Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

500 miljonów begumy

(Rozdział V-VIII)

 

ilustracje Leona Benetta

Nakładem Księgarni J. Przeworskiego

Warszawa 1931

beg02.jpg (79439 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział V

Miasto Stali.

 

iejsce i czasy zmieniły się. Od pięciu lat spadek Begumy dostał się w ręce dziedziców; scena zaś została przeniesiona do Stanów Zjednoczonych, na południe Oregonu, o dziesięć mil od wybrzeża Oceanu Spokojnego. Znajduje się tam ziemia o granicach niewyraźnie określonych przez dwa sąsiednie mocarstwa; tworzy ona rodzaj Szwajcarji Amerykańskiej.

Szwajcarja, to w istocie, ale tylko z pozoru. I tam, jak w Europie, ostre szczyty wzbijają się ku niebu, głębokie doliny przerzynają długie łańcuchy i oko wszędzie napotyka wspaniały a dziki widok.

Ale fałszywa ta Szwajcarja nie oddaje się, jak Szwajcarja europejska, spokojnemu przemysłowi pasterza, przewodnika lub oberżysty. Jest to tylko alpejska powierzchowność, skorupa ze skał, i stuletnich sosen, pokrywająca bryłę z żelaza i węgla kamiennego.

Jeżeli samotny turysta zechce tu posłuchać głosy otaczającej go natury, o ucho jego nie odbije się, jak na wyżynach Oberlandu, harmonijny szmer życia, tonący w wielkiej ciszy gór. Usłyszy dochodzący zdaleka odgłos bijącego młota, a pod nogami poczuje przytłumione wybuchy dynamitu. Wydaje się, że ten krajobraz składa się rekwizytów teatralnych, że skały wydają dźwięk, jakby były puste, i że lada chwila zapadną się w tajemnicze jakieś otchłanie.

Drogi, pokryte popiołem i koksem, wiją się dokoła gór. Z pod żółtawych kępek traw wyglądają małe kupki żużli, mieniących się kolorami tęczy, jak oczy bazyliszka. Tu i ówdzie stara sztolnia opuszczonej kopalni, zryta przez erozję, zarośnięta chwastami, ukazuje swą otwartą paszczę, niby otchłań bez dna, niby krater wygasłego wulkanu. Powietrze, przesycone dymem, wisi nad ziemią, jak ponury płaszcz. Nie ujrzysz tu ptaka, nawet owady zdają się stąd uciekać; nikt jeszcze nie widział tu motyla.

Fałszywa Szwajcarja. Na północnej granicy jej, w miejscu, gdzie pasmo poprzecznych wzgórz zlewa się z płaszczyzną pól między dwoma pasmami małych pagórków, znajdowała się aż do r. 1871 t. zw. Czerwona Pustynia, nazwana tak dla barwy ziemi, przesyconej tlenkiem żelaza. Kraj ten nazywa się obecnie: Steelfieldem, Polem Stalowem.

Wyobraźcie sobie płaszczyznę o pięciu lub sześciu milach kwadratowych, z gruntem piaszczystym, pełnym kamyków, suchym i martwym, jak łożysko jakiegoś dawnego jeziora. Natura nic nie zrobiła, by nadać tej pustyni pozór życia i ruchu, ale człowiek rozwinął niesłychaną moc charakteru i energji.

W przeciągu pięciu lat na nagiej, skalistej płaszczyźnie, powstało osiemnaście wsi, złożonych z małych drewnianych domków, szarych i jednostajnych, które przywieziono już gotowe z Chicago; mieszkała w nich liczna ludność złożona z silnych robotników.

Po środku tych wsi, u stóp Coals-Butts, gór posiadających niewyczerpane zasoby węgla, wznosi się ciemna, olbrzymia masa, złożona z regularnych budynków o symetrycznych oknach, czerwonych dachach, ponad którymi wznosi się las cylindrycznych kominów, buchających kłębami dymu. Dym ten zawisa na niebie czarną firanką, którą od czasu do czasu przeszywają czerwone błyskawice.

Wiatr roznosi daleko huk podobny do grzmotu lub kołysania morza, lecz huk to równiejszy i głębszy.

beg12.jpg (201492 bytes)

Masa ta to Stahlstadt – Gród Stalowy  – miasto stanowiące osobistą własność profesora Schultze’go ex-profesora chemji w Jenie, który przy pomocy miljonów Begumy, stworzył ogromną fabrykę wyrobów żelaznych, największą na kuli ziemskiej odlewnię dział.

Wyrabiał ich wiele rozmaitego kształtu i kalibru, o lufie gładkiej lub gwintowanej, o tyle ruchomym lub stałym, dla Rosji i Turcji, dla Rumunji i Japonji, dla Włoch i Chin, a zwłaszcza dla Niemiec.

Dzięki potędze kapitału olbrzymi zakład, prawdziwe miasto, stanowiące zarazem wzorową fabrykę, powstało z łona ziemi, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Trzydzieści tysięcy robotników, przeważnie niemców z pochodzenia, zaludniło warsztaty i przedmieścia. Wyroby fabryki, dzięki swej doskonałości zyskały w ciągu kilku miesięcy powszechną sławę.

Profesor Schultze wydobywał rudę żelazną i węgiel kamienny z własnych kopalni. Na miejscu tworzono z nich płynną stal, a ze stali odlewano działa.

Sprytny niemiec pokonał wszystkich swych współzawodników. We Francji produkują sztaby stali, ważące czterdzieści tysięcy kilogramów. W Anglji zrobiono działo ze stu tonn kutego żelaza. Krupp w Essen topi bryły stali, ważące sto tysięcy kilogramów. Schultze nie znał granic: wyrabiał działa każdego kalibru i każdej mocy i dostarczał je świecące, jak srebro na umówiony termin.

Kazał sobie jednak słono płacić. Zdaje się, że owe dwieście pięćdziesiąt miljonów z r. 1871 zaostrzyły tylko jego apetyt.

W przemyśle odlewu dział, jak i w każdym innym ten tylko mógł przezwyciężyć konkurencję, kto mógł to, czego inni nie mogą. Trzeba przyznać, że działa Herr Schultze’go nie tylko odznaczały się niespotykanemi dotąd rozmiarami, lecz ponadto nigdy nie pękały; mogły zepsuć się od zużycia, lecz nic więcej. Stal wytworzona w Stahlstad’cie posiadała szczególne właściwości. W kołach fachowców obiegały na ten temat legendy o tajemniczych mieszankach i sekretach chemicznych. Nikt jednak nie wiedział jak jest wistocie.

Mury Stahlstadtu pilnie strzegły swej tajemnicy.

Daleki ten zakątek Ameryki Północnej, otoczony pustyniami, odosobniony wałem gór od świata, był o setki mil odległy od najbliższej ludzkiej osady; napróżno szukalibyśmy tu śladu osławionej wolności, która była podwaliną Rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Stanąwszy pod murami Stahlstadtu nadaremnie usiłowałbyś przekroczyć jedną z potężnych bram, przecinających w pewnych odstępach linję fos i szańców. Straż nie przepuści cię dalej. Trzeba zatrzymać się na przedmieściu. Wejście do grodu stalowego wolne jest tylko dla wtajemniczonych, znających hasło lub ludzi zaopatrzonych w formalną ostemplowaną i podpisaną przepustkę.

Młody robotnik, który przybył do Stahlstadtu pewnego listopadowego wieczoru, posiadał niewątpliwie taką przepustkę; pozostawiwszy bowiem w oberży małą, zużytą walizkę skórzaną udał się pieszo ku bramie, znajdującej się opodal wioski.

Był to tęgi, silnie zbudowany chłopak, ubrany niedbale jak zwykle pionierowie amerykańscy; miał na sobie luźny, krótki płaszcz, wełnianą koszulę bez kołnierza i aksamitne spodnie, wepchnięte za cholewy butów. Na oczy, jakby dla osłonięcia pokrytej pyłem węglowym twarzy, nasunął wielki, pilśniowy kapelusz i szedł pewnym krokiem, pogwizdując sobie zcicha.

beg13.jpg (197595 bytes)

Stanąwszy u bramy, młodzieniec pokazał naczelnikowi warty drukowany papier i został natychmiast wpuszczony.

– Na karcie swojej masz adres nadzorcy Seligmana, oddział K, ulica Dziewiąta, pracownia 743 – rzekł podoficer – pójdziesz tą drogą na prawo, aż do słupa K. i okażesz swe dokumenty odźwiernemu. Znasz regulamin? Zostaniesz wypędzony, jeśli pójdziesz do innego oddziału, – dodał po chwili.

Młodzieniec oddalił się. Udał się we wskazanym kierunku i szedł drogą, wijącą się dokoła miasta. Na prawo kopano fosę, ponad którą przechadzały się straże. Na lewo między szeroką aleją, a masą zabudowań, biegła podwójna linja obwodowej kolei żelaznej; dalej wznosił się długi mur, podobny do muru zewnętrznego i okalał śródmieście Stahlstadtu.

Gród Stalowy miał kształt koła, którego wycinki, niby promienie, odgraniczane linją fortyfikacyjną były od siebie zupełnie niezależne, chociaż wspólna fosa i wspólny mur opasywały je wszystkie dokoła.

Młody robotnik zatrzymał się wkrótce u słupa K, stojącego na brzegu drogi, naprzeciw wielkiej bramy, nad którą wyryta była na kamieniu taka sama litera i zawołał odźwiernego.

Tym razem zamiast żołnierza miał przed sobą inwalidę o drewnianej nodze z medalami na piersiach.

Inwalida popatrzał na papier, położył na nim nową pieczęć i rzekł:

– Prosto przed siebie. Dziewiąta ulica na lewo.

Młodzieniec przebył drugą oszańcowaną linję i znalazł się wreszcie w oddziale K. Droga biegnącą od bramy, stanowiła oś tego oddziału. Po obu stronach ciągnęły się pod prostym kątem szeregi jednostajnych budynków.

Łoskot maszyn ogłuszał tu formalnie. Szare budowle, podziurawione tysiącami okien, podobne były raczej do żywych potworów, niż do martwych rzeczy. Ale nowoprzybyły musiał być oswojony z podobnym widokiem, gdyż nie zwrócił nań najmniejszej uwagi.

W ciągu krótkiego czasu odnalazł Dziewiątą ulicę, 743 pracownię, wszedł do biura pełnego tek i rejestrów i stanął przed nadzorcą Seligmanem.

Ten wziął papier, zaopatrzony w potrzebne podpisy, sprawdził je i podnosząc oczy na młodego robotnika, spytał:

– Został pan zakontraktowany jako giser? Zdaje się, że pan jest bardzo młody?

– Wiek nic nie znaczy, – odpowiedział robotnik. – Będę miał wkrótce dwadzieścia sześć lat i pracowałem jako giser przez siedem miesięcy. Jeżeli pan sobie życzy, mogę pokazać świadectwa, na mocy których zostałem umówiony w Nowym Yorku przez dyrektora zakładu.

Młody człowiek mówił dość biegle po niemiecku, ale z akcentem, który zdawał się budzić nieufność u nadzorcy.

– Czy nie jesteś pan czasem Alzatczykiem? – spytał.

– Nie, jestem szwajcarem… z Schaffuzy. Oto moje papiery; wszystkie w porządku.

Wydobył ze skórzanego pugilaresu paszport, książeczkę i świadectwa.

– Dobrze. Zresztą jesteś umówiony i pozostaje mi tylko wskazać ci miejsce, – rzekł Seligman, uspokojony widokiem dokumentów.

Zapisał nazwisko: Johann Schwartz, najprzód w rejestrze, potem na kontrakcie robotnika; wręczył młodemu człowiekowi niebieską kartkę z jego nazwiskiem i numerem 57,938 i dodał:

– Co rano o godzinie siódmej musi pan być u bramy K; pokaże pan tę kartkę, przepuszczą cię przez zewnętrzny obwód, weźmiesz w izdebce odźwiernego znaczek obecności z twoim numerem i pokażesz mi go po przybyciu do pracy. O siódmej wieczór, wychodząc, wrzucisz ten znaczek do puszki, znajdującej się koło drzwi pracowni; tylko o tej godzinie puszka ta jest otwarta.

– Znam system… Czy można mieszkać wewnątrz obwodu? – spytał Schwartz.

– Nie. Musisz wystarać się o mieszkanie poza obrębem miasta, ale będziesz się mógł stołować za tanią cenę w jadłodajni przy pracowni. Będziesz pobierał jednego dolara dziennie na początek. Co trzy miesiące płaca ta podwyższa się o jedną dwudziestą część. Znamy tylko jeden rodzaj kary: odprawę. Za wszelkie naruszenie regulaminu, karę tę nakładam ja sam, jako pierwsza instancja; apelować można do inżyniera… Czy pracę rozpoczniesz dzisiaj?

– Dlaczego nie?

– Policzę panu tylko za pół dnia – zauważył nadzorca, prowadząc Schwartza do wewnętrznej galerji.

Obaj minęli szeroki korytarz, przeszli dziedziniec i znaleźli się w obszernej galerji, która ze względu na swój rozmiar i lekką budowę przypominała ładownię jakiegoś pierwszorzędnego dworca. Mierząc ją okiem, Schwartz nie mógł się wstrzymać od podziwu.

beg14.jpg (195086 bytes)

Po obu stronach tej długiej galerii ciągnęły się dwa szeregi ogromnych walcowatych komór, tak szerokich i tak wysokich jak kolumny Świętego Piotra w Rzymie; kolumny te wznosiły się aż do szklanego sklepienia, które przebijały na wylot. Były to kominy murowanych pieców giserni. Było ich pięćdziesiąt w każdym szeregu.

W jednym końcu galerji, lokomotywy przywoziły wagony, pełne sztab surowca, który zasilał piece; z drugiej strony próżne wagony zabierały i odwoziły tenże surowiec, zamieniony na stal.

Hartowanie dopełniało tej zamiany. Zajmowali się tem, nawpół nadzy cyklopi, uzbrojeni w długie żelazne haki.

Sztaby surowca wrzucano do pieców, wysłanych żuzlem i poddawano je bardzo wysokiej temperaturze. Gdyby chodziło o wyrób żelaza możnaby przystąpić do fabrykacji z chwilą gdy surowiec stanie się ciastowatym.

beg15.jpg (198191 bytes)

Chcąc jednak otrzymać stal, czekano aż surowiec stanie się płynnym i wówczas podwyższano temperaturę w piecach. Równocześnie hutnik zaczynał poruszać hakiem i wyrabiać wśród płomieni płynny metal; potem w chwili, gdy roztopione żelazo, pomieszawszy się z żuzlem, nabywało określonej gęstości, dzielił je na cztery bryły i podawał pomocnikom kowalskim.

Następna czynność odbywała się na samej osi galerji. Naprzeciw każdego ogniska, znajdował się młot automatyczny, poruszany parą, wydobywającą się z kotła, umieszczonego pionowo w samym kominie. Przy młocie stał tęgi kowal. Uzbrojony od stóp do głowy, w butach i naramiennikach z blachy stalowej, w grubym, skórzanym fartuchu i masce z siatki metalowej na twarzy, ten kirasjer przemysłu chwytał końcami długich obcęgów, rozpaloną bryłę i kładł ją pod młot. Ten całym swoim ogromnym ciężarem spadał na nią, podnosił się i znowu opadał, wyciskając z bryły, jak z gąbki wszystkie nieczyste pierwiastki, które wchłonęła w siebie w piecu; deszcz iskier sypał się i bryzgał na wszystkie strony.

Kowal oddawał wreszcie bryłę pomocnikom; wracała do pieca i ogrzana znowu szła pod młot.

beg16.jpg (206893 bytes)

W olbrzymiej potwornej kuźni panował bezustanny ruch; kaskady transmisji wiły się bez końca, głuche ciosy młota łączyły się w jeden przeciągły huk; czerwone iskry wiązały się w snopy ogni sztucznych; rozpalone do białości piece ślepiły oczy. Wśród tego pasowania się i ryku ujarzmionej materji, człowiek wyglądał prawie jak dziecko.

A jednak mocne to były chłopy, ci hutnicy! Rozrabiać w podzwrotnikowej temperaturze metaliczne ciasto wagi dwóchset kilogramów, trzymać kilka godzin wzrok utkwiony w rozpalonem żelazie, które oślepia swym blaskiem, to rzecz straszna, zużywająca człowieka w ciągu dziesięciu lat conajwyżej.

Schwartz, chcąc okazać nadzorcy, że umie robić to samo, zrzucił swój płaszcz i wełnianą koszulę i ukazawszy atletyczną budowę swego ciała, wziął hak od jednego z hutników i zaczął pracować.

Widząc, że bardzo dobrze spełnia swe zadanie, nadzorca odszedł wkrótce i wrócił do swego biura.

Młody robotnik obrabiał bryły surowca, aż do obiadu. Ale czy, że zawiele zapału przykładał do roboty, czy też, że tego dnia nie spożył dostatecznie pożywnego pokarmu, jakiego wymaga podobne zużycie siły fizycznej, dość, że wkrótce był już zmęczony do tego stopnia, że zauważył to nadzorca robotników.

– Niezdolny jesteś do hartowania, mój chłopcze, – rzekł do niego – i lepiej zrobisz, jeśli poprosisz, by cię przeniesiono do innego oddziału, na co później byłoby już zapóźno.

Schwartz zaprzeczył temu. Było to tylko chwilowe zmęczenie. Mógł hartować tak jak inni.

Mimo to, dozorca zawiadomił o tem kogo należało i młodzieniec został natychmiast wezwany do naczelnego inżyniera.

Ten przejrzał jego papiery, pokiwał głową i zapytał:

– Czy byłeś giserem w Brooklyn?

Schwartz spuścił oczy z miną pomieszaną.

– Widzę, że muszę się przyznać, – rzekł. – Pracowałem jako formiarz, a teraz dla powiększenia płacy chciałem spróbować hartowania.

– Wszyscy jesteście jednacy! – odpowiedział inżynier, wzruszając ramionami. – Mając lat dwadzieścia pięć, chcecie umieć to, co rzadko może umieć człowiek trzydziestoletni. Czy znasz się przynajmniej dobrze na odlewaniu?

– Od dwóch miesięcy pracowałem w pierwszej klasie.

– W takim razie zrobiłbyś lepiej, gdybyś pozostał na miejscu. Tutaj rozpoczniesz od tego, że wejdziesz do trzeciej klasy. I to jeszcze możesz się uważać za szczęśliwego, że pozwalam ci zmienić oddział.

Inżynier napisał kilka słów na przepustce, wyprawił depeszę i rzekł:

– Oddaj swój znaczek, wyjdź stąd i  udaj się do oddziału O, do biura naczelnego inżyniera, który jest już o wszystkiem uprzedzony.

Te same formalności, jakie zatrzymały Schwartza przed bramą K, powtórzyły się przed oddziałem O. Tam go również badano, potem przyjęto, wreszcie odesłano do sali odlewów. Tutaj praca odbywała się znacznie ciszej.

– Jest to tylko mała galerja do odlewania sztuk Nr. 42 – rzekł do niego nadzorca. – Tylko robotnicy pierwszej klasy mają wstęp do sal, gdzie odlewają się wielkie działa.

Mała galerja miała jednak sto pięćdziesiąt metrów długości, a sześćdziesiąt pięć szerokości. Musiało w niej być, jak się zdawało Schwartz’owi, przynajmniej sześćset tyglów, umieszczonych po cztery, po osiem i po dwanaście, stosownie do swej wielkości, w pobocznych piecach.

beg17.jpg (200648 bytes)

Formy, do których miano wlewać roztopioną stal, ułożone w głębi rowu idącego środkiem, spoczywały na osi galerji. Z każdej strony rowu, po linji szyn, przesuwał się ruchowy dźwig, który dźwigał z miejsca na miejsce, ogromne ciężary. Tak jak w hartowni z jednej strony pociągi przywoziły bryły stopione stali, z drugiej, wywoziły działa wyjęte z form.

Przy każdej formie człowiek z prętem pilnował w tyglach temperatury roztopionego metalu.

To co Schwartz widział gdzieindziej, powtarzało się tutaj, ale doprowadzone było do wysokiego stopnia doskonałości.

Kiedy nadeszła chwila odlewania, oznajmił o tem dzwonek dający sygnał wszystkim tym, co doglądali topiącego się metalu. Zaraz potem robotnicy równego wzrostu, idący parami i niosący pionowo na ramieniach żelazne drągi, krokiem równym i ściśle mierzonym, zbliżali się do pieców i po dwóch stawali pod każdym z nich.

Majster uzbrojony w świstawkę, z chronometrem, oznaczającym sekundy, w ręku, stawał przy formie, umieszczonej w pobliżu wszystkich palących się pieców. Z każdej stronny znajdowały się rynny z ogniotrwałej cegły pokrytej żelazną blachą; szły one po łagodnej pochyłości aż do miednicy, mającej kształt lejka, umieszczonej ponad samą formą. Komenderujący dawał sygnał świstawką. Natychmiast obcęgami wyciągano z ognia tygiel; dwóch robotników, stojących przed pierwszym piecem zawieszało go na żelaznym drągu. Świstawka zaczynała przygrywać i dwaj robotnicy pod takt tej muzyki wylewali metal z tygla do odpowiedniej rynny. Potem wrzucali do kadzi próżne i rozpalone naczynie.

Praca trwała bez przerwy w odstępach ściśle wymierzonych, ażeby wylew odbył się jak najrówniej i jaknajregularniej; robotnicy stojący przy innych piecach, postępowali tak samo.

Dokładność ruchów była przytem tak nadzwyczajna, że w dziesiątej sekundzie, przeznaczonej na ostatni ruch, ostatni tygiel został wypróżniony i wrzucony do kadzi. Cała ta czynność zdawała się raczej rezultatem ślepego mechanizmu, aniżeli następstwem połączonych stu ludzkich usiłowań.

Ścisła karność, siła przyzwyczajenia i potęga muzycznego rytmu dokonały jednak tego cudu.

Schwartz zdawał się być oswojony z tym widokiem. Postawiono go do pracy z robotnikiem jego wzrostu, wypróbowano umiejętności w wylewie mniejszego znaczenia i uznano za doskonałego robotnika. W końcu dnia, dozorca obiecał mu nawet szybki awans.

Wyszedłszy o godzinie siódmej wieczór z oddziału O, i z zewnętrznego obwodu, Schwartz udał się po swoją walizę do oberży. Potem zwrócił się w stronę, gdzie zrana zauważył grupę domów i z łatwością wynalazł kawalerskie mieszkanie u pewnej poczciwej kobiety, która „trzymała lokatorów”.

Ale młody robotnik nie poszedł, jak inni po wieczerzy do piwiarni. Zamknął się w swoim pokoju, wyjął z kieszeni kawałek stali, którą zapewne podniósł w hartowni i odłamek gliny od tygla, znaleziony w oddziale O; potem przypatrywał się im ze szczególną pilnością, przy świetle kopcącej lampy.

Następnie wziął z walizy gruby oprawny zeszyt i napisał co następuje w dobrej francusczyźnie, ale dla największej ostrożności tajemnem pismem, do którego klucz sam tylko posiadał:

„10 listopada. – Stahlstadt. – Niema nic szczególnego w sposobie hartowania z wyjątkiem – ma się rozumieć – kombinacji dwóch różnych temperatur, stosunkowo niskich do pierwszego pieca i dla powtórnego rozpalania, podług prawideł wskazanych przez Chernoffa. Odlewanie odbywa się podług systemu Kruppa, ale z godną podziwu dokładnością i równością ruchów. Dokładność ruchów jest wielką siłą niemców. Pochodzi ona z wrodzonego rasie germańskiej poczucia rytmu. Anglicy nigdy nie dojdą do tej doskonałości; braknie im słuchu, jeśli nie karności. Francuzi będąc dobrymi tancerzami mogą łatwiej przyswoić sobie tę sztukę.

Jak dotąd nie widzę nic tajemniczego w wielkim powodzeniu wyrobów Stahlstadtu. Kawałki rudy, które znalazłem w górach, są zupełnie podobne do naszej dobrej rudy żelaznej. Próbki węgla kamiennego są w istocie bardzo piękne i gatunek ich jest w wysokim stopniu metalurgiczny, ale i tu nie dostrzegam nic niezwykłego. Nie ulega wątpliwości, że fabryka Schultza dokłada szczególnych starań, by oczyścić surowiec z wszelkich obcych domieszek i używa ich w stanie doskonałej czystości.

Ale i do tego rezultatu dojść łatwo. A zatem chcąc poznać wszystkie pierwiastki zagadnienia, pozostaje mi tylko określić skład glinki ogniotrwałej, z której zrobione są tygle i rynny. Kiedy się to wyjaśni i nasi giserzy wykształcą się i wprawią, nie widzę dlaczego nie mielibyśmy robić tego, co się robi tutaj.

Ale bądź co bądź, poznałem dotąd tylko dwa oddziały, a jest ich przynajmniej dwadzieścia cztery! Co oni tam knują w tej jaskini? Jakże przyjaciele nasi nie mają się obawiać gróźb, które wyrzekł Herr Schultze, odziedziczywszy połowę spadku.

Dumając tak, Schwartz dosyć zmęczony przebytym dniem, rozebrał się, wsunął do małego łóżeczka, niewygodnego o tyle, o ile tylko mogą być niewygodne łóżka niemieckie – zapalił fajkę i zaczął czytać starą książkę. Ale myśl jego była gdzieindziej. Małe kłęby pachnącego dymu  wymykały się z ust w równych odstępach czasu z odgłosem:

„Pach!… Pach!… Pach!… Pach!…”

Położył wreszcie książkę i zamyślił się, jakgdyby  pracując nad rozwiązaniem jakiegoś trudnego zadania.

– Ach! – zawołał. – Choćby sam szatan wmieszał się w to, odkryję tajemnicę Herr Schultzego, dowiem się, co knuje przeciw Frankopolis.

Schwartz usnął, wymawiając imię doktora Sarrasin’a; ale we śnie imię Joanny wróciło mu na usta. Wspomnienie dziewczynki pozostało niezmienionem, chociaż Joanna od chwili, kiedy ją pożegnał, stała się już młodą panną. Prawa asocjacji myśli łatwo tłómaczą to zjawisko; myśl o doktorze zawierała w sobie myśl o jego córce, była to zatem asocjacja myśli bliskich sobie. To też kiedy Schwartz, a raczej Marceli Bruckman obudził się z imieniem Joanny na ustach, nie dziwił się wcale, upatrując w tem nowy tylko dowód doskonałości psychologicznych zasad Stuarta Milla.

 

Rozdział VI

Studnia Albrechta.

 

ani Bauer, poczciwa kobieta, u której zamieszkał Marceli Bruckman, szwajcarka rodem, była wdową po górniku, który przed czterema laty zginął w jednym z tych kataklizmów, zamieniających życie górnika w nieustanny bój.

Fabryka wypłacała jej małą pensję w wysokości trzydziestu talarów rocznie; dochodził do tego zarobek, jaki miała, wynajmując pokój umeblowany i płaca, którą mały jej syn Karl przynosił co niedzielę.

Karl, chociaż liczył dopiero lat trzynaście, miał w kopalni węgla obowiązek otwierania i zamykania drzwi, któremi przewożono wózki z węglem; był to jeden z otworów, koniecznie potrzebnych do wentylacji galerji; za ich pomocą zwracano przeciąg powietrza w pewną określoną stronę. Ponieważ dom, najmowany przez matkę Karla, zanadto był oddalony od studni Albrechta, tak, że chłopiec nie mógł wracać wieczorem do domu, powierzono mu przeto w dodatku mały obowiązek nocny w samej kopalni. Musiał pilnować i dopatrywać sześciu koni w podziemnej stajni, podczas kiedy woźnica wychodził nazewnątrz kopalni.

Całe zatem życie Karla upływało o pięćset metrów pod powierzchnią ziemi. We dnie stał na straży przy swoich drzwiach; w nocy spał na słomie przy koniach. Dopiero w niedzielę rano wracał do światła dziennego i mógł korzystać z tych darów wszystkich ludzi: ze słońca, błękitnego nieba i macierzyńskiego uśmiechu.

Łatwo się domyśleć, że po takim tygodniu, kiedy wychodził ze studni, powierzchowność jego niekoniecznie przypominała eleganta; podobny był raczej do jakiegoś gnoma w państwie czarów, do kominiarza, lub do murzyna papuasa. To też pani Bauer poświęcała zwykle całą godzinę na szorowanie go, zużywając przy tej czynności wiele wody i mydła. Potem wkładała na niego dobre ubranie z zielonego sukna, zrobione z ojcowskiego odzienia (wydobywała je z wielkiej sosnowej szafy) i od tej chwili aż do wieczora nie spuszczała oka z syna, który wydawał się jej najpiękniejszym chłopcem na świecie.

Oswobodzony od osadu węgla, który go pokrywał przez cały tydzień, Karl nie był brzydszy od innych. Włosy jasne, jedwabiste, oczy niebieskie, łagodne, dostrajały się do niezwykle białej cery; ale figurkę miał za szczupła na swój wiek.

Życie bez słońca czyniło z niego istotę anemiczną jak sałata; gdyby przyrząd do rachowania ciałek krwi wynalazku doktora Sarrasina zastosowano do krwi małego górnika, prawdopodobnie znalezionoby w niej zupełnie niedostateczną ilość czerwonych krwinek. Było to dziecię milczące, spokojne, flegmatyczne z odrobiną owej dumy, którą wyrabia uczucie ciągłego niebezpieczeństwa, przyzwyczajenie do regularnej pracy i zadowolenie z przezwyciężonych trudności.

Czuł się najszczęśliwszym, kiedy siedział koło matki, przy dużym stole, stojącym pośrodku sali i przykłówał do kartonu mnóstwo szkaradnych owadów, które przyniósł z wnętrza ziemi. Ciepła i równomierna temperatura kopalni ma właściwą faunę, mało znaną naturalistom, tak jak wilgotne ściany węgla kamiennego mają swą dziwną florę z zielonych mchów, nieznanych grzybów i bezkształtnych porostów. Inżynier Maulmühle, lubownik entomologii, zwrócił na to uwagę i obiecał pieniężną nagrodę za każdy nowy okaz, który mu Karl przyniesie. Nagroda ta zachęciła początkowo chłopca do pilnego zwiedzania wszystkich kątów kopalni, ale powoli zrobiła zeń prawdziwego zbieracza. Teraz już na swój własny rachunek wyszukiwał owady.

W dodatku zamiłowanie jego nie ograniczało się do pająków i stonóg. W samotności zawiązał ścisłe stosunki z dwoma nietoperzami i z wielkim szczurem leśnym. Co większa, utrzymywał, że te zwierzęta były najrozumniejszemi i najmilszemi stworzeniami na świecie, dowcipniejszemi nawet od koni, o jedwabistej sierści, o których mówił jednak z największem uwielbieniem.

Szczególną miłością otaczał Blair-Athola, dziekana stajni, starego filozofa, który przed sześciu laty zeszedł o pięćset metrów niżej poziomu morza i od tej chwili nie oglądał już więcej światła dziennego. Teraz był prawie ślepy. Ale jak dobrze znał swój podziemny labirynt! Jak umiał zwracać się na prawo, na lewo, ciągnąc swój wózek, i nigdy nie omylił się ani o jeden krok! Jak w porę zatrzymywał się przed drzwiami, zostawiając potrzebną przestrzeń do otworzenia ich! Jak przyjaźnie rżał, rano i wieczór, ściśle pilnując chwili, w której należał mu się obrok! A jak był dobry, jak łaskawy, jak czuły!

– Wierz mi, matko, że całuje mię, pocierając pysk o moją twarz, – mówił Karl. – A jak to wygodnie, że Blair-Athol ma zegar w głowie! Bez niego nie wiedzielibyśmy przez cały tydzień, czy jest dzień czy noc, rano czy wieczór!

Chłopak był rozmowny, a matka Bauer słuchała go z zachwytem. I ona kochała Blair-Athol’a, dzieląc uczucie syna i przez wdzięczność posyłała mu nieraz kawałek cukru. Cóżby dała za to, gdyby jej pozwolono odwiedzić tego starego sługę, którego mąż jej znał niegdyś, a zarazem obejrzeć nieszczęsne miejsce, gdzie po wybuchu znaleziono zwłoki biednego Bauera, czarne jak atrament, zwęglone przez ogień gazowy!… Ale kobiet nie wpuszczają do kopalni węgla, i trzeba było zadowolić się opisami, jakie syn jej roztaczał bezustannie.

Ach, znała dobrze tę kopalnię, tę wielką czarną dziurę, z której mąż jej nie wrócił więcej. Ileż razy oczekiwała przy tej rozdziawionej paszczy, mającej osiemnaście stóp średnicy, i zapuszczała wzrok wzdłuż obmurowania z kamienia ciosowego w opuszczającą się podwójną windę dębową, w której przesuwały się beny, umocowane do liny i zawieszone na stalowych blokach; ileż razy zwiedzała zewnętrzne budowle kopalni, budynek maszyny parowej i izdebkę markiera. Ile razy grzała się przy silnym zawsze ogniu owego ogromnego kosza żelaznego, przy którym górnicy suszą swoje odzienie, wyszedłszy z otchłani, lub niecierpliwie zapalają fajki. Jak bardzo oswojoną była z hałasem i ruchem, panującym przy tej piekielnej bramie! Ile razy widziała przy pracy robotników, mających różne zadania: jedni odczepiali wagony, naładowane węglem, drudzy gatunkowali węgiel; byli tam pomywacze, palacze i t. d. Nie mogła widzieć, a jednak widziała dobrze oczami serca to, co się działo, kiedy winda zniknęła, unosząc garstkę robotników, a między nimi męża jej, a teraz jedyne dziecię!

Słyszała ich głosy i śmiechy oddalające się, słabnące, wreszcie ginące w głębi. Myślą dążyła za windą, zanurzającą się w czeluść ciasną i prostopadłą, o pięćset, sześćset metrów, cztery razy tyle, co wysokość wielkiej piramidy!… Gdy stawała u celu, widziała ludzi śpiesznie wyskakujących na korytarz.

Rozsypywali się natychmiast w tem mieście podziemnem; jedni szli na prawo, inni na lewo; ci udawali się do swoich wagonów, tamci uzbrojeni w drągi okute żelazem, dążyli ku bryłom węgla, na które mieli natrzeć; niektórzy umacniali sklepienia w korytarzach, w których wydobyto skarby węgla; inni budowali z drzewa rusztowania, na których opierały się niemurowane galerje; naprawiono drogi, kładziono szyny i umacniano sklepienia.

Główna galerja wychodziła ze studni i nakształt szerokiego bulwaru sięgała innej studni, oddalonej o trzy lub cztery kilometry. Stamtąd rozchodziły się pod prostymi kątami galerje drugorzędne, a na równoległych linjach galerje trzeciorzędne. Między tymi drogami ciągnęły się mury, słupy utworzone z tego samego węgla albo ze skały. Wszystko to regularne, szerokie, mocne, czarne.

A w tym labiryncie ulic, równych tak pod względem długości jak szerokości, cała armja górników, nawpół nagich, poruszała się, rozmawiała, pracowała przy świetle lamp.

beg18.jpg (204227 bytes)

Oto obraz, który powoływała do życia pani Bauer, samotnie dumając przy ogniu.

W tych krzyżujących się galerjach widziała jedną, – jedną, którą znała lepiej niż inne, tą, której drzwi jej mały Karl otwierał i zamykał.

Wieczorem ci, co pracowali we dnie, wracali na powierzchnię ziemi, a miejsca ich zajmowali inni. Ale jej chłopiec, jej syn, nie siadał z powrotem do windy. Szedł do stajni, do swego kochanego Blair-Athol’a, dawał mu jego wieczerzę złożoną z owsa i siana; potem zkolei sam jadł swój skromny zimny obiad, który mu spuszczano zgóry, bawił się chwilę ze swoim wielkim szczurem, siedzącym nieruchomo u nóg jego i ze swymi dwoma nietoperzami, które latały koło niego, wreszcie zasypiał na podściółce ze słomy.

Jak dobrze wiedziała o tem wszystkiem pani Bauer i jak doskonale z kilku słówek Karla domyślała się wszystkich szczegółów!

– Wiesz, matko, co mi wczoraj powiedział inżynier Maulmühle? Powiedział, że jeżeli dobrze odpowiem na wszystkie pytania z arytmetyki, które mi wkrótce zada, to weźmie mnie do trzymania sznura mierniczego, gdy będzie z busolą zdejmował plany kopalni. Mają podobno przebić galerję, celem połączenia studni Albrechta ze studnią Webera. Pan inżynier będzie miał niełatwą robotę, chcąc trafić, jak się należy!

– Nie może być! – zawołała pani Bauer. – pan inżynier Maulmühle tak powiedział?

I wyobrażała już sobie syna, jak trzyma łańcuch wzdłuż galerji, podczas kiedy inżynier, z książeczką notatek w ręku kreśli w niej cyfry i z okiem, utkwionem w busoli wskazuje, w jakim kierunku ma być przebita nowa droga.

– Na nieszczęście, nie mam nikogo, ktoby mi wytłumaczył niektóre teorje z arytmetyki i boję się, że odpowiem źle!

Marceli, który siedząc przy ogniu palił fajkę, do czego miał prawo jako lokator, wmieszał się do rozmowy, mówiąc do dziecka:

– Może będę ci mógł objaśnić to, czego nie rozumiesz?

beg19.jpg (191272 bytes)

– Wy? – zapytała pani Bauer z pewnem niedowierzaniem.

– Bez wątpienia, – odrzekł Marceli. – Myśli pani, że niczego się nie uczę na lekcjach wieczornych, na które chodzę codziennie po wieczerzy. Nauczyciel jest bardzo zadowolony ze mnie i mówi, że mógłbym być jego pomocnikiem!

– Mówiąc to, Marceli udał się do swego pokoju po zeszyt, potem usiadł przy chłopcu, zapytał, czego ten nie pojmuje, i objaśnił mu zadanie tak dokładnie, tak przystępnie, że Karl był zachwycony.

Od tego dnia pani Bauerowa miała większe poszanowanie dla swego lokatora, a Marceli polubił małego kolegę.

Zresztą on sam był przykładnym robotnikiem i wkrótce przeszedł najpierw do drugiej, a potem do pierwszej klasy. Co rano o godzinie siódmej był u bramy O. Co wieczór po wieczerzy uczęszczał na kursa, na których wykładowcą był pan inżynier Gruber. Z równym zapałem pracował nad geometrją, algebrą, rysunkiem figur i maszyn; postępy jego w naukach były tak szybkie, że wzbudziły żywy podziw w profesorze. W dwa miesiące po wstąpieniu do fabryki Schultze’go, uważany był za najzdolniejszego robotnika nietylko w wydziale O., ale w całem Mieście Stalowem. Bezpośredni naczelnik w kwartalnym raporcie taką o nim uczynił wzmiankę:

– Schwartz (Johann), 26 lat, robotnik-giser pierwszej klasy. Muszę zwrócić uwagę centralnej administracji na tego człowieka o wyższym pokroju, tak pod względem wiadomości teoretycznych, jak praktycznej biegłości, jakoteż wybitnej zdolności do wynalazków.

Trzeba było jednak szczególnego trafu, by główny zarząd zwrócił uwagę na Marcelego. Traf ten wydarzył się wkrótce, tak jak to zwykle bywa prędzej lub później, i na nieszczęście, stało się to z powodów szczególnie tragicznych.

Pewnej niedzieli Marceli zdziwiony, że mimo godziny dziesiątej, jego mały przyjaciel Karl nie pokazał się dotąd, zeszedł do pani Bauer, pytając, czy wiedziała jaka jest przyczyna opóźnienia. Ale i ona nie wiedziała i była bardzo niespokojna z tego powodu. Karl powinien był być od dwóch godzin. Widząc jej niepokój, Marceli oznajmił, że pójdzie dowiedzieć się co zaszło, i udał się w stronę studni Albrechta.

W drodze spotkał kilku górników i pytał ich, czy nie widzieli chłopca; otrzymawszy od nich przeczącą odpowiedź i zamieniwszy z nimi owe „Glück auf!” – szczęśliwego powrotu – którem górnicy niemieccy pozdrawiają się wzajemnie, Marceli szedł dalej.

Koło godziny jedenastej był w studni Albrechta. Nie było tu teraz ani tłumu ani zwykłego ruchu, panującego w ciągu tygodnia. Tylko jedna z młodych „modystek”, – przezwisko, którem górnicy mianowali robotnice, przeznaczone do gatunkowania węgla – gawędziła z markierem, bo ten, nawet w niedzielę, musiał z obowiązku czuwać przy paszczy studni.

– Czy widzieliście małego Karla Bauera, numer 41.902? – zapytał Marceli urzędnika.

Ten popatrzał na swoją listę i potrząsnął głową.

– Czy kopalnia ma inne wyjście?

– Nie, tylko to jedno, – odpowiedział markier. – Nowe, które mają zrobić po stronie północnej jest jeszcze niedokończone.

– A więc chłopiec jest na dole?

– Naturalnie; w istocie to rzecz dziwna, bo w niedzielę jedynie pięciu wartowników pozostaje pod ziemią.

– Czy mogę zejść, by się dowiedzieć?

– Owszem, ale za pozwoleniem.

– Może się stał jaki wypadek, – powiedziała modystka.

– W niedzielę nie może być wypadku.

– Ale przecie, rzekł Marceli, – muszę wiedzieć, co się dzieje z dzieckiem.

– Proszę udać się do nadzorcy maszyny, w tem biurze… jeżeli jest tam jeszcze…

Nadzorca, w świątecznem ubraniu, ze sztywnym jak róg kołnierzem u koszuli, spóźnił się, na szczęście, i ślęczał nad rachunkami. A że był człowiekiem inteligentnym i ludzkim, więc też natychmiast podzielił obawy Marcelego.

– Zobaczymy, co się stało, – rzekł.

I rozkazawszy dyżurnemu mechanikowi, by stanął u liny, miał już spuścić się do kopalni z młodym robotnikiem, gdy ten zapytał:

– Czy nie macie przyrządów Galiberta? Mogą być potrzebne…

– Masz słuszność. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w głębi dziury.

Nadzorca wyjął z szafy dwa rezerwoary z cynku, kształtem swoim przypominające owe naczynia, które kupcy coco noszą w Paryżu na plecach. Są to skrzynie do ścieśnionego powietrza; łączą się ustami za pośrednictwem dwóch rur kauczukowych, zakończonych rogową główką, którą wkłada się do ust. Napełniają się powietrzem za pomocą szczególnych miechów, tak zrobionych, że mogą się zupełnie opróżniać. Ścisnąwszy nos drewnianemi szczypcami i zaopatrzywszy się w pewną ilość powietrza, można bezpiecznie zapuszczać się w atmosferę najmniej stosowną do oddychania.

Skończywszy przygotowania, nadzorca i Marceli uczepili się windy, lina pomknęła, i zaczęli spuszczać się w głąb kopalni. Zstępując w głąb ziemi, rozmawiali ze sobą przy świetle dwóch małych lamp elektrycznych.

– Jak na człowieka, nie należącego do rzemiosła, można powiedzieć, że mi dmuchasz w palce, mówił nadzorca. – Widziałem takich, co nie mogli odważyć się spuścić, albo jak króliki siedzieli skuleni w windzie.

– Doprawdy? – odrzekł Marceli. – Mnie to jest zupełnie obojętne. Prawda, że dwa czy trzy razy spuszczałem się już do kopalni.

Dosięgnięto wkrótce dna studni. Wartownik, znajdujący się na placyku, gdzie stanęła winda, nie umiał nic powiedzieć o Karlu.

Udano się do stajni. Konie były same i wydawały się nawet bardzo znudzone. Należało tak wnosić z radosnego rżenia Blair-Athol’a, którem pozdrowił trzy ludzkie postacie. Na gwoździu wisiał worek Karla, a w kącie obok zgrzebła leżała jego książka arytmetyczna.

Marceli zwrócił zaraz uwagę na brak latarni chłopca, co było nowym dowodem, że dziecko musiało być w kopalni.

– Może spotkał go jaki wypadek przy obalaniu się ściany, rzekł nadzorca, ale to niebardzo prawdopodobne! Cóżby robił w niedzielę w galerjach, gdzie wydobywają węgiel?

– Och, może nim wyszedł, szukał tam owadów, – odpowiedział wartownik. – To jest prawdziwa jego namiętność.

Chłopiec stajenny, który w tej chwili nadszedł, potwierdził to przypuszczenie. Widział Karla, jak wychodził z latarnią w ręku przed siódmą.

Nie pozostało zatem nic więcej, jak rozpocząć prawidłowe poszukiwania.

Przy pomocy gwizdawki przywołano innych wartowników, na wielkim planie kopalni podzielono pracę i wszyscy, zaopatrzywszy się w lampy, rozpoczęli przegląd galerji drugo i trzeciorzędnych, stosownie do tego, jak co komu przeznaczono.

W ciągu dwóch godzin zwiedzono wszystkie części kopalni i wszyscy znów wrócili na placyk. Nigdzie nie znaleziono najmniejszego śladu zawalenia się ściany, ale też nigdzie żadnego śladu Karla. Nadzorca może pod wpływem wzmagającego się apetytu, przychylał się do mniemania, że chłopiec mógł przejść niepostrzeżony i znajdował się teraz poprostu w domu; ale Marceli przekonany, że tak nie było, nastawał, by szukać go jeszcze w kopalni.

– Co to jest? – zapytał, wskazując kropkowane miejsce na planie, które obok szczegółów wyraźnie określonych było podobne do owych „terrae ignotae”, które geografowie znaczą na krańcach lądów arktycznych.

– Jest to pas, który porzucono, dla zwężonego w nim pokładu węgla, odpowiedział nadzorca.

– Jest opuszczony pas?… To tam trzeba szukać! – rzekł Marceli ze stanowczością, której inni ulegli.

Dostali się wkrótce do otworu galerji, której lepkie i spleśniałe ściany okazywały, że opuszczono ją od kilku lat.

Przez jakiś czas szli po nich, nie spostrzegając nic podejrzanego, kiedy Marceli, zatrzymując idących, rzekł:

– Czy nie doznajecie pewnej ociężałości i bólu głowy?

– Tak! – odpowiedzieli prawie jednogłośnie.

– Co do mnie, czuję się nawpół odurzonym. Musi tu być z pewnością dwutlenek węgla!… Czy mogę zapalić zapałkę? – spytał nadzorcę.

– Możesz, mój chłopcze, rób, jak chcesz.

Marceli wyjął z kieszeni małe pudełko zapałek, potarł o nie zapałkę, i pochyliwszy się, zbliżył płomień ku ziemi. Zgasła natychmiast.

– Byłem tego pewny… – rzekł. – Gaz, cięższy od powietrza, trzyma się przy samej ziemi… Nie można tu pozostawać; mówię o tych, którzy nie mają przyrządu Galiberta. A my z panem nadzorcą, jeżeli się zgadza, będziemy szukali dalej.

Kiedy przystano na to, Marceli i nadzorca, wziąwszy w zęby koniec rurki od skrzyni z powietrzem i zatknąwszy kleszczyki na nozdrza, zagłębili się w szereg starych galeryj. W kwadrans później wyszli dla odnowienia powietrza w rezerwuarach; uskuteczniwszy to, szli dalej.

Za trzecim razem, usiłowania ich zostały uwieńczone pomyślnym rezultatem. Zdala, w ciemności, dostrzegli małe niebieskawe światełko lampy elektrycznej. Pobiegli w tę stronę…

beg20.jpg (223557 bytes)

U stóp wilgotnego muru leżał nieruchomy i zimny już biedny mały Karl. Sine usta, nalana twarz i cała postawa wyraźnie mówiły, co się z nim stało.

Chciał podnieść coś z ziemi, nachylił się i dosłownie utonął w gazie dwutlenku węgla.

Nic nie zdołało przywołać go do życia. Śmierć zaskoczyła go cztery czy pięć godzin temu. Nazajutrz wieczorem, nowy cmentarz Stahlstadtu miał o jeden grób więcej, a biedna pani Bauer została wdową po dziecku, tak jak była już wdową po mężu.

 

Rozdział VII

Centralny oddział.

 

raporcie swoim doktór Echternach, główny lekarz oddziału studni Albrechta, zawyrokował, że trzynastoletni Karl Bauer, nr. 41.902, pełniący obowiązki wartownika u drzwi, prowadzących do 228 galerji, umarł wskutek uduszenia, które nastąpiło dzięki wchłonięciu wielkiej ilości dwutlenku węgla przez organy oddechowe.

Inny raport inżyniera Maulmühle, niemniej jasny od pierwszego, przedstawiał władzy konieczność zaprowadzenia systemu wentylacji w strefie B., planu XIV, którego galerje wydzielały trujący gaz, sposobem powolnym i nieznacznym, ale niewątpliwie szkodliwym.

Wreszcie ten sam urzędnik w osobnem piśmie donosił władzy o poświęceniu się nadzorcy Rayer’a i gisera pierwszej klasy, Johanna Schwartz’a.

W tydzień lub dziesięć dni potem, młody robotnik, wszedłszy do pokoju odźwiernego dla wzięcia swego znaczku obecności, znalazł na gwoździu drukowany rozkaz pod swoim adresem:

„Giser Schwartz stawi się dzisiaj o godzinie dziesiątej w biurze głównego dyrektora. Dzielnica centralnej bramy i droga A. Ubranie świąteczne.

– Nareszcie!… – pomyślał Marceli. – Długo się namyślali, ale mam ich wkońcu!

W rozmowach z kolegami i w niedzielnych swych przechadzkach dokoła Stahlstadtu, poznał już na tyle ogólną organizację miasta, że wiedział, iż pozwolenia wejścia do środkowej dzielnicy nie otrzymywał byle kto. Prawdziwe legendy krążyły na ten temat. Mówiono, że ciekawi, którzy podstępem wdarli się do tego warownego obwodu, nie pokazali się więcej; że robotnicy i urzędnicy, zanim zostali przyjęci tam, musieli się poddać pewnym obrządkom wolnomularskim i pod najuroczystszą przysięgą zobowiązać się, że nie wydadzą nic z tego, co ujrzą; że tajemny trybunał karał śmiercią tych, którzy nie dotrzymywali przysięgi. Podziemna kolej żelazna łączyła tę świątynię z linją obwodową… Nieznani goście przybywali tam nocnymi pociągami… Odbywały się tam niekiedy najwyższe sądy, w których tajemnicze osoby zasiadały i brały udział w naradach…

Nie przykładając zbytniej wiary do tych opowiadań, Marceli rozumiał jednak dobrze, że były one wyrazem rzeczywistego faktu; nadzwyczajnej trudności dostania się do oddziału środkowego. Ze wszystkich robotników, jakich znał, a miał przyjaciół między górnikami z kopalń żelaza i węgla, między robotnikami, obsługującymi wielkie piece, między cieślami i kowalami, żaden z nich nigdy nie przekroczył bramy A.

Z uczuciem ciekawości i przyjemności stanął sam u tej bramy. Przekonał się wkrótce, że ostrożności, jakie tam przedsiębrano były bardzo surowe.

Spostrzegł najpierw, że go oczekiwano. Dwóch ludzi w szarych mundurach, z szablą u boku i rewolwerem u pasa, znajdowało się w loży odźwiernego. Loża ta, jak izdebka siostry zakonnej, pilnującej klasztornej furty, miała dwoje drzwi, jedne wychodzące na zewnątrz a drugie na wewnątrz; drzwi te nigdy nie otwierały się jednocześnie.

Przejrzano i poświadczono przepustkę Marcelego, następnie podano mu białą chustkę; młodzieniec nie okazał najmniejszego zdziwienia i dał sobie starannie zawiązać oczy dwóm figurom w mundurach.

Ci wzięli go pod ręce i nie mówiąc ani słowa, poprowadzili ze sobą. Uszedłszy dwa lub trzy tysiące kroków, weszli na schody; potem otwarto i zamknięto jakieś drzwi, wreszcie pozwolono Marcelemu zdjąć przepaskę z oczu.

Był w zwykłej sali, zawierającej kilka krzeseł, czarną tablicę i szeroką deskę, a przy niej przybory do kreślenia. Wysokie okna o matowych szybach oświecały tę salę.

Prawie jednocześnie weszły do niej dwie osoby, mające powierzchowność profesorów uniwersytetu.

– Powiedziano nam, że odznaczacie się niezwykłą inteligencją, – rzekł jeden z nich. – Chcemy wyegzaminować was i przekonać się, czy można was przyjąć do oddziału wzorów. Czy możecie odpowiadać na nasze pytania?

Marceli skromnie oświadczył, że gotów jest poddać się próbie.

Dwaj egzaminatorowie zadali mu wówczas kolejne pytania z chemji, geometrji i algebry. Młody robotnik zadowolnił ich całkowicie, tak jasnością, jak dokładnością swoich odpowiedzi. Figury, które kreślił kredą na tablicy, były wyraźne, kształtne i swobodne. Równania algebraiczne szły jedne za drugiemi w równych, ścieśnionych szeregach, jak linje wyborowego pułku. Jedno z dowodzeń było tak znakomite a zarazem nowe dla sędziów, że ci zapytali go ze zdziwieniem, gdzie się tego wyuczył.

– W Szaffuzie, w moim kraju, w szkole powszechnej.

– Zdaje się, że jesteś dobrym rysownikiem.

– Był to mój ulubiony przedmiot.

– Dobrze uczą w tej Szwajcarji, – rzekł jeden z egzaminatorów. Zostawimy cię samego na dwie godziny dla wykonania tego rysunku, – mówił dalej, podając kandydatowi wizerunek dosyć skomplikowanej maszyny parowej w przecięciu. – Jeśli wykreślisz go, zostaniesz przyjęty z notą: dobrze.

Zostawszy sam, Marceli wziął się z zapałem do roboty.

Kiedy sędziowie wrócili o oznaczonej godzinie, byli tak zachwyceni jego rysunkiem, że do obiecanej noty dodali: Nie mamy rysownika z równym talentem.

Szaro ubrani jegomoście pochwycili go znowu i z taką samą ceremonją, to jest z oczyma zawiązanemi, zaprowadzili do biura głównego dyrektora.

– Zostałeś wyznaczony do jednej z pracowni kreślarskich w oddziale wzorów, – rzekł dyrektor. – Czy chcesz poddać się warunkom regulaminu?

– Nie znam ich, – rzekł Marceli, – ale przypuszczam, że są możebne do spełnienia.

– Otóż te warunki: 1) Przez cały czas trwania zobowiązania musisz mieszkać w samym wydziale. Za szczególnem i zupełnie wyjątkowem pozwoleniem będziesz mógł wyjść poza obręb wydziału. 2) Musisz się poddać rygorowi wojskowemu i pod groźbą kar wojskowych być ślepo posłuszny swoim naczelnikom. Wzamian za to zostaniesz zaliczonym do podoficerów czynnej armji i, stopniowo awansując, możesz dojść do najwyższych stopni. 3) Zobowiążesz się pod przysięgą, że nigdy nikomu nie wyjawisz nic z tego, co będziesz widział w oddziale, do którego zostaniesz przyjęty. 4) Listy twoje, tak do ciebie, jak od ciebie, będą przechodziły przez ręce i cenzurę twoich naczelników i korespondencja musi się ograniczyć do twojej rodziny.

– Krótko mówiąc, jestem w więzieniu, – pomyślał Marceli.

Poczem odpowiedział poprostu:

– Warunki te wydają mi się sprawiedliwe, i gotów jestem przyjąć je.

– Dobrze. Podnieś rękę… Przysięgaj… Jesteś mianowany rysownikiem w 4 pracowni. Mieszkanie zostanie ci wyznaczone , a co do pożywienia, to będziesz je otrzymywać w bardzo dobrej jadłodajni… Nie masz rzeczy z sobą?

– Nie, panie. Nie wiedząc, czego chciano odemnie, zostawiłem je u mojej gospodyni.

– Poszle się po nie, bo nie możesz już wyjść z oddziału.

– Dobrze zrobiłem, – pomyślał Marceli, – że notatki moje pisałem tajemnem pismem! Pięknie byłoby teraz, gdyby je znaleziono!…

Przed wieczorem Marceli został umieszczony w ładnym pokoiku na czwartem piętrze, w budynku o wielkiem podwórzu, i powziął już pewne wyobrażenie o życiu, jakie miał tam prowadzić.

Sądził, że nie będzie tak smutne, jak mu się zdawało zpoczątku. Koledzy, poznał się z nimi w restauracji, byli spokojni i łagodni, jak wszyscy ludzie pracy. Chcąc rozerwać się trochę, bo temu automatycznemu życiu brakło wesołości, kilku z nich utworzyło orkiestrę, i co wieczór zabawiali się dosyć dobrze muzyką. Podczas rzadkich swobodnych godzin, umysł mógł dowoli czerpać w bibljotece, w czytelni. Pod względem naukowym, nie brakło tu niczego. Specjalne kursa, na których wykładali znakomici profesorowie, były obowiązkowe dla wszystkich pracowników; prócz tego odbywały się często egzamina i konkursy. Ale brakowało powietrza, swobody w tym ciasnym obrębie fabryki. Było to niby kolegjum, ale z regulaminem bardziej obostrzonym, – i dla ludzi dorosłych. Otaczająca atmosfera ciążyła na wszystkich umysłach, nawet najwięcej oswojonych z żelazną karnością.

Zima ukończyła się wśród prac, którym Marceli oddał się duszą i ciałem. Jego pilność, doskonałość rysunków, nadzwyczajne postępy w nauce, zyskały mu w krótkim czasie uznanie wszystkich nauczycieli i wszystkich egzaminatorów, i wyrobiły mu pewną sławę w kółku tych pracowitych ludzi. Wszyscy się zgadzali, że był najzdolniejszym, najlepszym i najbogatszym w pomysły rysownikiem. Jeżeli zachodziła jaka trudność udawano się natychmiast do niego. Sami naczelnicy uciekali się do jego doświadczenia z owem poważaniem, jakie prawdziwa zasługa zawsze sobie potrafi zdobyć, nawet u najzawistniejszych ludzi.

Ale jeśli Marceli liczył, że dostawszy się do oddziału wzorów, przeniknie tajemnicę to się grubo omylił.

Życie jego upływało w obrębie żelaznej kraty, mającej trzysta metrów średnicy, która otaczała dzielnicę środkową. Działalność jego mogła i musiała sięgnąć najdalszych gałęzi przemysłu metalurgicznego.

W praktyce ograniczała się do rysunków maszyn parowych. Były one rozmaitych rozmiarów i różnych sił, dla rozmaitych użytków i przemysłów, dla okrętów wojennych i pras drukarskich. Taką była jego specjalność. Podział pracy posunięty do ostatecznych granic, ściskał go w swoich kleszczach.

Po czterech miesiącach pobytu w odziale A, wiedział nie więcej niż przedtem o całości tego, co się robiło w Stalowem Mieście. Conajwyżej, zebrał trochę ogólnych wiadomości o organizacji, w której sam, mimo zasług i zdolności był tylko nic nieznaczącem kółkiem. Wiedział, że środkiem pajęczyny, którą stanowiło Stahlstadt, była wieża Byka, rodzaj olbrzymiego gmachu, panującego nad wszystkiemi sąsiedniemi zabudowaniami, Dowiedział się także, z opowiadań kucharzy i kamerdynerów, że osobiste mieszkanie Herr Schultze’a znajdowało się u podnóża owej wieży i że słynny tajemny gabinet mieści się w jej wnętrzu. Dodawano również, że sala ta była sklepiona, zabezpieczona od pożaru i ufortyfikowana od wewnątrz, tak jak krążownik, lub pancernik, że zamykała się drzwiami ze stali, zaopatrzonemi w strzelające zamki, godne Federal Reserve Banku. Wreszcie ogólnie mówiono, że Herr Schultze pracował nad ukończeniem maszyn wojennych o sile i doskonałości nieznanej współczesnej technice. Maszyny te miały zapewnić Niemcom panowanie nad całym światem.

Marceli tworzył z początku zuchwałe plany wdarcia się lub dostania jakimkolwiek sposobem do zaczarowanej fortecy, której tajemnicę chciał koniecznie posiąść. Nie mógł wynaleźć nic praktycznego. Grube ponure mury, oświetlone w nocy potokami światła, strzeżone przez pewną wartę, stały przed nim jak nieprzezwyciężona przeszkoda. Gdyby nawet udało mu się przedrzeć przez łańcuch straży, co mógłby zobaczyć? Szczegóły, szczegóły, nigdy całości.

Mniejsza o to. – Przysiągł sobie, że nie ustąpi i dotrzyma tej przysięgi. Choćby miał czekać dziesięć lat nie opuści stanowiska. Musi wreszcie wybić godzina, w której tajemnica stanie się jego własnością! Musi tak być. Frankopolis rozwijał się pomyślnie; jego dobroczynne instytucje sprzyjały wszystkim i każdemu, wskazując zniechęconym ludom nowe widnokręgi. Marceli nie wątpił, że wobec takiego powodzenia rasy łacińskiej Schultze więcej niż kiedykolwiek zechce wykonać swe pogróżki. Sam Stahlstadt i rodzaj pracy, która się w niem wykonywała, były dostatecznym tego dowodem.

Tak upłynęło kilka miesięcy.

Pewnego dnia, w marcu, Marceli po raz tysiączny może powtórzył sobie samemu tę przysięgę Hannibala, gdy dano mu znać, że główny dyrektor, ma mu coś powiedzieć.

– Otrzymałem od Herr Schultze’a – rzekł dygnitarz – rozkaz przysłania najlepszego naszego rysownika. Proszę złożyć swoje rzeczy; przejdzie pan do wewnętrznego obwodu. Został pan awansowany na porucznika.

A zatem, w tej właśnie chwili, kiedy tracił już prawie nadzieję, logiczne i naturalne następstwo heroicznej pracy, zjednało mu ów upragniony przystęp! Marceli tak był przejęty radością, że uczucie to, mimowoli odbiło mu się na twarzy.

– Bardzo mi przyjemnie, że mogłem zwiastować tak dobrą wiadomość, – mówił dalej dyrektor – i radzę wytrwać na drodze, którą pan idzie tak odważnie. Najświetniejsza przyszłość czeka pana. Może pan odejść.

Wreszcie po długiej próbie, Marceli ujrzał cel, do którego wytrwale dążył.

W kilka minut złożył swoje odzienie do walizki i w towarzystwie żołnierzy w szarych mundurach dostał się do ostatniego muru, do którego jedyna brama, wychodząca na drogę A., mogła być tak długo jeszcze zamknięta przed nim.

beg21.jpg (189521 bytes)

Znalazł się u stóp niedostępnej wieży Byka, której nasrożoną głowę widział zdala niknącą w obłokach.

Widok, jaki zobaczył, należał z pewnością do najbardziej niespodzianych. Wyobraźcie sobie człowieka, nagle, odrazu przeniesionego z pracowni europejskiej, hałaśliwej, pospolitej, w głąb dziewiczego lasu podzwrotnikowej sfery. Taka to niespodzianka czekała Marcelego w środku Stahlstadtu.

Znalazł się we wspaniałym parku Herr Schultze’a. Wysmukłe palmy, gęste banany, tworzyły ciemny nieprzebyty gąszcz. Cudaczne liany, pnąc się z wdziękiem, zwieszały się zielonymi wieńcami lub opadały w bogatych warkoczach. Najdziwaczniej wyglądające rośliny kwitły tu i dojrzewały. Ananasy dojrzewały obok pomarańcz. Kolibry i ptaki rajskie roztaczały na wolnem powietrzu przepych swego pierza, wreszcie sama temperatura była tak zwrotnikową, jak cała roślinność.

beg22.jpg (207803 bytes)

Marceli wodził oczami, szukając kaloryferów i szklanego dachu, które dokonywały tego cudu, i osłupiał na chwilę, widząc tylko błękit nieba.

Później przypomniał sobie, że niedaleko stamtąd była kopalnia węgla, paląca się ciągłem ogniem, zrozumiał, że Herr Schultze dowcipnie zużytkował te skarby podziemnego ciepła i sprowadzając je metalicznemi rurami, urządził u siebie stałą temperaturę cieplarni.

Ale chociaż rozum młodego Alzatczyka wytłumaczył mu zagadkę, oczy jego były oczarowane zielonością trawników, a nozdrza z zachwytem wchłaniały zapach, napełniający atmosferę. Wynagradzał sobie teraz sześć miesięcy czasu, które spędził, nie widząc ani jednego źdźbła trawy. Ulicą wysypaną piaskiem doszedł po nieznacznej pochyłości do marmurowych schodów, ponad któremi panowała wspaniała kolumnada. Wtyle wznosiła się olbrzymia masa wielkiego czworokątnego gmachu, który był jakby podstawą Wieży Byka. W przedsionku Marceli spostrzegł siedmiu czy ośmiu lokajów w czerwonej liberji i szwajcara z kapeluszem o trzech rogach i halabardą; zauważył bogate kandelabry z bronzu między kolumnami, a kiedy wstępował na stopnie, usłyszał lekki huk, z którego domyślił się, że pod stopami jego przechodziła podziemna kolej żelazna.

Marceli wymienił swoje nazwisko i został wprowadzony do przedpokoju, który był prawdziwem muzeum rzeźby. Nie zatrzymując się w nim, przeszedł czerwono-żółty salon, potem salon czarno-żółty i przybył do salonu żółto-złotego, gdzie lokaj zostawił go samego na pięć minut. Wreszcie został wprowadzony do przepysznego zielono-złotego gabinetu.

beg23.jpg (192445 bytes)

Herr Schultze we własnej osobie, palący długą, glinianą fajkę i popijający piwo ze sporego kufla, wśród całego tego przepychu, robił wrażenie plamy z błota na lakierowanym bucie.

Nie podniósłszy się, nie odwróciwszy nawet głowy, stalowy król rzekł zimno i obojętnie:

– Jesteś rysownikiem?

– Tak, panie.

– Widziałem twoje rysunki. Są bardzo dobre. Ale czy nie znasz nic więcej oprócz maszyn parowych?

– Nigdy mię nie pytano o nic więcej.

– Czy znasz trochę balistykę?

– Studjowałem ją w swobodnych chwilach dla własnej przyjemności.

Odpowiedź ta przemówiła do serca Herr Schultze’a. Raczył spojrzeć na swego podwładnego.

– A zatem podejmujesz się wyrysować razem ze mną armatę!… Zobaczymy, jak się z tego wywiążesz!… Trudno ci będzie zastąpić tego głupca Sohne’a, który zabił się dziś rano, obracając w ręku woreczek z dynamitem!… Bydlę! mógł nas wszystkich wysadzić w powietrze!

Trzeba wyznać, że ten brak wszelkiego uczucia nie wydawał się oburzającym w ustach Herr Schultze’a.

 

Rozdział VIII

Jaskinia smoka.

 

rzy zwiększającem się ciągle powodzeniu, jakiego doznawał młody alzatczyk, czytelnik nie będzie się zapewne dziwił, że po kilku tygodniach zastanie go żyjącego w największej poufałości z Herr Schultze’m. Nie rozłączali się prawie ze sobą. Praca, posiłek, przechadzka do parku, długie fajki, palone obok musującego piwa – wszystko to było im wspólne.

Nigdy jeszcze ex-profesor z Jeny nie miał współpracownika, któryby go tak rozumiał półsłówkami, rzec można, któryby umiał tak zużytkować jego teoretyczne pomysły.

Marceli nietylko w najwyższym stopniu posiadał znajomość swego rzemiosła we wszystkich jego gałęziach, był to zarazem najprzyjemniejszy towarzysz, pracownik niezmordowany, wynalazca płodny, a pomimo to skromny niesłychanie.

Herr Schultze był nim zachwycony. Dziesięć razy na dzień mówił do siebie samego:

– Co za skarb! Co za perła ten chłopiec!

W istocie zaś Marceli od pierwszego rzutu oka poznał charakter strasznego swego patrona. Dojrzał, że główną cechą jego charakteru był egoizm, potężny, wszystkożerny, objawiający się na zewnątrz bezmierną próżnością i do tego dostosował całe swoje postępowanie.

W ciągu kilku dni młody Alzatczyk tak doskonale poznał mechanizm tej klawiatury, że grał na Herr Schultze’u, jak na fortepianie. Taktyka jego polegała na tem, że starał się o ile mógł wykazać swoją własną zasługę, ale czynił to w taki sposób, by dać zarazem tamtemu możność wykazania jego wyższości nad sobą.

Naprzykład, gdy chodziło o rysunek, wykonywał go bez zarzutu, zostawiając jednakże jakiś błąd, łatwy do poprawienia; tak, że ex-profesor zwracał nań natychmiast uwagę.

Jeżeli miał jakąś teoretyczną myśl, starał się dać ją poznać w rozmowie, a to w taki sposób, by Herr Schultze mógł sądzić, że sam trafił na nią. Czasami nawet posuwał się dalej, mówiąc naprzykład.

– Zrobiłem plan tego statku o zdejmującej się ostrodze, o którym mówił pan ostatnio.

– Ja? – odpowiadał Herr Schultze, który nigdy nie myślał o niczem podobnem.

– No, tak! Zapomniał pan o tem?… Ostroga odejmuje się i zostawia w nieprzyjacielskim statku torpedę, wybuchającą dopiero po upływie trzech minut!

– Nic już nie pamiętam. Tyle mam pomysłów w głowie!

I Herr Schultze spokojnie przywłaszczał sobie ojcostwo nowego wynalazku.

Może tylko nawpół dawał się oszukiwać. Prawdopodobnie czuł w duszy wyższość Marcelego nad sobą. Ale egoizm i niezwalczona duma kazały mu kłamać przed samym sobą. Był genjalny; chciał, by podwładny miał takie złudzenie!…

– A to głupiec, z całym swoim rozumem! – mówił do siebie niekiedy, śmiejąc się zcicha i ukazując swoje trzydzieści dwa zęby.

Zresztą, próżność jego umiała to sobie wynagrodzić. On tylko jeden na świecie mógł urzeczywistnić tego rodzaju marzenia przemysłowe!… Marzenia te miały wartość tylko przez niego i dla niego!… Marceli jest niczem więcej, jak jednem z kółek organizmu, który on, Schultze, umiał stworzyć i t. d. i t. d.

Mimo to, nie wygadał się, jak powiadają. Po pięciu miesiącach pobytu w Wieży Byka, Marceli nie wiele wiedział o tajemnicach Dzielnicy Środkowej. Wprawdzie, podejrzenia jego stały się prawie pewnikami. Coraz mocniej był przekonany, że w Stahlstadzie ukrywała się tajemnica, że i Herr Schultze oprócz zysku, miał jeszcze coś innego na celu. Wyłączny kierunek myśli jego, a nawet rodzaj przemysłu, któremu się oddał, nasuwał prawdopodobną hipotezę, że chodziło o wynalazek jakiejś nowej maszyny wojennej.

Ale co i jak? Zagadka zawsze jeszcze była ciemną i nieodgadniętą.

Marceli doszedł wreszcie do przekonania, że nie dowie się o niej bez jakiegoś przesilenia. Widząc, że to nie nastąpi samo, postanowił doprowadzić do niego.

Było to wieczorem 5 września, pod koniec obiadu. Rok temu, w ten sam dzień, Marceli odnalazł w studni Albrechta zwłoki swego małego przyjaciela, Karla.

Długa, surowa zima tej Szwajcarji amerykańskiej pokrywała jeszcze swoim białym płaszczem wszystkie pola dokoła. Ale w parku Stahlstadt’u temperatura była tak ciepła, jak w czerwcu i śnieg, topniejąc, zanim dotknął ziemi, opadał w postaci rosy, nie zaś białych płatków.

– Prawda, jaka doskonała kiełbasa z kapustą? – odezwał się Herr Schultze, który mimo miljonów nie stracił upodobania do ulubionej potrawy.

– Doskonała, – odrzekł Marceli, który jadł ją po bohatersku, chociaż czuł już do niej prawie wstręt, tak mu obrzydła.

Buntujący się żołądek skłonił go wreszcie do kroku, nad którym przemyśliwał oddawna.

– Nie rozumiem, jak mogą żyć narody, które nie mają ani kiełbasy, ani kapusty, ani piwa! – dodał z westchnieniem Herr Schultze.

– Życie musi być dla nich długą męczarnią, – odpowiedział Marceli. – Będzie to prawdziwy humanitarny uczynek, kiedy się je przyłączy do „Vaterlandu”.

– Ho, ho!… nastąpi to… nastąpi!… – zawołał  król stalowy. – Usadowiliśmy się już w samym środku Ameryki. Niechno zdobędziemy jedną lub dwie wyspy w okolicach Japonji, a zobaczysz, jakimi krokami pójdziemy naprzód.

Lokaj wniósł fajki. Herr Schultze nałożył swoją i zapalił. Marceli rozmyślnie obrał tę chwilę błogiego usposobienia.

– Muszę wyznać, – rzekł po chwilowem milczeniu, – że nie bardzo wierzę w ten podbój!

– Jaki podbój? – zapytał Herr Schultze, który zapomniał już o przedmiocie rozmowy.

– Podbój świata przez Niemców.

Eksprofesor sądził, że źle usłyszał.

– Nie wierzysz w podbój świata przez Niemców?

– Nie…

– A to dobre, to mi się podoba!… – Chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna tego powątpiewania?

– Ta poprostu, że artylerzyści francuscy prześcigną was i pobiją… Szwajcarzy, moi rodacy, którzy znają ich dobrze, utrzymują, że u Francuza nauka nie idzie w las. Rok 1870 był dla nich smutną nauką, która na złe wyjdzie nauczycielom. Nikt o tem nie wątpi w naszym małym kraju, a jeżeli mam panu powiedzieć wszystko, – takie też jest zdanie najwytrawniejszych ludzi w Anglji.

Marceli wymówił te słowa tonem zimnym, suchym stanowczym, co zwiększyło jeszcze, jeżeli podobna, wrażenie, jakie to bluźnierstwo, tak wręcz wypowiedziane, musiało sprawić na królu stalowym.

Herr Schultze oniemiał, osłupiał. Krew tak gwałtownie uderzyła mu do twarzy, że młodzieniec przestraszył się, czy nie za daleko zaszedł. Spostrzegłszy jednak, że ofiara wytrzymała cios, chociaż o mało nie udusiła się z wściekłości, mówił dalej:

– Przykro mi o tem mówić, ale tak jest. Nasi współzawodnicy nie zdradzają się żadnym ruchem, ale tem zawzięciej pracują. Myśli pan, że niczego się nie nauczyli od czasu ostatniej wojny? Podczas gdy my niezdarnie powiększamy ciężar naszych dział, bądź pan pewien, że oni przygotowują coś nowego, o czem dowiemy się przy pierwszej sposobności.

– Nowego! nowego! – wyjąkał Herr Schultze. – My też robimy coś nowego!

– A tak, jest o czem mówić! Robimy ze stali to, co poprzednicy nasi robili z bronzu, ot i wszystko! Podwajamy rozmiary i doniosłość naszych dział!

– Podwajamy?… – odrzekł Herr Schultze tonem, który znaczył: – Naprawdę, więcej niż podwajamy!

– Ale w gruncie rzeczy jesteśmy tylko naśladowcami. Chce pan, żebym powiedział prawdę? Brak nam zdolności do wynalazku. Nie możemy nic wynaleźć, a Francuzi? Z pewnością nie zasypiają gruszek w popiele, bądź pan tego pewien!

Herr Schultze odzyskał zimną krew. Jednakże drżenie jego warg i bladość, która nastąpiła po apoplektycznej czerwoności twarzy, wskazywały, że wulkan nie uspokoił się jeszcze po wybuchu. Dojść do takiego stopnia upokorzenia? Nazywać się Schultzem, być absolutnym panem największej fabryki i najlepszej na świecie odlewni dział, widzieć u stóp swoich parlamenty i królów, i słyszeć od lichego szwajcarskiego rysownika, że braknie ci zdolności wynalazczych, że stoisz niżej francuskiego artylerzysty!… I to wówczas, kiedy tuż za murem, masz coś, czem mógłbyś wprawić w zdumienie tego zuchwalca, zamknąć mu usta i zniweczyć jego głupie dowodzenie. Nie, trudno znieść taką męczarnię.

Herr Schultze zerwał się tak nagle, że stłukł fajkę. Potem, patrząc na Marcelego z ironją, i zaciskając zęby, rzekł, a raczej syknął:

– Chodź pan ze mną, pokażę panu, czy ja, Herr Schultze, nie mam zdolności do wynalazku!

Marceli postawił wiele na stawkę, ale wygrał, dzięki zdziwieniu, jaki wywołał jego nagły i niespodziewany atak i dzięki gwałtownemu gniewowi, który ogarnął ex-profesora. Próżność była silniejsza, niż ostrożność. Teraz już pilno było Schultze’mu wyjaśnić tajemnicę, i jak gdyby pchnięty jakąś siłą, wszedł do swego gabinetu, starannie zamykając drzwi. Skierował się prosto do szafy z książkami i dotknął jednej z jej ścian. Rozległ się zgrzyt i ukazał się murze otwór, zakryty rzędami tomów. Było to wejście do wąskiego przejścia, którego kamienne schody prowadziły aż do samych stóp Wieży Byka.

Tam dębowe drzwi otworzyły się za pomocą małego kluczyka, z którym się nigdy nie rozstawał. Następne drzwi zamknięte były na sylabiczną kłódkę, w rodzaju tych, jakich się używa do okutych skrzyń. Herr Schultze ułożył słowo i otworzył ciężkie żelazne podwoje, z wewnętrznej strony uzbrojone w skomplikowany przyrząd samowybuchający, któremu Marceli, zapewne przez zawodową ciekawość, chciał się bliżej przypatrzyć. Ale przewodnik nie dał na to czasu.

Obydwaj znaleźli się przed trzeciemi drzwiami, bez widocznego zamku, które otworzyły się za prostem pchnięciem, wykonanem, ma się rozumieć, podług określonych prawideł.

Przebywszy te trzy szańce, Herr Schultze i towarzysz jego musieli wejść na dwieście stopni żelaznych schodów i dostali się na szczyt Wieży Byka, która panowała nad Stalowem Miastem.

beg24.jpg (196607 bytes)

Na tej wieży z granitu, której moc była niepokonana, znajdował się rodzaj zaokrąglonej kazematy, a w niej kilka strzelnic. Na środku kazematy stała armata ze stali.

– Proszę, – rzekł profesor, który przez całą drogę milczał.

Była to największa z oblężniczych armat, jakie Marceli widział kiedykolwiek. Musiała ważyć przynajmniej trzysta tysięcy kilogramów i nabijała się od tyłu. Otwór jej miał półtora metra średnicy. Osadzona na lawecie ze stali, toczyła się po pasach z tegoż metalu; dzięki systemowi zębatych kół, ruchy jej były tak ułatwione, że dziecko mogłoby nią kierować. W tyle lawety znajdowała się sprężyna, która miała zapobiegać cofaniu się działa, a przynajmniej ściśle równoważyć je i po każdym strzale automatycznie ustawiać na dawnem miejscu.

– Jaka jest siła tego działa? – zapytał Marceli.

– O dwadzieścia tysięcy metrów pełnym pociskiem przebijamy blachę grubą na czterdzieści cali z taką łatwością, jak gdyby to była kartka papieru.

– Jaka jest jego donośność?

– Donośność jego! – zawołał Herr Schultze, unosząc się. – Mówiłeś przed chwilą, że nasz naśladowczy genjusz zdobył się tylko na zwiększenie donośności teraźniejszych dział… Otóż ja podejmuję się wyrzucić z tego działa pocisk na dziesięć mil odległości.

– Dziesięć mil? – zawołał Marceli. – Dziesięć mil! Jakiego nowego prochu używa pan, na Boga?

– Teraz już mogę wszystko powiedzieć: – powiedział Herr Schultze szczególnym tonem. – Nic już teraz nie stoi na przeszkodzie. Mogę ci odsłonić wszystkie moje tajemnice! Gruboziarnisty proch zrobił już swoje. Ja używam bawełny strzelniczej, której siła rozsadzania jest cztery razy większa od zwykłego prochu, siłę tę powiększam pięciokrotnie, dodając saletry w ilości ośmiu dziesiątych wagi bawełny.

– Ale, – zrobił uwagę Marceli, – żadna armata, chociażby była z najlepszej stali nie potrafi oprzeć się ciśnieniu tych gazów. Działo pańskie po trzech, czterech, pięciu wystrzałach będzie zepsute i nie do użytku.

– Chociażby wystrzeliło jeden raz, tylko jeden, to wystarczy.

– Ten raz kosztowałby drogo!

– Miljon, ponieważ armata tyle kosztuje!

– Strzał jednomiljonowy!…

– Mniejsza o to, jeżeli ten strzał może zniszczyć miljard…

– Miljard! – zawołał Marceli.

Powstrzymał się jednak od wybuchu zgrozy, pomieszanej z uczuciem podziwu, który budził w nim ten nadzwyczajny człowiek. Potem dodał:

– Działo to jest niewątpliwie doskonałe, ale pomimo wszystkich jego zalet, widzę, że usprawiedliwia moje poprzednie zdanie: udoskonalenia, naśladownictwo, brak myśli twórczej.

– Brak myśli twórczej? – odpowiedział Herr Schultze, wzruszając ramionami. – Powtarzam, że nie mam już tajemnic przed panem. Proszę za mną!

Stalowy król i towarzysz jego opuścili kazematę i zeszli na niższe piętro, które łączyło się z platformą za pomocą hydraulicznych wind. Znajdowała się tam pewna ilość przedmiotów podłużnego kształtu, formy cylindrycznej; zdaleka wyglądały, jak armaty, zdjęte z lawet.

beg25.jpg (185196 bytes)

– Oto nasze granaty, – rzekł Herr Schultze.

Tym razem Marceli musiał wyznać, że narzędzia, na które patrzał, w niczem nie były podobne do tych, jakie znał dawniej.

Były to ogromne rury, długie na dwa metry, mające w średnicy jeden metr i dziesięć centymetrów, wewnątrz pokryte ołowiem, na którym mogły się odcisnąć gwinty lufy działowej, zamknięte ztyłu stalową nitowaną blachą, a zprzodu zakończone kojcem ze stali, zaopatrzonym w perkusyjny, czyli pistonowy guzik.

Jak była szczególna własność tych granatów? Z powierzchowności ich trudno się było tego domyśleć. Można było chyba tylko przeczuwać, że zawierały w swojem wnętrzu jakiś materjał straszliwie wybuchający, straszliwiej od wszystkiego, co dotąd zrobiono w tym rodzaju.

– Nie odgadujesz? – zapytał Herr Schultze, widząc, że Marceli milczy.

– Na honor, nie! Poco granat tak długi i ciężki, przynajmniej z pozoru?

– Pozór myli, – odpowiedział Herr Schultze, – ciężar jego nie bardzo się różni od zwykłego granatu tegoż kalibru… No, trzeba ci wszystko powiedzieć!… Granat-raca jest zrobiony ze szkła, pokrytego drzewem dębowem i naładowany płynnym dwutlenkiem węgla, przy wewnętrznem ciśnieniu siedemdziesięciu dwóch atmosfer. Spadając, granat pęka, i płyn zamienia się w gaz. Następstwa tego są takie: na dosyć znacznej przestrzeni w tem miejscu, gdzie pękł granat, powstaje zimno około stu stopni poniżej zera, a jednocześnie ogromna ilość dwutlenku węgla zmiesza się z otaczającem powietrzem. Wszystkie żywe istoty, znajdujące się w promieniu trzydziestu metrów od miejsca wybuchu, ulegają zmarznięciu, a zarazem uduszeniu. Mówiąc trzydzieści metrów, biorę tylko tę liczbę, jako podstawę rachunku, bo prawdopodobnie działanie rozciągnie się bez porównania dalej. Zachodzi przytem bardzo korzystna okoliczność: ponieważ dwutlenek węgla wskutek swego ciężaru, większego od powietrza, przez długi czas trzyma się niższych warstw atmosfery, przeto niebezpieczny ten pas zachowuje niszczące swe własności przez kilka godzin po wybuchu, tak, że kto tylko zechce przez ten czas przekroczyć go, musi nieodwołalnie zginąć. Skutek strzału armatniego jest zatem natychmiastowy i trwały… To też wówczas niema już rannych, sami tylko umarli!

Herr Schultze doznawał widocznej przyjemności, kiedy tak rozwijał zalety swojego wynalazku. Wrócił mu dobry humor, twarz okryła się rumieńcem dumy i wszystkie zęby wyszczerzył w uśmiechu.

– Wyobraź sobie, – dodał, – pewną ilość moich dział, skierowanych na oblegane miasto! Licząc po jednej armacie na hektar przestrzeni, trzeba będzie sto bateryj po dziesięć dobrze ustawionych dział na miasto o powierzchni tysiąca hektarów. Wyobraźmy sobie, że wszystkie te działa znajdują się na przeznaczonem miejscu i każde z nich ma swój cel, że powietrze jest spokojne i przyjazne, wreszcie, że w danej chwili drut elektryczny daje ogólny sygnał… W jednej chwili nie pozostanie przy życiu ani jedna istota na przestrzeni tysiąca hektarów. Prawdziwy ocean dwutlenku węgla zaleje miasto! Myśl ta powstała mi w głowie w zeszłym roku, kiedy czytałem sprawozdanie lekarskie o przypadkowej śmierci małego górnika w studni Albrechta! Powziąłem ją najprzód w Neapolu, kiedym zwiedzał Psią Grotę1. Ale dopiero ten ostatni wypadek rozwinął ją i ustalił całkowicie. Rozumiesz dobrze zasadę, prawda? Sztuczny ocean czystego dwutlenku! Otóż jedna piąta proporcja tego gazu wystarcza, by zatruć powietrze i uczynić je niemożebnem do oddychania.

Marceli nie mówił ani słowa. Zamknięto mu usta. Herr Schultze tak żywo odczuł swój triumf, że nie chciał go nadużywać.

– Jeden tylko szczegół niepokoi mnie, – rzekł.

– Jaki? – zapytał Marceli.

– Nie udało mi się wynaleźć sposobu usunięcia towarzyszącego wybuchowi łoskotu, skutkiem czego mój strzał armatni wiele będzie miał podobieństwa z pospolitym strzałem. Pomyśl sobie, coby to było, gdybym wynalazł cichy strzał! Ta nagła śmierć, spadająca bez najmniejszego hałasu na sto tysięcy ludzi odrazu w noc spokojną i pogodną!

Herr Schultze pogrążył się w marzeniach o uroczym ideale i marzenie to, które było właściwie tylko głębokiem zanurzaniem się w uczuciu miłości własnej, pociągnęłoby się zapewne długo, gdyby Marceli nie przerwał go następującą uwagą:

– Bardzo dobrze, panie, bardzo dobrze, ale tysiące dział tego rodzaju, toż to olbrzymia suma pieniędzy i czasu.

– Pieniędzy? mam je na zawołanie! Czasu? Czas do nas należy!

Herr Schultze wierzył naprawdę, w to co mówił.

– Niech i tak będzie, – odpowiedział Marceli. – Granat pański, naładowany dwutlenkiem węgla, niekoniecznie jest nowością, pochodzi bowiem od dawna znanych trujących pocisków; ale nie przeczę, że jest potężnie niszczącym. Tylko…

– Tylko?…

– Względnie do swych rozmiarów jest za lekki i jeśli pójdzie o dziesięć mil?

– Jego przeznaczeniem jest pójść tylko o dwie mile, – odpowiedział z uśmiechem Herr Schultze. – Ale, – dodał, pokazując inny granat, – oto pocisk z lanego żelaza. Ten jest pełny i zawiera w sobie sto małych dział symetrycznie ułożonych, osadzonych jedne w drugich tak, jak rury w perspektywie, i które, wyrzucone jako pociski stają się działami i z kolei wyrzucają małe granaty, naładowane palnymi materjałami. To tak, jakgdybym wyrzucił w powietrze baterję; zaniesie ona pożar i śmierć na całe miasto, zasypując je gradem nieugaszonych ogni! Ten pocisk ma ciężar potrzebny do przebycia dziesięciu mil, o których mówiłem! I wkrótce zrobimy z nim takie doświadczenie, że niedowiarki będą mogli dotknąć palcem stu tysięcy trupów, które legną od niego na ziemi.

Zęby świeciły się w tej chwili tak nieznośnym blaskiem w ustach Herr Schultze’a, że Marceli miał gwałtowną ochotę wybić mu ich z tuzin. Ale miał siłę powstrzymać się. Nie było to bowiem jeszcze wszystko, co miał usłyszeć od Stalowego Króla.

W istocie Herr Schultze przemówił dalej:

– Powiedziałem już, że niezadługo odbędzie się stanowcza próba.

– Jak? gdzie? – zawołał Marceli.

– Jak? Jednym z tych granatów, który, wyrzucony przez moją armatę przebędzie łańcuch Cascade- Mounts!… Gdzie? Na miasto, odległe od nas conajmniej o dziesięć mil, miasto, które nie może spodziewać się tego gromu; a chociażby się nawet spodziewało, nie mogłoby się uchronić od piorunujących następstw jego. Mamy dziś piąty września… A zatem 13-go, trzy kwadranse przed północą Frankopolis zniknie z powierzchni ziemi! Będzie to nowy pożar Sodomy! Profesor Schultze ciśnie wszystkie ognie niebios na ziemię!

Na tę niespodzianą wiadomość wszystka krew Marcelego zbiegła mu do serca. Na szczęście Herr Schultze nie spostrzegł, co się z nim działo.

– Tak, – mówił dalej swobodnym tonem. – My tutaj robimy rzeczy wprost przeciwne temu, co czynią wynalazcy Frankopolis. My szukamy tajemnicy skrócenia życia ludzkiego, podczas kiedy oni szukają sposobu przedłużenia go. Ale dzieło ich skazane jest na zagubę, a ze śmierci, którą zasiejemy, ma powstać życie.

Jednakże wszystko w przyrodzie ma swój cel, i doktór Sarrasin, zakładając odosobnione miasto, dostarczył mi, nie domyślając się tego, najwspanialszego pola do moich doświadczeń.

Marceli nie chciał wierzyć temu, co słyszał.

– Ale, – rzekł głosem, którego mimowolne drżenie zwróciło uwagę Herr Schultze’go, – mieszkańcy Frankopolis nie zrobili panu nic złego! O ile wiem, nie ma pan żadnego powodu do wojny z nimi?

– Mój drogi, – odpowiedział Herr Schultze – w mózgu twoim, dobrze zorganizowanym pod innymi względami, jest zasób idei celtyckich, które szkodziłyby ci bardzo, gdybyś miał długo żyć. Prawo, dobro, zło, to są rzeczy względne i zależne od sposobu zapatrywania. Jedynie wielkie prawa natury są bezwzględne. Prawo współzawodnictwa bytu jest absolutne, jak prawo ciążenia. Byłoby szaleństwem nie uznawać praw walki o byt. Zastosowanie się do tego prawa i działanie w jego duchu jest rzeczą rozsądną i mądrą, i dlatego zniszczę miasto doktora Sarrasin’a. Dzięki mojej armacie, pięćdziesiąt tysięcy Niemców łatwo pokona sto tysięcy marzycieli, skazanych na zagładę.

Marceli, pojmując, że dyskusja z Herr Schultze’m byłaby równoznaczna z przysłowiowem rzucaniem grochu o ścianę, nie starał się go odwieść od jego zamiaru.

Obydwaj opuścili pokój granatów i wrócili do pokoju jadalnego.

Z najnaturalniejszą miną w świecie Herr Schultze podniósł do ust swój kufel piwa i zadzwoniwszy na służącego, kazał sobie podać inną fajkę na miejsce tej, którą stłukł, poczem rzekł do lokaja:

– Czy Arminjus i Sigimer są na podorędziu?

– Tak, panie.

– Powiedz im, że mają być na moje zawołanie.

Kiedy służący opuścił jadalnię, król stalowy, obróciwszy się do Marcelego, spojrzał mu prosto w twarz.

Alzatczyk nie spuścił oczu przed tym ostrym, jak metal, wzrokiem.

– Wykona pan ten projekt?

– Wykonam. Znam doskonale położenie Frankopolis, wiem, na jakiej leży szerokości geograficznej i 13-go września trzy kwadranse przed północą miasto Sarrasina zakończy swój byt.

– Należałoby plan ten utrzymać w zupełnej tajemnicy!

– Mój drogi, – odpowiedział Herr Schultze, – widzę, że nigdy nie będziesz logiczny. Z tego powodu mniej już żałuję, że masz tak młodo umrzeć.

Marceli powstał.

– Jakto, – zimno dodał Herr Schultze, – czyś nie zrozumiał, że o moich zamiarach mówię tylko tym, którzy nigdy ich nie będą mogli powtórzyć?

beg26.jpg (209864 bytes)

Zadzwonił znowu. Dwaj olbrzymi, Arminjus i Sigimer, ukazali się we drzwiach sali.

– Chciałeś poznać moją tajemnicę, poznałeś ją, – rzekł Herr Schultze… – Teraz musisz umrzeć.

Marceli nic nie odpowiedział.

– Za wiele masz rozumu, – mówił dalej Herr Schultze, – byś mógł sądzić, że pozwolę ci żyć teraz, kiedy wiesz o moich zamiarach. Byłaby to lekkomyślność nie do darowania, byłaby to nielogiczność. Wielkość celu nie pozwala mi narażać jego powodzenia dla względu tak małej stosunkowo wartości, jak życie człowieka – nawet takiego człowieka, jak ty, mój kochany, którego dobrą organizację mózgową wysoko cenię. To też żałuję, że miłość własna pociągnęła mię za daleko i że teraz muszę cię zgładzić. Ale musisz zrozumieć, iż wobec sprawy, której się poświęciłem, nie może być mowy o uczuciu. Mogę ci wyznać, że twój poprzednik Sohne umarł dlatego tylko, że odkrył moją tajemnicę, a nie z powodu wybuchu dynamitu. Prawidło jest bezwzględne i musi być niezłomne. Nic na to poradzić nie mogę.

Marceli patrzał na Herr Schultze’a. Z dźwięku jego głosu, ze zwierzęcego uporu tej łysej głowy, zrozumiał, że jest zgubiony. To też nie myślał się sprzeciwiać.

– Kiedy umrę i jaką śmiercią?

– Nie troszcz się o te szczegóły, – odrzekł spokojnie Herr Schultze. – Umrzesz, ale nie będziesz cierpiał. Pewnego rana nie obudzisz się wcale. Nic więcej.

Na znak dany przez stalowego króla, Marceli został wyprowadzony i zamknięty w swoim pokoju, przy którego drzwiach zostali na straży dwaj olbrzymi.

Pozostawszy sam, młody człowiek z gniewem i strasznym niepokojem zaczął myśleć o doktorze i jego rodzinie, o swoich rodakach, o wszystkich tych, których kochał.

– Niczem jest śmierć, która mię czeka, – mówił do siebie, – ale to niebezpieczeństwo, które im grozi. Jak temu zapobiec!…

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Psia Grota, znajdująca się w okolicach Neapolu, zawdzięcza swą nazwę szczególnej własności atmosfery, od której dusi się pies lub każde inne czworonożne zwierzę o nizkich nogach, a która nie szkodzi stojącemu człowiekowi. Własność ta pochodzi od warstwy dwutlenku węgla, grubej na sześćdziesiąt centymetrów; ten bowiem jako cięższy od powietrza trzyma się przy ziemi.