Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział I-III)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM pierwszy

15cap_03.jpg (170297 bytes)

 

Rozdział I

Bryg Pilgrim.

 

nia 2 lutego 1873 roku bryg Pilgrim znajdował się pod 43° 57’ stopniem szerokości południowej i 165° 19’ długości zachodniej południka Greenwich. Uzbrojony w San-Francisco na wielki połów w morzach południowych, był własnością Jakóba Weldon, bogatego armatora kalifornijskiego, który dowództwo jego poruczył już od lat kilku kapitanowi Hull. Pilgrim był najmniejszym, ale najlepszym ze statków flotylli, jaką Jakób Weldon wysyłał corocznie poza zatokę Behringa do mórz północnych i aż do oceanu południowego.

Statek ten płynął wybornie, zbudowany był dokładnie i zaopatrzony w wszelkie przyrządy, co dozwalało mu, choć z nieliczną osadą, zapuszczać się aż pod niezmierzone ławice lodu, znajdujące się na półkuli południowej. Kapitan Hull umiał kierować się wśród tych lodników, które podczas lata posuwają się prosto ku Nowej Zelandyi lub Przylądkowi Dobrej Nadziei. Wprawdzie chodziło tu tylko o góry lodowe mniejszych rozmiarów, osłabione już przez uderzenia i przepływ ciepłych wód, i które po większej części topnieją w łonie Oceanu Spokojnego i Atlantyckiego, wszelako przyznać trzeba, że kapitan Hull był znakomitym marynarzem.

Pod rozkazami jego i jednego z najwprawniejszych harponerów całej flotylli znajdowała się osada złożona z pięciu majtków i jednego nowicyusza. Było to trochę za mało dla połowu wielorybów, wymagającego dość znacznej liczby osób, do manewrowania łodziami podczas połowu, jakoteż do rozbierania schwytanych wielorybów. Pan Weldon jednak, tak samo jak inni armatorowie, dla oszczędności wysyłał z San-Francisco tylko osadę niezbędną do prowadzenia okrętu, wiedząc, iż w Nowej Zelandyi znajdzie harponerów i marynarzy wszelkich narodowości, wynajmujących się na porę połowu i dobrze wywiązujących się z przyjętych na siebie obowiązków. Po ukończonym połowie płacono im umówioną kwotę i odwożono na miejsce, gdzie oczekiwali do przyszłego roku, aby znów przyjąć służbę u wielorybników. W ten sposób połów wielorybów odbywał się znacznie mniejszym kosztem i stosunkowo większe przynosił zyski.

Bryg Pilgrim nie był w tym sezonie tak zaopatrzony w ładunek, jak w latach poprzednich. Połów wielorybów tak wielkie przybierał rozmiary, iż stawały się one coraz rzadsze, dlatego też wiele baryłek było pustych. Choć to był dopiero początek stycznia, czyli połowa lata w tych strefach południowych, kapitan Hull postanowił już opuścić miejsce połowu z powodu niesforności wynajętych majtków.

Pilgrimpopłynął zatem ku Nowej Zelandyi i tam wysadził na ląd wynajętych na porę połowu ludzi. Osada była bardzo z tego niezadowolona; do uzupełnienia ładunku brakowało jeszcze około 200 baryłek tranu; połów zatem był mniej pomyślny niż dawniej. Kapitan Hull był w złym humorze tak, jak dobry myśliwy, powracający po raz pierwszy z polowania z próżną torbą. Jego miłość własna była bardzo podrażniona, nie mógł darować nicponiom, których niesforne zachowanie się udaremniło wyprawę. Napróżno usiłował skompletować w Aukland nową osadę, wszyscy marynarze wyruszyli na innych okrętach; trzeba więc było zrzec się nadziei uzupełnienia ładunku i kapitan zamierzał odpłynąć z Aukland, gdy oznajmiono mu pasażerów pragnących wsiąść na jego statek.

Interesy zmuszały niekiedy Jakóba Weldon odbywać podróż do Nowej Zelandyi, tym razem towarzyszyli mu żona, synek i kuzyn Benedykt. Mieli oni z nim wracać do San-Francisco, ale na nieszczęście przed samym wyjazdem mały Janek poważnie zachorował. Ojciec nie mógł pozostać skutkiem bardzo ważnych interesów, opuścił więc Aukland, pozostawiając żonę i synka pod opieką kuzyna Benedykta.

Od owego czasu upłynęło trzy miesiące; Janek odzyskał zdrowie zupełnie i tak długie rozłączenie dotkliwie im się dawało uczuć. Pani Weldon pragnęła wracać jak najprędzej, gdy wtem dano jej znać, iż Pilgrim wpływa do portu. Wiadomość ta ucieszyła ją niezmiernie, zaraz też oznajmiła kapitanowi Hull, iż chce na jego statku powrócić do San-Francisco wraz z synem, kuzynem Benedyktem oraz starą murzynką Nany, która od wielu lat służyła u niej.

Mieli więc przebyć trzy tysiące mil morskich na statku żaglowym, ale statkiem tym dowodził wytrawny marynarz, kapitan Hull, który utrzymywał go we wzorowym porządku; przytem czas był bardzo piękny.

Kapitan oddał pani Weldon swoją kajutę, chcąc jej udogodnić w miarę możności odbycie uciążliwej podróży, mogącej trwać czterdzieści do pięćdziesięciu dni, a może nawet jeszcze dłużej z powodu, iż Pilgrim winien był złożyć swój ładunek w Valparaiso w Chili. Pani Weldon nie obawiała się niewygód; była to osoba odważna, nie lękająca się morza. Miała lat trzydzieści, była zdrowa, silnie zbudowana i przyzwyczajona do długotrwałych morskich podróży, gdyż niejednokrotnie odbywała je z mężem. Nie wahała się też ani chwili wsiąść na statek, który nie zapewniał jej wprawdzie wygód, do jakich była przyzwyczajona, ale natomiast był mocny, szybki i kierowany przez sumiennego i doświadczonego kapitana.

Kuzyn Benedykt miał być nieodstępnym towarzyszem podróży. Był to sobie poczciwy człeczyna, ale choć już dobrze pełnoletni, bo liczył około lat pięćdziesięciu, nie byłoby można zostawić go samemu sobie. Raczej długi niż wysoki, raczej chudy niż szczupły, twarz miał wychudłą i wyciągniętą, głowę wielką, gęstymi pokrytą włosami. Nie tylko najbliższa jego rodzina, lecz wszyscy znajomi nazywali go zawsze »kuzynem Benedyktem«; zdawało się, iż nie wie, co ma robić ze swojemi dłu-giemi rękami i nogami, i że w najzwyklejszych okolicznościach życiowych nie potrafiłby sobie radzić. Nie był nikomu natrętnym lub przykrym, ale częstokroć nudnym zarówno dla innych, jak i dla siebie. Wogóle jednak był bardzo zgodny i łatwy w pożyciu, niewymagający, zadowalający się wszystkiem. Gdyby mu nie podano obiadu lub śniadania, pewnieby o tem zapomniał. Był niewrażliwy zarówno na upał, jak i na zimno; słowem zdawał się raczej należeć do królestwa roślinnego niż do zwierzęcego. Porównać go można było do drzewa nie dającego owoców, ani cienia, ale miał zato bardzo dobre serce.

Takim był właśnie kuzyn Benedykt; nigdy nikomu nic złego nie zrobił, czyniłby nawet dobrze, gdyby do tego był zdolny; lubiano go też pomimo tej jego niezaradności, a pani Weldon uważała go jakby za starszego brata swego małego Janka. Pomimo to, kuzyn Benedykt nie był ani leniwym, ani próżniakiem; owszem pracował bezustannie, jedyna jego namiętność »historya naturalna« pochłaniała wszystkie chwile jego życia. Ale może niewłaściwie powiedzieliśmy »historya naturalna«, gdyż wiadomo, iż nauka ta dzieli się na cztery działy, mianowicie: zoologię, botanikę, mineralogię i geologię, a kuzyn Benedykt nie zajmował się ani zoologią, ani botaniką, ani mineralogią, ani wreszcie geologią.

Więc czemże właściwie?

15cap_04.jpg (205360 bytes)

Oto całkiem i wyłącznie zajmował się entomologią, czyli nauką o owadach. Jej poświęcił wszystkie dni i noce, bo we śnie nawet marzył o najrozmaitszych owadach. Trudno byłoby porachować niezliczoną ilość szpilek wpiętych w jego rękawy, klapy, kołnierz od surduta, w kamizelkę i w podszewkę od kapelusza. Gdy powracał z jakiejś naukowej wycieczki, kapelusz jego zamieniał się w szafkę z okazami, tak był najeżony owadami przypiętymi szpilkami.

Aby szczegółowo opisać tego oryginała, dodać jeszcze musimy, iż tylko ze względu na swą ukochaną entomologię udał się z państwem Weldon w daleką podróż, do Nowej Zelandyi. Wzbogacił tu zbiory swoje nader rzadkimi okazami i chciałby jak najspieszniej powrócić do San-Francisco, aby je móc rozgatunkować i umieścić w odpowiednich przegrodach. Jak tylko pani Weldon zdecydowała się wracać do Ameryki na pokładzie Pilgrima, kuzyn Benedykt zgodził się z największą ochotą jej towarzyszyć, chociaż w trudnych okolicznościach pani Weldon nie mogła liczyć na jego radę, pomoc lub opiekę. Szczęściem w tym razie nie było się czego obawiać, gdyż podróż morska podczas tak pięknej pory roku i na pokładzie dobrego statku pod dowództwem wytrawnego kapitana, żadnego nie przedstawiała niebezpieczeństwa.

Podczas trzydniowego wypoczynku Pilgrima w Waitemata pani Weldon szybko przygotowała wszystko do podróży, nie chcąc dłużej zatrzymywać statku w porcie, odprawiła też miejscowych służących.

Kuzyn Benedykt zapakował w odpowiednio urządzone pudło cały swój szacowny zbiór owadów, w którym między innemi było kilka okazów nowych kąsawców z oczami umieszczonemi ponad głową, które do tej pory, jak przypuszczano, znajdować się miały tylko w Nowej Kaledonii. Zwracano uwagę kuzyna Benedykta na rodzaj jadowitego pająka, zwanego »Katipo«, którego ukąszenie często śmierć sprowadza, ale ponieważ pająki żadnej nie przedstawiały wartości w oczach naszego zbieracza, nie chciał umieścić »Katipo« w swojej kolekcyi, której główną ozdobę stanowił duży kąsawiec nowo-zelandzki.

Aby się zapewnić od nieprzewidzianych wypadków, kuzyn Benedykt ubezpieczył swój zbiór, który uważał za stokroć cenniejszy niż cały ładunek Pilgrima; opłacił dość znaczną sumę asekuracyjną, co uskuteczniwszy, odetchnął dopiero swobodniej.

Przed podniesieniem kotwicy, gdy już pani Weldon z towarzyszami podróży była na pokładzie, kapitan Hull zbliżył się do niej i rzekł:

– Łaskawa pani, wszak jedynie z własnej woli i na własną odpowiedzialność zostajesz pasażerką Pilgrima?

– Dlaczego zadajesz mi, kapitanie, to pytanie?

– Ponieważ w tym względzie żadnych od małżonka pani nie otrzymałem rozkazów i naturalnie bryg Pilgrim nie zapewni pani wygód, jakie znaleźć można na okrętach urządzonych do przewozu pasażerów.

– Gdyby mąż mój był tutaj, czy wahałby się odpłynąć na pokładzie Pilgrima wraz ze mną i synkiem swoim?

– Nie, pani – odrzekł kapitan – nie wahałby się pewnie. Pilgrim jest dobrym statkiem, i choć teraz wyprawa nam się nie udała, jestem przekonany, jak tylko marynarz nim być może, o jego trwałości i mocy. Boję się tylko wziąć na siebie odpowiedzialność za to, iż pozbawioną będziesz pani wygód, do jakich jesteś przyzwyczajoną.

– Jeśli o to tylko chodzi, możesz być zupełnie spokojnym, kapitanie; umiem się zastosować w każdem położeniu i na nic narzekać nie będę. Możemy zatem ruszyć w drogę.

Kapitan bezzwłocznie wydał rozkaz i statek zwolna wypłynął z portu, zwracając się ku wybrzeżom amerykańskim.

W trzy dni po odpłynięciu, skutkiem silnych wiatrów wschodnich, dnia 2 lutego, kapitan Hull znajdował się pod wyższym niżby był pragnął stopniem szerokości i w położeniu marynarza, któryby raczej zamierzał opłynąć przylądek Horn, niż płynąć najprostszą drogą do nowego lądu.

 

Rozdział II

Dick Sand.

 

omimo spóźnionej pory czas był piękny, morze spokojne, żegluga pomyślna. Dla pani Weldon urządzono, jak można najwygodniej, skromną kajutę kapitana, znajdującą się na tyle statku. W małej tej izdebce mieściła się ona z synkiem Jankiem i starą Nany, tam zasiadała do stołu w towarzystwie kuzyna Benedykta, dla którego urządzono osobną izdebkę. Kapitan Hull zamieszkał w kajucie obok osady.

Załogę Pilgrima składali dobrzy i dzielni marynarze i wszyscy okazywali wielki szacunek dla pani Weldon, żony swego armatora, dla którego żywili nieograniczone przywiązanie. Mieli oni znaczny udział w zyskach, jakie przynosił połów, choć z powodu małej liczby wielorybów większą mieli pracę, nie skarżyli się na nią, bo i większe przy obrachunku odnosili korzyści.

Wprawdzie w tym roku czysty zysk będzie bardzo mały, to też wyrzekali bardzo na tych niegodziwców z Nowej Zelandyi.

Z całej osady jeden tylko człowiek nie był amerykańskiego pochodzenia; był on rodem z Portugalii, ale mówił dobrze po angielsku, nazywał się Negoro i pełnił obowiązki kucharza.

Poprzedni kucharz pozostał w Aukland. Negoro, nie mający wówczas żadnego zajęcia, podjął się przyjąć jego miejsce i został przez kapitana zgodzony.

Należał on do ludzi małomównych, nie zaprzyjaźnił się z nikim z osady, ale obowiązki swoje spełniał dość sumiennie i, od czasu objęcia służby na statku, nigdy nie zasłużył na naganę.

Kapitan Hull jednakowoż żałował, iż nie miał czasu zasięgnąć wiadomości co do jego przeszłości; wyraz twarzy Negora, a szczególniej spojrzenie nie podobały mu się jakoś, a nigdy nie można być dosyć przezornym, gdy chodzi o przyjęcie kogoś na pokład statku, w pośród osady w tak ścisłych i nieustannych z sobą pozostającej stosunkach.

15cap_05.jpg (221881 bytes)

Negoro mógł mieć około lat czterdziestu; chudy, silny, średniego wzrostu, mocny brunet z ogorzała cerą. Sądząc z niektórych uwag i zdań, jakie mu się czasami wymykały, przypuścić należało, że musiał odebrać jakieś wykształcenie, ale nigdy sam nie wspominał ani o rodzinie, ani też o swojej przeszłości. Nikt nie wiedział i nie można było dowiedzieć się, skąd przybywał, gdzie dotąd żył i jaka była jego przeszłość; powiedział tylko, iż pragnie wysiąść w Valparaiso. Bądź co bądź był to jakiś dziwny człowiek, ale zdawało się, iż nie jest marynarzem, gdyż pod tym względem okazywał wielką nieznajomość rzeczy.

Wogóle z nikim nie obcował, mało z kim rozmawiał; całe dnie przesiadywał w swej kuchence pośród rondli i garnków, a wieczorem, gdy skończył swe zajęcia i ognisko wygasło, udawał się do swej małej izdebki, kładł się wcześnie i zaraz zasypiał.

Zaznaczyliśmy wyżej, że osada statku Pilgrim składała się z pięciu majtków i jednego nowicyusza; był nim piętnastoletni chłopiec, syn nieznanych rodziców. Biedny ten młodzian, sierota od urodzenia, został przygarnięty i wychowany kosztem miłosierdzia publicznego.

Dick Sand, tak się nazywał, pochodził, jak się zdawało, ze stanu New-York. Nadano mu imię Dick, gdyż takie nosił litościwy człowiek, który go znalazł i przygarnął do siebie. Nazwisko Sand nadano mu na pamiątkę miejsca, w którem go znaleziono, zowiącego się Sandy Hook1, a stanowiącego wejście do portu New-Yorskiego, przy ujściu rzeki Hudson.

Dick był mocno zbudowany; miał ciemne włosy i niebieskie oczy. Zawód marynarza przysposabiał go do walk, jakie w życiu staczać trzeba; w rozumnej twarzy przebijała się energia nie awanturnika, ale śmiałego i odważnego człowieka, a to wielka różnica, bo awanturnik bywa nieoględny, a śmiały najpierw myśli, a potem dopiero działa.

Dick był śmiałym i odważnym. W piętnastym roku życia umiał powziąć postanowienie i wykonać, co postanowił. Jego żywa, bystra i jednocześnie poważna fizyognomia zwracała uwagę wszystkich. Nie wdawał się w rozprawy i dowodzenia, jak to czyni wielu chłopców w jego wieku, ale wcześnie zastanawiał się nad zadaniem i obowiązkami życia, nad smutnem położeniem swojem i postanowił własną pracą i zasługą wyrobić sobie stanowisko. I przyznać trzeba, że dotrzymał tego postanowienia; w wieku, w którym równieśnicy jego zazwyczaj są jeszcze dziećmi, on już prawie był mężczyzną. Dick był zwinny, zręczny, wprawny we wszelkie ćwiczenia fizyczne, pilny w naukach i gorliwy w pracy. Wychowany kosztem dobroczynnym, oddany był najpierw do jednego z przytułków dla opuszczonych biednych dzieci, których w Ameryce jest bardzo dużo. Gdy skończył lat sześć, nauczono go czytać, pisać i rachować, a następnie zaczęto mu wykładać początki innych nauk. Mając lat dziesięć, takie objawił powołanie do zawodu marynarza, iż oddano go na naukę, jako chłopca okrętowego, na jeden ze statków dalekie odbywających podróże po morzach południowych. Od najmłodszych więc lat uczył się marynarki, prędko znaczne robiąc postępy pod kierunkiem zdolnych i doświadczonych oficerów, którzy pojętnego i posłusznego ucznia polubili bardzo. W krótkim też czasie z chłopca awansował na nowicyusza. Dziecko, które pojmuje wcześnie, iż praca jest konieczną w życiu i przejmie się zasadą Pisma świętego: »w pocie czoła na chleb swój zarabiać będziesz«, może być zdolne do dokonania wielkich rzeczy, gdyż wyrobi w sobie wolę i siły do ich spełnienia. Kapitan Hull poznał Dicka na statku kupieckim, polubił bardzo i przedstawił go panu Weldon, który ujęty zdolnościami i bystrością umysłu biednego sieroty, zajął się dalszem jego kształceniem i w tym celu oddał go do wyższego zakładu naukowego w San-Francisco.

Dick uczył się bardzo pilnie i zaraz w początkach okazał wielkie zamiłowanie do geografii i opisów dalekich podróży, później celował w matematyce, zwłaszcza części, odnoszącej się do żeglugi, a wkrótce do teoryi dołączył praktykę. Pierwszy raz, już jako nowicyusz, odpłynął na pokładzie Pilgrima.

Nie będziemy opisywali, jak nieograniczona była wdzięczność i poświęcenie Dicka dla całej rodziny swego dobroczyńcy, powiemy więc tylko, iż ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, iż pani Weldon ma zostać pasażerką Pilgrima.

15cap_06.jpg (186326 bytes)

Pani Weldon przez lat kilka była najlepszą matką dla sieroty, a Dick małego Janka kochał jak brata, choć nigdy nie zapominał, iż jest tylko biednym sierotą, a przybrany brat synem bogatego armatora.

Państwo Weldon wiedzieli dobrze, iż nauka i rady, jakie dawali Dickowi, nie padły na niewdzięczną niwę; serce sieroty przepełnione było wdzięcznością dla swych opiekunów.

Znając z tak dobrej strony swego wychowańca, pani Weldon wiedziała, iż może bez obawy powierzać mu swego Janka, który czując, jak jest kochany przez tego »dużego brata«, bardzo lubił z nim przebywać. Przez długie, wolne od zajęć godziny, tak często wydarzające się podczas dalekiej morskiej podróży, Dick i Janek byli prawie nierozłączni. Młodziutki nowicyusz pokazał i objaśniał chłopcu wszystko, co w zawodzie marynarskim mogło go zająć i zabawić. Pani Weldon patrzyła spokojnie, jak mały jej synek wspinał się po linach na wierzchołki masztów, gdyż Dick nie odstępował wówczas ani na chwilę, aby móc chłopczyka zatrzymać w razie usunięcia. Zabawa ta, połączona z ćwiczeniami gimnastycznemi, bardzo zbawiennie oddziaływała na chłopczyka, wyrabiał bowiem w sobie siłę i zręczność, co jednocześnie z orzeźwiającym wiatrem morskim wzmacniało jego zdrowie i wybladłym skutkiem choroby policzkom przywracało piękne rumieńce.

Do tej pory żegluga odbywała się w szczęśliwych warunkach, i zarówno kapitan jak pasażerowie i załoga chyba tylko na wiatr niezbyt pomyślny uskarżać się mogli. Przyznać trzeba, iż długo trwający i dość silny wiatr wschodni zaczynał już niepokoić kapitana, gdyż dotąd jeszcze nie dozwalał mu skierować się na właściwą drogę, a oprócz tego obawiał się zbytecznej ciszy około zwrotnika Koziorożca, a co gorsza jeszcze, prądów zwrotnikowych, któreby statek odepchnęły daleko na Zachód. Obawiał się tego głównie ze względu na panią Weldon, aby nie była narażoną na zbyt długą i niewygodną podróż, czemu zaradzić nie był w stanie; postanowił też, w razie spotkania jakiego okrętu zaatlantyckiego, płynącego do Ameryki, skłonić ją do zajęcia na nim miejsca. Na nieszczęście w szerokościach, w jakich się znajdował, trudno było o taką sposobność, ponieważ w owej epoce komunikacya między Australią a Nowym Światem przez ocean Spokojny nie była ani tak częstą, ani tak ułatwioną jak obecnie. Trzeba więc było spuścić się na łaskę Bożą i zdawało się też, że nic nie zakłóci spokojnej żeglugi, aż dnia 2 lutego zdarzył się niespodziewany wypadek.

Około dziewiątej zrana czas był jasny i pogodny, Dick i Janek, ulokowawszy się na belce wysokiego masztu, mieli bardzo rozległy widok na ocean.

Dick wskazywał i objaśniał Jankowi różne składowe części okrętu, gdy nagle chłopczyk przerywając mu, zawołał:

– Co to tam widać?

– Czyś co dojrzał? – zapytał Dick i wstał rozglądając się wokoło.

– Patrz! patrz! – wołał Janek – wskazując dość odległy punkt na morzu.

Dick wpatrzył się uważnie w przestrzeń we wskazanym przez dziecko kierunku i zawołał:

– Rozbity statek!

 

Rozdział III

Rozbity statek.

 

ała osada zbiegła się, usłyszawszy okrzyk Dicka. Nie będący na służbie wyszli na pokład; kapitan Hull skierował się ku przodowi statku.

Pani Weldon, Nany, nawet obojętny na wszystko kuzyn Benedykt, wybiegli na pomost, aby zobaczyć rozbity statek.

Tylko Negoro nie opuścił zajmowanego stanowiska w kuchni i z całej załogi on jeden okazał się zupełnie obojętnym wobec tego wypadku.

Wszyscy wpatrywali się z całą uwagą w pływający po morzu przedmiot, kołysany przez fale w odległości trzech mil morskich od Pilgrima.

– Co to być może? – zapytał jeden z majtków.

– Pewnie jakaś wielka porzucona łódź  odrzekł drugi.

– A może w tej łodzi znajdują się nieszczęśliwi rozbitki – dodała pani Weldon.

– Dowiemy się wkrótce, ale zdaje mi się, że nie jest to łódź, lecz przewrócone pudło statku – zauważył kapitan.

– Być może, iż to jakieś morskie zwierzę – wtrącił kuzyn Benedykt – jakiś niezwykły potwór.

– Nie zdaje mi się – powiedział Dick.

– Więc, jak sądzisz, co to być może? – zapytała pani Weldon.

– Przewrócone pudło statku, jak to powiedział kapitan. Zdaje mi się nawet, iż rozpoznaję jego spód błyszczący.

– W istocie… masz słuszność… rzekł kapitan, a zwracając się do sternika, dodał:

– Bolton, staraj się tak kierować naszym brygiem, abyśmy jak najbliżej podpłynęli do rozbitego statku.

– Słucham, kapitanie – odrzekł sternik.

– Powtarzam – rzekł kuzyn Benedykt – iż to żaden statek, lecz niezawodnie jakiś zwierz potworny.

– W takim razie musiałby to być chyba mosiężny wieloryb – zauważył kapitan, gdyż widzę wyraźnie jak błyszczy na słońcu.

– A potem – dodała pani Weldon – przyznasz kuzynie, iż ów wieloryb chyba byłby już martwy, gdyż nie porusza się zupełnie.

– Ależ kuzynko – odrzekł, upierając się przy swojem zdaniu – alboż to raz widziano wieloryby śpiące na powierzchni wody?

– To prawda – powiedział kapitan – ale tym razem nie jest to wieloryb, lecz przewrócony statek.

– Zobaczymy, kto ma słuszność – odparł kuzyn Benedykt, który zresztą oddałby wszystkie wieloryby mórz północnych i południowych za jeden rzadki okaz owadu.

– Boltonie, steruj! steruj! – wołał kapitan Hull – steruj i nie zbliżaj się nazbyt blizko do rozbitego statku. Trzymaj się w odległości stu dwudziestu sążni. Wprawdzie nie zrobilibyśmy wielkiej krzywdy strzaskanemu statkowi, ale nasz Pilgrim mógłby ucierpieć skutkiem zerknięcia się z nim.

Bryg znajdował się jeszcze na przestrzeni milowej od przewróconego pudła statku; majtkowie przyglądali mu się ciekawie.

A może znajduje się tam cenny jakiś ładunek, który zdołają przenieść na Pilgrima, a wówczas staliby się właścicielami trzeciej części uratowanych przedmiotów. Jeśli więc ładunek nie zatonął, osada może zrobić dobry interes, co byłoby bardzo pożądanem wynagrodzeniem za nieudany połów.

Po upływie kwadransa Pilgrim znajdował się już zaledwie o pół mili od rozbitego statku. Wyraźnie już było można rozpoznać tył prawego boku. Przechylony był aż do parapetu, tak, że prawie niepodobnaby utrzymać się na pokładzie. Masztów wcale nie było widać. Z przodu prawego boku widniała szeroka dziura.

– Statek ten uległ uderzeniu! – zawołał Dick.

– Niewątpliwie odrzekł kapitan – i trudno pojąć, jak się to stać mogło, iż zupełnie nie zatonął.

– Jeśli inny jaki okręt uderzył o ten statek i stał się powodem zatonięcia, to zapewnie przyjął na swój pokład osadę – rzekła pani Weldon.

– Takby przynajmniej być powinno – odpowiedział kapitan – ale może osada zmuszona była szukać ratunku na swoich szalupach, jeśli okręt, który uderzył o ten statek, ratował się ucieczką dla uniknięcia odpowiedzialności.

– Czyż podobna, kapitanie, aby można było postąpić tak nieludzko i tak nieuczciwie?

– Niestety, podobne fakty często się wydarzają. Co zaś do osady tego statku, przypuszczam, iż go opuściła, gdyż nie widzę ani jednej łodzi żaglowej, jeśli więc rozbitki nie przeszli na inny okręt, może próbowali dopłynąć do jakiegoś lądu. Ale stąd tak jest daleko do wybrzeży amerykańskich lub wysp Oceanii, iż takie przypuszczenia musiały ich zawieść.

– Może więc przyczyna tej tajemniczej katastrofy nigdy nie zostanie wyjaśnioną – rzekła pani Weldon, chyba, jeśli przypadkiem ktoś z osady pozostał jeszcze na pokładzie.

– Nie bardzo to prawdopodobne – odrzekł kapitan – bo jużby nas dostrzegli i nie omieszkali dać sygnałów. Ale przekonamy się niezadługo. Posuwaj się z wiatrem, Boltonie! Steruj tam! – zawołał, wskazując, w którą stronę płynąć.

Pilgrimznajdował się już tylko o 360 sążni od rozbitego statku i nie można było wątpić, że pudło statku zupełnie było opuszczone.

W tejże chwili Dick zawołał:

– Słuchajcie! słuchajcie!

Wszyscy zaczęli nadsłuchiwać.

– Słyszę jakby szczekanie! – wołał Dick.

Rzeczywiście słychać było szczekanie rozlegające się we wnętrzu pudła; zapewne więc był tam uwięziony pies, który się wydostać nie mógł.

– Choćby tam nie było nikogo prócz tego psa, musimy go ocalić! – zawołała pani Weldon.

– O tak… tak! ocalimy go!… – wołał mały Janek… – Ja będę mu dawał jeść… Piesek przywiąże się do nas… Mamo, pójdę przyniosę dla niego kawałek cukru!

– Zostań, mój synku, biedny pies musi być bardzo głodny i pewnie będzie wolał coś pożywniejszego – odpowiedziała pani Weldon.

– No, to niech mu oddadzą moją pieczeń, ja mogę się obejść.

W tej chwili słyszeć się dało szczekanie wyraźniejsze; już tylko trzysta stóp rozdzielało oba statki. Wielki pies ukazał się na parapecie prawego boku statku, uczepił go się rozpaczliwie i szczekał żałośnie.

– Howicku! – zawołał kapitan – rozłóż tak żagle, aby w połowie działaniem swem popychały statek, a w połowie cofały, i niech spuszczą mniejszą łódź.

– Nie bój się, piesku, czekaj! – wołał Janek – a pies zdawał się odpowiadać na te słowa dziecka przytłumionem szczekaniem.

Sterowano Pilgrima w ten sposób, iż stał prawie w miejscu o jakie sześćdziesiąt sążni od przewróconego pudła zatopionego statku.

Spuszczono łódź na morze, bezzwłocznie wsiedli do niej kapitan, Dick, dwóch majtków i popłynęli ku statkowi.

Pies wciąż szczekał, chciał utrzymać się na parapecie, ale co chwila spadał na pomost. Zdawało się, że wtedy szczekanie jego nie zwracało się już do nadpływających – czyżby więc osada i pasażerowie znajdowali się jeszcze na statku?

– Być może, iż jeszcze ktoś pozostał na pokładzie – pomyślała sobie pani Weldon.

Jeszcze parę poruszeń wiosłami, a łódź Pilgrima dopłynie do rozbitego statku.

Wtem nagle pies zaczął inaczej szczekać; poprzednio zdawał się przyzywać zbawców, obecnie wyraźnie był jakby rozwścieczony.

– Co się temu psu stało? – pytał kapitan Hull – a łódź opływała tyły statku, aby dobić do kryjącego się pod wodą pomostu.

Ani kapitan ani osada Pilgrima nie mogli tego dostrzedz, iż pies wtedy wpadł w wściekłość, gdy Negoro przyszedł z kuchni i ukazał się na przedniej wyniosłości statku.

15cap_07.jpg (178432 bytes)

Czyżby pies ten znał i poznawał kucharza? Nie zdawało się to prawdopodobnem. To jednak pewnem było, że zobaczywszy psa, Negoro nie okazał żadnego zdziwienia lub wzruszenia, zmarszczył tylko brwi i niebawem powrócił do swej zwykłej siedziby, kuchni.

Łódź opłynęła tyły statku; na tablicy widniał napis: Waldeck.

Waldecki nic więcej; żadnej wskazówki, skąd pochodził statek; ale z kształtu pudła i pewnych szczegółów, które nie ujdą bacznego oka marynarza, kapitan Hull poznał, iż statek ten zbudowany był w Ameryce, czego zresztą dowodziła sama jego nazwa. Był to bryg o pięciuset beczkach, a teraz pozostało z niego tylko przechylone pudło. Szeroki otwór z przodu wskazywał, w którem miejscu nastąpiło uderzenie. Skutkiem obalenia się pudła, otwór ów znajdował się wtedy o pięć albo sześć stóp nad wodą i dzięki tylko temu statek nie poszedł dotąd na dno morza.

Kapitan Hull widział już cały pomost, ale na nim nie było nikogo.

Pies zlazł z parapetu i spuścił się do środka przez otwarte wejście, szczekając bezustannie.

– Widać pies ten nie sam pozostał na pokładzie – rzekł Dick.

– Tak jest – odparł kapitan.

Łódź przesunęła się około parapetu przedniego boku okrętu, nawpół zatopionego; gdyby fale morskie nieco więcej były wzburzone, Waldeck zatonąłby niewątpliwie w przeciągu kilku minut.

Pomost statku zupełnie był zniesiony; z wielkiego i przedniego masztu pozostały tylko odłamy, wszystko było połamane i zniszczone, a jednak nigdzie wokoło nie widać było szczątków rozbitego statku, co dowodziło, iż nieszczęsna katastrofa nastąpić musiała przed kilku dniami.

– Jeśli w tem starciu kilku nieszczęśliwych ocalało, zapewne poumierali już z głodu i pragnienia, bo składy żywności i wody musiały ulec zalaniu. Chyba tylko trupów znajdziemy na pokałdzie – rzekł kapitan.

– Nie! nie! – zawołał Dick – pies nie szczekałby tak, gdyby nie było nikogo żyjącego.

15cap_08.jpg (187802 bytes)

W tej chwili pies wskoczył do morza i z wysiłkiem płynął ku łodzi; widać było z jego ruchów, że jest bardzo osłabiony.

Pochwycono go niebawem i wciągnięto do łodzi; Dick podał mu kawałek chleba, ale pies nie pochwycił go i pobiegł prędko do ceberka z wodą.

– Biedne psisko umiera z pragnienia! – zawołał Dick.

Łódź oddaliła się o parę sążni, upatrując miejsca, w którem mogłaby najdogodniej przybić do Waldecka. Widać pies myślał, że wybawcy jego nie zamierzają wejść na pokład, gdyż pochwycił Dicka za połę i począł wyć żałośnie.

Ta jego mowa została tak dobrze zrozumianą, jakby się wyrażał słowami; łódź podpłynęła aż do miejsca, w którem się zawieszają kotwice, tam dwóch majtków silnie ją przymocowało, a kapitan Hull i Dick razem z psem weszli na pomost i z wielkim trudem dotarli do przejścia między masztami, skąd przeszli na dno statku.

Dno Waldecka nawpół zalane wodą, nie zawierało żadnych ładunków.

– Czy niema tu kogo? – zawołał kapitan.

– Niema – rzekł Dick, zajrzawszy aż na tyły dna.

Pies został na pomoście, nie przestawał jednakże szczekać, jak gdyby chciał koniecznie zwrócić uwagę kapitana.

– Wracajmy! – zawołał kapitan i wrócili na pomost.

Pies pobiegł do nich i wyraźnie ciągnął ich do izdebki oficerskiej, znajdującej się w tyle statku. Podążyli za nim.

Wszedłszy tam, zobaczyli leżące na podłodze pięć ciał, zapewne już martwych. W izdebce było dość widno, kapitan poznał, że są to ciała murzynów. Dick chodził od jednego do drugiego i zdawało mu się, iż ci nieszczęśliwi oddychali jeszcze.

– Na pokład! – wydał rozkaz kapitan.

Przybyli natychmiast majtkowie pozostali w łodzi i pomogli przenieść biednych, układając ich w łodzi jak można najwygodniej. Wybawcy mieli nadzieję, że może świeżą wodą i orzeźwiającemi kroplami przywrócą ich do życia.

Łódź prędko do nich dopłynęła; pies także znajdował się na niej.

– Nieszczęśliwi! – zawołała pani Weldon, ujrzawszy pięciu biedaków nieruchomych, jakby pozbawionych życia.

– Oni żyją jeszcze! pani, uratujemy ich! – wołał Dick.

– A cóż to im się stało? – zapytał kuzyn Benedykt.

– Cierpliwości! – odpowiedział kapitan – opowiedzą nam swoje przygody, jak będą mogli mówić. Teraz trzeba im przedewszystkiem wlać w usta trochę wody zmieszanej z paru kroplami araku – co rzekłszy, odwrócił się i zawołał:

– Negoro!

Zaledwie wymówił to nazwisko, pies zerwał się, nasrożył i pokazał zęby.

Kucharz nie przychodził, kapitan powtórnie zawołał:

– Negoro! Negoro!

Jak tylko tenże się ukazał na pomoście, pies rzucił się na niego i chciał chwycić za gardło. Negoro odskoczył w tył, a majtkowie zdołali zaledwie powstrzymać psa.

– Czy znasz tego psa? – zapytał kapitan kucharza.

– Ja? odrzekł Negoro – nigdy go nie widziałem.

– Szczególna rzecz! – wyszeptał Dick.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 »Sand« znaczy po angielsku piasek.