Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

500 miljonów begumy

(Rozdział I-IV)

 

ilustracje Leona Benetta

Nakładem Księgarni J. Przeworskiego

Warszawa 1931

beg02.jpg (79439 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

beg03.jpg (146722 bytes)

 

Rozdział I

Pan notarjusz Sharp.

 

yborne są te dzienniki angielskie! – mówił do siebie poczciwy doktór, rzucając się na wielki fotel obity skórą.

beg04.jpg (190596 bytes)

Doktór Sarrasin przez całe życie swe używał monologów, co było dla niego rodzajem rozrywki. Był to człowiek w wieku lat 50-ciu, o rysach delikatnych, oczach żywych i czystych, które przysłaniał stalowemi okularami, o fizjonomji poważnej i przy­jemnej; należał on do rzędu osób, o których za pierwszym rzutem oka mówi się: to poczciwy człowiek. Pomimo rannej godziny, doktór był już świeżo ogolony i miał biały krawat, chociaż reszta ubrania nie odznaczała się elegancją.

Na dywanie, na meblach pokoju, który zajmował w jednym z hotelów w Brigthon, leżały numera gazet: Times, Daily Telegraph, Daily News. Biła dopiero dziesiąta, a doktór obiegł już miasto, zwiedził szpital, wrócił do swego hotelu i odczytywał w głównych dziennikach londyńskich sprawozdanie z memorjału, który przed paru dniami podał na wielkim międzyna­rodowym kongresie higjeny; był to memorjał o przyrządzie do rachowania ciałek krwi, którego doktór był wynalazcą.

Przed nim na stoliku zasłanym białym obrusem, stała taca, a na niej kotlet doskonale usmażony, filiżan­ka wonnej herbaty i kilka owych grzanek z masłem, które kucharki angielskie przyrządzają tak doskonale, dzięki małym bułeczkom dostarczanym im na ten cel przez piekarzy.

– Tak – powtarzał – niepodobna zaprzeczyć, że dzienniki angielskie są doskonałe!… Mowa wiceprezydenta, odpowiedź doktora Cicogna z Neapolu, szczegółowe wyjaśnienie mego memorjału, wszystko to zostało żywcem schwycone, odfotografowane.

– Głos ma doktór Sarrasin z Douai. Szanowny kolega mówi po francusku. Słuchacze przebaczą mi, –rzekł na wstępie, – że pozwalam sobie używać ojczystego języka; ale jestem pewien, że lepiej mnie zrozumieją po francusku, aniżeli ja potrafiłbym wypowiedzieć to po angielsku.

– Pięć szpalt małym drukiem!… Nie wiem, prawdziwie, które lepsze, sprawozdanie w Timesie czy w Telegraph’ie… Niepodobna żądać większej ścisłości i dokładności!

Rozmyślanie doktora Sarrasina przerwał w owej chwili sam mistrz ceremonji, – niktby się nie ośmielił uczcić niższym tytułem figury tak poprawnie czarno ubranej, – która zapukała do drzwi i zapytała, czy mosiou przyjmuje…

Mosiou jest to ogólna nazwa, którą Anglicy czują się zobowiązani obdarzać wszystkich francuzów, jakgdyby zdawało im się, że naruszą wszelkie prawa grzeczności, jeżeli Włocha nie obdarzą tytułem Signor, a Niemca Herr. Zresztą, może i mają słuszność. Zwyczaj ten korzystny jest przynajmniej pod tym względem, że odrazu objaśnia o narodowości ludzi. Doktór Sarrasin wziął kartkę, którą mu podano. Zdziwiony, że go ktoś może odwiedzać w kraju, gdzie nie zna nikogo, zdziwił się jeszcze bardziej, przeczytawszy na bilecie wizytowym:

„Mr. Sharp, solicitor,

93 Southampton row,

London”.

Wiedział, że solitor oznacza po angielsku prawnika łączącego w jednej osobie notarjusza i adwokata.

– Cóż u djabła może chcieć odemnie ten pan Sharp? – rzekł do siebie. – Czyżbym miał, sam nie wiedząc o tem, ściągnąć na siebie jakiś proces? Pewny jesteś, że to do mnie? – zapytał.

– Oh! yes, mousiu!

– No to poproś.

Mistrz ceremonji wprowadził młodego jeszcze mężczyznę, którego doktór za pierwszym rzutem oka zaliczył do wielkiej rodzny „trupich czaszek”.

Jego wąskie, a raczej wyschłe usta, długie białe zęby, wklęsłe skronie pod pergaminową skórą, cera mumji i małe szare oczka o świdrującem wejrzeniu dawały mu niezowodne prawo do tej nazwy… Całe ciało jego, od głowy do pięt, znikało pod ulster coate’m w wielkie kraty; w ręku trzymał podróżną walizę z lakierowanej skóry.

Wszedłszy do pokoju doktora, nieznajomy szybko ukłonił się, położył na ziemi walizę i kapelusz, usiadł nie prosząc o pozwolenie, i rzekł:

– William Henryk Sharp młodszy, wspólnik domu Billows, Green, Sharp et Co… Czy mam honor z doktorem Sarrasin’em?

– Tak, panie.

– Z Franciszkiem Sarrasin’em?

– Tak brzmi moje nazwisko w istocie.

– Z Douai?

– Mieszkam w Douai.

– Ojciec pański nazywał się Izydor Sarrasin?

– Tak jest.

– Mówi pan zatem, że nazywał się Izydor Sarrasin?

Mr. Sharp wyjął z kieszeni książeczkę z notatkami, zajrzał do niej i mówił dalej:

– Izydor Sarrasin umarł w Paryżu w 1857, w VI okręgu przy ulicy Taranne, pod numerem 54, w gmachu szkolnym, zrujnowanym obecnie.

– Rzeczywiście – rzekł doktór, coraz bardziej zdziwiony. – Ale może zechce mi pan objaśnić?..

– Matka jego była z domu Langévol; na imię miała Julja, – mówił dalej niezmieszany tem pytaniem Mr. Sharp. Pochodziła z Bar-le-Duc, była córką Benedykta Langévol, który mieszkał przy uliczce Loriol, a zmarł w roku 1812, jak wynika z rejestrów magistratu tegoż miasta… Nieoceniona rzecz, panie, te rejestra, nieoceniona!… Hmm!… Hmm!… i była siostrą Jana Jakóba Langévol, podoficera w 36 lekkim…

– Naprawdę, – odezwał się doktór Sarrasin, zdziwiony tą głęboką znajomością jego genealogji, zdaje się, że pan zna to wszystko lepiej niż ja sam. W istocie babka moja była z domu Langévol, ale to wszystko, co wiem o niej.

– Opuściła miasto Bar-le-Duc w 1807 r., wraz z dziadkiem pańskim, którego zaślubiła w roku 1799. Oboje udali się do Melun, gdzie osiedlili się jako blacharze i pozostali tam do roku 1811, to jest do śmierci Julji Langévol, żony Sarrasina. Z małżeństwa tego było jedno tylko dziecko, Izydor Sarrasin, pański ojciec. Od tej chwili nić zrywa się, i wiemy tylko o śmierci wymienionego, śmierci, której data zapisana w Paryżu…

– Mogę nawiązać tę nić, – rzekł doktór, mimowoli pociągnięty tą iście matematyczną ścisłością. – Mój dziadek osiedlił się w Paryżu dla wychowania swego syna, który zamierzał oddać się nauce medycyny. Umarł w roku 1832, w Palaiscau, nieopodal Wersalu, gdzie mój ojciec pełnił obowiązki swego zawodu i gdzie ja sam urodziłem się w roku 1822.

– Jest pan tym, którego szukam, – odrzekł Mr. Sharp. – Nie ma pan ani braci ani sióstr?…

– Nie! Byłem jedynakiem i matka moja zmarła w dwa lata po mojem urodzeniu… Ale o co panu chodzi?

Mr. Sharp, powstał.

– Sir Bryach Jowahir Mothooranath, – rzekł, wymawiając te imiona z szacunkiem, jaki każdy Anglik okazuje dla tytułów szlacheckich, – szczęśliwy jestem, że pana znalazłem i że pierwszy mogę mu złożyć moje hołdy.

– Ten człowiek, ma pomieszanie zmysłów, – pomyślał doktór, – Przytrafia się to dosyć często między „trupiemi czaszkami”.

Solicitor wyczytał tę djagnozę z oczu doktora.

– Wcale nie jestem warjatem, – odpowiedział spokojnie. – Jesteś pan obecnie jedynym znanym dziedzicem tytułu baroneta, który na przedstawienie jenerał gubernatora prowincji Bengalu nadany został Janowi Jakóbowi Langévol; był on naturalizowanym obywatelem angielskim, wdowcem po Begum Gokoll i dożywotnim posiadaczem dóbr tejże. Zmarł w roku 1841, pozostawiwszy jednego tylko syna, idjotę i bezdzietnego, który umarł bez testamentu w roku 1869. Trzydzieści lat temu, dziedzictwo to wynosiło około pięciu miljonów funtów szterlingów. Trzymane pod sekwestrem i opieką, przynosiło ono procenty, które prawie całkowicie kapitalizowały się za życia niedołężnego syna Jana Jakóba Langévola. W roku 1870 spadek ten oszacowano na okrągłą cyfrę dwudziestu jeden miljonów funtów szterlingów, czyli pięćset dwadzieścia jeden miljonów franków. Za wyrokiem sądowym w Agra, zatwierdzonym przez sąd apelacyjny w Delhi, legalizowanym przez radę przyboczną, wszystkie dobra ruchome i nieruchome zostały sprzedane, wartość ich zrealizowana i cała suma złożona w depozycie w banku angielskim. Wynosi ona teraz pięćset dwadzieścia siedem miljonów franków, które będzie pan mógł odebrać za prostym czekiem, gdy tylko złoży pan genealogiczne dowody w sądzie. Co do mnie, ofiaruję się wyjednać panu od dnia dzisiejszego, jaką tylko zechce pan zaliczkę u bankierów Trollop, Smith et Co…

Doktór Sarrasin osłupiał. Przez chwilę nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo. Wreszcie odzyskawszy wrodzony sobie zmysł krytyczny i nie mogąc zgodzić się na to, by ten sen z tysiąca i jednej nocy miał być rzeczywistością, zawołał:

– Ale jakie dowody może mi pan dać na to, że historja ta jest prawdziwą i jakim sposobem odkryłeś mię pan?

– Dowody są tutaj, – odrzekł Mr. Sharp, uderzając ręką o walizę z lakierowanej skóry. – Co do sposobu, w jaki wynalazłem pana, jest on bardzo prosty. Szukam pana od pięciu lat.

Wynajdywanie krewnych, albo next of kin, jak mówimy w języku prawnym, dla licznych spadków, niemających spadkobierców w prostej linji, a które corocznie spisywane są w posiadłościach brytańskich, jest specjalnością naszego domu. Otóż właśnie spadek Begumy od pięciu lat już nam wiele pracy zadaje. Szukaliśmy na wszystkie strony, zbadaliśmy setki rodzin Sanrasinów i nie znaleźliśmy tej, która pochodziła od Izydora. Przyszedłem nawet do przekonania, że nie było innego Sarrasina we Francji, kiedy wczoraj rano, czytając w Daily News jedno ze sprawozdań na kongresie Higieny, dowiedziałem się o nieznanym mi dotąd doktorze tegoż nazwiska. Przejrzałem natychmiast notatki, których zebraliśmy w tej sprawie tysiące i ze ździwieniem spostrzegłem, że miasto Douai uszło naszej Uwagi. Prawie pewny, że trafiłem na dobry ślad, natychmiast wyruszyłem do Brighton, widziałem pana, kiedyś wychodził z kongresu i doszedłem do niezłomnego przekonania! Jesteś pan żywym wizerunkiem swego dziadka Langévol’a, jak go przedstawia nam fotografja, zdjęta z portretu, wykonanego przez indyjskiego malarza.

Mr. Sharp wyjął ze swojej książeczki fotografję i podał ją doktorowi Sarrasinowi. Fotografja ta przedstawiała mężczyznę wysokiego wzrostu, z przepyszną brodą, w turbanie, w sukni ze złotogłowiu; uwieczniony był w pozie właściwej historycznym portretom, na których wódz naczelny kreśli plan ataku, uważnie patrząc na widza. Na drugim planie widać było niewyraźnie dym bitwy i natarcie konnicy.

– Te dokumenta lepiej odemnie objaśnią pana. Zostawię je tutaj i jeśli pan pozwoli, wrócę za dwie godziny po dalsze rozkazy.

Mówiąc to Mr. Sharp wydobył z lakierowanej teczki siedem czy osiem foljałów, zapisanych pismem maszynowem i ręcznie, złożył je na stole i wyszedł cofając się tyłem i mrucząc

– Mam honor pożegnać pana sir Bryach Jowahir Mothooranath.

Nawpół wierząc, nawpół niedowierzając doktór wziął akta i zaczął je przeglądać.

Wkrótce przekonał się, że historja jest prawdziwa i że wszelkie wątpliwości muszą ustąpić przed rzeczywistością. Jakim sposobem mógł wątpić i wahać się wobec takiego, naprzykład dokumentu:

RAPORT DLA DOSTOJNYCH LORDÓW RADY PRZYBOCZNEJ JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI, sporządzony 5 stycznia 1870 r. dotyczący wakującego dzidzictwa po Begum Gokool z Ragginahra, prowincji Bengalu.

Główne punkty. W sprawie tej chodzi o prawo własności nad kilkoma mehalami i czterdziestu tysiącami begalów ziemi uprawnej, wraz z rozmaitemi budowlami, pałacami, zabudowaniami gospodarskiemi, wsiami, ruchomościami, bronią, skarbami i t. d. i t.d., pochodzącemi ze spadku po Begum Gokool z Ragginahra. Z podań, wnoszonych kolejno do trybunału cywilnego w Agra i do najwyższego sądu w Delhi, wynika, że w roku 1819, Begum Gokool, wdowa po radży Luckmissuru i dziedziczka znacznych posiadłości, poślubiła cudzoziemca, rodem Francuza, imieniem Jana Jakóba Langévol’a. Cudzoziemiec ten służył aż do roku 1815 w wojsku francuskiem, w stopniu podoficera w 36 pułku szwoleżerów; po rozpuszczeniu armji Loary wsiadł na okręt w Nantes jatko nadzorca nad ładunkiem statku handlowego. Przybył do Kalkuty, wylądował tam i zamieszkał, wkrótce potem otrzymał urząd kapitana instruktora w wojsku krajowem, które utrzymywał przy swoim dworze radża Luckmissuru. Później awansował na głównego komendanta, a wreszcie po śmierci radży ożenił się z wdową po nim. Rozmaite względy polityki kolonialnej, jakoteż ważne usługi, jakie Jan Jakób Langévol, który się naturalizował i był obywatelem angielskim, oddał europejczykom w pewnej niebezpiecznej sprawie, skłoniły generał-gubernatora prowincji Bengalu do wystąpienia z wnioskiem o nadanie tytułu baroneta małżonkowi Begumy. Posiadłość Bryach Jowahir Mothooranath stała się odtąd dobrami lennemi. Begum Gokool umarła w roku 1839, pozostawiwszy dożywocie dóbr swoich Langévolowi, który w dwa lata po niej zstąpił do grobu. Z małżeństwa tego był tylko jeden syn, niedołężny od urodzenia i którego trzeba było niezwłocznie oddać pod opiekę. Dobrami jego zarządzano w sposób należyty i przez prawo wskazany aż do śmierci, która nastąpiła w roku 1869. Ogromny ten spadek nie ma znanych dziedziców. Trybunał w Agra i sąd w Delhi zarządziły na wezwanie miejscowego rządu, działającego w imieniu państwa, sprzedaż wszystkich dóbr spadkowych w drodze licytacji, mamy przeto zaszczyt prosić lordów rady przybocznej o zalegalizowanie tych wyroków i t. d. i t. d. Następowały podpisy.

Wierzytelne odpisy wyroków trybunałów w Agrze i Delhi, akta sprzedaży, polecenie złożenia kapitału w depozycie Banku Angielskiego, wykaz poszukiwań zarządzonych we Francji, celem wynalezienia spadkobierców Langévola i cała imponująca masa dokumentów podobnego rodzaju, nie pozostawiły cienia wątpliwości w umyśle doktora. Był istotnym next of kin i spadkobiercą Begumy. Od pięciuset dwudziestu siedmiu miljonów, złożonych w piwnicach banku, dzieliła go tylko formalność sądowa, oparta na prostem okazaniu autentycznych aktów urodzenia i zejścia. Takie niespodziane bogactwo mogło olśnić najspokojniejszy umysł; poczciwy doktór uległ również wzruszeniu. Wzruszenie to jednak trwało krótko: przejawiło się tylko szybką, kilkuminutową przechadzką po pokoju. Zapanowawszy nad sobą, doktór wyrzucał sobie jako słabość, tę chwilową gorączkę i zagłębiwszy się w fotel, czas jakiś siedział pogrążony w głębokiej zadumie.

Potem zerwał się nagle i począł znowu chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Ale teraz już oczy jego błyszczały czystym ogniem i widać było, że w umyśle jego rozwija się piękna i szlachetna myśl. Przyjął ją, pielęgnował, pieścił, wreszcie przyswoił sobie.

W tej chwili zapukano do drzwi i zjawił się mr. Sharp.

– Niech mi pan daruje powątpiewanie, rzekł doktór uprzejmie. – Teraz przekonałem się i jestem panu mocno obowiązany za trud, jaki pan sobie zadałeś.

– Nie jest mi pan wcale obowiązany… prosty interes… – odpowiedział Mr. Sharp. – Czy mogę się spodziewać, że sir Bryach pozostanie moim klijentem?

– Ma się rozumieć. Całą sprawę powierzam panu… Będę tylko prosił pana, żebyś nie obdarzał mnie więcej tym niedorzecznym tytułem.

Z wyrazu twarzy pana Sharpa można było wyczytać: niedorzeczny! Tytuł, który jest wart dwadzieścia miljonów funtów szterlingów! Ale on sam był nadto dobrym dworakiem, by miał nie ustąpić.

beg05.jpg (191894 bytes)

– Jak się panu podoba; wola pańska, – odpowiedział. – Wracam do Londynu, gdzie będę oczekiwał na pańskie rokazy.

– Czy mogę zatrzymać te dokumenty?

– Naturalnie, mamy ich kopję.

Pozostawszy sam, doktór Sarrasin usiadł przy biurku wziął arkusik papieru listowego i napisał co następuje:

„Brigthon, 28 października 1871 r.

„Moje drogie dziecko! Los obdarzył nas ogromną, olbrzymią fortuną! Nie myśl, że zwarjowałem, i przeczytaj dwa, czy trzy drukowane akta, które załączam do tego listu. Przekonasz się z nich dowodnie że jestem spadkobiercą tytułu baroneta angielskiego. a raczej indyjskiego i kapitału wynoszącego więcej niż pół miljarda franków, a złożonego obecnie w banku angielskim. Jestem pewien, mój drogi Oktawiuszu, że nie mylę się, co do uczuć jakie wzbudzi w tobie ta wiadomość. Tak jak ja zrozumiesz nowe obowiązki, jakie wkłada na nas majątek i niebezpieczeństwa, jakiemi grozi naszemu rozsądkowi. Godzinę temu zaledwie dowiedziałem się o tej sprawie, a już obawa przed odpowiedzialnością zmniejsza o połowę radość, jaką narazie uczułem, ze względu na ciebie. Może zmiana ta przyniesie nam nieszczęście?… Pracowici pionierowie nauki, zadowoleni byliśmy z naszego skromnego losu. Czy będzie tak i nadal? Nie, może, chyba… Ale nie śmiem ci pisać o myśli, która powstała w mojej głowie… chybaby tą sama fortuna stała się w rękach naszych nowym i potężnym przyrządem naukowym, cudownem narzędziem cywilizacji! Pomówimy o tem jeszcze. Napisz do mnie, odwrotną pocztą, jakie wrażenie sprawiła na tobie ta wielka wiadomość i sam oznajmij matce. Nie wątpię, że jako rozsądna kobieta, przyjmie ją spokojnie. Co do siostry twojej, to jest ona jeszcze zbyt młoda, by coś podobnego mogło zawrócić jej głowę. Zresztą mała ta główka jest już dość mocną i jestem pewien, że chociażby nawet mogła zrozumieć możliwe następstwa wypadku, o którym cię zawiadamiam, mimo to mniej niż ktokolwiek z nas, zaniepokoi się zmianą, zaszłą w naszem położeniu. Serdeczny uścisk dłoni zasyłam Marcelemu. Nie wyłączam go z żadnego z moich projektów na przyszłość.

Kochający cię ojciec

Fr. Sarrasin.

D. M. P.

List wraz z najważniejszemi papierami doktór włożył do koperty i zaadresował do „Pana Oktawjusza Sarrasina, słuchacza Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych i Rzemiosł, 32 ulica Roi-de-Sicile, Paris”. Potem wziął kapelusz, włożył palto i poszedł na kongres. W kwadrans potem zacny człowiek zapomniał zupełnie o swoich miljonach.

 

Rozdział II

Dwaj koledzy.

 

ktawjusz Sarrasin nie był właściwie leniwym. Nie był też ani głupcem, ani nie odznaczał się spe cjalnym rozumem; nie był pięknym, ale nie był brzydkim, ani małym, ani wielkim, ani brunetem, ani blondynem. Był szatynem i pod każdym względem zaliczał się do ludzi przeciętnych. W gimnazjum dostał drugą nagrodę i dwie czy trzy pochwały. Maturę zdał bez odznaczenia. Za pierwszym razem został odrzucony na konkursie Szkoły Sztuk Pięknych; za drugim razem przyjęto go ze 127 lokatą. Posiadał chwiejny charakter; był to jeden z tych umysłów, co zadawalniają się niezupełną pewnością, którym zawsze wystarcza prawdopodobieństwo i którzy przechodzą przez życie jak światło księżycowe. Ten rodzaj ludzi jest w ręku przeznaczenia tem, czem jest korek rzucony na falę. Pędzą do równika lub do bieguna, stosownie do tego, jak wiatr wieje, z północy czy z południa. Przypadek tylko stanowi o ich losie. Gdyby doktór Sarrasin nie łudził się trochę co do charakteru swego syna, możeby się zawahał przed napisaniem do niego listu, który czytaliśmy przed chwilą, ale najzdrowsze nawet umysły zdolne są do rodzicielskiego zaślepienia.

Szczęśliwym trafem, na samym początku swego wychowania Oktawjusz dostał się pod władzę natury energicznej, której wpływ trochę tyrański ale dobroczynny ujarzmił go przemocą. W liceum Charlemagne, gdzie go ojciec umieścił dla dokończenia nauk, Oktawjusz zawarł ścisłą przyjaźń z jednym ze swych kolegów, alzatczykiem, Marcelim Bruckman’em, który chociaż młodszy od niego o rok, przewyższył go wkrótce nietylko siłą fizyczną, ale też umysłową i moralną.

Marceli Bruckman został sierotą mając lat dwanaście i odziedziczył małą sumkę, która wystarczała zaledwie na opłacenie kolegjum. Gdyby nie Oktawjusz, który zabierał go z sobą na wakacje do rodziców, Marceli nie mógłby nigdy wyjść poza mury kolegjum. Wskutek tego rodzina doktora Sarrasin’a stała się rodziną młodego alzatczyka. Mimo chłodnej powierzchowności Marceli miał tkliwy charakter i osądził, że odtąd całe jego życie powinno należeć do tych poczciwych ludzi, którzy zastąpili mu ojca i matkę. To naturalnie doprowadziło do tego, że uwielbiał doktora Sarrasin’a, jego żonę i śliczną i poważną ich córeczkę i serce jego otworzyło się dla nich na nowo, jak gdyby wrócił do lat dziecinnych. Wdzięczności swej nie dowodził słowami. Wziął sobie za obowiązek odpłacać dzieciom to, co winien był rodzicom; w Joannie, która lubiła naukę, starał się wyrobić zdrowy rozsądek, umysł silny i stały: z Oktawjusza usiłował zrobić człowieka, godnego następcę tego, który był jego ojcem. Trzeba wyznać, że ostatnie zadanie było o wiele trudniejsze, Joanna, jak na swój wiek, przewyższała brata tak pod względem umysłu jak charakteru. Ale Marceli postanowił dopiąć podwójnego celu.

Marceli Bruckman był jednym z owych walecznych i roztropnych wojowników, których Alzacja corocznie wysyła na plac wielkiego paryskiego boju. Dzieckiem jeszcze będąc, odznaczał się giętkością i siłą muskułów, tak jak żywością umysłu. Moralnie był cały odwagą. i wolą; fizyczna zaś budowa jego składała się z samych kątów prostych. Już w kolegjum dręczyła go żądza celowania we wszystkiem, tak w piłce, jak w obozie, tak w sali gimnastycznej, jak w laboratorjum chemicznem. Zdawało mu się, że stracił rok, jeżeli zabrakło mu jednej z rocznych nagród. Mając lat dwadzieścia, był ogromnej budowy, silny rozwinięty, pełen życia i ruchu, stanowił obraz prawdziwej maszyny organicznej o maksimum natężenia i czynności. Inteligentna głowa jego zwracała już wówczas uwagę poważnych umysłów. Do szkoły Głównej wstąpił w tym samym roku, co i Oktawjusz, wszedł do niej z drugą lokatą, ale postanowił ukończyć już z pierwszą.

Zresztą przyjęcie swe do szkoły Oktawjusz zawdzięczał także wytrwałej i wystarczającej dla dwóch energji Marcelego. Ten przez cały rok napędzał go do pracy i zmuszał niejako do powodzenia. Miał on dla tej natury słabej i chwiejnej uczucie przyjaznej litości, podobnej do tego, jakie mógłby odczuwać lew względem szczeniaka. Przyjemnie mu było wzmacniać swą siłą tę anemiczną roślinę, doprowadzać ją przy sobie do kwitnienia i owocowania.

Wojna 1870 roku zastała obu przyjaciół w chwili, kiedy składali egzaminy. Zaraz nazajutrz po zamknięciu konkursu, przejęty patrjotyczną boleścią i doprowadzony do rozpaczy niebezpieczeństwem, które groziło Strasburgowi i Alzacji, Marceli zaciągnął się do 31 bataljonu strzelców pieszych. Oktawjusz poszedł zaraz za jego przykładem.

Obydwaj razem odbyli na forpocztach Paryża kampanję oblężenia. Marceli dostał kulę w prawę ramię i pod Buzenwol awansował na oficera. Oktawjusz nie zdobył dla siebie ani rany ani szlify. Prawdę mówiąc, nie jego w tem była wina, bo zawsze szedł w ogień za przyjacielem, co prawda o sześć metrów z tyłu, ale szedł. Ale właśnie te sześć metrów stanowiły wszystko.

Od czasu, gdy nastał pokój, a z nim wrócono do zwykłych prac, dwaj przyjaciele mieszkali razem w dwóch przyległych sobie pokojach skromnego domu, znajdującego się nieopodal od szkoły. Nieszczęście Francji, odpadnięcie Alzacji i Lotaryngji, wycisnęły na charakterze Marcelego piętno przedwczesnej męskiej dojrzałości.

– Obowiązkiem młodzieży francuskiej, – mawiał, – jest, naprawić błędy ojców swoich, a dokonać tego można jedynie zapomocą pracy.

Wstawał o godzinie piątej i zmuszał do tego również Oktawjusza. Ciągnął go na kursy; wyszedłszy z nich, nie opuszczał go ani na chwilę. Wracali do siebie i zasiadali do pracy, przeplatając ją tylko czasem fajeczką, czasem filiżanką kawy. Kładli się o godzinie dziesiątej, zadowoleni z dobrze spędzonego dnia.

Od czasu do czasu partja bilardu, dobrze wybrane widowisko teatralne, niekiedy koncert w konserwatorjum, konna przejażdżka, aż do lasu Verriéres, przechadzka po lesie, dwa razy na tydzień ćwiczenia w boksowaniu lub fechtunku, oto były ich rozrywki. Chwilami Oktawjusz okazywał chętkę do buntu i z zazdrością patrzał na przyjemności mniej godne pochwały. Mówił, że trzeba odwiedzić Arystyda Lerense, który „uczył się prawa” w piwiarni Saint-Michel. Ale Marceli tak ostro szydził z owych zachcianek, że najczęściej same przez się mijały.

Dnia 29 października 1871 r., około godziny siódmej wieczór, dwaj przyjaciele siedzieli obok siebie przy jednym stole i przy jednej wspólnej lampie. Marceli duszą i ciałem pogrążył się w niezmiernie ciekawem zadaniu geometrji wykreślnej. Oktawjusz, z religijnym namaszczeniem zajmował się robieniem kawy, co w jego oczach było rzeczą o wiele ważniejszą. Był to jeden z niewielu przedmiotów, w których celował, jak sobie pochlebiał, może dlatego, iż dawało mu to codziennie możność przerwania na kilka chwil niemiłej pracy rozwiązywania równań, której jak mu się zdawało, Marceli trochę nadużywał. Kropla za kroplą spuszczał wrzącą wodę na grubą warstwę sproszkowanej mokki i spokojne zadowolenie, jakie przytem odczuwał, wystarczało mu zupełnie. Ale widok pracującego Marcelego, budził w nim wyrzuty sumienia, więc usiłował przeszkadzać mu swoim paplaniem.

– Dobrzebyśmy zrobili, gdybyśmy kupili ulepszoną maszynkę do kawy, – rzekł nagle. – Ten starożytny filtr nie licuje z współczesną cywilizacją.

– Kup maszynkę! Może nie będziesz wtedy tracił co wieczór godziny na przygotowanie kawy.

I Marceli wrócił do swego zadania.

– Wnętrze sklepienia tworzy elipsoida o trzech nierównych osiach. Niech A B D E będzie elipsą dajacą początek, której oś największa o A = a, oś średnia o B = b, oś najmniejsza o, o’ c’ jest poziomą i równą c’, co czyni sklepienie zniżonem ku środkowi…

Wtem zastukano do drzwi

– List do pana Oktawjusza Sarrasin’a, – rzekł służący.

Można sobie wyobrazić, z jaką radością młody student powitał tę rozrywkę.

– Od mego ojca, – rzekł. – Poznaję pismo… To przynajmniej jest list – dodał, ważąc w ręku paczkę papierów.

Marceli wiedział, że doktór bawi w Anglji, bo przed tygodniem, będąc przejazdem w Paryżu, ugościł obu przyjaciół w restauracji Palais-Royal, słynnej niegdyś, ale teraz wyszłej już z mody!

Doktór Sarrasin uważał ją jednak zawsze za szczyt wykwintnego smaku paryskiego.

– Powiesz mi, czy ojciec pisze co o kongresie hygieny, – rzekł Marceli. – Dobra to była myśl, że pojechał do Brigthon. Uczeni francuscy są zanadto skłonni do odosobnienia się.

beg06.jpg (205747 bytes)

I Marceli znów wrócił do swego zadania.

– Wewnętrzną wypukłość utworzy elipsoida podobna do pierwszej, mająca środek poniżej o’ na poziomej o. Oznaczywszy ogniska F 1, F 2, F 3, trzech głównych elips, wykreślamy elipsę i hiperbolę pomocniczą, których wspólne osie…

Tu na wykrzyknik Oktawjusza, podniósł głowę.

– Co takiego? – spytał trochę zaniepokojony, widząc, że przyjaciel jego zbladł.

– Czytaj – odpowiedział Oktawjusz.

Marceli wziął list, przeczytał go do końca raz, i drugi, spojrzał na załączone dokumenty i rzekł:

– To ciekawe!

Potem nałożył sobie fajkę i spokojnie zapalił ją. Oktawjusz nie spuszczał z niego oka.

– Myślisz, że to prawda? – rzekł niepewnym głosem.

– Czy prawda?… Widocznie, że tak. Twój ojciec ma za wiele zdrowego rozsądku, by miał mówić coś podobnego, nie mając zupełnej pewności. Zresztą dowody są tutaj, a przytem rzecz jest w istocie zupełnie prosta.

Fajka paliła się doskonale. Marceli zabrał się znowu do pracy.

Oktawjusz stał z opuszczonemi rękami, nie mogąc nawet dokończyć swojej kawy, a tembardziej logicznie powiązać dwóch myśli.

Ale musiał mówić, by upewnić się, że nie marzy.

– Jeśli to prawda, to rzecz niesłychana!… Pół miljarda jest ogromną fortuną!

Marceli podniósł głowę i powiedział:

– Ogromną w istocie. Nie ma drugiej podobnej we Francji; w Stanach Zjednoczonych, jest ich tylko kilka, w Anglji zaledwie pięć lub sześć, a naogół piętnaście lub dwadzieścia na całym świecie.

– A w dodatku tytuł! – dodał Oktawjusz, – tytuł baroneta! Nie dlatego, żebym kiedy pragnął czegoś podobnego, ale ponieważ teraz trafia się, więc przyznaję, że zawsze to wspanialej, niż nazywać się poprostu Sarrasin’em.

Marceli wypuścił kłąb dymu i nie wyrzekł ani słowa. Ten kłąb dymu wyraźnie mówił: – A ja gwiżdżę na to.

– Pewno, iże nie dodałbym do swego nazwiska nieistniejącego przydomku lub urojonej korony. Ale posiadać prawdziwy tytuł autentyczny, wyraźnie wpisany do „Księgi parów” Wielkiej Brytanji i Irlandji, tytuł niepodlegający żadnej wątpliwości, żadnemu zaprzeczeniu, jak się to często zdarza…

Fajka wciąż powtarzała swoje: – gwiżdżę na to, mój kochany!

– Mów sobie, co chcesz, – odparł Oktawjusz z przekonaniem, – ale błękitna krew coś znaczy, jak powiadają Anglicy.

Widząc, że Marceli rzuca na niego szydercze spojrzenie, zatrzymał się i zwrócił się do miljonów.

– Czy pamiętasz, – mówił – jak Binôme, nasz profesor matematyki, rok rocznie powtarzał w czasie swego pierwszego wykładu numeracji, że pół miljarda jest zanadto wielką sumą, by umysł ludzki mógł wyrobić sobie o niej chociażby przybliżone pojęcie, gdyby nie miał do pomocy liczb? Czy pojmujesz, że gdyby jeden człowiek rachował po jednym franku na minutę, zużyłby więcej niż tysiąc lat na wypłacenie takiej sumy! Doprawdy jakie to dziwne uczucie, móc powiedzieć, że się jest dziedzicem pół miljarda franków!

– Pół miljarda franków! – zawołał Marceli, więcej poruszony nazwą rzeczy, niż samą rzeczą, – A wiesz, cobyście z tem mogli zrobić najlepszego? Oto oddać je Francji na zapłacenie okupu! W takim razie zostałoby jej tylko dziewięć razy tyle do zapłacenia!…

– Tylko zmiłuj się, nie podawaj ojcu tej myśli!… – zawołał Oktawjusz. – Gotów byłby zgodzić się na nią, widzę już i bez tego, że układa po swojemu jakiś tam projekt!… Dosyć będzie, jeżeli kapitał umieści się w banku; niech przynajmniej procent zostanie dla nas!

– Urodziłeś się na kapitalistę, a do dzisiejszego dnia nie domyślałem się tego. Tak zdaje mi się, że jeżeli nie dla twojego ojca, który ma umysł zdrowy, to dla ciebie lepiej byłoby, gdyby spadek był cokolwiek mniejszych rozmiarów. Wolałbym, żebyś mógł podzielić się z twoją siostrzyczką dwudziestu pięciu tysiącami ludwików dochodu, niż tą górą złota!

I wrócił do pracy.

Co do Oktawjusza, ten nie był w stanie robić cokolwiek; tak się rzucał i kręcił po pokoju, że Marceli zniecierpliwiony – rzekł do niego:

– Zrobiłbyś lepiej, gdybyś poszedł przejść się. Widocznie do niczego już dzisiaj nie jesteś zdolny.

– Masz słuszność, – odpowiedział Oktawjusz, chwytając z radością to pozwolenie zaniechania wszelkiej pracy.

I porwawszy kapelusz, szybko zbiegł ze schodów i znalazł się na ulicy. Zaledwie uszedł dziesięć kroków, zatrzymał się przy gazowej latarni i odczytał list ojca. Chciał się upewnić, że nie marzy.

beg07.jpg (192591 bytes)

– Pół miljarda!… pół miljarda!… – powtarzał. – To znaczy przynajmniej dwadzieścia miljonów dochodu!… Gdyby ojciec dał mi tylko jeden miljon, jako pensję, tylko pół miljona, tylko ćwierć, to jeszcze będę bardzo szczęśliwy! Tak wiele zrobić można, mając pieniądze! Jestem pewien, że potrafię ich dobrze użyć. Nie jestem głupcem. Kto był przyjęty do Politechniki!… W dodatku tytuł… Potrafię go nosić!

Przechodząc koło magazynów, przypatrywał się sobie, w zwierciadlanych szybach wystawowych.

– Będę miał pałac, konie! – Marceli będzie miał także konie. Oczywiście, jeżeli ja jestem bogaty, to tak, jakby on sam miał pieniądze. A jak to w porę przyszło!… Pół miljarda!… Baronet!… To zabawne; teraz kiedy się stało, zdaje mi się, że spodziewałem się tego. Przeczuwałem, że nie będę wiecznie ślęczał nad książkami i rysunkami. Bądź co bądź świetny sen!

Snując słodkie projekty, Oktawjusz posuwał się ulicą Rivoli. Przeszedł pola Elizejskie, minął ulicę Royal i wkroczył na bulwar. Na piękne wystawy patrzał kiedyś z obojętnością, jako na rzeczy błahe i nie mające znaczenia dla niego. Teraz zatrzymał się przed niemi i z uczuciem żywej radości pomyślał, że wszystkie te skarby należałyby do niego, gdyby tego zapragnął.

– Dla mnie, – mówił sobie, – prządki Holandji kręcą swoje wrzeciona; fabryki Ellboeuf tkają najmiększe sukna; zegarmistrze robią swoje chronometry; dla mnie żyrandole w operze snują kaskady świateł, dla mnie gra muzyka i śpiewają soliści! Dla mnie w maneżach ujeżdżają wierzchowce czystej krwi, dla mnie oświetlają Kawiarnię Angielską. Paryż należy do mnie!… Wszystko dla mnie!… Może będę podróżował? Może zwiedzę swoje posiadłości w Indjach?… Może kiedyś, kiedyś zechce mi się pagody, z bonzami i bóżkami z kości słoniowej. Będę polował na tygrysy!… A piękna broń!… A śliczna łódź!… Łódź? nie! piękny i dobry parowy jacht, który zawiezie mnie, gdzie zechcę i będzie zatrzymywał się lub płynął, gdzie mi się podoba!… A propos, mam zawiadomić o tem wszystkiem matkę. Może pojechać do Douai!… Ale Politechnika! Och! Politechnika może się obejdzie bez niej!… Ale Marceli! trzeba go zawiadomić. Poszlę mu depeszę. Zrozumiałe, że w takiej okoliczności pilno mi zobaczyć się z matką i siostrą.

Oktawjusz wszedł do biura pocztowego i zawiadomił swego przyjaciela, że wyjeżdża i że wróci za dwa dni. Potem zawołał dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec północny.

Gdy tylko znalazł się w wagonie, znowu zaczął snuć swoje marzenia.

O drugiej po północy dzwonił już z całej siły do ojcowskiego domu i poruszył tem całą spokojną dzielnicę Aubettes.

– Kto zachorował? – pytały się kumoszki, rozmawiając z sobą przez okna.

– Niema doktora w domu! – zawołała stara sługa z okienka na ostatniem piętrze.

– To ja Oktawjusz!… Otwórz mi Franciszko!

W dziesięć minut potem Oktawjusz wszedł wreszcie do domu. Matka i siostra jego, Joanna, włożywszy naprędce szlafroczki zbiegły do jadalni pytając niespokojnie, co znaczą te niespodziewane odwiedziny.

List doktora, głośno odczytany, wyjaśnił tajemnicę.

Pani Sarrasin, olśniona na chwilę, uściskała, płacząc z radości, syna i córkę. Zdawało jej się, że świat do nich należeć będzie i że nieszczęście nigdy nie dotknie ludzi, posiadających kilka miljonów. Jednakże kobiety łatwiej, niż mężczyźni oswajają się z wielkiemi zmianami losu. Pani Sarrasin odczytała list męża, pomyślała sobie, że właściwie do niego należy kierowanie, tak jej własnym życiem, jak i życiem dzieci i spokój wrócił do jej serca. Co do Joanny, ta cieszyła się radością matki i brata; ale wyobraźnia trzynastolatki nie roiła większego szczęścia nad posiadanie małego, skromnego domku, w którym pędziłoby się beztroski żywot wśród zabaw i pieszczot rodzicielskich. Nie bardzo rozumiała jakim sposobem kilka paczek banknotów, może zmienić życie i przypuszczenie to nie niepokoiło jej, ani na chwilę.

Pani Sarrasin, młodo poślubiona człowiekowi całkowicie oddanemu nauce, szanowała zapatrywania męża, którego bardzo kochała, niezbyt go jednak rozumiejąc. Nie mogąc dzielić szczęścia, jakie umiłowana nauka dawała doktorowi Sarrasinowi, czuła się niekiedy osamotnioną i wszystkie wolne chwile poświęcała dzieciom. Marzyła o świetnej przyszłości dla nich. Sądziła, że Oktawjusz zrobi olśniewającą karjerę.

Od czasu, gdy wstąpił do Politechniki, skromna ta uczelnia urosła w jej oczach do rozmiarów prawdziwej potęgi naukowej, produkującej nadludzi. Niepokoiła ją jedynie myśl, że niewielkie fundusze, któremi rozporządzał doktór Sarrasin, mogą jeśli nie przeszkodzić, to w każdym razie utrudnić świetną karjerę syna i zaszkodzić dobremu zamążpójściu córki. Z listu męża wywnioskowała, że obawy te zostały raz na zawsze usunięte. Czuła się więc zupełnie zadowoloną i nieomal szczęśliwą z tego obrotu rzeczy.

Matka i syn spędzili część nocy na rozmowie i tworzeniu projektów; tymczasem Joanna, zadowolona z teraźniejszości, spokojna o przyszłość zasnęła w fotelu.

W chwili, gdy i oni mieli się już udać na spoczynek, pani Sarrasin rzekła do syna:

– Nie mówisz o Marcelim. Czy nie zawiadomiłeś go o liście ojca? Co on na to?

– Och, – odparł Oktawjusz, – zna mama Marcelego! To więcej niż filozof, to prawdziwy stoik! Zdaje się, że myśl o olbrzymim spadku przeraża go trochę. O ojca jest spokojny, gdyż wierzy w jego zdrowy rozsądek i wiedzę, ale obawia się, żeby nam nie pomieszało się w głowie. Nie taił zupełnie, że wolałby, żebyśmy dostali mniejszą fortunę, taką naprzykład, która mogłaby przynieść jakie dwadzieścia pięć tysięcy ludwików rocznego dochodu…

– Może Marceli ma słuszność, – powiedziała pani Sarrasin, patrząc na syna. – Nagła fortuna może być bardzo niebezpieczną dla pewnych charakterów.

beg08.jpg (182499 bytes)

W tej właśnie chwili obudziła się Joanna. Słysząc ostatnie słowa matki, odezwała się przecierając oczy:

– Pamięta mama, co to mama mówiła kiedyś, że Marceli ma zawsze rację? Ja tam wierzę Marcelemu.

I pocałowawszy matkę odeszła do swego pokoju.

 

Rozdział III

Kronika.

 

októr Sarrasin przybył na czwarte posiedzenie Kongresu Hygieny. Już w przejściu zauważył, że wszyscy koledzy przyjmują go z oznakami niezwykłego szacunku. Szlachetny lord Glandover, kawaler orderu Podwiązki, przewodniczący zgromadzenia, zaledwie dostrzegał dotąd obecność francuskiego doktora.

Lord ten, była to wspaniała postać, której rola polegała na otwieraniu i zamykaniu posiedzeń i na mechanicznem udzielaniu głosu mówcom. Listę mówców kładł przed nim usłużny sekretarz. Prawą rękę trzymał zwykle za klapą zapiętej marynarki – nie dlatego, że kiedyś spadł z konia – lecz jedynie dlatego, że widział w podobnej postawie kilka posągów zasłużonych mężów stanu.

Blada i starannie wygolona twarz, upstrzona czerwonemi plamami, oraz peruka, ułożona w pretensjonalny czub nad pustem najwidoczniej czołem, uzupełniały tę nadętą i niezmiernie sztywną postać. Poruszał się lord Glandover tylko całą figurą, jakby był z drzewa lub kartonu. Oczy jego obracały się w oczodołach ruchem urywanym, jak u lalki lub manekina.

Gdy doktór Sarrasin został mu przedstawiony po raz pierwszy, przewodniczący Kongresu Hygieny, ukłonił mu się protekcjonalnie, jakby chciał powiedzieć:

– Dzień dobrym, panie Zero! A więc to dobrodziej, pragnąc zarobić na swe mizerne życie, wyrabia i opisuje maszynki do …hm!… liczenia krwi? Muszę mieć doprawdy dobry wzrok, jeśli spostrzegam istotę stojącą na tak niskim szczeblu towarzyskim… Usiądź waćpan w cieniu mojej jaśnie pańskiej osoby; udzielam łaskawego zezwolenia.

Tym razem lord Glandover powitał doktora najmilszym uśmiechem i posunął swą grzeczność do tego stopnia, że wskazał mu próżne krzesło, stojące po jego prawicy. Jednocześnie, wszyscy członkowie Kongresu powstali przed doktorem.

Zdziwiony tem wyjątkowo pochlebnem przyjęciem doktór Sarrasin zajął wskazane sobie miejsce. Początkowo przypuszczał, że koledzy, po dłuższem zastanowieniu, uznali epokowość tego wynalazku.

Ale wszystkie te zdziwienia wynalazcy pierzchły, gdy lord Glandover, zginając się we dwoje, tak że gwałtowne skrzywienie pleców groziło Jego Excelencji, zwichnięciem kręgosłupa, rzekł pochylając się do ucha doktora:

– Dowiaduję się, że odziedziczył pan znaczną posiadłość? Mówiono mi, że wart pan jest dwadzieścia jeden miljonów funtów szterlingów? Czy to prawda?

Lord Glandover, był, jak się zdaje, mocno zmartwiony, że tak lekko traktował domniemanego właściciela tej okrągłej sumy. Cała jego postawa mówiła:

– Czemu pan mnie nie uprzedził o tem? Doprawdy, to bardzo nieładnie z pańskiej strony! Narażać ludzi na podobne omyłki!

Doktór Sarrasin, któremu się zdawało, że jego skromna osoba, nie podniosła się w cenie, ani o grosz od czasu poprzednich posiedzeń, zadawał sobie pytanie, jakim sposobem wiadomość o spadku zdążała się roznieść lotem błyskawicy, gdy sąsiad jego z prawej strony, doktór Ovidius z Berlina, rzekł uśmiechając się płasko i fałszywie:

– Słyszałem, że kolega zdystansował Morgana, Daily Telegraph pisze o tem cuda. Winszuję z całego serca!

I podał mu numer dziennika z datą tegoż dnia. W kronice ogólnej znajdował się ustęp, po którego stylu, łatwo się można było domyśleć autora.

Monstrualny spadek.

Dzięki umiejętnym poszukiwaniom p. p. Billows Green i Sharp, solicitors, Southampton row 93, London, został wreszcie odnaleziony prawny spadkobierca wakującej sukcesji po Begumie Gokoool. Szczęśliwym właścicielem dwudziestu miljonów funtów szterlingów, złożonych obecnie w depozycie Banku Angielskiego, jest pewien doktór francuski, nazwiskiem Sarrasin, którego piękny memorjał, odczytany na Kongresie Hygieny, oceniliśmy na tem miejscu przed trzema dniami. Poszukiwania  spadkobiercy pochłonęły moc trudów, a mr. Sharp, który podjął się tego trudnego zadania, doznał tylu przygód, że możnaby z nich stworzyć sensacyjną powieść. Lecz koniec wieńczy dzieło. I oto panu Sharpowi udaje się, gdy zwątpił już prawie o powodzeniu, dowieść z największą pewnością, że jedynym żyjącym potomkiem Jana Jakóba Langévola, baroneta drugiego małżonka Begumy Gokool, jest doktór Sarrasin, rodem, jak się zdaje, z małego miasteczka francuskiego Bar-le-Duc. Pozostają do spełnienia tylko proste formalności. Podanie o wprowadzenie w posiadanie zostało już złożone do sądu. Dziwnym zbiegiem okoliczności skarby gromadzone przez drugi szereg radżów indyjskich, stały się, wraz z tytułem baroneta, udziałem skromnego uczonego francuskiego. Fortuna mogła się okazać mniej inteligentną; możemy sobie powinszować, że tak znaczny kapitał dostaje się do rąk, które potrafią z niego zrobić dobry użytek.

Doktór Sarrasin odczuł szczególną przykrość, dowiadując się, że nowina o spadku została już rozgłoszoną. Mając doświadczenie w tych sprawach przewidywał, że nie dają mu teraz spokoju różni natręci i jałmużnicy, a pozatem upokarzało go znaczenie, jakie nadawano spadkowi. Zdawało mu się, że wielka cyfra tego kapitału uczyniła jego własną osobę mniejszą i mniej znaczącą. Jego prace, jego zasługi osobiste – czuł to głęboko – tonęły w oceanie złota i srebra nawet w oczach kolegów. Nie widzieli w nim już niestrudzonego badacza, o wybitnej inteligencji, ani bystrego wynalazcy, ale poprostu pół miljarda. Gdyby był dzikim hotentotem, jednym z najnikczemniejszych okazów ludzkości, nie zaś jednym z wyższych ich przedstawicieli, wartość jego byłaby ta sama. Lord Glandover dobrze powiedział; miał odtąd wartość dwudziestu miljonów, ni mniej ni więcej.

Myśl ta wzbudzała w nim wstręt i kongres, który przypatrywał się z ciekawością jak wygląda właściciel pół miljarda, ze zdziwieniem zauważył, że twarz jego pokryła się smutkiem.

Było to jednak przemijające zjawisko. Natychmiast prawie wypogodził się; przypomniał sobie wielki cel, któremu postanowił poświęcić tę niespodzianą fortunę. Czekał zanim doktór Stevenson z Glaskowa dokończy czytania memorjału o Wychowaniu młodych idjotów, poczem poprosił o głos.

Lord Glandover dał mu go natychmiast, nawet przed doktorem Ovidiusem. Dałby mu go nawet, gdyby cały kongres oparł się temu, gdyby wszyscy uczeni Europy wystąpili razem przeciwko temu dowodowi łaski. Brzmiało to wyraźnie w tonie głosu prezesa.

– Panowie! – rzekł doktór Sarrasin – chciałem zaczekać jeszcze kilka dni, zanim was zawiadomię, o dziwnym losie, który mię spotkał i o szczęśliwych następstwach, jakie może to mieć dla nauki. Ale, ponieważ wypadek rozgłosił się już, nie widzę potrzeby ukrywania prawdy. Tak panowie, suma kilkuset miljonów, złożona obecnie w Banku Angielskim, prawnie spada na mnie. Czyż potrzebuję wam mówić, że fortunę tę uważam za powierzoną sobie tylko na korzyść nauki!… (Głębokie wrażenie). Nie do mnie z prawa należy ten kapitał, jest on własnością ludzkości, postępu!… (Wykrzykniki, żywiołowe oklaski. Zelektryzowany temi słowami kongres powstaje). Nie chwalcie mnie panowie. Nie znam ani jednego uczonego, godnego tej nazwy, który na mojem miejscu nie zrobiłby tego samego. Może niektórzy z panów pomyślą, że tak jak w wielu innych aktach woli ludzkiej i tutaj jest więcej miłości własnej niż poświęcenia. (Nie! nie!). Ale mniejsza o to! Patrzmy tylko na skutki. Oświadczam więc stanowczo i bez żadnego zastrzeżenia, że owe pół miljarda, które przypadek składa w moje ręce, stanowi własność nauki. Czy chcecie na wzór parlamentu uchwalić, na co ma być użyta ta suma? Nie ufam własnym siłom, nie chciałbym rozporządzać nią despotycznie. Czynię was sędziami w tej sprawie; wskażecie sami jaki najlepszy użytek mamy zrobić z tego skarbu!… (Brawo! Radosne okrzyki. Ogólny szał.)

Cały Kongres powstał. Niektórzy członkowie, uniesieni zapałem, powłazili na stoły. Profesor Turnbull z Glaskowa był bliski apopleksji. Doktór Cigogna z Neapolu poczerwieniał jak burak i brakło mu tchu. Jeden tylko lord Glandover zachował, jak przystało na wielkiego męża, spokój i rezerwę. Pozatem był przekonany, że doktór Sarrasin żartuje i że nie ma zamiaru wykonywania tego szalonego projektu.

– Jeśli pozwolicie mi, panowie – mówił dalej Sarrasin, gdy uciszono się trochę – jeśli pozwolicie mi, panowie, podać plan, który łatwo można rozwinąć i wydoskonalić, to powiem panom co mam na myśli.

Kongres, odzyskawszy wreszcie zimną krew, przysłuchiwał się z wielką uwagą.

– Panowie, wśród przyczyn powodujących choroby, nędzę i śmierć, jest jedna, mająca, jak sądzę, bardzo wielkie znaczenie; chcę mówić o opłakanych warunkach hygienicznych, w jakich większa część ludzi, spędza swe życie. Postępujący proces urbanizacji powoduje napływ do miast tłumów, które zajmują w nich mieszkania, pozbawione częstokroć powietrza i światła, tych dwóch niezbędnych czynników życia. To nagromadzenie ludności staje się niekiedy prawdziwem ogniskiem zarazy. Ci których śmierć tam ominie, ponoszą szkodę na zdrowiu; w ten sposób zmniejsza się zdolność do pracy wielu jednostek, na czem traci społeczeństwo. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować przekonać ludzkości przy pomocy przykładu, eksperymentu, co znaczy hygiena w życiu codziennem? Dlaczego nie mielibyśmy, połączywszy wszystkie siły naszej wyobraźni, nakreślić planu wzorowego miasta, trzymając się przytem ściśle naukowych danych?… (Tak, tak! To prawda!) Dlaczego nie mielibyśmy poświęcić kapitału, który posiadamy, na budowę miasta, które stanowiłoby dla świata, praktyczną naukę… (Tak, tak! – żywiołowe oklaski).

Członkowie kongresu, jakgdyby dotknięci zaraźliwym szałem, ściskali się wzajemnie za ręce, chwycili doktora Sarrsina, podnieśli go wgórę i w tryumfie obnieśli dokoła sali.

– Panowie, – rzekł doktór, powróciwszy na katedrę, – miasto zdrowia i dobrobytu, może za kilka miesięcy stać się rzeczywistością; gdy plan nasz zostanie zrealizowany, wezwiemy wszystkie ludy by przyszły obejrzeć gotowe już dzieło; rozpowszechnimy we wszystkich językach plan jego i opis i zaprosimy do niego wszystkie uczciwe rodziny, które ubóstwo i brak pracy wygnały z przeludnionych krajów. Przygarniemy również rodziny – nie dziwcie się, że myślę o tem, – które musiały opuścić ojczyznę, wskutek przewrotów politycznych lub okupacji cudzoziemskiej. Ludzie ci, zmuszeni do okrutnej konieczności tułactwa, znajdą u nas możność zużytkowania swych sił i zastosowania zdolności umysłowych; przyniosą one nam z sobą bogactwa moralne tysiąc razy cenniejsze od kopalni złota i djamentów. Wybudujemy w naszem mieście obszerne szkoły, gdzie młodzież wychowana podług zasad rozwijających i równoważących wszystkie władze moralne, fizyczne i umysłowe, przygotuje dla ludzkości silne pokolenia na przyszłość! –

Niepodobna opisać szalonego wrzasku, jaki nastąpił po tych słowach. Oklaski, brawa, wykrzykniki, trwały więcej niż kwadrans.

Zaledwie doktór Sarrasin usiadł, gdy lord Glandover, pochylając się ku niemu, szepnął mu na ucho, mrugając oczyma:

– Dobra spekulacja!… Liczy pan na dochody z monopolu, hę?… Interes pewny, byle tylko był dobrze administrowany i byle na jego czele stali doświadczeni ludzie. Wszyscy słabi i rekowalescenci będą chcieli mieszkać we wzorowem mieście. Spodziewam się, że zachowa pan dla mnie jaki ładny plac, prawda?

Biedny doktór, dotknięty do głębi serca tem uporczywem przypisywaniem mu chciwości, chciał wkońcu odpowiedzieć szlachetnemu lordowi, gdy usłyszał, że wiceprezes stawia wniosek, o wyrażenie przez aklamację podziękowania dla autora projektu, wniesionego właśnie na zgromadzenie.

– Będzie to – mówi wiceprezes – wieczny honor dla kongresu w Brighton, że tak szczytna myśl powstała w jego łonie. Do powzięcia jej trzeba było wielkiego rozumu, wielkiego serca i wielkiej hojności. A jednak teraz gdy myśl powstała, wydaje się niemal dziwne, że nie wprowadzono jej dotychczas w czyn. Ile miljonów bezmyślnie wyrzuconych na wojnę, ile kapitałów użytych na śmieszne spekulacje, można było poświęcić na podobną próbę!

Kończąc swe przemówienie mówca zaproponował, by jako hołd oddany założycielowi nowego miasta uczczono je nazwą „Sarrasina”.

Wniosek jego przyjęto przez aklamację, ale musiano go cofnąć na żądanie samego doktora Sarrasin’a.

– Nie rzekł doktór – nazwisko moje nie ma z tem żadnego związku. Nie powinniśmy również przystrajać przyszłego miasta w jedną z owych nazw, które pod pozorem greckiego lub łacińskiego pochodzenia, nadają rzeczy lub istocie, co je nosi, cechę pedanterji. Będzie to miasto Dobrobytu, ale ja proszę, by imię jego było imieniem mojej ojczyzny, byśmy je nazwali Frankopolis.

Frankopolis było już założone w słowach; dzięki protokółowi, który miał zamknąć posiedzenie, miało też istnieć na papierze. Niezwłocznie przystąpiono do dyskusji nad głównymi artykułami projektu.

Pozostawmy kongres przy tem praktycznem zajęciu, tak różniącem się od czynności zaprzątających zwykle podobne zgromadzenia i podążmy krok w krok za losem kroniki, ogłoszonej przez Daily Telegraph.

Od 29 października wieczór, kronika ta dosłownie powtórzona przez dzienniki angielskie, zaczęła się pokazywać we wszystkich prowincjach Zjednoczonego Królestwa.

Pojawiwszy się w Gazette Hull, zajmowała górną część drugiej stronicy w jednym z numerów tego skromnego dzienniczka, który Mary Queen, trzymasztowiec obładowany węglem, przywiózł 1 listopada do Rotterdamu.

Natychmiast wycięta zręcznemi nożyczkami głównego redaktora i jedynego sekretarza dziennika Echo nederlandois, i przetłumaczona na język Cuyp’a i Polter’a, kronika przybyła 2 listopada na skrzydłach pary do Bremer Nachrichten. Tam przebrana tylko w nowe odzienie, ale w gruncie rzeczy wcale niezmieniona ukazała się w języku niemieckim. Musimy jednak zaznaczyć, że teutoński dziennikarz, zatytułowawszy tłumaczenie wyrazami: Eine übergrosse Erbschaft, nie bał się użyć zręcznego wybiegu i nadużywając łatwowierności swoich czytelników, dodał w nawiasie: Specjalna korespondencja z Brighton.

Bądź co bądź, anegdota prawem przywłaszczenia zamieniona w niemiecką, przybyła do redakcji okazałej Nord-Zeitung, która umieściła ją w drugiej kolumnie trzeciej stronicy, opuściwszy tylko tytuł, nadto szarlatański, dla tak poważnego organu.

I tak przeszedłszy wszystkie koleje kronika dostała się wreszcie 3 listopada wieczorem w ogromne ręce grubego saskiego kamerdynera, a z nim wstąpiła do gabinetu pana Schultze, profesora Uniwersytetu w Jenie.

Osobistość ta mimo wysokiego stanowiska, jakie zajmowała, nie miała w sobie, przynajmniej na pierwszy rzut oka nic nadzwyczajnego.

Był to mężczyzna czterdziestopięcio lub sześcioletni, dosyć wysokiego wzrostu, miał szerokie ramiona, silną budowę ciała, czoło było łyse, a trochę włosów które pozostały na tyle głowy i skroniach, przypominały barwę lniano-blond. Blado niebieskie oczy patrzyły nieruchomo i nigdy nie zdradzały powziętej myśli. Z oczu tych nie promieniowało najmniejsze światełko, a jednak spojrzenie ich niepokoiło; przejmowało obawą. Z poza wąskich ust,  których głównem zajęciem musiało być liczenie słów, jakie przez nie przejść mogły, ukazywał się podwójny szereg straszliwych zębów, z tych co nigdy nie wypuszczają raz pochwyconej zdobyczy. Wszystko to składało się na całość, dosyć niepokojącą i nieprzyjemną dla innych; profesor był jednak zadowolony ze swego wyglądu.

Słysząc kroki służącego, podniósł oczy na kominek, popatrzył na bardzo ładny zegar stojący na nim, który zdawał się nie na swoim miejscu, między otaczającemi meblami i rzekł głosem raczej sztywnym, niż ostrym:

beg09.jpg (199553 bytes)

– Siódma za pięć minut! Gazeta przychodzi o pół do siódmej. Przynosisz mi ją dzisiaj o dwadzieścia minut później niż należało. Jeśli jeszcze raz położysz gazetę na moim stole po pół do siódmej, wyrzucę cię z miejsca.

– Czy będzie pan teraz jadł obiad? – spytał służący odchodząc.

– Mamy teraz siódmą za pięć, a ja jadam o siódmej! Powinieneś o tem wiedzieć, skoro służysz u mnie od trzech tygodni. Zapamiętaj sobie, że nigdy nie zmieniam raz postanowionych godzin i że nigdy nie powtarzam rozkazów.

Profesor położył dziennik na stole i zabrał się do pisania memorjału, który miał się ukazać nazajutrz w Annalen für Physiologie. Nie popełnimy żadnej niedelikatności, wymieniając tytuł tego memorjału:

Dlaczego wszyscy francuzi dotknięci są dziedzicznym zwyrodnieniem?

Podczas gdy profesor zajmował się pracą swoją, służący wniósł do pokoju obiad, złożony z ogromnego półmiska kiełbasy z kapustą i olbrzymiego kufla piwa; pocichu ustawił go na stoliku koło kominka i wymknął się z pokoju. Profesor położył pióro i zabrał się do jedzenia, które robiło mu widocznie wielką przyjemność, większą, niżby się można było spodziewać po tak poważnym człowieku. Potem zadzwonił i zażądał kawy, wreszcie zapalił wielką porcelanową fajkę i wrócił do pracy.

Było blisko północy, kiedy profesor zapisał ostatnią kartkę i przeszedł do sypialnego pokoju, zamierzając udać się na dobrze zasłużony spoczynek. Dopiero znalazłszy się w łóżku, rozerwał opaskę dziennika i zabrał się do czytania. W chwili, kiedy już sen zaczął morzyć profesora, uwagę jego ściągnęło imię cudzoziemskie „Langévol”, wymienione w kronice opisującej olbrzymi spadek. Ale napróżno usiłował przypomnieć sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko. Straciwszy kilka minut na daremne odgrzebywanie dawnych wspomnień, rzucił dziennik i zadmuchnął świecę. Wkrótce rozległo się chrapanie.

Dzięki zjawisku fizjologicznemu, które doktór Schulze sam badał już kiedyś, i szczegółowo opisał, imię Langévol prześladowało go nawet we śnie. Tak, że nazajutrz zrana budząc się powtarzał je jeszcze machinalnie.

Nagle, w chwili kiedy miał spojrzeć na zegarek, odnalezione wspomnienie oświeciło go niespodzianie nakształt błyskawicy. Porwawszy dziennik leżący u stóp łóżka, odczytał kilka razy z rzędu ustęp którego dnia wczorajszego omało nie ominął; przesuwał ręką po czole, jakgdyby chcąc skupić myśli. Widocznie rozjaśniło mu się w głowie, bo nie włożywszy nawet szlafroka w wielkie bukiety, pobiegł do kominka, zdjął mały portret w miniaturze zawieszony obok zwierciadła i odwróciwszy go otarł rękawem zakurzony papier, znajdujący się po drugiej stronie fotografji.

Nie omylił się. Tuż za portretem znajdowało się nazwisko, wypisane żółtawym atramentem; pół wieku czasu zatarło prawie napis:

Therese Schultze, geborene Langévol.

Tegoż wieczora profesor wyruszył pociągiem, idącym wprost do Londynu.

 

Rozdział IV

Po połowie.

 

nia 6 listopada o siódmej godzinie zrana, profesor Schultze przybył na dworzec Charing-Cross. W południe zjawił się pod nr. 93 przy Southampton Row, w wielkiej sali przedzielonej drewnianą przegrodą na dwie części: dla pp. depedentów i publiczności; było tam sześć krzesełek, czarny stół, mnóstwo zielonych tek i dykcjonarz adresów. Dwaj młodzieńcy, siedząc pod stołem, spokojnie spożywali ser z chlebem, zwykłe śniadanie we wszystkich biurach prawnych.

– Czy firma Billows, Green i Sharp? – spytał profesor takim samym tonem, jakim prosił o śniadanie.

– Tak, panie. – Mr. Sharp jest w swoim gabinecie. Jak się pan nazywa? Interes pański?

– Profesor Schultze z Jeny, sprawa Langévol.

Młody dependent mruknął to objaśnienie do telefonu i usłyszał odpowiedź, której jednak nie powtórzył. Brzmiała ona mniej więcej:

„Do djabła! Sprawa Langévol! Jeszcze jeden warjat, któremu się zdaje, że ma prawo do spadku!”

Odpowiedź młodego depedenta:

„Jegomość o powierzchowności budzącej szacunek. Nie ma przyjemnego wyrazu twarzy.

Znowu wykrzyknik:

„I przybywa z Niemiec?”

„Tak mówi przynajmniej”.

beg10.jpg (195672 bytes)

Westchnienie przebiegło przez tubę:

„Niech przyjdzie”.

– Drugie piętro, drzwi na prawo – rzekł głośno dependent, wskazując przejście wewnętrzne.

Profesor udał się wgłąb korytarza, wszedł na drugie piętro i znalazł się przed drzwiami, na których wyryto czarnemi literami nazwisko Mr. Sharp’a.

Jegomość ten siedział przed wielkiem mahoniowem biurkiem w bardzo pospolitem gabinecie o pilśniowym dywanie, obitych skórą krzesłach i wielkich otwartych tekach.

Podniósł się z fotelu i podług grzecznego zwyczaju biuralistów zaczął przeglądać papiery dla pokazania, że jest mocno zajęty. Trwało to z pięć minut; wreszcie zwracając się do profesora Schultze, który usiadł koło niego, rzekł:

– Proszę powiedzieć o co chodzi. Mam bardzo mało czasu i mogę poświęcić panu zaledwie kilka minut.

Profesor uśmiechnął się, jakby okazując, że mało go obchodzi ten sposób przyjęcia.

– Gdy dowie się pan, co mnie tu sprowadza, ofiaruje mi pan napewno kilka minut nadprogram.

– Proszę mówić.

– Chodzi mi o spadek po Janie Jakóba Langévol, z Bar-le-Duc. Jestem wnukiem jego starszej siostry, Teresy Langévol, poślubionej w r. 1792 mojemu dziadkowi Marcinowi Schultze, chirurgowi w wojsku brunświckiem, który umarł w r. 1814. Posiadam trzy listy mego wujecznego dziadka, pisane do jego siostry i wiele pamiątkowych przedmiotów z czasu bytności w domu, po bitwie pod Jeną, nie mówiąc już o autentycznych dokumentach, które poświadczają mój rodowód.

Nie będę szczegółowo powtarzał objaśnienia, które profesor Schultze dał Mr. Sharpowi. Wbrew zwyczajowi był on tym razem prawie rozwlekły. Prawda, że mówił o przedmiocie, w którym zwykle był niewyczerpany. Chodziło mu bowiem o wykazanie Mr. Sharpowi, słuszności tezy, że rasa germańska winna wziąć górę nad wszystkiemi innemi rasami. Jeżeli zamierzał upomnieć się o spadek, to dlatego szczególnie, by wyrwać go z rąk francuskich, które mogły zeń zrobić tylko niedorzeczny użytek. W przeciwniku swoim nienawidził nadewszystko jego narodowość. Gdyby chodziło o niemca, nie nastawałby tak z pewnością i t. d. i t. d., ale myśl, że jakiś mniemany uczony francuski mógłby użyć tego ogromnego kapitału na cele idei francuskich; myśl ta niepokoiła go ogromnie i wkładała na niego obowiązek dochodzenia swoich praw chociażby na przebój.

Na pierwsze wejrzenie nie było widocznego związku między tem zboczeniem politycznem, a bogatym spadkiem. Ale Mr. Sharp, nawykły do interesów, łatwo dostrzegł, stosunek jaki zachodził między narodowemi dążeniami rasy germańskiej wogóle, a dążeniami Schultze’a względem spadku po Begumie. W gruncie rzeczy należały one do jednej kategorji.

Zresztą niepodobna było wątpić. Było w tem pewne upokorzenie dla profesora uniwersytetu w Jenie, że łączyły go stosunki pokrewieństwa z rasą niższą. Nie podlegało wszakże żadnej wątpliwości, że babka francuzka była odpowiedzialną po części za wytworzenie tego niezrównanego okazu ludzkości. Tylko że pokrewieństwo to będące drugiego stopnia dawało mu też prawo drugorzędne, niższe od praw doktora Sarrasin’a do tego legendarnego spadku.

Solicitor widział jednak możność, podtrzymania z pozorem prawności pretensyj profesora, a w tej możności dostrzegł inną, mającą zapewnić wielką korzyść spółce Billows, Green i Sharp; możność przeistoczenia sprawy Langévol, pięknej już teraz, w sprawę znakomitą, stanowiącą nową edycję Dickensowskiego „Jarndyce contra Jarndyce”. Obraz stemplowego papieru, aktów rozmaitych dokumentów przesunął się przed oczami prawnika. Równocześnie pomyślał o układzie polubownym między dwoma klijentami, doprowadzonym do skutku przez niego, Sharpa, co przyniosłoby mu tyleż honoru co zysku.

Przemyślawszy to wszystko, zawiadomił p. Schultze’a o prawach doktora Sarrasin’a, poparł je dowodami i dał do zrozumienia, że jeśli Billows, Green i Sharp podejmą się starań, by pozorne prawa profesora, które daje mu jego pokrewieństwo z doktorem, przyniosły korzyść, to spodziewać się należy, że wysokie uczucie sprawiedliwości, wrodzone wszystkim niemcom, łatwo zgodzi się na to, iż w takim razie Billows, Green i Sharp nabędą praw innego wprawdzie rodzaju, ale więcej pewnych do wdzięczności pana Schultze’a.

Profesor pojął doskonale całą logikę rozumowania mr. Sharpa. Zapewnił, że może być spokojny pod tym względem, nic jednak wyraźnie nie określił. Mr Sharp poprosił profesora, o pozwolenie rozpatrzenia się w jego sprawie i z wielkiemi względami odprowadził go aż do drzwi. Nie było już mowy o ściśle wyliczonych minutach, które mu były poprzednio tak drogie.

Herr Schultze wyszedł przeświadczony, że nie ma żadnego rzeczywistego prawa do spadku po Begumie; był jednak przekonany, że walka pomiędzy rasą germańską i łacińską, musi się skończyć na korzyść rasy germańskiej, byle tylko wziąć się dobrze do rzeczy.

Tymczasem solicitor postanowił wybadać najpierw doktora Sarrasina. Depesza wysłana niezwłocznie do Brighton sprowadziła uczonego francuskiego tegoż dnia około godziny piątej do gabinetu prawnika.

Doktór Sarrasin wysłuchał z wielkim spokojem wiadomości o zgłoszeniu nowego kandydata do spadku; mr. Sharp był tem nieomal zdziwiony. Na pierwsze słowa mr. Sharp’a oświadczył, że pamiętał o tradycyjnie wspominanej babce, którą wychowała pewna bogata i utytułowana dama; z niewiastą tą wyjechała z kraju, a wreszcie wyszła zamąż w Niemczech. Nie znał wszakże ani nazwiska, ani rzeczywistego stopnia pokrewieństwa tej babki.

Mr. Sharp uciekł się do swych starannie ponumerowanych notatek i z zadowoleniem pokazał je doktorowi.

Był w tem – mr. Sharp nie taił tego – materjał do procesu, a procesy tego rodzaju mogą się ciągnąć bardzo długo. Naturalnie, nie ma potrzeby opowiadać przeciwnikowi swej historji rodzinnej, którą doktór Sarrasin zwierzył swemu solicitorowi. Ale istniały listy Jana Jakóba Langévola, pisane do siostry, o których mówił Herr Schultze i które przemawiały na jego korzyść. Był to dowód niewielki wprawdzie, zupełnie pozbawiony prawnego charakteru, zawsze jednak miał pewne znaczenie. W trakcie przewodu sądowego mogły również wypłynąć z zakurzonych archiwów miejskich inne jeszcze dowody. Strona przeciwna, mogła nawet w braku prawdziwych dokumentów uciec się do ich sfałszowania. Należało wszystko przewidzieć. Kto wie, czy w świetle nowych poszukiwań owa Teresa Langévol i jej przedstawiciele, nie zyskaliby większych praw, niż te, jakie posiada doktór Sarrasin?… W każdym razie można przewidywać długie procesowanie się, długie dochodzenie prawdy i niepewne rozwiązanie. Przy prawdopodobieństwie znacznych zysków z obu stron utworzyły się zapewne dla każdej z nich towarzystwa komandytowe, mające na celu łożenie wielkich sum na koszta procesu i na wszelkie środki, jakie może zapewnić wymiar sprawiedliwości. Podobny proces ciągnął się nie tak dawno w sądzie koronnym, trwał osiemdziesiąt trzy lata i skończył się tylko dla braku funduszów, gdyż cały kapitał i odsetki zostały pochłonięte przez koszta prowadzenia sprawy; śledztwa, komisje, zjazdy, procedury, trwałyby bez końca! Sprawa mogła być nierozstrzygniętą i za lat dziesięć, a pół miljarda drzemałoby tymczasem w banku. Doktór Sarrasin słuchał tej gadaniny i zapytywał siebie, kiedy się skończy. Chociaż nie brał tego słyszał za ewangelję, jednak wkradał mu się do duszy rodzaj zniechęcenia. Jak podróżnik, który stojąc na pokładzie okrętu, widzi, że przystań, do której pragnął przybić, oddala się, staje się mniej wyraźną, a wreszcie znika, tak i on mówił sobie, że fortuna, dla której wynalazł już użytek ulotni się może wkońcu i zniknie!

– Co mi pan radzi robić? – spytał solicitora.

– Co robić?… Hm! Trudno to powiedzieć. Trudniej jeszcze znaleźć radę. Ale wszystko może się ułożyć. On, Sharp, pewien był tego. Sprawiedliwość angielska jest doskonałą sprawiedliwością – trochę za powolna, zgadzał się na to – tak, stanowczo za powolną, pede claudo… hm! hm!… ale tem pewniejszą!… Niewątpliwie, za kilka lat doktór Sarrasin dojdzie do spadku, jeśli… hm… hm… prawa jego okażą się dostatecznemi.

Doktór wyszedł z gabinetu solicitora z zachwianą ufnością i przekonaniem, że albo musi się wdać w nieskończone procesy, albo wyrzec się swego marzenia. Myśląc o swym pięknym planie nie mógł powstrzymać się od uczucia żalu.

Tymczasem mr. Sharp wezwał do siebie profesora Schultze’a, który zostawił mu swój adres. Oświadczył mu, że doktór Sarrasin nie słyszał o żadnej Teresie Langévol, zaprzeczał istnieniu niemieckiej gałęzi w rodzinie i stanowczo odrzucał wszelką ugodę. Jeśli więc profesor wierzy w siłę swoich praw, nie pozostaje mu nic innego jak procesować się. Mr. Sharp, który w tej sprawie był najzupełniej bezinteresownym i zajmował się nią przez prostą tylko ciekawość amatora, nie myślał wcale odradzać mu tego. Czego mógł pragnąć solicitor, jeśli nie procesu, dziesięciu procesów, trzydziestu lat procesu, jak się właśnie zanosiło w tej sprawie? On, Sharp, nie był osobiście zachwycony. Gdyby się nie bał, że profesor Schultze może go posądzić o nieszczerość, posunąłby swą bezinteresowność do tego stopnia, że wskazałby mu jednego ze swych kolegów, który mógłby się podjąć przedstawicielstwa jego interesów. A wybór takiego człowieka był ważny, z pewnością. Karjera prawnicza stała się w ostatnich czasach gościńcem, na którym mnożyli się awanturnicy i zboje. Przyznawał to z rumieńcem na twarzy.

– Coby to kosztowało, gdyby doktór zgodził się na ugodę? – spytał profesor.

Mądry człowiek – słowa nie mogły go otumanić. Będąc praktykiem, nie zaś fantastą, szedł prosto do celu, nie tracąc czasu napróżno. Mr. Sharp zmieszał się trochę tym sposobem postępowania. Przedstawił Herr Schultze’mu, że interesy nie idą tak prędko, że niepodobna przewidzieć końca, skoro jest się dopiero na początku; że chcąc doprowadzić pana Sarrasina do ugody, trzeba trochę zwlec, by nie dać mu poznać, że on Schultze, już teraz zgadza się na układy.

– Niech mi pan da wolną rękę – zakończył – i polega na mnie, a odpowiadam, za wszystko.

– Ja również – odpowiedział Schultze – lecz wolałbym wiedzieć, czego mam się trzymać.

Nie mógł jednak wydobyć od mr. Sharpa na jaką sumę solicitor szacował wdzięczność angielską i musiał mu pozostawić zupełną swobodę działania.

Kiedy doktór Sarrasin, wezwany nazajutrz przez Mr. Sharp’a, zapytał go spokojnie, czy nie ma co nowego do powiedzenia, solicitor, zaniepokojony tym spokojem, zawiadomił go, że po ścisłem badaniu całej sprawy przekonał się, iż byłoby najlepiej ukrócić złe w samym początku zaproponować nowemu pretendentowi ugodę. Doktór Sarrasin musiał chyba przyznać, że była to rada zupełnie bezinteresowna, którą mało solicitorów byłoby dało na miejscu Mr. Sharpa. Ale chodziło mu o szybkie załatwienie sprawy, na którą zapatrywał się prawie ojcowskiemi oczami.

Doktór Sarrasin słuchał tylko rad i znajdował, że są względnie rozsądne. Tak bardzo oswoił się przez kilka dni z myślą natychmiastowego urzeczywistnienia swego naukowego marzenia, że wszystko podporządkowywał temu planowi. Byłby to dla niego wielki zawód, gdyby musiał czekać na wykonanie projektu lat dziesięć, a chociażby tylko jeden rok. Mało obznajmiony z kwestjami prawnemi i finansowemi, nie dał się wprawdzie złapać na piękne słówka Mr. Sharpa, odstąpiłby jednak z łatwością swoje prawa za sumę, wypłaconą gotówką, któraby pozwoliła przejść z teorji do praktyki. Zostawił zatem Mr. Sharp’owi nieograniczone pełnomocnictwo i wyszedł.

Solicitor miał więc to czego pragnął. Prawda, że inny będąc na jego miejscu, byłby uległ pokusie, rozpoczęcia i przedłużenia procedury, która dla jego biura stałaby się wielkim, dożywotnim dochodem. Ale Mr. Sharp nie należał do rzędu ludzi, którzy robią spekulacje na długi termin. Widział przed sobą możność zrobienia dobrego interesu i postanowił z tego zręcznie skorzystać. Nazajutrz napisał do doktora, dając mu do zrozumienia, że może profesor Schultze nie będzie bardzo przeciwny zawarciu ugody. Następnie za każdym widzeniem się to z doktorem Sarrasin’em to z Herr Schultze’m, mówił pokolei jednemu i drugiemu, że strona przeciwna nie chce wiedzieć o niczem i, że na dobitkę słychać o trzecim kandydacie, zwabionym przynętą…

Gra ta trwała tydzień. Wszystko dobrze szło zrana, a wieczorem zjawiała się jakaś nieprzewidziana trudność, która wszystko psuła. Dla poczciwego doktora były to bezustanne zasadzki, wahania się, niepewność. Mr. Sharp nie mógł się odważyć pociągnąć haczyk u wędki, tak się obawiał, by w ostatniej chwili ryba nie zaszamotała się i nie zerwała sznurka. Ale ostrożność ta była zupełnie zbyteczna. Od pierwszego dnia, doktór Sarrasin, jak sam powiedział, dla uniknięcia nieprzyjemności procesu, gotów był do ugody. Kiedy wreszcie Mr. Sharp osądził że nadszedł już, używając naukowych terminów, moment psychologiczny, albo jak mówią prawnicy, że klijent był w sam raz upieczony, wówczas nagle odsłonił swoje baterje i zaproponował natychmiastową ugodę.

Trafił się dobroczynny człowiek, bankier Stilbing, który chciał spłacić strony, ofiarując każdej z nich po dwieście pięćdziesiąt miljonów, za co sam, jako wynagrodzenie za oddaną przysługę, miał wziąć tylko resztę z pozostałego pół miljarda, to jest dwadzieścia siedem miljonów.

Doktór Sarrasin byłby chętnie uściskał Mr. Sharp’a, kiedy usłyszał tę propozycję, gotów był podpisać kontrakt, nic więcej nie żądał, a w dodatku głosowałby jeszcze za pomnikiem ze złota dla bankiera Stilbing’a, solicitora Sharp’a, dla całego banku i wszystkich pieniaczy Połączonego Królestwa.

Akta były spisane, świadkowie wezwani, maszyny do stemplowania z Sommerset House gotowe do działania. Herr Schultze poddał się. Przyciśnięty przez mr. Sharpa, przekonał się ze drżeniem, że byłby nic nie dokazał z przeciwnikiem mniej zgodnego, niż doktór Sarrasin, charakteru. Sprawa została wkrótce zakończona. Dwaj spadkobiercy zgodzili się na równy podział  i wydali na to formalny mandat; poczem każdy z nich otrzymał czek na sto tysięcy funtów szterlingów, płatny na okaziciela i obietnicę ostatecznego załatwienia zaraz po dopełnieniu formalności prawnych.

Tak się ta dziwna sprawa zakończyła, na największą chwałę wyższości rasy anglo-saskiej.

Powiadają, że tegoż wieczora, obiadując w Cobden-Club z przyjacielem swoim Stilbingiem, Mr. Sharp wychylił szklankę szampana za zdrowie doktora Sarrasina, drugą za zdrowie profesora Schultze, – i kończąc butelkę, wykrzyknął nierozważnie:

beg11.jpg (180747 bytes)

– Hurra!… Rule Britania! My anglicy jesteśmy panami świata!

A jednak bankier Stilbing uważał swego przyjaciela za słabego człowieka, który dla dwudziestu siedmiu miljonów, opuścił pięćdziesiąt, a w gruncie rzeczy profesor Schultze myślał to samo, od chwili, gdy został zmuszony do jakiegokolwiekbądź układu.

Czego nie można było zrobić z takim człowiekiem jak doktór Sarrasin! Celt, lekki, zmienny i z pewnością marzyciel!

Profesor Schultze dowiedział się, że współzawodnik jego zamierza założyć nowe francuskie miasto, mające rozwinąć wszystkie przymioty rasy i utworzyć zdrowe i silne pokolenia. Zamiar ten wydawał mu się niedorzecznym i podług jego mniemania, musiał się nie udać, jako przeciwny prawom postępu, które nakazują upadek rasy łacińskiej, ujarzmienie jej przez rasę germańską a wreszcie zupełne jej zniknięcie z powierzchni ziemi.

Jednakże przewidywaniom tym groziło pewne niebezpieczeństwo w razie, gdyby program doktora zaczął się urzeczywistniać,  a tembardziej, gdyby można było wierzyć w jego powodzenie. W interesie zatem ogólnego porządku i przez posłuszeństwo dla słusznych praw, każdy niemiec winien był się opierać podobnie szalonym planom.  W tych zaś warunkach, jakie zachodziły obecnie było zrozumiałe, że on, Schultze, M. D. „priwat docent” chemji w Uniwersytecie w Jenie, znany ze swych licznych prac porównawczych nad rasami ludzkiemi, – prac, w których dowiódł, że rasa germańska miała pochłonąć wszystkie inne rasy, – zrozumiałe było, że on był wyznaczony przez wielką siłę twórczej i zawsze zwycięskiej natury do pokonania liliputów, którzy się przeciw niej buntowali. Przeznaczenie chciało, że Teresa Langévol poślubi Marcina Schultza i że kiedyś oba narody zetrą się z sobą w osobie francuskiego doktora i niemieckiego profesora i że Schultze zdruzgocze Sarrasina.

Zresztą projekt ten stał u Herr Schultze’a na dalszym planie; na pierwszym były inne zamiary, daleko rozleglejsze; te miały na celu wytępienie wszystkich ludów, które wzbraniałyby się zlać z ludem niemieckim i połączyć z Vaterland’em. Jednakże chcąc poznać do gruntu, – jeżeli może tam być grunt, – plany doktora Sarrasina, którego stał się odtąd nieubłaganym nieprzyjacielem, profesor postarał się o kartę wstępu do międzynarodowego kongresu hygieny i pilnie słuchał wywodów jego członków. Pewnego dnia po posiedzeniu kilku uczonych wychodząc z sali obrad kongresu, a między nimi sam doktór Sarrasin, usłyszeli, jak profesor oświadczył, że w tym samym czasie, co Frankopolis, powstanie inne jeszcze silne miasto, które doprowadzi do zguby to niedorzeczne i anormalne mrowisko.

– Spodziewam się, – dodał, że doświadczenie, które wykonamy na niem, posłuży za przykład światu!

Doktór Sarrasin, pomimo całej swej miłości ku ludziom, wiedział oddawna, że nie wszyscy bliźni zasługują na miano filantropów. Starannie zanotował sobie słowa swego przeciwnika, bo jako człowiek rozsądny, wiedział, że nie należy zapominać o żadnej groźbie. W jakiś czas potem, pisząc do Marcelego i zapraszając go do pomocy w zamierzonem dziele – opowiedział mu ten wypadek i tak dokładnie opisał Herr Schultza, że młody alzatczyk powziął natychmiast przekonanie, że poczciwy doktór będzie miał w nim silnego przeciwnika. Doktór dodał w swym liście:

Trzeba nam ludzi silnych i energicznych, ludzi nauki i czynu, będziemy musieli nie tylko nauczać, ale i bronić się.

Marceli odpisał mu na to:

– Chociaż nie mogę w tej chwili wziąć czynnego udziału w zakładaniu waszego miasta, proszę jednak liczyć na to, że w razie potrzeby stawię się na wezwanie. Nie spuszczę z oka Herr Schultza, którego pan tak dobrze opisuje. Jako alzatczyk mam prawo zajmować się jego sprawami. Z daleka czy z bliska jestem panu oddany całem sercem. Nie niepokójcie, się, gdyby upłynęło kilka miesięcy, a nawet lat bez wiadomości ode mnie. Z daleka czy z bliska, jedno tylko mam na myśli: pracować dla was, a zatem, służyć Francji.”

Poprzednia częśćNastępna cześć