Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział IV-VI)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM pierwszy

 

 

Rozdział IV

Ocaleni.

 

niektórych okolicach Afryki prowadzi się dotąd na wielką skalę handel niewolnikami. Pomimo krążących bezustannie statków angielskich i francuskich okręty pełne niewolników odpływają corocznie od brzegów Angola i Mozambiku, aby dowozić ich na różne punkty świata, a przyznać trzeba ze wstydem, że nawet i świata cywilizowanego.

Kapitan Hull wiedział o tem dobrze, a jakkolwiek te strony nie były zazwyczaj uczęszczane przez handlarzy niewolników, jednak przyszło mu na myśl, że może murzyni, których ocalił, są cząstką gromady niewolników, których Waldeck wiózł na sprzedaż do którejś z kolonii oceanu Spokojnego. Ale gdyby nawet i tak było, murzyni ci byli już wolni z chwilą przyjęcia ich na pokład jego statku i chciał jak najprędzej zawiadomić ich o tem.

15cap_09.jpg (214617 bytes)

Otoczono biednych rozbitków Waldecka najtroskliwszą opieką. Pani Weldon z pomocą Nany i Dicka podawała im po trochu świeżej wody, której przez kilka dni byli pozbawieni, a następnie dano im lekki, ale jednocześnie pożywny posiłek. Powoli odzyskali przytomność.

Najstarszy z murzynów, lat około sześćdziesięciu oprzytomniał wkrótce i mógł odpowiadać na zadawane mu pytania.

– Statek, którym płynęliście, został uderzony przez inny? – zapytał kapitan Hull.

– Tak – odrzekł stary murzyn. – Dziesięć dni temu uderzył o nasz statek; noc była bardzo ciemna, spaliśmy…

– Cóż się stało z załogą?

– Nie było jej już na statku, gdy ja i nasi towarzysze wyszliśmy na pomost.

– Czyżby osada i służba okrętowa zdołała dostać się na pokład okrętu, który uderzył o wasz statek? – pytał dalej kapitan.

– Być może, i pragnąłbym bardzo, żeby tak się stało.

– A ów statek nie powrócił, aby was zabrać?

– Nie.

– Czy i tamten zatonął?

– O nie – odrzekł stary murzyn – potrząsając głową, widzieliśmy, jak pospiesznie uciekał.

Fakt ten, potwierdzony przez resztę ocalonych rozbitków, może wydać się nieprawdopodobnym, jednakże nie ulega zaprzeczeniu, iż bywają tak niegodziwi dowódcy statków, którzy, gdy przez swą nieostrożność narazili jakiś okręt na zatonięcie lub rozbicie, uciekają jak można najprędzej, zamiast ratować tych, których zguby stali się przyczyną. Jest to podłość i zbrodnia, a jednak zdarza się czasami i kapitan Hull powiedział pani Weldon, że sam znał kilka tego rodzaju wypadków. Poczem zwrócił się znów do murzyna, i zapytał:

– Skąd płynął Waldeck?

– Z Melbourne.

– Więc nie jesteście niewolnikami?

– Nie! panie kapitanie – odrzekł żywo starzec; pochodzimy ze Stanu Pensylwanii i jesteśmy obywatelami wolnej Ameryki!

Rzeczywiście murzyni ci, płynący statkiem Waldeck pochodzili z Pensylwanii.

Najstarszy, mając lat sześć, został w Afryce sprzedany za niewolnika, a przeniesiony do Stanów Zjednoczonych, już od lat kilku został wolnym, dzięki zniesieniu niewolnictwa.

Towarzysze jego, młodsi daleko, byli synami wyzwolonych już niewolników, a więc urodzili się wolnymi, i nigdy nie byli własnością białych. Wszyscy oni dobrowolnie opuścili i dobrowolnie wracali do Stanów Zjednoczonych.

Opowiedzieli oni kapitanowi, iż zgodzili się pracować u pewnego Anglika, posiadającego rozległe plantacye w okolicach Melbourne, w Australii południowej. Tam przebyli trzy lata, zarobiwszy sporo, a po wysłużeniu umówionego czasu chcieli wrócić do Ameryki.

Tak samo, jak inni pasażerowie opłacili za przewóz i odpłynęli na Waldecku.

Wyjechali z Melbourne dnia 5-go grudnia, a w siedmnaście dni później, podczas bardzo ciemnej nocy, wielki jakiś statek uderzył o Waldecka.

Murzyni spali wówczas; w kilka minut po tem strasznem wstrząśnieniu, jakie wynikło z powodu zetknięcia się dwóch statków, wybiegli na pomost, ale wtedy maszty już były strzaskane i Waldeck był przewrócony na bok; nie zatonął wszakże, gdyż woda do pewnej tylko wysokości zapełniła dno jego.

Nie mogli objaśnić, co się stało z kapitanem i osadą Waldecka; może jedni powpadali w morze, inni chwycili się lin i masztów uderzającego okrętu, który zaraz potem uciekł i nie pokazał się więcej. Murzyni sami tylko zostali na pokładzie, w pudle na wpół obalonem, o 1,200 mil od jakiegokolwiek lądu.

Najstarszy z tych murzynów nazywał się Tom; zarówno podeszły wiek jego, jakoteż energiczny charakter i doświadczenie nabyte długiem życiem i pracą, czyniły go naturalnym przywódcą towarzyszy. Inni murzyni byli to ludzie młodzi, mający od lat dwudziestu pięciu do trzydziestu; jeden z nich syn starego Toma, nazywał się Baty, drugi Austyn, trzeci Akteon, a czwarty Herkules. Wszyscy byli dobrze zbudowani, silni i drogo by za nich zapłacono na targowiskach środkowej Afryki. Chociaż wiele przecierpieli, znosząc tyle dni głód i pragnienie, byli jednak wybornymi okazami tej rasy, na której edukacya zaczerpnięta w licznych szkołach Ameryki północnej odbijała już swoje piętno.

Tak więc Tom i jego towarzysze znaleźli się sami na pomoście rozbitego statku, nie mogąc podnieść ani opuścić przewróconego pudła, gdyż obie łodzie, będące na pokładzie, zostały zgruchotane. Jedyną nadzieją ratunku było pojawienie się jakiegoś okrętu, a tymczasem Waldeck pogrążał się coraz więcej pod działaniem prądów morskich. Przez parę pierwszych dni po tym strasznym wypadku murzyni żywili się znalezionymi w podręcznej spiżarce produktami, których zapas był bardzo niedostateczny; do składów żywności dostać się nie mogli, były one bowiem zupełnie zalane, przytem nie mieli nic, czemby mogli ugasić pragnienie. Pilgrim pojawił się w samą porę, od wczoraj wieczór bowiem trapieni głodem i pragnieniem zupełnie utracili przytomność.

Wszystko to Tom w krótkich słowach opowiedział kapitanowi Hull, i nie było powodu wątpić, że mówi prawdę; reszta murzynów potwierdziła jego zeznanie. Jedna jeszcze żywa istota, znaleziona na rozbitym statku, byłaby pewnie również szczerze mówiła – gdyby mówić mogła – był to ów pies, tak ujadający na sam widok Negora. Ta niepojęta nienawiść jego dawała wiele do myślenia.

Dingo, tak się pies ów nazywał, należał do rasy brytanów, pochodzącej z Nowej Holandyi; kapitan Waldecka jednak nie w Australii go znalazł. Dwa lata temu, spotkano go na zachodniem wybrzeżu Afryki, w okolicach ujścia Kongo, zaledwie dyszącego ze znużenia i głodu. Kapitan Waldecka przygarnął biednego psa, który ciągle jednak był posępny, jakby tęsknił za dawnym swym panem, którego niepodobna było odnaleźć w tych pustych strefach. Na obroży miał litery S. V. – to było wszystko, co psa tego wiązało z nieznaną i niepodobną do odgadnięcia przeszłością.

Dingo, pies wielki i silny, gdy się wyprostował i łeb w tył odrzucił, dorównywał ludziom średniego wzrostu; jego zręczność, szybkość i niezmierna siła muskularna, zdradzały, że nie zawahałby się wystąpić do walki z jaguarami i panterami, a nawet i niedźwiedzia by się nie uląkł. Pies ten rozwścieczony mógł stać się nader niebezpiecznym; łatwo więc zrozumieć, iż Negoro nie mógł być zadowolonym z przyjęcia, jakie go od niego spotkało. Dingo nie był bardzo towarzyski, jednak nie zdawał się być złym, ale smutnym.

Będąc jeszcze na pokładzie Waldecka stary Tom uważał, że Dingo nie lubi czarnych, wprawdzie nie robił im nic złego, ale od nich wyraźnie stronił. Być może, iż gdy się błąkał po wybrzeżach Afryki, krajowcy źle się z nim obchodzili; to też choć Tom i jego towarzysze byli dobrzy ludzie, Dingo nigdy się do nich nie zbliżał. Przez owe dziesięć dni, które biedacy spędzili na Waldecku, Dingo trzymał się zdaleka, żywił się nie wiedzieć czem, cierpiąc także straszne pragnienie.

Gdyby cisza i wiatr nieprzyjazny nie były dłużej w tych stronach zatrzymały Pilgrima, co dozwoliło kapitanowi Hull spełnić miłosierny uczynek, lada chwila gwałtowniejszy prąd fal morskich byłby zatopił pudło wraz z nieszczęśliwymi rozbitkami. Należało jeszcze odstawić do ojczyzny tych nieszczęśliwych, którzy skutkiem rozbicia utracili całe swoje mienie. Kapitan postanowił to uczynić. Pilgrim miał wyładować ładunek swój w Valparaiso, potem holować około wybrzeży amerykańskich i dopłynąć do wysokości brzegów kalifornijskich; tam Jakób Weldon przyjmie gościnnie Toma i jego towarzyszy, i jak zapewniała ich dobra pani Weldon, zostaną zaopatrzeni we wszystko, czego potrzebować będą, aby móc powrócić do Pensylwanii.

Biedni ci ludzie uspokojeni, co do przyszłości, ze łzami wdzięczności dziękowali pani Weldon i kapitanowi Hull. Tak wiele im zawdzięczali, a choć byli to tylko prości murzyni, mieli jednak nadzieje, iż może znajdą kiedyś sposobność odwdzięczenia się swoim dobroczyńcom.

 

Rozdział V

S. V.

 

ilgrimpłynął dalej o ile możności w kierunku na wschód; ciągły brak wiatru niepokoił kapitana, gdyż w ten sposób żegluga z Nowej Zelandyi do Valparaiso musi potrwać parę tygodni dłużej, a zatem i pani Weldon dłużej narażoną będzie na niewygody nużącej podróży. Dnia 2-go lutego nad wieczorem, zupełnie stracili z oczu szczątki rozbitego statku.

Kapitan Hull umieścił jak można najdogodniej Toma i jego towarzyszy, a że miejsce oddzielone na pomoście dla załogi było za szczupłe, ulokowano ich pod przednią wyniosłością statku. Biedacy ci, nawykli do niewygód i ciężkiej pracy, nie byli bardzo wybredni, a ponieważ i pora była piękna i ciepła, mogli więc łatwo przebyć tam do czasu wylądowania.

15cap_10.jpg (200072 bytes)

Życie na statku zakłócone chwilowo tym wypadkiem, do dawnego wróciło spokoju. Tom, Baty, Akteon i Herkules – prosili, aby im wyznaczono jakieś zajęcie, ale podczas takiej ciszy powietrza, gdy już żagle były urządzone, nie pozostało nic do roboty. Jednak gdy szło o zmianę kierunku statku, stary Tom i jego towarzysze dopomagali osadzie, a trzeba przyznać, iż gdy kolosalny Herkules wziął się do roboty, współudział jego stawał się widocznym. Siła jego starczyła za kilku ludzi.

Mały Janek bardzo lubił patrzeć na tego olbrzyma, mającego około siedmiu stóp wysokości. Nie tylko się go nie obawiał, ale chętnie się z nim bawił; śmiał się i wydawał radosne okrzyki, gdy Herkules stawiał go sobie na ręce i tak podnosił w górę, jakby małą laleczkę.

– Podnieś mnie jeszcze wyżej – wołał chłopczyk.

– Dobrze, paniczu – odpowiadał murzyn.

– Czy ja jestem bardzo ciężki? – pytał Janek.

– Ależ gdzietam, nie czuję nawet, iż cię trzymam na dłoni.

– To podnieś mnie jeszcze wyżej.

15cap_11.jpg (181285 bytes)

Herkules, trzymając swą szeroką dłonią obie nóżki chłopca, podnosił go w górę i spacerował z nim po pomoście, jakby sztukmistrz w arenie cyrkowej. Janka bardzo to bawiło, zdawało mu się, iż urósł tak duży.

Miał chłopczyk teraz na statku dwóch przyjaciół Dicka i Herkulesa, wkrótce pozyskał jeszcze trzeciego – wprawdzie innego rodzaju, był nim wielki pies, Dingo. Dingo, który na pokładzie Waldecka unikał ludzi, na Pilgrimie zachowywał się zupełnie inaczej. Szczególniej polubił Janka, który chętnie się z nim bawił, i nigdy żadnej nie wyrządził mu przykrości. Nad wszelkie zabawy Janek przekładał jeździć wierzchem na Dingo, który poddawał się temu chętnie i stokroć lepszym był wierzchowcem, niż wszelkie konie drewniane lub tekturowe, choćby nawet zaopatrzone w kółka przy nogach dla łatwiejszego przesuwania się z miejsca na miejsce.

Ale za to w spiżarni dużo ubywało cukru, bo Janek pasł nim swego rumaka.

Wkrótce i cała osada polubiła Dinga; jeden tylko Negoro musiał go zawsze unikać, gdyż pies chciał się zawsze rzucać na niego, jak go tylko zobaczył.

Ta niewytłómaczona nienawiść mocno dziwiła wszystkich.

Dick spędzał z Jankiem wszystkie wolne chwile od służby okrętowej, z czego pani Weldon nadzwyczajnie była zadowolona, gdyż kapitan Hull największe młodemu nowicyuszowi oddawał pochwały.

– Ręczyłbym głową mówił do pani Weldon – iż chłopiec ten będzie kiedyś dzielnym marynarzem. Posiada niezaprzeczenie instynkt żeglarza, który zastępuje mu do pewnego stopnia brak fachowych jeszcze wiadomości i wprawy. W istocie, zadziwiajacem jest, jak wiele się on nauczył w tak krótkim przeciągu czasu.

– A prócz tego – dodała pani Weldon – Dick ma bardzo dobre i kochające serce, charakter prawy i niezłomny. Nadto umie być wdzięcznym, dowodem tego, iż tak się przywiązał do nas.

– Rzadki chłopiec, to też wszyscy go kochają i cenią.

– Wiem, iż mąż mój postanowił, aby po powrocie z tej wyprawy, Dick skończył kurs hydrografii; później będzie mógł otrzymać patent na kapitana okrętu – rzekła pani Weldon.

– Pan Weldon ma słuszność – odrzekł kapitan – będzie mógł pochlubić się kiedyś swym wychowańcem, gdyż pewny jestem, że Dick przyniesie zaszczyt marynarce amerykańskiej.

– Biedny sierota! tak młody i tyle już zaznał przeciwności i smutku.

– Prawda, ale nie będzie to bez korzyści dla niego; zrozumie, iż sam tylko może i powinien wyrobić sobie stanowisko w świecie i wchodzi na dobrą, prowadzącą do tego celu drogę.

– Tak, na drogę nauki i pracy.

– Spójrz tylko pani na niego – mówił kapitan – stojąc przy rudlu nie spuszcza z niego oka i steruje tak dobrze, jak najbieglejszy sternik; to też statek płynie równo i spokojnie. Nasz zawód trzeba rozpoczynać od dzieciństwa; kto nie był chłopcem okrętowym, nigdy nie będzie dobrym marynarzem, zwłaszcza w marynarce kupieckiej. Trzeba poznać i umieć dokonywać wszelkie manewry, mieć jednocześnie doświadczenie, instynkt marynarski i umieć nadto w oka mgnieniu powziąć i wykonać stanowcze postanowienie.

W tej chwili ukazał się kuzyn Benedykt; szedł zwolna ze wzrokiem spuszczonym ku ziemi, wpatrując się we wszystkie szpary, rozglądając się po kątach.

– Dzień dobry, kuzynie Benedykcie – rzekła pani Weldon – jakże się miewasz?

– Dobrze… kuzynko… bardzo dobrze… ale pragnąłbym już jak najprędzej dostać się na stały ląd.

– Czego pan tak szukasz pod ławką? – zapytał kapitan.

– Owadów, panie kapitanie, czyż ja szukam kiedykolwiek czego innego?

– Owadów! no, daj pan lepiej temu pokój, dopóki jesteś na morzu; trudno je znaleźć na statku.

– Czy to coś niepodobnego, żeby zabłąkał się tu jakiś ciekawy okaz?

– Powinieneś, kuzynie Benedykcie, mieć słuszną pretensyę do kapitana Hull, tak czysto utrzymuje swój statek, iż nie zobaczysz żadnego robactwa.

Kapitan się rozśmiał.

– Wiem o tem, niestety! – rzekł wzdychając kuzyn Benedykt – przeszukałem go wszędzie, kładłem palce we wszystkie szpary, nic nie znalazłem.

– W kajutach w samej rzeczy nic pan nie znajdziesz, ale na spodzie okrętu zapewne są tarakany, choć są one niebardzo zajmujące…

W tej chwili Dingo, z którym bawił się Janek, podbiegł skacząc do kuzyna Benedykta.

– Precz! a pójdziesz! – krzyknął kuzyn Benedykt, odtrącając psa.

– Zachwycasz się pan tarakanami, a nie lubisz psów! – rzekł kapitan.

– A to taka dobra psina! – mówił Janek obejmując małemi raczkami wielki łeb Dinga.

– Dobry, dobry – rzekł kuzyn Benedykt – nie lubię go, nie ziścił moich nadziei.

– Czy chciałeś, kuzynie, Benedykcie, zaliczyć go do rzędu dwuskrzydłowych, czy też do nagoskrzydłych owadów?

– Wcale nie – odpowiedział poważnie – ale choć Dingo pochodzi z rasy nowo-zelandzkiej, znaleziony został na zachodniem wybrzeżu Afryki?

– W istocie – odrzekła pani Weldon. – Tom powiada, że kapitan Waldecka nie raz to mówił. A więc… myślałem… miałem nadzieje, iż pies ten przeniósł na sobie jakiś okaz owadu z pyszczkiem lejkowatym, właściwego faunie afrykańskiej.

– Co za przypuszczenie! – zawołała pani Weldon.

– Łudziłem się nadzieją, iż może znajdę na nim jakąś pchłę dotąd nieznaną…

– Czy słyszysz Dingo? – rzekł kapitan – czy słyszysz psino, oskarżają cię, iż nie spełniłeś twego obowiązku.

– Lecz daremnie szukałem jak najstaranniej – mówił niepocieszony zbieracz – nie znalazłem najmniejszego nawet owadu.

– Prawda, iż jestem marynarzem, a nie entomologiem, ale też nie rozumiem, jak można mieć takie zamiłowanie do owadów.

– Panie kapitanie – odparł poważnie kuzyn Benedykt – zechciej przyjąć do wiadomości, że John Franklin byłby uważał sobie za zbrodnię zabić choćby najnędzniejszego komara, który przecież więcej dokucza aniżeli pchła, a spodziewam się, iż nie zaprzeczysz, że John Franklin był znakomitym marynarzem.

– Któżby się ośmielił temu zaprzeczyć – odpowiedział kapitan.

– Pewnego razu ukąsił go strasznie jakiś zjadliwy owad, dmuchnął tylko i odegnał go, mówiąc: idź w świat – dość on przestronny dla nas obu! Widzisz pan, jak grzecznie się wyrażał, starał się nawet nie powiedzieć mu ty!

– Czy tak? – zapytał kapitan – a więc, panie Benedykcie muszę ci powiedzieć, że był jeszcze ktoś drugi, który wyrzekł to pierwej, niż Franklin.

– Ktoś drugi i pierwej, któż to był taki?

– Wuj Tobiasz.

– Zapewne jakiś entomolog? – zapytał kuzyn Benedykt.

– Nie, wuj Tobiasz. Zacny ten wujaszek wypowiedział te słowa, wypuszczając na wolność mustyka, który mu bardzo dokuczał, z tą wszakże różnicą, że ośmielił się powiedzieć mu ty: »Leć, dyable – rzekł – świat jest tak obszerny, że i ty i ja możemy zmieścić się na nim«.

Wszyscy obecni spojrzeli na kuzyna Benedykta i głośno śmiać się zaczęli.

Długie godziny podróży schodziły na swobodnej pogawędce i rozmowie, których niejednokrotnie treścią była entomologia, ilekroć kuzyn Benedykt brał w nich udział. Morze wciąż było spokojne, ale wiatr za mały, skutkiem czego Pilgrim bardzo powoli posuwał się na wschód, a wielce byłoby pożądanem, aby w jak najkrótszym czasie dostał się w okolice, gdzie panują przyjaźniejsze wiatry.

Trzeba nam jeszcze dodać, że kuzyn Benedykt próbował obznajmić młodego nowicyusza z tajemnicami entomologii, ale Dick żadnego nie okazywał do tego zamiłowania. W braku innych chętnych słuchaczów uczony nasz chciał naukę swoją wykładać murzynom, ale jakoś ci nic nie rozumieli i nareszcie zaprzestali słuchać wykładów z wyjątkiem Herkulesa, w którym kuzyn Benedykt upatrywał jakieś wrodzone zdolności.

Herkules też spędzał często całe godziny w pośród obfitych i bogatych zbiorów entomologa, który drżał z przestrachu za każdym razem, gdy uczeń jego brał w swe olbrzymie i ciężkie ręce jego rzadkie okazy; ale murzyn był uczniem tak potulnym, tak uważnie przysłuchiwał się wykładom swego nauczyciela, iż warto było coś zaryzykować dla niego.

Podczas gdy kuzyn Benedykt myślał tylko o swoich owadach, pani Weldon zajmowała się uczeniem Janka, a Dick wykładał mu początki rachunków. Chłopczyk uczył się czytać na elementarzu, lecz za pomocą ruchomych liter, odbitych czerwono na deseczkach, z których bawiąc się składał niektóre słowa. Pani Weldon brała deseczki, ułożyła jakiś wyraz, potem zamieszała i Janek dopóty szukał, dopóki go znowuż nie ułożył. Chłopczykowi bardzo się podobała nauka w ten sposób prowadzona.

Pewnego dnia podczas takiej nauki-zabawy zdarzył się niespodziewany wypadek. Rano, dnia 9-go lutego, Janek usiadłszy na ziemi bawił się układaniem wyrazu, który miał następnie rozrzucić, aby stary Tom znowu go rozłożył. Tom na życzenie chłopczyka musiał zasłonić sobie ręką oczy, aby nie widzieć, w jaki sposób Janek składa litery. Były duże i małe litery, oraz deseczki z liczbami, przez co uczył się składać nie tylko wyrazy, lecz i liczby.

Janek siedział na ziemi, a litery leżały rozrzucone około niego. Od paru minut Dingo kręcił się około chłopczyka i nareszcie zatrzymał się nagle. Oczy psa patrzyły nieruchomie, podniósł zwolna prawą łapę i zaczął machać ogonem, poczem prędko pochwycił w pysk jedną drewnianą tabliczkę i położył ją na pomoście o kilka kroków od chłopczyka.

Była to tabliczka z dużą literą S.

– Dingo! Dingo! – wołał chłopczyk – obawiając się z początku, aby pies nie połknął mu litery.

Dingo powrócił niebawem do niego, w ten sam sposób co poprzednio pochwycił drugą literę i położył ją przy pierwszej.

Na drugiej deseczce widniała litera V.

Janek, ujrzawszy to, wydał okrzyk podziwu, na który przybiegła doń matka, kapitan Hull i młody nowicyusz, przechadzający się podówczas na pomoście.

Janek opowiedział im, co zaszło.

Dick zamierzał wziąć tabliczki i oddać Jankowi, ale stojący przy nich Dingo, wyszczerzając zęby, chciał się rzucić na niego. Pomimo to nowicyusz pochwycił tabliczki i włożył je między inne.

15cap_12.jpg (196235 bytes)

Dingo poskoczył, porwał te same deseczki i odłożył je na bok, ale tym razem położył na nich łapy, jakby dając do zrozumienia, że ich strzec potrafi. Na inne litery ani spojrzał.

– To szczególne – rzekła pani Weldon.

– W istocie szczególne – odparł kapitan Hull – przyglądając się literom.

– S. V. – rzekła pani Weldon.

– S. V. – powtórzył kapitan – te same litery, które wybite są na obroży Dinga.

I nagle zwróciwszy się do Toma, zapytał:

– Tom, wszak mówiłeś, że kapitan nie oddawna posiadał tego psa?

– Tak jest, Dingo najwyżej dwa lata temu dostał się na okręt.

– Mówiłeś także, iż kapitan znalazł go na zachodniem wybrzeżu Afryki?

– Tak jest, panie kapitanie, około ujścia Kongo. Kapitan nieraz nam to powtarzał.

– Czy nic nie wiedział skąd się wziął ten pies i do kogo należał?

– Nic zupełnie; zabłąkany pies, to gorzej niż dziecko opuszczone. Niema przy nim żadnych papierów, a sam nie da żadnych objaśnień.

Kapitan zamilkł i pogrążył się w myślach.

– Czy litery te przypominają panu coś? – zapytała go pani Weldon.

– Tak, pani, przypominam sobie… dziwny to zaprawdę zbieg okoliczności…

– Cóż takiego?

– Być może, iż litery te mają znaczenie i może dają pewne wskazówki, dotyczące losu śmiałego podróżnika.

– Jakto? – zapytała.

– Dwa lata temu, w 1871 roku, pewien podróżnik francuski pojechał z polecenia paryskiego towarzystwa geograficznego z zamiarem przebycia Afryki od zachodu na wschód. Podróż tę miał właśnie rozpocząć od ujścia Kongo, i zbliżyć się jak można najwięcej do przylądka Deldago i ujść Rowumy. Podróżnik ten nazywał się Samuel Vernon.

– Samuel Vernon! – powtórzyła pani Weldon, a więc imię i nazwisko jego zaczyna się właśnie od liter, które Dingo wybrał z całego alfabetu i które są wyryte na jego obroży.

– Tak jest – odpowiedział kapitan Hull – a od czasu jego wyjazdu niema o nim żadnej wiadomości,

– Cóż z tego wnosisz, kapitanie?

– Że Samuel Vernon nie mógł się dostać na wschodnie wybrzeże Afryki, lub, że został pojmany przez krajowców, albo wreszcie, że śmierć znalazł gdzieś w drodze.

– Ale skądże ten pies?…

– Pies ten – przerwał kapitan – widocznie należał do niego, i jeśli przypuszczenia moje nie są mylne, musiał jakimś szczęśliwym trafem dostać się napowrót w okolice Kongo, skoro tam znaleziony został przez kapitana Waldecka.

– Czy ci wiadomo, kapitanie, iż podróżnik francuski miał ze sobą psa, czy też jest to tylko przypuszczenie? – zapytała pani Weldon.

– Tylko przypuszczenie; tego jednak jestem pewny, iż Dingo nosi te dwie litery S. i V., będące właśnie pierwszemi literami imienia i nazwiska podróżnika francuskiego. Tego wszakże nie potrafię wytłómaczyć, jakim sposobem pies ten nauczył się poznawać te litery. Spójrz pani, jak je łapą wysuwa naprzód jakby prosił, abyśmy je czytali.

– Czy Samuel Vernon był sam tylko, gdy opuszczał wybrzeże Kongo? – zapytał Dick.

– Tego nie wiem – odparł kapitan – ale przypuszczam, iż musiał zabrać ze sobą straż z krajowców złożoną.

15cap_13.jpg (196655 bytes)

Gdy tak rozmawiali ukazał się na pomoście Negoro. Z początku nie zauważono jego obecności, ani też strasznego spojrzenia, jakie rzucił na Dinga, zobaczywszy dwie leżące przed nim litery. Pies, ujrzawszy kucharza, z wściekłością rzucił się na niego. Negoro cofnął się natychmiast, grożąc psu pięścią.

– Musi w tem być jakaś tajemnica – powiedział kapitan – który przyglądał się tej scenie.

– Zawsze to coś niezwykłego, kapitanie, aby pies rozpoznawał litery – rzekła pani Weldon.

– Mama opowiadała mi – zauważył Janek – o jakimś psie, który nie tylko umiał czytać i pisać, ale nawet grać w domino.

– Kochany synu – rzekła pani Weldon – pies, o którym mówisz, nazywał się Munito, ale nie był on wcale tak uczonym, jak myślisz. Sam nie potrafiłby odróżnić liter i składać wyrazów, tylko pan jego amerykanin, przekonawszy się, iż pies ma słuch nadzwyczaj delikatny, umiał zręcznie to wyzyskać i doszedł do zadziwiających rezultatów.

– W jakiż sposób dokazał tego? – zapytał Dick zaciekawiony.

– Gdy Munito miał popisywać się przed publicznością, rozłożone były na stole takie same jak te litery; pies chodził pomiędzy niemi, czekając, aż ktoś wymówi jakieś słowo cicho lub głośno. Było jednak koniecznem dla udania się doświadczenia, aby pan jego znał wypowiedziany wyraz.

– Więc w nieobecności swego pana?

– Pies nie złożyłby żadnego wyrazu – odpowiedziała pani Weldon – i zaraz zrozumiecie dlaczego. Jak już mówiłam, Munito przechadzał się pomiędzy rozłożonemi na stole literami, gdy doszedł do litery potrzebnej mu do złożenia podanego wyrazu, zatrzymywał się – ale dlatego jedynie, iż pochwycił niedosłyszany dla nikogo z obecnych trzask piórka od zębów, które pan jego miał w kieszeni. Gdy poruszył piórkiem, znaczyło to, iż pies ma wziąć literę, przed która stoi i odłożyć na stronę i tak z kolei obok niej układać następne.

– A więc to cała tajemnica! – zawołał Dick.

– Tak – rzekła – rzecz bardzo prosta, jak wszystkie prawie sztuczki kuglarskie, polegające najczęściej na zręczności lub oszustwie. W nieobecności swego pana Munito przestawał być psem uczonym. Dziwi więc mnie w tym wypadku, że choć niema tu podróżnika Samuela Vernon, jeśli on był jego panem, Dingo jednak poznał te dwie litery.

– W istocie jest to zadziwiające – rzekł kapitan Hull – chociaż co prawda chodzi tu wyłącznie o dwie pojedyncze litery, a nie o wskazanie całego wyrazu. Z drugiej strony, ów pies, który dzwonił do furty klasztornej, aby zabierać żywność, przeznaczoną dla biednych przechodniów, i inny, który zarówno, jak drugi jego towarzysz, obowiązany był obracać rożen co drugi dzień i za nic nie chciał tego robić, jeśli nie na niego wypadała kolej; więcej daleko niż Dingo wkraczali w sferę inteligencyi, będącej przywilejem człowieka. W tym razie nie ulega wątpliwości, iż Dingo z całego abecadła wybiera tylko litery S i V, a inne litery pozostawia nietknięte; stąd wnosić można, iż z jakiejś niewiadomej nam przyczyny uwaga jego głównie tylko na powyższe dwie litery była zwrócona.

– Ach! panie kapitanie – rzekł Dick – żeby tak Dingo mógł przemówić!… Dowiedzielibyśmy się, co oznaczają te dwie litery i dlaczego tak znieść nie może naszego kucharza, którego, jak tylko zobaczy, chciałby rozszarpać.

– A ma zęby potemu! – odpowiedział kapitan – wskazując na otwartą paszczę wielkiego psa.

 

Rozdział VI

Wieloryb.

 

atwo pojąć, iż szczególny ten wypadek był nieraz przedmiotem rozmowy pani Weldon, kapitana i Dicka, który niewytłumaczonym jakimś instynktem podejrzywał Negora, choć zachowanie się jego na statku nie zdawało się tego usprawiedliwiać.

Osada rozmawiała także między sobą o powyższem zdarzeniu, tylko w zupełnie inny sposób. Tam utrzymywano po prostu, iż Dingo umie czytać i pisać lepiej od niejednego majtka na Pilgrimie, a jeśli nie mówił, to musiał mieć ważne powody.

– Zobaczycie – prawił sternik Bolton – iż pewnego dnia Dingo zapyta was, w jakim płyniemy kierunku, czy wiatr jest zachodnio-północny, czy wschodni, i trzeba będzie dać mu dokładną odpowiedź.

– Przecież są zwierzęta, które umieją gadać – rzekł jeden z majtków – czemuż więc i Dingo nie miałby gadać, gdyby mu taka przyszła ochota. Przyznacie, że ptakowi daleko trudniej gadać dziobem niż psu mordą.

– Zapewne – odrzekł sternik – jednak dotąd żaden pies do nikogo nie zagadał.

Tak tedy Dingo stał się bohaterem na pokładzie Pilgrima, co jednakże nie wbijało go wcale w dumę. Kapitan Hull kilkakrotnie ponawiał doświadczenia; rozkładał przed Dingiem tabliczki z literami, ale pies ani razu się nie omylił, ani zawahał i zawsze wybierał tylko litery S i V.

15cap_14.jpg (188058 bytes)

Pośród całej osady Pilgrima tylko jednego kuzyna Benedykta doświadczenia te nie bardzo zajmowały, raz jednak oznajmił, iż nie trzeba myśleć, że tylko psy bywają tak rozumne; inne zwierzęta dorównywają im pod tym względem, choć rządzą się tylko swoim instynktem. I tak, szczury opuszczają okręt mający zatonąć, bobry przewidują przybór wody i odpowiednio wysokie budują tamy, konie Nicomedesa, Scanderberga i Oppiena tak uczuły śmierć swych panów, iż z rozpaczy same żyć przestały. Pewien kardynał miał papugę, za którą zapłacił sto dukatów, a która doskonale wypowiadała cały Skład Apostolski. A jakaż to szlachetna duma budzi się w sercu entomologa na samą myśl o tych małych owadach, dających dowody wielkiej zmyślności, jakby potwierdzenie, że właśnie w maluczkich najwidomiej objawia się wielkość Boga. Jakież zadziwiające są owe maleńkie mrówki, pracujące i rządzące się tak mądrze jak mało który naród, a choćby tylko te pchły uczone, ciągnące małe karety, jakby najlepiej wytresowane konie.

Nie, ten Dingo stanowczo nie zasługuje ani na podziw, ani na tak przesadzone pochwały, widać należy do rodzaju, który nauka jeszcze do żadnej nie zaliczyła klasy, a który należałoby nazwać Canis alphabeticus nowozelandzki.

Dowodzenia te kuzyna Benedykta wcale nie przekonały osady; Dingo nie stracił swej dobrej u nich opinii i zawsze był uważany za fenomen psiego rodu. Jeden tylko Negoro widocznie nie podzielał zdania osady, może uważał, iż Dingo jest za rozumny. Okazywał on względem kucharza zaciętą nienawiść i byłby niewątpliwie ściągnął na siebie jego straszną zemstę, gdyby nie to, iż sam umiał się bronić i czuwała nad nim troskliwa opieka wszystkich marynarzy.

Negoro jak mógł unikał psa, Dick jednak zauważył, iż od czasu owego poznania dwóch liter wzajemna ich do siebie niechęć jeszcze się powiększyła. W istocie było w tem coś niepojętego.

Dnia 10 lutego powietrze zmieniło się nieco i kapitan Hull mógł się spodziewać, iż po upartej ciszy, nie dozwalającej Pilgrimowi płynąć, nastąpi wiatr pomyślny. Do tej pory opóźnienie podróży nie było zbyt znaczne, gdyż dopiero dziewiętnaście dni byli na morzu; przy pomyślnym wietrze łatwo można byłoby odzyskać czas stracony.

W tej części oceanu Spokojnego statki rzadko kiedy się pojawiały. Okręty przeznaczone do połowu wielorybów zwykle nie zapuszczają się o tej porze tak daleko i tylko wyjątkowe okoliczności mogły skłonić kapitana Hull do opuszczenia tych stref przed końcem pory połowu; nie można więc było liczyć na spotkanie jakiegoś statku.

Chociaż na morzu nic nie widać, pomimo to trzeba obserwować je bacznie aż do ostatnich krańców widnokręgu. Dla ludzi nie lubiących się zastanawiać, ocean wydaje się monotonnym, lecz dla tych, którzy umieją go pojąć i patrzeć na niego, przedstawia się zupełnie inaczej. Najmniejsze zmiany na powierzchni jego mają niewysłowiony urok dla odczuwających poezyę oceanu. Trawa morska wychylająca się z łona wód, jakaś deska unosząca się na wodzie, której przeszłość daremnie chciałoby się odgadnąć, wszystko to zajmuje niewysłowienie. Wobec takiej nieskończoności nic nie krępuje wyobraźni – tworzyć ona może najróżnorodniejsze wnioski i przypuszczenia. Godni zazdrości są ci, którzy umieją badać myślą tajniki oceanu i wznosić się umysłem od ruchomej jego powierzchni aż do wyżyn niebieskich.

15cap_15.jpg (203610 bytes)

Zarówno w falach oceanu, jak i nad ich powierzchnią, życie przejawia się nieustannie. Pasażerowie Pilgrima mogli obserwować, jak stada ptaków uciekających przed zimą z ostrego podbiegunowego klimatu, uganiały się za maleńkiemi rybkami i nieraz Dick okazywał dowody swojej zręczności, trafiając z dubeltówki lub pistoletu do tych szybkolotnych ptaków.

Tu unosiły się stada petreli, białych zupełnie lub ze skrzydłami, o ciemnych obwódkach; tam pingwiny, zwane także bezlotki, których chód po ziemi jest ciężki i śmieszny, ale pływają natomiast tak prędko, iż mogą prześcignąć najszybsze ryby i z tej też przyczyny marynarze nieraz biorą je za nie. Dalej unosiły się ogromne albatrosy, chłoszcząc powietrze wielkiemi skrzydłami, które rozpostarte dochodzą dziesięciu stóp, poczem opuszczały się na powierzchnię wody, zanurzały w niej dzioby, szukając pożywienia.

Dnia tego przechadzała się pani Weldon po tylnej części statku, gdy nagle oczom jej przedstawiło się ciekawe zjawisko. Powierzchnia morza zaczerwieniła się raptownie, jakby krwią zalana: Dick wówczas bawił się w pobliżu z Jankiem.

– Patrz, Dicku – rzekła pani Weldon, – czy widzisz to dziwne zabarwienie wód oceanu, tak daleko, jak wzrokiem można zasięgnąć?

– Powodem tego są – odparł nowicyusz – miliardy skurupiaków, którymi zazwyczaj się żywią wielkie zwierzęta ssące. Rybacy zwą je »strawą wielorybów«.

– Ależ skurupiaki te są tak małe, że możnaby je wziąć za owady morskie, a kuzyn Benedykt chętnie umieściłby je w swojej kolekcyi.

Rzekłszy to, pani Weldon zawołała głośno:

– Kuzynie Benedykcie!

Kuzyn Benedykt ukazał się na pokładzie prawie jednocześnie z kapitanem Hull.

– Kuzynie Benedykcie, spojrzno na tę czerwoność, roztaczającą się na morzu.

– A! – zawołał kapitan – strawa wielorybów. Panie Benedykcie, doskonała nadarza ci się sposobność zbadania ciekawego rodzaju skurupiaków.

– Cóż one mnie obchodzić mogą – odrzekł kuzyn Benedykt z pogardą.

– Inaczejbyś pan mówił, gdybyś posiadał żołądek wieloryba, cóż to za specyał dla nich… W porze połowu, gdy napotkamy podobną ławicę tych skorupiaków, przygotowujemy zaraz liny i harpuny, bo możemy być pewni, iż zwierzyna znajduje się niedaleko.

– Jak to być może, żeby takie małe zwierzątka mogły żywić tak ogromne! – zawołał Janek.

– A czyż małe ziarnka kaszy i pyłki mąki nie służą za pożywienie dla ludzi? Bóg tak urządził, aby każde stworzenie jego znajdowało odpowiednie sobie pożywienie; to też, gdy wieloryb wypłynie na wodę i otworzy swą ogromną paszczę, zaraz wpada do niej miliardy skorupiaków, a co się raz do niej dostanie, już stamtąd nie wróci, i masa skorupiaków wpada do żołądka wieloryba, tak, jak zupa do twego.

– Nie myśl czasem Janku, że wieloryb traci czas na obieranie skorupiaków, jak my to czynimy, jedząc raki – dodał Dick.

– Dodam jeszcze, iż właśnie wtedy, gdy olbrzymi ten łakomiec zajęty jest odżywianiem się, najłatwiej zbliżyć się doń, nie budząc podejrzenia; jest to najwłaściwsza pora do uderzenia go harpunem.

W tej samej minucie jeden z majtków zawołał:

– Wieloryb ukazał się z lewej strony statku!

Kapitan zerwał się, krzyknąwszy: wieloryb!

Poczem pobiegł na pomost, a za nim poszli pani Weldon, Janek, Dick i kuzyn Benedykt.

W istocie, o jakie cztery mile z wiatrem, pewne wrzenie wskazywało, iż wielkie jakieś zwierzę ssące poruszało się w pośród fal czerwonych; osada nie mogła go nie poznać. Nie ulegało wątpliwości, iż był to wieloryb.

Kapitan Hull i cała osada z zajęciem spoglądali na potwora; mówią, że zegarmistrz, będąc w salonie, w którym znajduje się zegar, uczuwa nieprzepartą chęć nakręcenia go, a jakżeby wielorybnik, patrzący na wieloryba, nie uczuł w sobie żądzy pochwycenia go, tem więcej, iż wracali z niezupełnym ładunkiem.

– Ach! jaki on wielki! – zawołał Janek.

– Tak jest – odpowiedział kapitan – pewnie ma około 70 stóp długości.

– Pół tuzina takich wielorybów zapełniłoby cały statek, wielkości naszego Pilgrima – rzekł sternik.

– Niezawodnie – odparł kapitan, wchodząc na przedni maszt, aby lepiej się przyjrzeć potworowi.

– Jeśli pochwycimy tego – mówił dalej sternik, – w kilka godzin zapełnimy połowę dwustu brakujących nam beczek tranu.

– Tak, tak… niewątpliwie – po cichu, jakby do siebie mówił kapitan.

– Prawda – rzekł Dick – ale nie zawsze udaje się połów i przytem grozi niebezpieczeństwo.

– Masz zupełną słuszność – odrzekł kapitan. – Wieloryby niekiedy mają tak silne ogony, iż nader ostrożnie zbliżać się do nich trzeba; najmocniej zbudowana łódź nie wytrzyma ich uderzenia. Ale schwytanie potwora tyle przynosi korzyści, iż warto się narazić na niebezpieczeństwo.

– Oj! że warto, to warto – dorzucił jeden z majtków.

– Szkodaby go pozostawić w spokoju – rzekł drugi.

Im dłużej osada przyglądała się wielorybowi, tem więcej się zapalała, aby go złowić. Ileż to beczek będzie tranu! Słysząc ich rozmowy, zdawałoby się, iż trzeba tylko przygotować beczki, a niebawem się zapełnią.

Kilku majtków, uczepiwszy się lin masztowych, wydawało pożądliwe okrzyki. Kapitan milczał, przygryzając paznogcie.

– Mamo! mamo! – wołał wtedy Janek – jakżebym chciał mieć tego wieloryba, aby mu się przypatrzeć z blizka jak wygląda.

15cap_16.jpg (202164 bytes)

– Ach! zachciało ci się wieloryba, mój chłopcze, czemużby nie, wszak prawda, zuchy, iż jest to możliwem do urzeczywistnienia. Brak nam wprawdzie majtków, mogących zastąpić tych, którzy wezmą udział w połowie, możemy jednak…

– Tak, tak – zawołali jednogłośnie majtkowie.

– Nie pierwszy to raz zajmę się połowem wielorybów – zawołał kapitan Hull – zobaczycie, iż nie zapomniałem jeszcze ciskać harpunem!

– Hurra! hurra! – wrzasnęła cała osada.

Poprzednia częśćNastępna cześć