękna Hadżine Elizundo. Do niej należeć będzie kiedyś cały majątek jej ojca. Tak w rzeczy samej powinno się stać. Lecz cóż ona z nim uczyni? Taka samotna z tylu miljonami?”

Bankier powstał z wysiłkiem i jakby składając zeznanie, którego waga zdawała się go przygniatać, wykrztusił:

„Moja córka nie pozostanie samotna!

Wydasz pan ją zamąż? odparł kapitan, a za kogo, jeśli łaska? Któż weźmie ją za żonę, gdy się dowie, skąd większa część majątku jej ojca pochodzi? Gdy zaś Hadżine Elizundo wie o tem, to. komu odważy się oddać swą rękę?

– Jakżeby mogła się o tem dowiedzieć? odrzekł bankier. Dotychczas nie wie o niczem, a kto jej o tem opowie?

– Ja, gdy zajdzie tego potrzeba.

– Pan?

– Tak, wysłuchaj mnie pan i zważ dobrze moje słowa, rzekł kapitan „Karysty” z naciskiem, gdyż nie poruszę już więcej tej kwestji, o której teraz będę mówił. Ten olbrzymi majątek, który zgromadziłeś, zawdzięczasz pan przedewszystkiem mnie, i głównie tym niebezpiecznym interesom, przy których mogłem nałożyć głową. Tylko na szmuglu towarów zrabowanych na okrętach i handlu niewolnikami podczas wojny o niepodległość wzbogaciłeś się pan tak ogromnie. Słusznie się zatem stanie, jeśli te miljony przejdą teraz w moje posiadanie. Jak panu wiadomo, nie choruję na przesądy i nie będę się nigdy pytał, skąd pan swój majątek wziąłeś. Gdy wojna się skończy, zlikwiduję również i moje interesy. Ja też nie chcę być w życiu samotny i spodziewam się, zrozumiej mnie pan dobrze, spodziewam się, że Hadżine Elizundo zostanie żoną Mikołaja Starkosa”.

Bankier opadł na krzesło. Rozumiał aż nazbyt dobrze, że znajduje się w mocy tego człowieka, który przez tyle lat był jego na wszystko się ważącym spólnikiem. Wiedział, że kapitan „Karysty”, chcąc osiągnąć swój cel, nie cofnie się przed niczem i nie wątpił ani na chwilę, że człowiek ten, gdy zajdzie potrzeba, odkryje bezlitośnie przed światem całą przeszłość tego wysoce cenionego domu bankierskiego.

Bankier miał tylko jedną odpowiedź na żądanie Mikołaja Starkosa. Nie zważając na możliwość głośnej kłótni, odrzekł nie bez wahania.

„Córka moja, Mikołaju Starkos, nie może zostać pańską żoną, albowiem wyjdzie ona za innego.

– Za innego! zawołał Mikołaj Starkos. Zaiste, przybyłem w odpowiedniej chwili. Więc córka bankiera Elizundo wyjdzie za mąż…?

– Za pięć dni.

– A za kogo?… spytał kapitan drżącym głosem.

– Za francuskiego oficera.

– Za Francuza? Z pewnością za jednego z tych „przyjaciół Grecji”, którzy walczą o jej wolność?

– Tak.

– A jego nazwisko?

– Kapitan Henryk d’Albaret.

– A zatem, mistrzu Elizundo, ciągnął dalej Mikołaj Starkos, zbliżając się jeszcze bardziej do bankiera i piorunując go wzrokiem, powtarzam jeszcze raz, że gdy kapitan Henryk d’Albaret dowie się kim pan jesteś, to na pewno nie zechce pańskiej córki za żonę. Zaś i córka pańska, gdy pozna źródło dochodów jej ojca, nic zechce zapewne zostać żoną Henryka d’Albaret. O ile pan dziś jeszcze nie zerwie zamierzonego związku, to jutro oboje narzeczeni dowiedzą się o wszystkiem… Tak… tak, klnę się na djabła i na mą duszę, dowiedzą się o wszystkiem!”

Bankier powstał raz jeszcze. Spojrzał ostro na kapitana „Karysty” i powiedział zrozpaczonym tonem, o którego szczerości nie mógł kapitan wątpić:

,.Zgoda!… Lecz ja odbiorę sobie życie, Mikołaju Starkos i nie będę już dłużej hańbą mojej córki!

– A jednak, odparł kapitan, będziesz pan jej hańbą zarówno teraz jak i w przyszłości. Samobójstwo nie obali bowiem faktu, że Elizundo był tylko bankierem korsarzy archipelagu!”

arch_19.jpg (214277 bytes)

Elizundo usiadł złamany, nie mogąc znaleść odpowiedzi, kapitan zaś ciągnął dalej:

„Dlatego też nie zostanie Hadżine Elizundo żoną Henryka d’Albaret, lecz – czy chce, czy nie chce – żoną Mikołaja Starkosa!”

Jeszcze przez pół godziny toczyła się rozmowa między tymi dwoma ludźmi, z których jeden prosił gorąco, drugi zaś groził. Nie z miłości pragnął Mikołaj Starkos pojąć Hadżine za żonę. Jemu chodziło jedynie o miljony, które chciał posiąść, i żadne względy nie mogły go od tego postanowienia odwieść.

Hadżine Elizundo nie wiedziała nic o liście, który donosił o rychłym przyjeździe kapitana „Karysty”; od owego właśnie dnia ojciec jej stał się jeszcze bardziej smutny i ponury, niż zazwyczaj. Hadżine czuła, że jakiś tajemny smutek go gnębi, a gdy później zjawił się Mikołaj Starkos, nie mogła opanować żywego niepokoju. Znała bowiem tego człowieka, którego w czasie wojny nieraz w domu swego ojca widziała.

Czuła do niego mimowolną odrazę, z której nie umiała sobie zdać sprawy. On posyłał jej spojrzenia, które przejmowały ją wstrętem. Mówił do niej jednak zawsze o rzeczach obojętnych, tak jakby to mógł uczynić każdy inny klient jej ojca. Młode dziewczę zauważyło jednak, że ojciec jej, nawet przez dłuższy czas po odwiedzinach kapitana „Karysty”, chodził dziwnie przygnębiony a nawet jakby przerażony. Stąd pochodziła jej niechęć do Mikołaja Starkosa, jak dotychczas jednak, niczem nie usprawiedliwiona.

Wobec Henryka d’Albaret nie wspomniała jeszcze, nigdy o nim. Tylko stosunki handlowe bowiem mogły łączyć Mikołaja Starkosa z domem bankierskim, a o interesach swego ojca nie mówiła nigdy z Henrykiem, albowiem były one jej zupełnie nieznane. Młody oficer nie wiedział, co łączyło bankiera z Starkosem, podobnie jak i nie wiedział o pokrewieństwie kapitana z ową dzielną kobietą, którą znał tylko pod imieniem Androniki, a której uratował życie w bitwie pod Chaidari.

Również i Xaris przyjmował nieraz Mikołaja Starkosa w kantorze przy Strada Reale. I on, podobnie jak Hadżine, nie czuł doń zbytniej sympatji; jednak to uczucie okazywało się u niego inaczej. Miał on bowiem silny i zdecydowany charakter. Podczas gdy Hadżine unikała o ile możności spotkań ze znienawidzonym człowiekiem, Xaris pragnął gorąco spotkać się z nim i „porachować mu kości”, przy nadarzającej się okazji.

„Nie mam wprawdzie do tego prawa, rozumował, jednak jakiś powód jeszcze się znajdzie.

Z tego wszystkiego, możemy wnosić, że ostatnie odwiedziny kapitana „Karysty”, nie były mile widziane ani przez Xarisa ani przez Hadżine; wprosi przeciwnie. To też oboje odetchnęli z ulgą, gdy Mikołaj Starkos po dłuższej rozmowie z panem domu, z której nic nie usłyszeli, odszedł i skierował się w stronę portu.

Przez całą godzinę jeszcze pozostał Elizundo w zamkniętym gabinecie. Nie słyszano nawet, by coś tam mówił.

Jednak ani Xarisowi ani Hadżine nie wolno było wchodzić do gabinetu bez zawołania. Ponieważ odwiedziny trwały tym razem wyjątkowo długo, trwoga ich rosła w miarę jak czas upływał.

Naraz rozległ się z gabinetu Elizunda głos dzwonka poruszanego nieśmiało drżącą ręką. Xaris otworzył posłusznie drzwi, które nie były już na klucz zamknięte i stanął przed bankierem.

Elizundo siedział złamany w fotelu. Wygląd jego wskazywał na to, że stoczył on ciężką walkę z sobą samym. Podniósł głowę i spoglądał na Xarisa, jakby nie mogąc go poznać; potem przetarł czoło ręką.

„Hadżine?” rzekł bezdźwięcznym głosem.

Xaris skinął głową na znak, że go rozumie i oddalił się. Natychmiast nadeszło młode dziewczę.

Bankier spuścił oczy i bez długich wstępów rzekł głosem, drżącym z bólu:

„Hadżine, tak musi się stać… Musisz zrezygnować z zamierzonego ślubu z Henrykiem d’Albaret.

– Co mówisz ojcze?… zawołało młode dziewczę, którą ten niespodziewany cios głęboko wzruszył.

– Tak musi się stać! powtórzył Elizundo.

– Powiedz mi jednak ojcze, czemu cofasz słowo mnie i jemu dane? Wiesz, że nie miałam nigdy zwyczaju dyskutować o twoich życzeniach, a i dziś również nie mam tego zamiaru, bez względu na to, jakie one są. Dowiem się jednak może od ciebie z jakiego powodu mam zerwać zamierzony związek z Henrykiem d’Albaret?

– Ponieważ tak być musi, Hadżine… ponieważ musisz zostać żoną innego!” wyszeptał Elizundo.

Córka zrozumiała go, mimo że tak cicho mówił.

„Żoną innego! zawołała, zraniona tym drugim ciosem równie głęboko, jak pierwszym. Czyją żoną?…

– Kapitana Starkosa.

– Tego człowieka! Tego człowieka!”

Słowa te wyrwały się mimowoli wargom Hadżine. Musiała się oprzeć o stół, aby nie upaść.

Cała jej istota podniosła bunt przeciw temu postanowieniu.

„Kochany ojcze! zawołała. Nie umiem zdać sobie sprawy, co jest powodem tego rozkazu, który mi dajesz, może nawet wbrew twej woli. Tu kryje się jakaś tajemnica, której mi nie chcesz wyjawić.

– Nie pytaj mnie o nic, odrzekł Elizundo, o nic!

– O nic, drogi ojcze?… A więc niechaj będzie. Gdybym nawet chcąc ci być posłuszną, zrezygnowała z poślubienia Henryka d’Albaret, to jednak nigdy nie zostanę żoną Mikołaja Starkosa, choćbym to miała życiem przypłacić!…

– Tak jednak musi być! powtórzył Elizundo.

– Szczęście mego życia stawiasz tu na kartę! zawołało młode dziewicze.

– I mój honor.

– Któż, oprócz ciebie samego, może twoim, honorem rozporządzać? spytała Hadżine.

– Ktoś drugi jeszcze… A tym drugim jest Mikołaj Starkos!”

Przy tych słowach bankier powstał, oczy jego świeciły niesamowitym błyskiem, twarz jego wykrzywiła się, jakby porażona.

Na ten widok Hadżine przezwyciężyła się. Przezwyciężeniem nazwać bowiem trzeba to, że wychodząc powiedziała:

– Dobrze ojcze… będę ci posłuszną!”

Kwiat jej życia został złamany, zrozumiała jednak, że bankiera łączy z kapitanem „Karysty” jakaś straszna tajemnica. Przekonała się, że ojciec jej znajduje się w mocy tego znienawidzonego człowieka. Poddała się więc i poświęciła! Honor jej ojca wymagał tej ofiary! Xaris podtrzymał ramieniem chwiejącą się dziewczynę i zaprowadził ją do jej pokoju. Tu dowiedział się o tem, co zaszło. Pierwszym skutkiem tego było, że nienawiść jego ku Mikołajowi Starkos wrosła dwukrotnie.

arch_20.jpg (221794 bytes)

Po upływie godziny przybył jak zwyczajnie Henryk d’Albaret. Jedna ze służących zawiadomiła go, że nie będzie się mógł z Hadżine zobaczyć. Zażądał, aby go dopuszczono do bankiera… Odpowiedziano mu, że bankier nie może go przyjąć. Chciał wreszcie pomówić z Xarisem… Xarisa nie było w kantorze.

Zaniepokojony, powrócił Henryk d’Albaret do hotelu. Takich odpowiedzi nie słyszał nigdy dotychczas. Postanowił pójść jeszcze raz wieczorem i oczekiwał tej chwili z nieopisaną trwogą. O godzinie dziewiątej doręczono mu list. Spojrzawszy na adres, rozpoznał, że pisała go ręka Elizunda. List zawierał tylko parę zdań:

„Prosi się Henryka d’Albaret, aby zaręczyny z córką bankiera Elizundo uważał za zerwane. Z powodów, które z jego osobą nie mają nic wspólnego, związek ten nie może być zawarty. Pan Henryk d’Albaret wyświadczy podpisanemu wielką przysługę, jeśli zaprzestanie bywać w domu bankowym.

Elizundo”.

Początkowo nie rozumiał młody oficer ani słowa z tego co czytał. Potem przeczytał list jeszcze raz. Czuł się zupełnie złamany. Co zaszło w domu Elizunda? Skąd ta odprawa? Wczoraj dopiero opuścił dom, w którym czyniono ostatnie przygotowania do jego ślubu. Bankier zachowywał się wobec niego tak jak zawsze. Również i młoda dziewczyna nie okazała mu niczem, że jej uczucia względem niego się zmieniły.

„Jednak list ten nie pisała nawet Hadżine. Podpis brzmi Elizundo!… Nie! Hadżine nie wiedziała i nie wie jeszcze zapewne, co jej ojciec do mnie napisał. Zmienił on swe postanowienie bez jej wiedzy. Dlaczego?… Nie dałem żadnego powodu do tego… o, postaram się dowiedzieć jaka przeszkoda wyrosła między Hadżine a mną!”

Ponieważ w domu bankiera nie chciano go przyjąć, przeto napisał list, w którym prosił o podanie mu powodów zerwania związku, który wkrótce miał zostać zawarty.

List ten pozostał bez odpowiedzi. Napisał jeszcze dwa: to samo milczenie.

Teraz zwrócił się wprost do Hadżine. Zaklinał ją na jej miłość, aby mu odpowiedziała, choćby tyle tylko, że się już nigdy nic zobaczą. Nie było odpowiedzi.

List jego nie doszedł prawdopodobnie wogóle do rąk młodej dziewczyny. Henryk d’Albaret musiał tak przypuszczać. Znał ją bowiem na tyle, aby być pewnym, że dałaby mu żądane wyjaśnienie.

W swej rozpaczy starał się teraz spotkać Xarisa. Nie opuszczał wprost Strada Reale. Całemi godzinami spacerował obok domu bankiera. Nadaremnie. Xaris nie wychodził wogóle z domu, czy to posłuszny rozkazom bankiera, czy też ulegając prośbom Hadżine.

Na tych bezskutecznych usiłowaniach zeszły dni 24. i 25. października. Henryk d’Albaret sądził, że jego cierpienie i trwoga przeszły już wszelkie granice. Mylił się jednak.

W dniu 26. rozeszła się bowiem wieść, która miała go jeszcze ciężej dotknąć.

Nie tylko, że zerwano jego zaręczyny z Hadżine Elizundo – zerwanie to było już całemu miastu wiadome – lecz na dobitek, miała jeszcze Hadżine oddać swą rękę innemu.

Henryk d’Albaret usłyszawszy tę nowinę, poczuł się zgubionym. Ktoś inny, a nie on, miał zostać małżonkiem Hadżine!

„Muszę się dowiedzieć, kto to jest! zawołał. Niech nim będzie kto chce, muszę się dowiedzieć!… Dotrę aż do niego!… Zapytam się go i będzie musiał, chcąc czy nie chcąc, odpowiedzieć mi!”

Młody oficer nie potrzebował długo czekać, aby dowiedzieć się nazwiska rywala. Ujrzał go wkrótce wchodzącego do banku. Gdy tamten opuścił kantor, poszedł za nim aż do portu, w którym go oczekiwała łódź. Następnie widział go znikającego na pokładzie sakolewy, stojącej niedaleko brzegu.

Był to Mikołaj Starkos, kapitan „Karysty”.

Stało się to 27. października. Dalej dowiedział się Henryk d’Albaret, że ślub Mikołaja Starkosa z Hadżine Elizundo odbędzie się niebawem, i że wszystkie przygotowania czyni się z pośpiechem.

Uroczystość zaślubin miała się odbyć trzydziestego w kościele świętego Spirydjona, to jest w tym samym dniu, który przedtem przeznaczony był na ślub Henryka d’Albaret. Nie on jednak miał być nowożeńcem! Miejsce jego zajął ów kapitan, o którym nie wiedziano skąd przybył i dokąd się uda.

Pod wpływem wściekłości, której nie mógł opanować, zdecydował się Henryk d’Albaret odszukać Mikołaja Starkosa, choćby nawet miał pójść za nim aż na stopnie ołtarza.

Chciał go wyzwać na pojedynek. O ile go nie zabije, to może sam zginie i w ten sposób uwolni się od tej sytuacji, w której nie mógł się dłużej znajdować.

Nadaremnie perswadował sobie, że ślub ten odbędzie się za zgodą Elizunda. Nadarmo powtarzał sobie, że ten, który rozporządził ręką Hadżine, jest jej ojcem.

„Tak, ale to się dzieje wbrew jej woli!… Ulega jakiemuś przymusowi, który ją oddaje w ręce tego człowieka… Poświęca się!”

W ciągu dnia 28. października starał się Henryk d’Albaret spotkać Mikołaja Starkosa. Czatował nań w tem miejscu, w którem wysiadał na ląd, stał godzinami u wejścia do kantoru. Wszystko nadaremnie! A za dwa dni miał się odbyć ten zbrodniczy ślub. W ciągu tych dwa dni ważył się młody oficer na wszystko. Starał się rozmówić z Hadżine lub też dostać w swe ręce Mikołaja Starkosa.

W tem zaszedł nieoczekiwany wypadek, który zmienił za jednym zamachem całą sytuację.

W ciągu popołudnia 29. października, rozeszła się pogłoska, że bankier zachorował na zapalenie mózgu.

I rzeczywiście, w dwie godziny potem Elizundo zmarł.

 

Rozdział VIII

O dwadzieścia miljonów.

 

ikt narazie nie mógł przewidzieć jakie będą skutki tego wypadku. Gdy Henryk d’Albaret dowiedział się o nim, sądził z początku, że jest to zmiana dla niego bardzo korzystna. W każdym razie termin zamążpójścia Hadżine Elizundo przesuwał się o pewien czas. Nie zważając na to, że młoda dziewczyna ugina się zapewne pod ciężarem pierwszej boleści, udał się oficer natychmiast do domu przy Strada Reale. Nie dopuszczono go jednak ani do Hadżine, ani do Xarisa. Musiał więc uzbroić się w cierpliwość.

O ile Hadżine zgodziła się na poślubienie Mikołaja Starkosa tylko na prośby ojca, to obecnie po jego śmierci można było do małżeństwa nie dopuścić.

Ten tok myśli był zupełnie logiczny i prowadził w każdym razie do konkluzji, że szansę d’Albareta poprawiły się znacznie, podczas gdy szansę Starkosa uległy znacznemu pogorszeniu.

Nie należy więc dziwić się, że następnego dnia na pokładzie sakolewy skierował Skopelo rozmowę na ten temat.

Drugi oficer „Karysty” powróciwszy na pokład o godzinie dziesiątej zrana, przyniósł pierwszy tę nowinę, która poruszyła całe miasto.

Wbrew przypuszczeniom, wiadomość ta nie wprawiła kapitana w gniew, którego należałoby się spodziewać już przy pierwszych słowach Skopela. Mikołaj Starkos umiał panować nad sobą i nie lubiał rzucać na wiatr słów w sprawach już bezpowrotnie przepadłych.

– „Ah, więc Elizundo nie żyje? zagadnął kapitan Skopela.

– Tak, nie żyje.

– Czyżby odebrał sobie życie? mówił dalej Starkos nawpół do siebie, nawpół zaś do siwego oficera.

– Nie, odrzekł Skopelo, z pewnością nie. Lekarze stwierdzili, że tknęła go apopleksja…

– Która go zabiła natychmiast?…

– Mniej więcej. Stracił natychmiast przytomność i zmarł niedługo polem, nie wyrzekłszy ani słowa.

– Tem lepiej, że tak się stało.

– Bezwzględnie, kapitanie, szczególnie teraz, gdy sprawa Arkadji została załatwiona…

– Zupełnie, zapewnił Mikołaj Starkos. Weksle nasze są zeskontowane i możesz teraz zażądać wydania jeńców za brzęczącą monetę.

– Do djabła, masz rację kapitanie! Jest już najwyższy czas. Lecz gdy jedna sprawa będzie załatwiona, co sianie się z drugą?

– Z drugą…? odpowiedział Mikołaj Starkos spokojnie. Drugą sprawę doprowadzimy do końca zupełnie tak, jak było przewidziane. Nie widzę powodu, by zmienić w czemkolwiek nasze zamiary. Hadżine Elizundo będzie równie posłuszną swemu zmarłemu ojcu, jak była posłuszna żyjącemu. A powody tego posłuszeństwa są ciągłe te same.

– Nie ma pan zatem zamiaru, kapitanie, zrezygnować z poślubienia Hadżine?

– Zrezygnować! zawołał Mikołaj Starkos tonem, wyrażającym silną wolę złamania każdej przeszkody. Powiedz mi Skopelo, czy wierzysz, że znajdzie się na świecie człowiek, któryby zamknął ręce, wówczas gdy wystarczy otworzyć je, aby pochwycić z łatwością dwadzieścia miljonów?

– Dwadzieścia miljonów! powtórzył Skopelo śmiejąc się. No tak, na taką mniej więcej sumę oceniałem majątek naszego poczciwego Elizunda.

– Ładna okrągła sumka w dobrych i pewnych papierach wartościowych, ciągnął dalej Mikołaj Starkos, których zamiana na gotówkę może być dokonana każdej chwili.

– Gdy tylko będzie pan w ich posiadaniu, gdyż narazie przypadnie ten mająteczek pięknej Hadżine.

– A ta znowu przypadnie mnie. Bądź spokojny Skopelo. Jednem słowem tylko mogę zrujnować dobrą sławę bankiera. A córka jego będzie bardziej dbała, nawet po jego śmierci, o honor, aniżeli o majątek. Lecz ja nie mam potrzeby mówić. Córka odczuje ten sam nacisk moralny, który wywierałem na jej ojca i będzie w końcu szczęśliwą, gdy będzie mogła dać w posagu dwadzieścia miljonów Mikołajowi Starkosowi. A jeżeli ty w to wątpisz, to nie znasz jeszcze kapitana „Karysty”!

Mikołaj Starkos mówił z taką pewnością siebie, że drugi jego oficer, który niechętnie wogóle poddawał się złudzeniom, uwierzył wreszcie, że wypadek wczorajszy nie zmieni w niczem biegu rzeczy, lecz pociągnie za sobą conajwyżej krótką zwłokę.

Jak długą jednak będzie ta zwłoka, to jedno niepokoiło do pewnego stopnia Skopela i Starkosa, jakkolwiek ten ostatni niechętnie się do tego przyznawał. Nie omieszkał być obecnym na pogrzebie bogatego bankiera, który odbył się zresztą zupełnie skromnie, zgromadziwszy tylko nieznaczną garstkę najbardziej dotkniętych. Spotkał się na nim naturalnie z Henrykiem d’Albaret; wymienili jednak tylko wiele mówiące spojrzenia, pozatem nie doszło do żadnej scysji.

Kapitan „Karysty” próbował nadaremnie przez pięć dni po śmierci Elizunda widzieć się z młodą dziewczyną. Drzwi domu żałoby były dla każdego zamknięte. Zdawało się, jakby równocześnie z bankierem umarł i dom bankowy.

Również i Henryk d’Albaret nie miał więcej szczęścia od Starkosa. Nie mógł się porozumieć z nią ani osobiście, ani drogą listowną. Przypuszczał nawet, że może Hadżine opuściła Korfu pod opieką Xarisa, którego również nie mógł nigdzie zobaczyć.

Daleki od odstąpienia od swych zamiarów, powtarzał sobie kapitan „Karysty” w swych najskrytszych myślach, że jest to tylko zwloką w urzeczywistnieniu tychże. Nie zaniedbał też zaznaczyć tego przy każdej sposobności i Skopelo robił też wszystko co możliwe, by rozszerzyć po mieście wiadomość, że zaślubiny Hadżine Elizundo z Mikołajem Starkosem odbędą się na pewno. Chodziło tylko o to, by przeczekać czas pierwszej żałoby i uporządkować interesy finansowe banku.

Co do majątku pozostawionego przez bankiera, to wiedziano, że był olbrzymi. Plotki kursujące po mieście, zwiększyły pięciokrotnie rzeczywistą wartość majątku. Zapewniano się wzajemnie że Elizundo pozostawił nie mniej, jak sto miljonów. To ci dopiero spadkobierczyni ta Hadżine. Szczęśliwy ów Mikołaj Starkos, który ma otrzymać jej rękę. Było to tematem wszystkich rozmów nie tylko w Kortu samem lecz także na przedmieściach miasta jakoteż w najodleglejszych wioskach wyspy. Tłumy gapiów gromadziły się przed domem na Strada Reale. Ponieważ nie mieli nic lepszego do roboty, oglądali przynajmniej ten sławny dom, do którego wpłynęło tyle złota i w którym zapewne wiele zeń musiało pozostać, albowiem wydano go nie wiele.

W rzeczywistości majątek był bardzo wielki. Wynosił on około dwudziestu miljonów i składał się, jak słusznie przypuszczali Mikołaj Starkos i Skopelo, z łatwych do zrealizowania papierów a tylko w małej części z realności.

Przekonali się o tem w parę dni po śmierci bankiera Hadżine Elizundo i Xaris. Przy tej sposobności dowiedzieli się także, w jaki sposób ten majątek został zdobyty. Xaris orjentował się na tyle w stosunkach handlowych bankiera, że skoro mu dano do przejrzenia księgi i papiery zmarłego, spostrzegł natychmiast jakiego rodzaju były interesa bankiera. Elizundo miał zapewne zamiar zniszczyć te dowody, niestety śmierć zaskoczyła go i obecnie papiery istniały, mówiąc głośno i dobitnie.

Hadżine i Xaris wiedzieli więc dobrze skąd pochodziły te miljony. Nie potrzebowali więc dowiadywać się dopiero od osoby trzeciej, jakim wstrętnym sposobem zostały zgromadzone, i jakim nakładem pracy i trosk zdobył bankier majątek.

Mikołaj Starkos opierał całą swą władzę właśnie na tem, że znał tajemnicę Elizunda. Był jego wspólnikiem i mógł jednem słowem pozbawić go czci. Gdyby mu się zaś później spodobało zniknąć zupełnie z horyzontu, nie odnalazłby nikt nawet jego śladów. Zabranie córki ojcu miało być zapłatą za milczenie.

„Nędznik!… Łotr! zawołał Xaris.

– „Milcz” odpowiedziała Hadżine.

Xaris umilkł, gdyż wiedział dobrze, że słowa jego mogłyby dotrzeć dalej, aniżeli tylko do Mikołaja Starkosa. Zaostrzone stosunki jednak wymagały najspieszniejszego rozwiązania i rzeczą Hadżine było rozwiązanie to jak najrychlej do skutku doprowadzić.

Szóstego dnia po śmierci bankiera został Mikołaj Starkos przez oczekującego nań na molo Xarisa uproszony do jaknajszybszego zjawienia się w domu bankiera.

Nie można powiedzieć, by zaproszenie to było wypowiedziane w tonie życzliwym; przeciwnie Xaris wyrzucił z siebie tych parę słów tonem nie zapowiadającym nic dobrego. Kapitan nie był jednak człowiekiem zważającym na drobnostki i podążył za Xarisem w stronę kantoru, do którego wprowadzono go bezzwłocznie.

Gdy sąsiedzi ujrzeli Mikołaja Starkosa, wchodzącego do zamkniętego dotychczas domu, nie wątpili już, że los mu się uśmiecha.

Mikołaj Starkos zastał Hadżine w gabinecie ojca, siedzącą przed biurkiem, zarzuconem stosami papierów, dokumentów i ksiąg handlowych. Kapitan domyślił się, że młoda dziewczyna wglądnęła już w interesa domu. Był tylko ciekaw, czy odkryła stosunki łączące jej ojca z rozbójnikami morskimi.

Gdy kapitan wszedł do pokoju, Hadżine podniosła się, oszczędzając sobie tem samem zaproszenia kapitana do zajęcia miejsca, poczem dała znak Xarisowi, by się oddalił. Nosiła ciężką żałobę. Jej poważne rysy jak i zmęczone nocnem czuwaniem oczy zdradzały osłabienie, dalekie jednak od duchowego wyczerpania. Nawet przy rozmowie, która się zawiązała, nie opuszczał jej właściwy jej spokój.

„Oto jestem Hadżine Elizundo – rozpoczął kapitan – na pani rozkazy… Z jakiego powodu zawezwała mnie pani?

– Z dwu powodów – Mikołaju Starkosie – odrzekła młoda dziewczyna, dążąc prosto do celu. Przedewszystkiem chciałam panu powiedzieć, że planowane połączenie, do którego jak panu zapewne wiadomo chciał mnie mój ojciec zmusić, należy uważać za rozwiązane.

– A ja – brzmiała zimna odpowiedź Starkosa, zauważam tylko, że Hadżine Elizundo, mówiąc w ten sposób, nie pomyślała o skutkach, które jej słowa za sobą mogą pociągnąć.

– Pomyślałam o tem dobrze i zobaczy pan sam, że postanowienie moje jest nieodwołalne skoro powiem panu, że wiem wszystko, co odnosi się do interesów prowadzonych przez bank Elizunda z panem lub panu podobnymi ludźmi!”

Rzecz jasna, że kapitan „Karysty” wysłuchał tej odpowiedzi krótkiej lecz dobitnej z niezadowoleniem. Przypuszczał wprawdzie, że Hadżine zechce go się pozbyć w sposób krótki i węzłowaty, lecz żywił nadzieję, że złamie jej opór, mówiąc jej o tem kim był jej ojciec i jakie go z nim, Mikołajem Starkosem łączyły stosunki. A teraz wiedziała ona wszystko. Tym sposobem wymykała mu się z dłoni broń, może najlepsza. Mimo wszystko nie czuł się jeszcze zwyciężonym i ciągnął swym ironicznym tonem dalej?

„Więc pani zna interesa Elizunda i mimo to wzbrania się pani?

– Trwam przy tem Mikołaju Starkosie i będę trwała przy tem zawsze, albowiem uważam to za najświętszy mój obowiązek!

– Przypuszczam jednak, że kapitan Henryk d’Albaret…

arch_21.jpg (214535 bytes)

– Niech pan nie wspomina tego nazwiska! przerwała Hadżine żywo.

Za chwilę opanowała się i dodała chcąc uniknąć nowego podrażnienia:

– Wie pan przecież, że Henryk d’Albaret nie zgodzi się nigdy na poślubienie córki bankiera Elizunda.

– Można tak przypuszczać!

– Tak, lecz jego odmowa byłaby bardzo zaszczytną!

– A to dlaczego?

– Gdyż człowiek taki jak on nie poślubia dziedziczki majątku bankiera piratów. Nie, człowiek z honorem nie przyjmie majątku zdobytego tą drogą.

– Zdaje mi się, wtrącił Mikołaj Starkos, że mówimy o rzeczach, które nie mają najmniejszego związku z właściwą sprawą.

– Ta sprawa jest załatwiona!

– Pozwoli mi pani zauważyć, że człowiekiem, któremu Hadżine Elizundo ma oddać swą rękę jest kapitan Starkos a nie Henryk d’Albaret. Przez śmierć ojca pani poglądy jej na tą sprawę, nie uległy chyba zmianie.

– Byłam posłuszna memu ojcu – rzekła Hadżine, nie wiedząc nawet, z jakich powodów przeznacza mnie na ofiarę. Teraz wiem, że posłuszeństwem mojem miałam uratować jego cześć i nazwisko.

– A więc, skoro jest to pani wiadomem… przerwał Mikołaj Starkos.

– Jest mi wiadomem, nie dała mu dokończyć Hadżine – że był pan tym współwinnym, który nakłonił go do zbrodniczych interesów i który umożliwił zdobycie tylu miljonów nieposzlakowanemu dotychczas bankierowi. Wiem, że groził mu pan skandalem, gdyby nie oddał panu swej córki. Zaiste, czy przypuszczał pan kiedyś Mikołaju Starkosie, że mogłabym się kiedykolwiek z innych powodów zgodzić na małżeństwo z panem, jak tylko przez posłuszeństwo dla ojca?

– Wszystko się zgadza, Hadżine Elizundo, i nie mam nic do dodania. Jeżeli jednak ceniła pani tak wysoko honor swego ojca za jego życia, to nie może pani inaczej postąpić i po jego śmierci. Na wypadek zaś, gdyby pani obstawała przy cofnięciu danego mi słowa to wówczas…

– Powie pan wszystko! wykrzyknęła Hadżine tonem takiej odrazy i lekceważenia, że Starkos, jakkolwiek był człowiekiem bezwstydnym, to jednak zarumienił się.

– Tak!… Wszystko! powtórzył.

– Nie uczyni pan tego!

– A to z jakiego powodu?

– Ponieważ tem samem oskarży pan i siebie samego!

– Siebie oskarżę? Hadżine Elizundo! Czy może pani nawet przypuścić, że owych interesów dokonywano pod mojem nazwiskiem? Wmawia pani sobie może, że Mikołaj Starkos krąży sam po archipelagu i handluje jeńcami wojennymi? Skoro będę mówił, to nie zaszkodzę sobie nic a nic, a jeżeli mnie pani do tego zmusi, to będę właśnie mówił!”

Młoda dziewczyna patrzyła kapitanowi prosto w twarz. Oczy jej wyrażające całą odwagę kobiety mającej spokojne sumienie nie ulękły się groźnego wzroku Starkosa.

„Mikołaju Starkosie – ciągnęła dalej – istnieje jedno słowo, którem rozbroiłabym pana natychmiast, ponieważ nie nastaje pan na to małżeństwo ani z sympatji ani z miłości. Panu chodzi tylko o zdobycie majątku mego ojca! Tak, pan żąda tylko owych miljonów!… Więc dobrze, oto są, weź je pan, idź w swoją drogę, i nie pokazuj mi się więcej na oczy. Ja jednak tego nie powiem, Mikołaju Starkosie!… Miljony, które odziedziczyłem, nie staną się pańską własnością! Zatrzymam je i zużytkuję tak, jak mi się spodoba… Nie dostanie pan ich nigdy! A teraz wynoś się pan! Opuść pan ten dom… Idź pan!

Hadżine wyciągnęła ramiona i podniosła głowę. Zdawało się, że przeklina Starkosa podobnie jak to niedawno temu uczyniła Andronika na progu swego domu.

Wtedy uszedł Starkos przed rozgniewaną matką, obecnie jednak pozostał zdecydowany na wszystko.

„Hadżine Elizundo, rzekł z groźbą w głosie, tak, muszę zdobyć pani miljony, w taki lub owaki sposób… I zdobędę je napewno!

– Nigdy, zniszczę je raczej, lub rzucę je w nurty zatoki!

– Będę je miał, gdyż taka jest moja wola!”

Mikołaj Starkos chwycił młodą dziewczynę za ramię. Gniew odebrał mu panowanie nad sobą. Spojrzenie jego zmętniało. Był w stanie zamordować ją.

Hadżine Elizundo uczuła to w jednej chwili. Umrzeć! Co zależało jej teraz na tem! Śmierć nie przestraszała jej. Zakreśliła sobie jednak całkiem inne plany na przyszłość… Musiała żyć.

– Xaris! zawołała.

Drzwi otworzyły się. Na progu ukazał się Xaris.

– Xarisie! Wyprowadź tego człowieka!

arch_22.jpg (220662 bytes)

Mikołaj Starkos nie miał nawet czasu, by uczynić jakiekolwiek poruszenie. Uczuł się porwanym przez dwoje żelaznych ramion, tak, że stracił oddech.

Chciał mówić, krzyczeć, nie mógł wydobyć głosu ani też uwolnić się ze straszliwego uścisku. Nawpół uduszony, śmiertelnie blady, znalazł się kapitan na ziemi przed drzwiami domu.

Doleciały go jeszcze słowa Xarisa:

– Nic zabiłem cię, gdyż ona mi tego nie rozkazała, jeżeli mi to jednak rozkaże, uczynię to bez wahania!”

Drzwi domu zamknęły się.

O tej porze były ulice już prawie puste. Nikt też nie zauważył, że kapitana wyrzucono z domu bankiera. Widziano go jednak wchodzącego tam. To wystarczało. Gdy zatem Henryk d’Albaret dowiedział się, że jego rywal został przyjęty, sądził podobnie jak i reszta mieszkańców miasta, że Mikołaj Starkos występuje wobec młodej dziewczyny w dalszym ciągu w roli narzeczonego.

Był to straszny cios dla niego. Mikołaj Starkos gościem w domu, do którego on sam miał wstęp surowo zakazany. O mało co nie klął Hadżine, a któż na jego miejscu postąpiłby inaczej? Opanował się jednak, miłość odniosła zwycięstwo nad gniewem i jakkolwiek pozory przemawiały przeciw dziewczynie, powtarzał sobie:

– „Nie, nie… To jest niemożliwe! Z tym człowiekiem… To być nie może! to po-twarz!…”

Mimo swych gróźb uznał Mikołaj Starkos za stosowne milczeć narazie. Nie chciał jeszcze zdradzić tajemnicy, ciążącej na życiu bankiera Elizunda. Pozostawiało mu to przecież swobodę działania i mógł uczynić to w lec lv”, gdy położenie tego będzie wymagało.

Nie ukrywał przed Skopelem tego co zaszło w domu Hadżine Elizundo. Ten radził mu milczeć i czekać aż wypadki ułożą się dla nich korzystniej. Kapitana niepokoił tylko ten szczegół, że Hadżine nie chciała okupić jego milczenia. Jaki był tego powód? Tego narazie nie wiedział. Następnego dnia aż do 12-go listopada, nie opuszczał kapitan Starkos swego okrętu. Myślał i rozważał nad sposobami, mogącemi go najszybciej doprowadzić do celu. Pozatem liczył na swoje szczęście, które dopomagało mu tak często podczas jego zbójeckiej karjery, tym razem przeliczył się jednak.

Henryk d’Albaret żył także w zupełnem odosobnieniu. Nie uważał za wskazane ponowić próby zobaczenia się z młodą dziewczyną, jednak nie zrezygnował jeszcze zupełnie.

Dwunastego wieczorem, doręczono mu w jego hotelu list. Przeczucie powiedziało mu, że pochodzi on od Hadżine Elizundo. Rozdarł kopertę i rzucił okiem na podpis, w rzeczywistości nie mylił się.

List zawierał tylko parę zdań skreślonych ręką młodej dziewczyny, i brzmiał jak następuje:

Henryku!

Śmierć mego ojca zwróciła mi wprawdzie wolność, ty jednak musisz o mnie zapomnieć. Córka bankiera Elizundo nie jest Ciebie godną. Nic mogę należeć ani do łotra Mikołaja Starkosa, ani do Ciebie, człowieka bez skazy. – Przebacz mi i żegnaj

Hadżine Elizundo.

Po otrzymaniu tego listu, udał się Henryk bezzwłocznie do znanego domu przy Strada Reale…

Dom był zamknięty, opuszczony i pusty. Widocznie Hadżine opuściła go wraz z wiernym Xarisem, by już nigdy doń nie powrócić.

 

Rozdział IX

Archipelag w płomieniach.

 

yspa Scio – zwana powszechnie od owego czasu Chio – leży na morzu egejskiem, na zachód od zatoki Smyrneńskiej w pobliżu wybrzeża Małej Azji. Wraz z wyspami Lesbos i Samos tworzy cykl wysp zwanych Sporadami, położony na wschodzie archipelagu. Obwód jej wynosi pełnych czterdzieści mil. Góra Pelineus, obecnie Górą Eljasza zwana wznosząca się nad tymi obszarem, jest wysoką na dwa tysiące pięćset stóp.

Z większych miast tej wyspy, jak Volysso, Pitys, Delphinium, Leuconia, Kaukasia jest przecież sama stolica Scio, miastem najważniejszem. W roku 1827. dnia 30. października, wysadził tutaj pułkownik Fabvier mały korpus ekspedycyjny, składający się z siedmiuset żołnierzy wojsk regularnych, dwustu jeźdźców i tysiąca pięciuset ochotników wyekwipowanych przez mieszkańców Scio. Korpus posiadał dziesięć haubic i sześć armat.

Interwencja mocarstw nie doprowadziła nawet i po bitwie pod Nawarinem do zupełnego rozwiązania kwestji greckiej. Anglja, Francja i Rosja chciały przyznać nowemu królestwu tylko te granice, które wywalczyło sobie powstanie. Na to ograniczenie nic mógł się zgodzić rząd grecki, żądając aby nietylko cały grecki ląd stały lecz także wyspy Kreta i Scio wolność odzyskały. Za przykładem Miaulisa, który obrał sobie za podstawę swych działań wojennych Kretę, wylądował Fabvier wspomnianego dnia, w miejscowości Maurolimena na wyspie Scio.

Nietrudno zrozumieć, że Grecy pragnęli wydrzeć Turkom tę piękną wyspę, prawdziwą perłę Sporadów. Swemu niebu – może najczystrzemu w małej Azji zawdzięcza wyspa swój przepyszny klimat bez wielkich upałów i nadmiernego zimna. Lekki wietrzyk odświeża tu stale powietrze, czyniąc ją jedną z najzdrowszych wysp archipelagu. W pieśni pochwalnej przypisywanej Homerowi nazywa ją poeta „bardzo tłustą”. Na zachodzie wyspy wytwarza się doskonałe wino, przewyższające w dobroci najdelikatniejsze wina starożytności oraz miód, który może godnie współzawodniczyć z najsłynniejszymi gatunkami. Na wschodniej stronie kwitną pomarańcze i cytryny, których sława dosięga krańców Europy. Na południu pokrywają ją różnego gatunku drzewa mastyksowe, dające drogocenną żywicę, znajdującą różnorakie zastosowanie w malarstwie i wyrobie leków. Pozatem udają się znakomicie w tej, doprawdy błogosławionej przez Boga okolicy, figi, daktyle, migdały, oliwki oraz szereg pięknych gatunków drzew strefy umiarkowanej.

Tę wyspę więc pragnął rząd narodowy połączyć z nowem królestwem i z tego też powodu przedsięwziął dzielny Fabvier, mimo licznych przykrości, których doznawał ze strony tych, za których przelewał swą krew, wyprawę zmierzającą do zdobycia tej wyspy.

W ostatnich miesiącach tego roku nie zaprzestali Turcy na całym półwyspie morderstw i rabunków i to nawet na dwa dni przed wylądowaniem hrabiego Capo d’Istria w Nauplii.

Przybycie tego dyplomaty miało na celu uspokojenie wewnętrznych tarć wśród Greków oraz skupienie władzy w jednem ręku. Jakkolwiek w sześć miesięcy później Rosja wypowiedziała wojnę sułtanowi, dopomagając tym sposobem do utworzenia nowego królestwa, to jednak Ibrahim dzierżył silnie środkową część Peloponezu oraz miasta nadbrzeżne.

I chociaż po upływie ośmiu miesięcy to jest 6. lipca 1828, począł się już gotować do opuszczenia tego kraju, w którym tyle złego wyrządził i chociaż we wrześniu tego samego roku nie było już ani jednego Egipcjanina na ziemi greckiej, to jednak długi czas jeszcze potem nękały dzikie hordy maruderów nieszczęśliwą Moreę.

Skoro więc Turcy posiadali jeszcze w swej mocy rozmaite miasta tak Peloponezu jak i Krety, to nie należy się dziwić, że morze roiło się od piratów. Szkody wyrządzane przez nich okrętom handlowym, krążącym między wyspami, były bardzo znaczne, dlatego też wodzowie greckich flotylli jak Miaulis, Canaris i Tsamados nie ustawali w ciągłem tropieniu piratów. Łotrzykowie owi byli jednak tak liczni i nieuchwytni, że podróżowanie po morzu było w owym czasie bardzo niebezpieczne. Od Krety aż do wyspy Metelin, od wyspy Rhodos aż po Czarnogórę, był cały archipelag w płomieniach.

Bandy, złożone z wyrzutków wszystkich narodowości grasowały w sąsiedztwie wyspy, pragnąc przyjść z pomocą baszy zamkniętemu w cytadeli, którą oblegał Fabvier, znajdujący się obecnie w niekorzystnych warunkach.

Czytelnik przypomni sobie zapewne, że znaczniejsi kupcy wysp jońskich, przestraszeni okropnym stanem rzeczy szkodzącym na równi wszystkim składom Lewantu, zebrali między sobą kapitał potrzebny do wyposażenia korwety, mającej za zadanie walkę z korsarzami.

Wskutek tego też wyruszyła „Syphanta” przed pięcioma tygodniami z Korfu, by oczyścić morza archipelagu od piratów. „Syphanta” rozpoczęła swą wyprawę pod dobrą wróżbą, gdyż z początku już wyłapała kilka okrętów, które można było słusznie o uprawianie korsarstwa podejrzewać. Dowódca jej, Stradena, prowadził swą pracę z pełną poświęcenia odwagą, ukazywał się to koło wyspy Psary, Skyros, Zea, to znów w pobliżu wysp Lemnos, Paros i Santorin i mógł się poszczycić wcale dobrymi wynikami, nie mógł jednak nigdzie spotkać się z „Sacratifem”, który znaczył swój pobyt najokrutniejszemi zbrodniami. Słyszano o nim wiele, lecz był on jakby niewidzialny.

arch_23.jpg (182809 bytes)

Przed czternastoma dniami conajwyżej, dnia 13. listopada, ukazała się „Syphanta” w okolicach Scio. Owego dnia udało się jej dostawić schwytanych w porcie wyspy rozbójników morskich Fabvierowi, który powiesił ich bez ceregieli.

Od owego czasu jednak zaginął zupełnie słuch po korwecie; nikt nie mógł powiedzieć, w jakich okolicach przebywała obecnie i zaczęto obawiać się coraz bardziej o jej losy. Było to też bardzo dziwnem, że w tej okolicy pokrytej taką ilością wysp i wysepek, nie zauważono nigdzie obecności okrętu.

W tych warunkach więc przybył Henryk d’Albaret w osiem dni po opuszczeniu Korfu na wyspę Scio. Oddał się natychmiast na usługi swego dawnego komendanta, by rozpocząć na nowo walkę z Turkami.

Zniknięcie Hadżine Elizundo dotknęło go bardzo boleśnie. Dziewczyna odtrąciła wprawdzie Mikołaja Starkosa jako skończonego łotra, lecz uszła z domu nazywając siebie samą niegodną Henryka d’Albaret. Jaka tajemnica kryła się w tem dziwnem postępowaniu? Jak miał ją odkryć? Czy należało szukać jej w przeszłości Hadżine, czy też może w niej samej, wydającej się tak łagodną i czystą? Może w życiu jej ojca? Lecz jakiż związek istniał między bankierem a kapitanem Starkosem?

Kto mógł odpowiedzieć na te pytania? Dom bankiera był zupełnie opustoszały, a Xaris opuścił miasto z pewnością wraz ze swą panią.

Henryk d’Albaret mógł więc liczyć tylko na siebie, chcąc odkryć tajemnice rodziny Elizunda.

Przedewszystkiem przyszło mu na myśl przeszukać samo miasto jakoteż i całą wyspę. Może Hadżine znalazła swe schronienie w jakiejś kryjówce. Na wyspie nie brak rozrzuconych i odległych wsi, w których nietrudno się ukryć. Kto chce wycofać się z życia i pragnie, by świat o nim zapomniał, ten znajdzie w Benizze, Santa Decca, Leucimne i w dwudziestu innych miejscowościach pewne i wprost wymarzone schronienie. Henryk d’Albaret zwiedził wszystkie ulice i drogi, śledził za śladem dziewczyny w najmniejszych nawet wioskach, nie znalazł nic… nic!

Wkrótce otrzymał wiadomość, która wskazywała na to, że Hadżine Elizundo opuściła zupełnie Korfu. W małym porcie Alipa, na północnym wschodzie wyspy dowiedział się, że przed niedawnym czasem wypłynęła stąd na morze mała speronara, wynajęta przez dwoje pasażerów.

Bądź co bądź, była to wiadomość bardzo niepewna. Jednak pewna zgodność faktów i czasu odjazdu napełniła młodego oficera jeszcze większą obawą.

Powróciwszy bowiem na Korfu dowiedział się, że sakolewa opuściła port. Co jednak było godnem uwagi, to ta okoliczność, że stało się to w tym samym dniu, w którym zniknęła Hadżine Elizundo. Miałżeby istnieć jakiś związek pomiędzy obydwoma wydarzeniami? Może Hadżine wpadła wraz z Xarisem w pułapkę i została uprowadzona gwałtem? Była teraz może w ręku kapitana „Karysty”?

Ta myśl była dla Henryka d’Albaret zabójczą. Lecz cóż mógł uczynić? Na którym końcu świata miał szukać kapitana Starkosa?

Kim był w ogólności ten awanturnik? „Karystę” można było słusznie nazwać okrętem podejrzanej konduity, gdyż nikt nie znał jej i nie wiedział skąd i dokąd dążyła. Po głębszym jednak namyśle odrzucił d’Albaret swoje przypuszczenie. Wszak sama Hadżine Elizundo pisała mu, że nic jest go godną i że nic ujrzy jej już nigdy. Naturalnem następstwem tego było to, że zniknęła dobrowolnie pod opieką wiernego Xarisa.

A jeżeli tak się sprawa przedstawiała, to Henryk nie potrzebował tracić nadzieji, że ujrzy ją jeszcze. Może uniosło ją uczucie miłości ojczyzny i wyruszyła na pole bitwy, gdzie rozstrzygały się losy jej kraju. Może postanowiła swój olbrzymi spadek ofiarować na cele walki o wolność? Dlaczegoby nic miała naśladować tak szczytnych przykładów Boboliny, Modeny i Androniki, dla których to bohaterek żywiła głęboki kult?

W każdym razie jednak było pewnem, że Hadżine opuściła Korfu, i to skłoniło ostatecznie młodego oficera do powrotu do korpusu „przyjaciół Grecji”. Pułkownik Fabvier znajdował się obecnie z wojskami regularnemi na Scio; postanowił więc udać się do niego. Opuścił więc wyspy Jońskie, przekroczył spiesznie północną Grecję, wsiadł na okręt w zatoce Eginy i przybił wkrótce do Scio, uniknąwszy po drodze szczęśliwie napadu piratów. Fabvier przyjął go bardzo serdecznie, co było jeszcze jednym dowodem, jak bardzo cenił młodego oficera. Dzielny ten wojownik widział w nim nietylko godnego zaufania towarzysza broni, lecz także serdecznego przyjaciela, przed którym mógł wypowiedzieć wszystko, co mu leżało ciężarem na sercu. A ciężar ten był niemały. Brak dyscypliny u wojsk nieregularnych, które stanowiły zawsze poważną część jego korpusu, niski i do tego nieregularnie wypłacany żołd, trudności stawiane przez Sciotów, wszystko to krzyżowało Fabvierowi plany i opaźniało jego działania.

arch_24.jpg (206711 bytes)

W międzyczasie rozpoczęło się oblężenie cytadeli w Scio. Henryk d’Albaret przybył w sam czas, by wziąć czynny udział w pracach przygotowawczych, przedewszystkiem w kopaniu rowów. Dwa razy już zalecały państwa sprzymierzone Fabvierowi odstąpienie od oblężenia, ten jednak oparty na wyraźnem przyzwoleniu rządu greckiego nie dawał tym radom posłuchu i prowadził oblężenie w dalszym ciągu.

Oblężenie zmieniło się wkrótce w rodzaj blokady, niezupełnej jednakże, gdyż oblężeni otrzymywali przecież prowianty i amunicję. Fabvier byłby przecież zdobył cytadelę, gdyby nie to, że wojsko jego, osłabione głodem, rozpraszało się po całej wyspie w poszukiwaniu pożywienia. W tych warunkach udało się flocie ottomańskiej, składającej się z pięciu okrętów, zdobyć gwałtem port Scio i doprowadzić oblężonym dwa tysiące ludzi posiłków. Wprawdzie Miaulis ukazał się wkrótce potem ze swą flotą, by przyjść z pomocą Fabvierowi. przybył jednak zapóźno i musiał powrócić z niczem.

Wraz z admirałem greckim przybyło kilka okrętów ze świeżymi zastępami ochotników, którzy wysiedli na ląd, wzmacniając siły oblegających.

Między nimi była także jedna kobieta.

Andronika walczyła do ostatniej chwili na Peloponezie przeciw zastępom Ibrahima, obecnie zaś postanowiła wziąć czynny udział w końcowych walkach tej długiej wojny. Przybyła więc na Scio z silnem postanowieniem walczenia do ostatka i gdyby tego zaszła potrzeba, ofiarowałaby chętnie swe życie dla tej wyspy, którą Grecy postanowili przyłączyć do królestwa swego. Byłoby to dla niej rodzajem zadośćuczynienia za straszne czyny, które popełnił tu jej niegodny syn przy sposobności rzezi w roku 1822.

Owego czasu rzucił sułtan na wyspę Scio swą klątwę: „Ogień, miecz i niewola” wydając ją na pastwę zniszczenia. Pasza Kara-Ali, któremu poruczono tę karną ekspedycję, wywiązał się dokładnie ze swego zadania. Jego hordy żądne krwi przybyły na wyspę. Wymordowano bez litości wszystkich mężczyzn oraz kobiety powyżej lat czterdziestu. Pozostałą resztę skazaną na niewolę, miano wywieść na targi smyrneńskie i berberyjskie. Trzydzieści tysięcy Turków spustoszyło wyspę ogniem i mieczem, zalewając ją morzem krwi. Zabito ogółem dwadzieścia trzy tysiące Sciotów, drugie tyle przeznaczono na sprzedaż.

Przy tej okazji nie brakło naturalnie Mikołaja Starkosa. Hulał najpierw ze swoją bandą, będąc pierwszym w najokrutniejszych mordach i rabunkach, później zaś przewoził swych własnych braci na okrętach do Azji i Afryki, biorąc lwią część zysku z tego haniebnego rzemiosła.

Z owego czasu też datuje się stosunek handlowy Starkosa z bankierem Elizundem; straszny ten handel dostarczył tak znacznych dochodów ojcu Hadżine.

Andronika wiedziała dobrze o współudziale Starkosa w masowych mordach na Scio i o roli jaką odegrał ten nędznik w owej strasznej tragedji. Było to też jej wewnętrzną pobudką do udania się właśnie na to miejsce, gdzieby ją zapewne stokrotnie przeklęto, gdyby wiedziano, że jest matką owego zbrodniarza. Walczyć obecnie na tej wyspie i przelać swą krew serdeczną za sprawę Sciotów, wydawało się jej najwyższem zadośćuczynieniem i pokutą za zbrodnie jej syna.

Przybywszy na Scio musiała przecież w którymś dniu spotkać Henryka d’Albaret. W rzeczywistości w krótki czas po swem przybyciu w dniu 15. stycznia, spotkała się niespodzianie ze swym wybawcą z pod Chaidari.

Rozwarła ramiona i poszła mu naprzeciw, wołając:

„Henryk d’Albaret!

– Panią… Androniko… Pani, Panią odnajduję tu znowu?

– Tak, odpowiedziała bohaterska kobieta. Czyż miejsce moje nie jest tam, gdzie toczy się walka z ciemięzcami?

– Androniko – zawołał młody oficer – możesz być dumną ze swej ojczyzny i pysznić się jej dziećmi, które broniły jej wraz z tobą. Wkrótce już nie będzie ani jednego żołnierza tureckiego na ziemi greckiej.

– Wiem o tem Henryku d’Albaret i oby Bóg dał mi dożyć tego cudownego dnia!”

W dalszym ciągu rozmowy opowiedziała mu Andronika o swych przeżyciach od czasu, gdy rozstali się po bitwie pod Chaidari. Mówiła więc o swym powrocie do Magny, swojej ojczyzny, którą chciała raz jeszcze ujrzeć przed wyruszeniem do armji peloponeskiej i wreszcie o podróży swej na Scio.

Henryk d’Albaret opowiedział jej natomiast o swym powrocie na Korfu, o poznaniu rodziny Elizundów i o tajemniczem zniknięciu Hadżine. W końcu wyraził nadzieję, że ujrzy ją przecież jeszcze w życiu.

„Tak, Henryku d’Albaret, jakkolwiek nie wie pan jaka tajemnica ciąży na życiu tej młodej dziewczyny, w każdym razie jednak jest ona zapewne pana godną! Spotka pan ją niechybnie i będziecie tak szczęśliwi, jak oboje na to zasługujecie.

– Powiedz mi pani, Androniko. czy nie znałaś bankiera Elizunda?

– Nie, brzmiała odpowiedź Androniki. Skądże miałabym go znać i dziwi mnie, że pan mnie wogóle o to pyta.

– Miałem nieraz sposobność wymienić imię pani w moich opowiadaniach. Ilekroć to czyniłem, okazywał bankier specjalne zainteresowanie. Pewnego dnia nawet wypytywał mnie, czy nie wiem, co się z panią stało po naszem rozstaniu.

– Nie znam go osobiście, a nie przypominam sobie nawet bym kiedykolwiek wymieniła imię bankiera Elizunda.

– Wobec tego tkwi tu jakaś tajemnica, której zapewne z powodu śmierci Elizunda nigdy nie odkryjemy”.

Henryk d’Albaret umilkł. Odżyły w nim wspomnienia z czasów pobytu na Korfu. Pomyślał o tem wszystkiem, co tam wycierpiał oraz o tem, co zdala od Hadżine jeszcze wycierpieć będzie musiał.

Potem zwrócił się znów do Androniki:

„Co zamierza pani począć po ukończeniu wojny?

– Bóg w swej łaskawości, odpowiedziała żarliwie Andronika, zabierze mnie z tej ziemi, czuję tylko wyrzuty sumienia, żem tak długo na niej żyła.

– Wyrzuty sumienia?

– Tak!”

Ta biedna matka chciała przez to powiedzieć, że życie jej było dla niej wogóle nieszczęściem, albowiem urodziła takiego syna.

Odpędziła jednak te myśli i ciągnęła dalej:

arch_25.jpg (243575 bytes)

„Pan Henryku d’Albaret, jesteś jednak młody i Bóg dozwoli panu przeżyć jeszcze wiele dni. Użyj pan ich na odnalezienie tej, którą straciłeś, a która… pana tak gorąco kocha,

– Tak, Androniko, będę jej szukał wszędzie, lecz równocześnie będę szukał tego znienawidzonego rywala, który stanął między nami.

– Kim był ten człowiek? zapytała Andronika.

– Kapitanem nieznanego mi bliżej lecz bardzo podejrzanego okrętu, który opuścił Kortu, zaraz po zniknięciu Hadżine.

– Nazwisko jego?

– Mikołaj Starkos!

– On!…”

Jeszcze słowo a tajemnica byłaby zdradzona. Andronika przyznałaby się, że jest matką owego Starkosa.

Tak niespodzianie przez Henryka d’Albaret wypowiedziane imię wstrząsnęło Androniką do głębi. Chociaż była bardzo energiczna z natury, to jednak imię jej syna napełniało ją niewymownym strachem. Wszelkie nieszczęścia, które dotknęły młodego oficera, który z narażeniem życia uratował ją od śmierci, były dziełem Mikołaja Starkosa.

Rzecz jasna, że wrażenie, jakie to nazwisko na Andronikę wywarło, nie uszło uwagi Henryka i nie należy dziwić się temu, że próbował wybadać przyczynę tego zmieszania.

„Co pani jest?… Co się stało? zawołał. Skąd to wzruszenie? Mów pani!… Czy zna pani kapitana „Karysty?”

– Nie! Henryku d’Albaret! odpowiedziała Andronika głosem niepewnym, jąkając się mimowoli.

– Nie wierzę! Pani go zna!… Androniko błagani panią… niech mi pani powie kto jest ten człowiek… czem się zajmuje… gdzie jest teraz… i gdzie go mogę odnaleźć.

– Nie wiem tego!

– Nie, pani wie… wie pani, lecz nie chcesz mi tego zdradzić. Może pani potrafi wprowadzić mnie nawet jednem słowem na jego ślad, może nawet na ślad Hadżine… Pani nie chce mówić!

– Henryku d’Albaret, odpowiedziała Andronika pewnym już głosem, nie wiem, nie! Nie jest mi wiadomem, gdzie ów kapitan obecnie przebywa… Nie znam kapitana Starkosa!”

Rzekłszy to, opuściła młodego oficera, który pozostał na miejscu, wzburzony do głębi.

Mimo że prawie natychmiast rozpoczął szukać Androniki, to jednak nie mógł jej nigdzie odnaleźć. Widocznie opuściła wyspę Scio i udała się z powrotem na stały ląd. Henryk d’Albaret stracił wszelką nadzieję odnalezienia jej.

Pozatem operacje pułkownika Fabviera dobiegały do końca. Rezultat jego wysiłków był prawie żaden.

Dezercja w korpusie ekspedycyjnym przybierała zastraszające rozmiary. Mimo błagań oficerów opuszczali żołnierze szeregi i wsiadali na okręty, celem opuszczenia wyspy. Artylerzyści nawet, na których pułkownik liczył najbardziej, pozostawiali działa na pastwę losu. Ogólne zniechęcenie i depresja ogarnęła wszystkich nawet najlepszych, tak, że opadały ręce.

Nie pozostało nic innego jak odstąpić od oblężenia i powrócić do Syry, skąd nieszczęsna wyprawa wyruszyła. W nagrodę za swe dzielne czyny otrzymał pułkownik Fabvier tylko wyrzuty i czarną niewdzięczność.

Henryk d’Albaret postanowił opuścić Scio równocześnie ze swym komendantem. W którą stronę jednak miał zwrócić swe poszukiwania? Henryk wahał się długo, aż wreszcie niespodziewany przypadek rozwiał jego wątpliwości. W wigilję odjazdu młodego oficera do Grecji nadszedł doń pocztą list, opatrzony pieczątką z Korfu, który zawierał następujące słowa:

W sztabie korwety „Syphanta” jest jedno miejsce. Czy Henryk d’Albaret nie byłby skłonny miejsce to zająć i wziąć udział w dalszych wyprawach przeciw Sacratifowi i piratom archipelagu?

„Syphanta” będzie w pierwszych dniach marca w pobliżu przylądka Anapomera, w północnej części wyspy, a jedna z łodzi będzie stale w zatoce Ora, u brzegu tego przylądka w pogotowiu.

Niechże kapitan d’Albaret uczyni to, co mu nakazuje jego patrjotyzm!”

Na liście brakło podpisu, a charakter pisma byt kapitanowi zupełnie nieznany. I nic nie wskazywało na to, kim był tajemniczy autor tego listu. W każdym razie przynosił mu list ten pewną wiadomość o korwecie, o której słuch już od dłuższego czasu zaginął.

Jak widzimy, nadarzała się Henrykowi d’Albaret znakomita sposobność powrotu do właściwego mu zawodu marynarza. Wreszcie było mu danem wziąć udział w ściganiu owego Sacratifa, a może nawet w uwolnieniu archipelagu od tej zmory. Niemały wpływ na decyzję młodego oficera wywarła nadzieja spotkania Mikołaja Starkosa wraz z jego sakolewą. Postanowienie zapadło więc szybko, Henryk d’Albaret przyjął propozycję w liście anonimowym. Skoro więc pułkownik Fabvier opuszczał wyspę Scio, pożegnał serdecznie swego kapitana, który w najętej łodzi wyruszył ku północnej stronie wyspy.

Podróż w ogólności nie długa skróciła się jeszcze dzięki wiatrowi, wiejącemu z południowo-zachodniej części lądu. Łódź przepłynęła obok portu Coloquinta, między wyspami Anossai i przylądkiem Ora i żeglowała wzdłuż wybrzeży, aby dotrzeć do zatoki tejże nazwy.

W dniu 1-go marca wstąpił Henryk d’Albaret w tem miejscu na ląd.

arch_26.jpg (189207 bytes)

U stóp ściany skalnej przywiązana była oczekująca go łódź, dalej nieco widać było korwetę.

– „Jestem kapitan Henryk d’Albaret, zwrócił się młody oficer do bosmana dowodzącego łodzią.

– Czy chce pan udać się na okręt?

– Natychmiast.”

Łódź odbiła od brzegu. Popychana sześcioma wiosłami, dopłynęła wkrótce do korwety, od której była zresztą oddalona najwyżej o jedną milę morską.

Skoro tylko Henryk d’Albaret ukazał się na schodkach, usłyszał donośny gwizd; w tej samej chwili prawie rozległ się strzał armatni a następnie jeszcze dwa w krótkich odstępach czasu. Gdy zaś młody oficer wstąpił na pokład, cała załoga sprezentowała przed nim broń, a na szczycie masztu ukazała się flaga korfijska. Przed frontem ukazał się drugi oficer korwety i zawołał głosem donośnym, tak że go wszyscy musieli usłyszeć:

– Oficerowie i załoga „Syphanty” mają honor i szczęście powitać na pokładzie swym swego dowódcę, Henryka d’Albaret!

Poprzednia częśćNastępna cześć