Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział XI-XIV)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM pierwszy

 

 

Rozdział XI

Burza.

 

rzez tydzień następny po tym wypadku, t. j. od 14 do 21 lutego nic ważnego się nie wydarzyło. Wiatr północny wzmagał się powoli i Pilgrim płynął przeciętnie sto sześćdziesiąt mil na dobę. Więcej nawet nie można było wymagać od statku tych rozmiarów.

Dick przypuszczał, iż Pilgrim posuwa się ku strefom więcej uczęszczanym przez okręty, starające się przepłynąć z jednej do drugiej półkuli. Nowicyusz spodziewał się, iż napotka jakiś statek i zamierzał stanowczo albo przesadzić na niego wszystkich pasażerów, albo dostać kilku majtków, a może i oficera. Lecz pomimo ciągłego wytężania wzroku, nie mógł dojrzeć żadnego okrętu na pustem dokoła morzu.

Dziwiło to Dicka. Kilka razy przepływał tę część oceanu Spokojnego podczas swoich wycieczek na morze południowe, otóż zwykle pod tym stopniem długości i szerokości, jaki wykazywał jego obrachunek, pojawiały się okręty amerykańskie lub angielskie, w drodze z przylądka Horn ku równikowi, lub dążące do najdalszych krańców Ameryki południowej.

Ale Dick nie wiedział i nie mógł poznać, że Pilgrim znajdował się pod wyższym stopniem wysokości geograficznej, t. j. daleko dalej, niż myślał, posunął się na południe, a to z dwóch przyczyn:

Najpierw prądy tych stref, których prędkości nowicyusz nie mógł znać dokładnie, przyczyniły się znacznie, czego poznać było niepodobna, do zepchnięcia statku z jego drogi.

Powtóre busola, uszkodzona zbrodniczą ręką Negora, dawała wskazówki niedokładne, których nie mógł sprawdzić z powodu rozbicia drugiego kompasu. Z tego wynikało, iż gdy mniemał, że posuwa się na wschód, w rzeczywistości płynął na południo-wschód. Zawsze miał przed oczyma busolę i regularnie rzucał »lochs«, co dozwalało mu do pewnego stopnia kierować statkiem i obliczać przebytą drogę, ale, niestety! nie było to dostatecznem. Dick jak mógł uspokajał panią Weldon: Dopłyniemy szczęśliwie do wybrzeży amerykańskich, powtarzał; mniejsza o to, gdzie wylądujemy, byle tylko dostać się na ląd.

15cap_26.jpg (197102 bytes)

– Masz słuszność, Dicku – odpowiadała pani Weldon.

– O, byłbym daleko spokojniejszym, gdybyś pani nie znajdowała się na naszym statku, gdyby tylko o nas chodziło…

– Ależ gdyby mnie nie było, a wraz ze mną kuzyna Benedykta, Janka i Nany, gdybyśmy nie przyjęli na pokład Pilgrima biednych rozbitków, Toma i jego towarzyszy, wówczas ty i Negoro składalibyście całą jego załogę… Jakbyś sobie radził sam z tym niedobrym człowiekiem, któremu nie mógłbyś zaufać.

– Postawiłbym przedewszystkiem Negora w niemożności szkodzenia mi – odrzekł śmiało.

– A sambyś manewrował?

– Tak jest, z pomocą Bożą.

Pewność siebie i odwaga młodego nowicyusza podsycały niby nadzieje pani Weldon, jednak za każdym razem, gdy spojrzała na Janka, mimowolnie niepokój budził się w jej sercu. Nie okazywała tego, aby nie niepokoić innych, ale w głębi duszy dręczyła ją często jakaś tajemnicza obawa, czy przeczucie.

Chociaż nowicyusz nie przeszedł jeszcze całego kursu hydrografii, posiadał w wysokim stopniu instynkt marynarza pod względem poznawania i przepowiadania czasu. Zarówno kształt obłoków, jak i wskazania barometru, uczyły go, czego się ma obawiać lub spodziewać. Kapitan Hull był biegłym meteorologiem, i on to nauczył Dicka posługiwać się tem nieomylnem narzędziem.

Zasady wskazań barometrycznych są następujące:

1-o. Jeżeli po długiej pogodzie barometr zaczyna nagle i ciągle opadać, niezawodnie będzie deszcz; jeżeli pogoda długo trwała, merkuryusz może przez parę dni opadać w rurce barometrycznej, zanim nastąpi zmiana atmosfery. W takich razach im dłusżzy czas upłynął między opadnięciem merkuryusza a rozpoczęciem się deszczu, tem dłużej będzie trwała pora dżdżysta.

2-o. Jeżeli przeciwnie po długim deszczu, barometr zaczyna podnosić się zwolna i regularnie – nastąpi niezawodnie pogoda i dłużej trwać będzie, im dłuższy czas upłynął między jej nadejściem a zaczęciem podnoszenia się barometru.

3-o. Jeżeli w dwóch powyższych wypadkach zmiana pogody następuje bezpośrednio po ruchach słupa barometrycznego, zmiana ta potrwa bardzo krótko.

4-o. Jeżeli barometr podnosi się powoli, ale bezustannie przez dwa, trzy lub więcej dni – zapowiada to pogodę, chociażby nawet przez wszystkie te dni deszcz padał, i na odwrót. Lecz, jeżeli barometr podnosi się przez dwa lub więcej dni w czasie deszczu, a gdy pogoda zajaśnieje, zaczyna opadać – pogoda potrwa bardzo krótko, i na odwrót,

5-o. Na wiosnę i w jesieni nagłe opadanie barometru przepowiada wiatr; w lecie, jeżeli jest bardzo gorąco – zwiastuje burzę. W zimie, jeżeli mróz trwał dość długo, nagłe obniżenie się słupa barometrycznego, przepowiada zmianę wiatru, wraz z odwilżą i deszczem; podniesienie zaś po dość długim mrozie jest zapowiedzią śniegu.

6-o. Przy końcu jesieni, jeżeli po dość długo trwającym deszczu i wietrze barometr się podnosi, zapowiada to, iż wiatr przeniesie się na północ i nastąpi mróz.

Dick znał bardzo dobrze te przepowiednie i sprawdził je niejednokrotnie podczas długich swoich podróży morskich; mógł więc zabezpieczyć się przeciw mogącym nastąpić zmianom.

Właśnie około 20 lutego zwróciły jego uwagę poruszenia słupka barometrycznego, i notował je kilka razy na dzień bardzo starannie. Barometr zaczął opadać powoli, ale ciągle, co zapowiadało deszcz, a że nie zaczynał zaraz padać, Dick wnosił z tego, iż niepogoda długo potrwa – i tak w samej rzeczy być miało.

Jednocześnie z deszczem nastał wiatr, Dick musiał zatem przedsięwziąć środki ostrożności dla zabezpieczenia masztów i żagli Pilgrima.

Nie łatwo to uskutecznić z tak niedoświadczoną załogą, ale wahać się było niepodobieństwem. Gdy podniesie się gwałtowniejszy wicher, trzeba zniżyć nie tylko reje, ale i żagle; jest to wielka ulga dla statku, który mniej obciążony w górze nie tak silnie bywa wstrząsany kołysaniem się naprzód i wstecz.

Przygotowania te zajęły dwie godziny czasu, poczem Dick z towarzyszami zajęli się obniżaniem żagla, zwanego bocianie gniazdo, a chcąc tego dokonać, trzeba było wspinać się po schodkach, przyciągnąć ku sobie żagiel poruszany wiatrem i przymocować go silnie.

Zajęcie to trudne było do wykonania i niebezpieczne zarazem.

Nareszcie zostało dokonane, przez co statek nie był wystawiony na zbyt silne działanie wiatru i znajdował się w warunkach odpowiednich stanowi atmosfery.

Przez trzy dni: 20, 21 i 22 lutego ani siła, ani kierunek wiatru nie uległy widocznej zmianie; merkuryusz jednak opadał w rurce barometrycznej, i w ostatnim dniu Dick zanotował, iż trzymał się ciągle niżej 28 cali i 7/101.

Nie zanosiło się na to, aby barometr miał się wkrótce podnieść; niebo było ponure, groził wicher. Czarne chmury zasłaniały horyzont, a tak były gęste, iż zupełnie zasłaniały słońce i trudno byłoby oznaczyć dokładnie, gdzie ono zachodzi i gdzie wschodzi.

Dick zaczynał się niepokoić, nie opuszczał pomostu; prawie nie sypiał, miał jednak tyle energii i mocy nad sobą, że umiał ukryć miotający nim niepokój.

Dnia 23 lutego rano zdawało się, iż wiatr zelżał nieco, ale po południu powiększył się i morze stawało się coraz burzliwsze.

Około godziny czwartej Negoro, który rzadko kiedy się pokazywał, pojawił się na przodzie statku; Dingo spał zapewne gdzie w kącie, gdyż nie szczekał jak zwykle. Negoro stał milcząc i z jakie pół godziny przyglądał się horyzontowi.

Bałwany piętrzyły się jedne za drugimi, nie ścierając się jednak jeszcze ze sobą, choć były znacznie wyższe, niżby to było wynikiem siły wiejącego wiatru. Fakt ten kazał przypuszczać, iż burza szaleje gdzieś na zachodzie i niebawem zapewne przeniesie się w te strony.

15cap_27.jpg (209427 bytes)

Negoro wpatrywał się czas jakiś w niezmierzone obszary morza, mocno wzburzonego w około Pilgrima, a potem zwrócił ku niebu swe zimne spojrzenie.

Niebo przedstawiało się groźnie, mgły przesuwały się jedne wolniej, drugie szybciej. Chmury stref wyższych sunęły daleko spieszniej, niż wiszące w niższych warstwach atmosfery. Należało więc obawiać się, iż niezadługo ciężkie te masy opuszczą się i może sprowadzą burzę lub huragan. Negoro stał spokojnie, pozornie nie przestraszony, czy też nie rozumiał, co im zagrażać może; dość, że nie zrobiło to na nim wrażenia, i tylko złowrogi uśmiech przesunął się po jego twarzy. Możnaby wnosić, iż podobny stan rzeczy sprawiał mu przyjemność.

Po chwili wszedł na przedni maszt, aby spojrzeniem objąć dalszy widnokrąg, jakby szukał na nim jakiegoś punktu, potem zszedł, i spokojnie wrócił do kuchni. W pośród tych gróźb, jakby zawieszonych w powietrzu, osadę Pilgrima powinno pocieszać, iż wiatr, chociaż gwałtowny, sprzyjał żegludze i zdawało się, iż statek prędko dopłynie do brzegów Ameryki.

A jeśli tylko burza nie wybuchnie, będą żaglować prędko, bez wielkiego niebezpieczeństwa, które wtedy mogłoby im tylko zagrażać, gdyby przyszło przybić do lądu w nieznanych miejscowościach.

To też Dick bezustannie o tem myślał, jak będzie manewrował, zobaczywszy ziemię, jeżeli przedtem nie spotka jakiegoś biegłego sternika lub obznajomionego z miejscowością marynarza. Co uczyni, jeżeli burza zmusi go szukać gdzieś schronienia w tej okolicy, zupełnie mu nieznanej. Wprawdzie obecnie jeszcze nic nie zagrażało, ale może nastąpić chwila, w której zmuszony będzie powziąć stanowcze postanowienie…

Wtedy Dick Sand się nie zawaha!…

Od 24 lutego do 9 marca stan atmosfery nie uległ znacznej zmianie; gęste i ciężkie chmury bezustannie jeszcze zakrywały niebo. Wiatr zmniejszył się na kilka godzin i znowuż z dawną zerwał się siłą.

Dwa czy trzy razy barometr się podnosił, ale poruszenia jego były zbyt nagłe, aby miały zwiastować zmianę i powrót korzystnego wiatru.

Zaledwie podniósłszy się, barometr zaraz opadał, nie można więc było spodziewać się, iż zły czas przejdzie niebawem.

Wybuchła wielka burza, która bardzo zaniepokoiła Dicka. Kilka razy piorun uderzył w wzburzone fale, zaledwie o kilkaset sążni od Pilgrima; potem znów spadł ulewny deszcz, a ścieśnione pary gęstą mgłą otoczyły statek.

Przez całe godziny nic widzieć i rozeznać nie było można. Pilgrim płynął na los szczęścia.

Jakkolwiek spienione fale silnie rzucały statkiem, jednak pani Weldon nie doznawała morskiej choroby, ale Janek był bardzo chory i matka ani na chwilę go nie odstępowała.

Co do kuzyna Benedykta, był tak zdrów, jak owady, wśród których całe dnie przesiadywał, i tak spokojnie je badał, jakby siedział w swoim gabinecie w San-Francisco.

Na szczęście ani stary Tom, ani też jego towarzysze nie podlegali morskiej chorobie i mogli bezustannie pomagać młodemu kapitanowi, który był oswojony z wszelkiemi wstrząśnieniami okrętu.

Pomimo zmniejszenia żagli, Pilgrim prędko płynął, Dick już przewidywał, iż trzeba będzie jeszcze je zmniejszyć, wstrzymywał się jednak z tem, dopóki wyraźne nie groziło niebezpieczeństwo. Według jego obliczeń, ziemia musiała być już niedaleko, czuwano też bacznie. Dick jednak nie spuszczał się na wzrok swych towarzyszy, wiedząc z doświadczenia, iż nawet najlepsze oczy, jeżeli nie są oswojone z morskimi horyzontami, zwłaszcza podczas mgły, nie potrafią odróżnić pierwszych zarysów lądu; to też sam rozglądał się wciąż po widnokręgu, ale nigdzie nie ukazywały się wybrzeża amerykańskie.

Dziwiło go to niewymownie i z kilku słów, wypowiedzianych przez niego, pani Weldon dostrzegła i zrozumiała jego zdziwienie.

Było dnia 9 marca. Dick stał na przodzie statku, obserwując morze, niebo, oraz maszty Pilgrima, które zdawały chwiać się od wiatru.

– Nic jeszcze nie dojrzałeś, Dicku? – zapytała go pani Weldon w chwili, gdy odjął od oczu lunetę.

– Nie, pani, a jednak horyzont zdaje się nieco rozjaśniać pod powiewem coraz silniejszego wiatru.

– Czy przypuszczasz, iż znajdujemy się już blizko wybrzeży amerykańskich?

– Tak jest, i to mnie tylko dziwi, iż ich jeszcze dostrzedz nie mogę – odpowiedział.

– Zdaje się jednak, iż Pilgrim nie zboczył z drogi?

– Nie zboczył od dnia, w którym opłakiwaliśmy nieszczęsnego kapitana Hull i jego marynarzy, t. j. od 10 lutego. Dziś mamy 9 marca; upłynęło więc od tego czasu dwadzieścia siedm dni.

– A w jakiejże wtedy znajdowaliśmy się odległości od wybrzeży amerykańskich? – zapytała pani Weldon.

– Prawie o cztery tysiące pięćset mil; w tym względzie mogę się mylić najwyżej o jakie dwadzieścia mil.

– A ileż mil przebywa Pilgrim dziennie?

– Od chwili wzmożenia się wiatru przebywaliśmy dziennie po sto osiemdziesiąt mil, i dlatego też pojąć nie mogę, iż jeszcze nie widać lądu, a najwięcej mnie dziwi, że dotąd nie spotkaliśmy ani jednego okrętu, które dość często żeglują w tych stref ach,

– Może omyliłeś się w obliczeniu szybkości Pilgrima?

– Nie, pani, jest to niemożliwe. Zarzucałem lochs co pół godziny i ściśle obliczałem wskazane dane. Każę go zagłębić ponownie i przekonasz się pani, iż obecnie płyniemy z szybkością dziesięciu mil na godzinę, co wynosi przeszło 200 mil na dwadzieścia cztery godzin.

Dick zawołał Toma i kazał mu zarzucić lochs, co tenże już z wielką dokonywał wprawą; przywiązał mocno narzędzie do końca liny, i spuścił w morze, lecz gdy zaledwie dwadzieścia kilka sążni liny się odwinęło, zachwiała się ona w ręku starego murzyna.

– Ach! panie kapitanie! – krzyknął przerażony.

– Cóż takiego? – spytał Dick.

– Lina się zerwała.

– Lina zerwana! – zawołał Dick – a więc straciliśmy lochs.

Tom pokazał koniec sznura pozostały w jego ręku.

Lina nie osunęła się skutkiem złego przymocowania, ale zerwała się w samym środku. A jednak była bardzo mocna i skręcona z najlepszych konopi, musiała więc być nadzwyczajnie przetarta w miejscu, gdzie się zerwała? Tak, przetarta była w samej rzeczy, ale czy przez użycie? – Oto pytanie, jakie zadał sobie Dick, który od pewnego czasu stał się bardzo podejrzliwym.

Odtąd Dick nie mógł obliczać dokładnie prędkości żeglugi, i nie posiadał już na statku żadnego innego narzędzia prócz busoli, a nie wiedział, iż dawała ona fałszywe wskazówki.

Pani Weldon, widząc jak przypadek z liną zasmucił Dicka, nie chcąc go więcej martwić pytaniami, cofnęła się mocno strapiona do swojej kajuty.

Chociaż teraz nie było można wykazać i obliczyć prędkości, a tem samem ilości mil przebytych, łatwo jednak było przekonać się, iż Pilgrim płynął równie szybko.

Nazajutrz z rana barometr opadł do 28 2/10 cali (716 milimetrów), było to zapowiedzią wiatru, podczas którego można przepłynąć do sześćdziesięciu mil na godzinę. Należało znowuż obniżyć żagle, aby nie narażać statku na niebezpieczeństwo.

Dick zawezwał Toma i resztę murzynów, aby mu dopomogli w tej trudnej pracy, która na nieszczęście nie dała się szybko wykonać; a czas naglił, gdyż burza zaczęła zrywać się gwatłownie.

Po niesłychanych wysiłkach, w ciągu których ledwie nie powpadali w morze, zdołali nakoniec obniżyć zupełnie żagiel bocianiego gniazda i zwinąć przedni żagiel; pozostał więc już tylko maszt trójkątny i mały żagiel ściągnięty.

Chociaż szybkość statku znacznie się w ten sposób zmniejszyła, pomimo to Pilgrim płynął nadzwyczajnie prędko.

Dnia 12 marca czas zapowiadał się coraz groźniej; Dick widział z przestrachem, że barometr spadł do 27 9/10 cali (709 milimetrów). Wszystko zwiastowało straszną burzę, nie można było zostawić na Pilgrimie ani jednego rozwiniętego żagla.

15cap_28.jpg (189674 bytes)

Dick chciał właśnie kazać ściągnąć ostatni żagiel, gdy zerwała się gwałtowna burza i rozszarpała żagiel, a Austyn silnie ugodzony, zaledwie zdołał zejść na pomost.

Dick był nadzwyczajnie przerażony, myślał tylko o tem, że Pilgrim miotany tak silnie, może lada chwila się rozbić, gdyż według jego obliczeń powinni się byli obecnie znajdować w pobliżu skał nadbrzeżnych.

Udał się na przód okrętu i przez lunetę rozglądał się do koła, ale nie mógł dojrzeć nigdzie ziemi. Powrócił do rudla.

W chwilę potem Negoro wszedł na pomost; tam, jakby mimowolnie wyciągnął rękę w jedna stronę widnokręgu – zdawało się, iż wśród mgły dojrzał ląd jakiś.

I znowuż złowieszczy uśmiech wykrzywił mu usta; nie wyrzekłszy słowa, co i gdzie zobaczył, wrócił na swoje stanowisko.

 

Rozdział XII

Na widnokręgu.

 

urza zaczęła szaleć gwałtownie i zamieniła się w huragan. Wiatr dął od południo-wschodu, powietrze przenosiło się z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę (około 166 kilometrów).

Huragan jest to straszny wicher, wyrzucający często na ląd okręty, stojące w porcie; nawet najtrwalsze budowle, stojące na stałym gruncie, częstokroć oprzeć mu się nie mogą. Takim był huragan powstały w dniu 25 lipca 1825 roku, który zniszczył cała Gwadelupę.

Huragan taki zrywa z lawet dwudziestocztero-funtowe armaty, łatwo więc pojąć, co się podówczas stać może ze statkiem, który nie ma innego punktu oparcia, jak spieniony ocean. A jednak tej właśnie ruchliwości swojej okręt zawdzięczać może swoje ocalenie, gdyż, ustępując prądowi wichru, może przetrwać najsilniejsze burze, jeśli jest tylko mocno zbudowany. A Pilgrim był takim statkiem.

W kilka minut po zgruchotaniu bocianiego gniazda orkan zerwał mały żagiel trójkątny. Dick nie mógł rozpuścić nawet małego żagla z bardzo mocnego płótna, rozwijanego zwykłe podczas nawałnicy, co ułatwiałoby sterowanie statkiem.

Pilgrimwięc płynął bez żagli, ale wicher tak silnie pchał pudło, maszty i całe opatrzenie statku, iż mimo to posuwał się nadzwyczaj prędko.

Chwilami podnosił się tak ponad fale, iż zdawało się, że zaledwie dotyka morza.

W takich warunkach statek wstrząsany przez bezmierne bałwany, burzą miotane, kołysze się nadzwyczaj silnie; pasażerowie mogą się obawiać, że lada chwila jakiś olbrzymi bałwan uderzy na tył statku.

Fale spiętrzone, jak wielkie wzgórza, płynęły prędzej od Pilgrima, grożąc mu zgruchotaniem, jeśli nie dość prędko wzniesie się w górę. Niebezpieczeństwo takie zagraża każdemu okrętowi, uciekającemu przed burzą.

Jak uniknąć strasznego ciosu?… Niepodobna było nadać Pilgrimowi szybszego ruchu, gdyż nie zachowałby ani kawałka żagla; nie pozostawało więc nic innego, jak podtrzymywać go, o ile można, za pomocą rudla, ale działanie tegoż nie zawsze było skuteczne.

Dick ani na krok nie oddalał się od steru, kazał się przywiązać w pasie liną, aby nie odrzuciło go jakieś silne wstrząśnienie. Obok niego stali, przywiązani także, Tom i Baty, aby na wszelki wypadek udzielić mu pomocy. Herkules i Akteon czuwali na przodzie statku.

Pani Weldon, kuzyn Benedykt, Janek i Nany, z polecenia nowicyusza pozostali w kajutach na tyle okrętu. Pani Weldon wprawdzie chciała pozostać na pomoście, ale Dick oparł się temu stanowczo, nie chcąc, aby się niepotrzebnie narażała.

Wszystkie otwory zostały szczelnie zamknięte, aby mogły stawić opór gdyby jaki olbrzymi bałwan spadł na pokład, w przeciwnym razie statek mógłby zostać zalany i zatonąć.

Dick teraz już wcale nie udawał się na spoczynek; pani Weldon obawiając się, aby nie zachorował ze znużenia, zniewoliła go, żeby użył choć paru godzin spoczynku.

Właśnie gdy położył się w nocy z 13 na 14 marca, nowy wydarzył się wypadek.

Tom i Baty znajdowali się na tyle statku, gdy nagle zbliżył się do nich Negoro, który tu nigdy prawie nie przychodził i chciał wszcząć z nimi rozmowę, ale murzyni wcale mu nie odpowiadali. Wtem silne wstrząśnienie podrzuciło statkiem, Negoro przewrócił się i byłby niewątpliwie wpadł do morza, gdyby się nie był pochwycił szafki, w której umieszczony był kompas.

Tom krzyknął z przestrachu, aby nie stłukł busoli.

Dick, krzykiem tym zbudzony, zerwał się na równe nogi i przybiegł na tył statku. Negoro już był się podniósł, trzymał kawał żelaza w ręku, który wyjął z pod kompasu, i ukrył go tak zręcznie, iż nowicyusz tego spostrzedz nie mógł.

Czyż Negorze zależało teraz na tem, aby igła magnesowa wskazywała dobry kierunek?

Tak, gdyż właśnie ten wiatr południowo-zachodni sprzyjał jego planom.

– Co się stało? – zapytał Dick.

– A to ten przeklęty kucharz upadł na kompas – odpowiedział Tom.

Zaniepokojony do najwyższego stopnia Dick przysunął się do szafki. Nie była ona uszkodzona, kompas, oświetlony lampami, znajdował się na zwykłem miejscu.

Straszny ciężar spadł mu z serca; uszkodzenie ostatniej busoli byłoby prawdziwym ciosem dla statku.

Dick jednak nie mógł dostrzedz, iż, skutkiem odjęcia kawałka żelaza, wskazówka powróciła do normalnego położenia i oznaczała dokładnie północ magnetyczna, to jest taka, jaka powinna była być pod tym południkiem.

Chociaż nie można było czynić Negora odpowiedzialnym za upadek, który zdawał się mimowolnym, wszelako zwróciło to uwagę Dicka, co kucharz mógł robić o tej godzinie na tyle statku.

– Co tu robisz? – zapytał.

– Co mi się podoba – odparł hardo Negoro.

– Co? – zawołał Dick, nie mogąc powstrzymać się od gniewu.

– Mówię – odparł kucharz – iż przecież niema rozkazu zabraniającego przechadzać się na tyle statku.

– A zatem wydaję ci ten rozkaz! Odtąd ani mi się waż tu przychodzić!

– Czy tak? – zapytał drwiącym tonem.

I człowiek ten, umiejący tak panować nad sobą, zapomniał się do tego stopnia, iż zrobił groźny ruch ręką.

15cap_29.jpg (213297 bytes)

Dick wydobył z kieszeni rewolwer i, zwracając się do niego, rzekł głosem stanowczym:

– Wiedz o tem, Negoro, że zawsze mam przy sobie rewolwer i że za pierwszem nieposłuszeństwem strzaskam ci łeb!

W tej samej chwili Negoro uczuł, iż jakaś nieprzeparta siła pochyla go ku ziemi, a to Herkules położył mu na ramieniu olbrzymią swą rękę.

– Kapitanie – powiedział olbrzym – czy chcesz, abym tego łotra wrzucił w morze? Ryby morskie nie są zbyt wybredne i nim się uraczą.

– Wstrzymaj się jeszcze – odparł Dick.

Negoro powstał, gdy murzyn zdjął rękę z jego ramienia i, przechodząc koło niego, mruczał:

– Czekaj, przeklęty murzynie! Przypłacisz mi to drogo!

Dick rozmyślał teraz nad tem, czy ów upadek Negora nie był przypadkiem w związku ze stłuczeniem pierwszej busoli. W jakim celu znajdował się kucharz na tyle statku, czy mógł mieć jaki interes w tem, aby go pozbawić ostatniej busoli? Nie mógł żadną miarą pojąć, aby mu co zależało na tem. Czyżby Negoro, tak samo, jak wszyscy na Pilgrimie nie pragnął jak najprędzej dopłynąć do wybrzeży amerykańskich?

Gdy rozmawiał o tym wypadku z panią Weldon, ta chociaż poniekąd podzielała jego podejrzenie, nie mogła jednak pojąć, coby mogło skłaniać kucharza do tak zbrodniczych zamiarów.

Przezorność wszelako nakazywała zwrócić baczną uwagę na Negora, który odtąd nie przekraczał zakazu i nie pojawiał się na tyle statku.

Co prawda Dingo przebywał tam teraz bezustannie, a kucharz unikał starannie wrogiego psa.

Burza szalała wciąż przez cały tydzień, barometr bezustannie opadał; nie podobna było myśleć o rozwinięciu żagli. Pilgrim płynął na północ z szybkością co najmniej dwustu mil na dwadzieścia cztery godzin, a ziemia nie ukazywała się znikąd.

Dick nie mógł pojąć, co to znaczy, i częstokroć zapytywał sam siebie, czy pomimo woli od wielu już dni nie płynie w złym kierunku. Ale to niemożliwe! Przecież słońce, chociaż przez mgły ujrzeć go nie mógł, wschodziło zawsze przed nim, a zachodziło za nim… Gdzieżby więc podziała się Ameryka, wśród której rozbije się jego statek? Czy byłyby to wybrzeża południowe, czy też północne; bo w takim chaosie wszystkiego spodziewać się można; w każdym razie Pilgrim musi koniecznie dopłynąć do jakiegoś lądu.

Cóż stać się mogło od czasu powstania tej burzy? Co to znaczy, iż do tej pory nie widać nigdzie wybrzeży amerykańskich, które mogą stać się dla nich zbawieniem lub zagładą?…

Czy przypuścić, iż busola wprowadziła go w błąd od chwili, gdy zabrakło mu drugiej dla sprawdzenia i kontrolowania wskazówek. Na myśl tę naprowadziła go nieobecność jakiegokolwiek lądu.

Dick nie odchodził od rudla, chyba tylko, aby na chwilę rozejrzeć się w mapie, ale i ta nie mogła rozwiązać zagadnienia, którego, w położeniu, jakie mu zgotował Negoro, zarówno on, jak nikt inny rozwiązaćby nie był w stanie.

Dnia 21 lutego, Herkules, stojący na straży na przedzie okrętu, zawołał nagle:

– Ziemia! ziemia!

Dick poskoczył na przód statku.

– Gdzie ziemia? – zapytał.

– Tam! – odrzekł Herkules, wskazując na północo-wschodzie prawie niedostrzeżony punkt na horyzoncie.

Gwałtowny szum fal zagłuszył wymawiane słowa.

15cap_30.jpg (211761 bytes)

– Widziałeś ziemię?… – ponownie zapytał Dick.

– Tak jest – odrzekł Herkules – i znowuż wskazał ręką w pierwotnym kierunku.

Dick patrzył i patrzył, ale nic dojrzeć nie mógł.

W tej chwili pani Weldon weszła na pomost, usłyszawszy okrzyk, wydany przez Herkulesa i zaczęła bystro wpatrywać się w stronę, wskazana przez murzyna.

Ale zarówno ona, jak i Dick, nic zobaczyć nie mogli.

Wtem nagle Dick wyciągnął rękę i także zawołał:

– Ziemia! ziemia!

Wśród gęstej mgły zaczął wyłaniać się jakiś wierzchołek – wzrok marynarza nie mógł go mylić.

– A więc nareszcie! – zawołał, oddychając swobodniej.

Uchwycił się gorączkowo za parapet, a pani Weldon, podtrzymywana przez Herkulesa, nie odwracała oczu od tej tak niespodziewanie pojawiającej się ziemi.

Chmury rozsunęły się nagle i można było dostrzedz wyraźniej wierzchołek wybrzeża, rysującego się w odległości około dziesięciu mil. Było to zapewne jakieś wzgórze lądu amerykańskiego.

Zegar wskazywał godzinę 8 rano, przed południem zatem, Pilgrim dopłynie do lądu.

Na wezwanie Dicka Herkules odprowadził panią Weldon do kajuty, ponieważ nie mogła się utrzymać na nogach na pomoście z powodu gwałtownego kołysania się statku. Dick pozostał jeszcze parę chwil, poczem odszedł i stanął przy rudlu obok Toma.

Ujrzał nareszcie owe wybrzeża tak gorąco upragnione, lecz teraz widok ich przejmował go przerażeniem. W warunkach, w jakich obecnie się znajdował Pilgrim, uciekający przed burzą, ziemia spotkana pod wiatrem groziła rozbiciem i strasznemi jego następstwami.

Minęły dwie godziny; wzgórze ukazywało się teraz z boku statku.

W tej chwili wszedł na pomost Negoro, wpatrzył się uważnie w wybrzeże, pokiwał głową, jak człowiek wiedzący, czego się trzymać i odszedł, wymówiwszy jakaś niedosłyszaną nazwę.

Dick często wychodził, wpatrując się w stronę, w której ukazywała się ziemia, ale wybrzeże dotąd nie rysowało się jeszcze wyraźnie.

Niebo rozjaśniło się, a tak wysokie wybrzeża, jak ziemia amerykańska, otoczona niezmierzonym łańcuchem Andów, nawet z odległości dwudziestu mil powinny były być widzialne.

Dick wziął lunetę i patrzał przez nią na cały horyzont zachodni i, dziwna rzecz, nic dojrzeć nie mógł.

O drugiej godzinie po południu wszelki ślad lądu zaginął.

Głośny krzyk wydarł się z piersi Dicka; niebawem udał się do kajuty, w której przebywała pani Weldon, Janek i Nany.

– Była to tylko wyspa – zawołał, wchodząc.

– Wyspa?… ależ jaka? – zapytała pani Weldon.

– Mapa nas objaśni – odparł Dick.

I pobiegł po mapę.

– Patrz pani mówił – ziemia, która nam się ukazała, to prawdopodobnie ten mały punkcik, oznaczony wśród oceanu Spokojnego, musi to być wyspa Wielkanocna, innych w tych stronach niema zupełnie.

– I pozostała już za nami? – zapytała.

– Tak jest – odpowiedział Dick.

– W jakiej odległości jest ta wyspa od wybrzeży amerykańskich.

– O trzydzieści pięć stopni.

Pilgrim zatem zupełnie się nie posuwał, skoro jesteśmy jeszcze tak oddaleni od lądu – zauważyła pani Weldon.

– Pani – rzekł Dick, przesuwając ręka po czole, jakby chcąc zebrać myśli – nie rozumiem… nie umiem wytłómaczyć tego niepojętego opóźnienia… Nic stanowczo nie rozumiem… Chyba, że busola fałszywie wskazywała… Ale może to być tylko wyspa Wielkanocna… i dziękuje niebu, iż nareszcie poznałem nasze położenie. Tak… to wyspa Wielkanocna, jest ona jeszcze odległą od lądu o dwa tysiące mil. Wiem chociaż, gdzie nas zaniosła burza i, jeśli się ona uspokoi, możemy mieć nadzieję, że dopłyniemy jeszcze do wybrzeży amerykańskich. Teraz już przynajmniej statek nasz nie zginie na niezmierzonym oceanie.

Wszyscy podzielali nadzieję młodego kapitana, zdawało się w samej rzeczy, iż przebyli już wszelkie niebezpieczeństwo i że nakoniec, płynąc z pomyślnym wiatrem, Pilgrim dostanie się na spokojne i pełne morze.

Wyspa Wielkanocna, nazywająca się właściwie Vaï-Hou, została odkryta przez Dawida w 1686 roku; następnie zwiedził ją Cook i Laperouse.

Leży ona pod 27° szerokości południowej a 112° długości wschodniej.

Skutkiem więc burzy południowo-zachodniej, przed którą musiał uciekać, Pilgrim poniesiony został przeszło o 15 stopni na północ.

Obecnie znajdował się jezcze o dwa tysiące mil od brzegu, jednak pod wpływem silnego wiatru powinienby przed upływem dziesięciu dni dotrzeć do jakiegokolwiek wybrzeża Ameryki południowej. Można też było mieć nadzieję, iż, jak to powiedział Dick, burza przecież się nareszcie uspokoi, co dozwoli rozwinąć żagle, gdy już znajdować się będą w pobliżu lądu.

Dick cieszył się nadzieją, iż huragan od tylu dni już trwający nakoniec przeminie, i że obecnie, gdy poznał położenie, będzie w stanie dowolnie sterować statkiem i doprowadzić go w bezpieczne miejsce.

Dzięki wybornej budowie Pilgrim prawie że nie ucierpiał od burzy; postradał tylko bocianie gniazdo i mały żagiel trójkątny, co z łatwością da się naprawić.

Ani jedna kropla wody nie dostała się przez spojenie pudła i pomostu; pompy działały znakomicie, żaden przyrząd nie uległ uszkodzeniu, z tej więc strony nie było się czego obawiać.

Wszelako jeszcze wciąż groził huragan, który dotąd szalał, a jeśli pod pewnym względem Dick mógł ze statkiem swoim opierać się burzy, nie był w możności nakazać wiatrowi, aby nie dął gwałtownie, bałwanom morskim, aby się uspokoiły, niebu, aby zajaśniało pogodą!

Na statku wprawdzie on wydawał teraz rozkazy, ale poza statkiem tylko Wszechmocny rządził wichrem i falami!

 

Rozdział XIII

Ziemia! Ziemia!

 

adzieja, budząca się w duszy Dicka, zdawała się urzeczywistniać.

Następnego dnia, 27 marca, rtęć zaczęła się podnosić w rurce barometru. Statek nie był już tak często i mocno kołysany, przypuścić można było, że burza słabnie; wiatr zmniejszył się, przenosząc się zwolna ku zachodowi.

Dick nie mógł jednak dotąd rozwinąć żagli, najmniejszy nawet byłby przez wiatr uniesiony; liczył jednak na to, iż będzie mógł tego dokonać przed upływem dwudziestu czterech godzin.

W nocy wiatr zmniejszył się znacznie, a tem samem i okręt nie był tak gwałtownie, jak dotąd, wstrząsany i pasażerowie mogli wyjść na pomost bez obawy, że zostaną porwani przez rozszalałe bałwany.

Korzystając z tej zmiany, pani Weldon wyszła z kajuty, w której dla bezpieczeństwa została przez cały czas trwania burzy.

Przyszła rozmawiać z Dickiem, który wysiłkiem nadludzkiej prawie woli mógł przetrwać tyle trudów i znużenia. Zeszczuplał i zbladł, a samo już tak długie pozbawienie snu powinno go było nadzwyczajnie osłabić. Jak dotąd silna jego natura wyszła zwycięzko z tej ciężkiej próby – może przyjdzie mu kiedyś drogo ją przypłacić, ale teraz nie pora myśleć o tem, to też dzielny chłopiec nie upadał na duchu.

15cap_31.jpg (221120 bytes)

– Dicku, dziecię moje kochane, odważny kapitanie! – rzekła pani Weldon – biorąc go za rękę.

– Ach! pani – odpowiedział – nie słuchasz twego kapitana; opuszczasz kajutę, wychodzisz na pomost pomimo jego próśb.

– Tak, jestem nieposłuszna, ale mam jakieś przeczucie, iż burza się uśmierzy i uspokoi wkrótce zupełnie.

– W istocie słabnąć poczyna – odrzekł Dick; – od wczoraj barometr już nie opada, wicher się uspokaja, możemy mieć nadzieje, iż przebyliśmy najcięższe chwile.

– Daj to Boże! kochany Dicku, jakżeś ty wiele pracował i przecierpiał… spełniłeś…

– Nic więcej nad powinność moją, pani!

– Lecz teraz bęziesz mógł nareszcie odpocząć.

– Odpocząć! nie czas jeszcze o tem myśleć, a zresztą zdrów jestem dzięki Bogu, i obowiązkiem moim jest dotrwać do końca. Mianowałaś mnie pani kapitanem Pilgrima, będę zatem spełniał ten obowiązek do chwili, aż wszyscy pasażerowie nie dostaną się w miejsce bezpieczne.

– Ani ja, ani mąż mój, nigdy ci nie zapomnimy twego poświęcenia.

– Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego, a ocalenie nasze tylko Stwórcy zawdzięczamy.

– Tak, niewątpliwie, ale ty, przez twą odwagę i siłę moralną, okazałeś, iż jesteś już mężczyzną, człowiekiem godnym i zdolnym do dowództwa; jak tylko więc ukończysz nauki – mówię to w swojem i męża mego imieniu – będziesz kapitanem jednego z okrętów domu Jamesa W. Weldon.

– Ja… ja… – zawołał Dick wzruszony do głębi i w oczach łzy mu zabłysły.

– Dicku – rzekła poważnie pani Weldon – dotąd byłeś już naszem przybranem dzieckiem, odtąd będziesz synem, który ocalił swą matkę i małego braciszka Janka. Przyjmuję cię za syna i ściskam jako matka w mojem i męża mojego imieniu.

I przyciskając go do serca, ta kobieta tak odważna wobec niebezpieczeństwa, nie mogła zapanować nad silnem wzruszeniem i głośno się rozpłakała.

Żadne pióro nie zdołałoby opisać uczuć, jakie w tej chwili miotały sercem Dicka, zapytywał się w duszy, czyby nie mógł uczynić coś więcej, jak życie poświęcić dla swych dobroczyńców i z góry przyjmował wszelkie ofiary i trudy, jakieby mu ponieść przyszło.

Po tej rozmowie, Dick uczuł się silniejszym i odważniejszym jeszcze. Niech tylko kierunek wiatru stanie się przyjaźniejszy, aby mógł rozwinąć parę żagli, a pewnym był, iż zdoła doprowadzić statek do jakiegoś portu, w którym będzie mógł bezpiecznie wysadzić na ląd swoich pasażerów.

Dnia 20 wiatr nieco się zmniejszył i Dick postanowił przywrócić Pilgrimowi maszt przedni i bocianie gniazdo, a tem samem powiększyć prędkość i upewnić kierunek.

– Dalej Tomie, dalej przyjaciele – zawołał nad ranem, wychodząc na pomost –chodźcie, potrzebna mi jest wasza pomoc!

– Słuchamy, panie kapitanie – odrzekł stary Tom.

– Wykonamy wszystko, co tylko pan rozkażesz – rzekł Herkules – przez czas trwania burzy nie było nic do roboty, obawiałem się już, abym nie zardzewiał z bezczynności.

– A czemu nie dmuchałeś wielkiemi twemi ustami – rzekł Janek – założyłbym się, iż zmieniłbyś kierunek wiatru.

– Świetny pomysł, kochany Janku – powiedział śmiejąc się Dick; – gdy wiatr będzie zanadto spokojny, Herkules będzie nam dmuchał w żagle.

– Do usług pana kapitana! – odrzekł poczciwy murzyn, nadymając usta.

– Przedewszystkiem, moi przyjaciele, przywiążemy nowy żagiel do rejów, ponieważ wicher uniósł nasz wielki żagiel, będzie to zadanie trudne, ale trzeba go dokonać.

– Więc dokonamy! – zawołał Akteon.

– Czy nie mógłbym ci w czem dopomóc braciszku? – zapytał mały Janek.

– I owszem, mój kochany – odpowiedział Dick, idź z Tomem do rudla, pomożesz mu sterować.

Trudno opisać radość małego Janka, jakże się cieszył, jakże był dumnym z tego, iż będzie pomocnikiem sternika Pilgrima.

– A teraz do pracy, przyjaciele! A strzeżmy się, żeby się nie narażać zbytecznie.

Murzyni zabrali się do roboty pod kierownictwem Dicka. Nie łatwem było zadaniem przywiązać nowy żagiel do rejów, zwłaszcza dla Toma i jego towarzyszy, zupełnie nieobeznanych z czynnościami tego rodzaju. Naprzód trzeba było podnieść w górę zwinięty żagiel, a następnie przytwierdzić go do rei, lecz Dick umiał im to jasno określić, a oni tak ściśle spełniali wszelkie rozporządzenia jego, iż po upływie półgodzinnej pracy żagiel był zaciągnięty, drąg masztowy podniesiony i żagiel bocianiego gniazda przytwierdzony.

Tegoż dnia, o dziesiątej godzinie zrana, Pilgrim płynął już z masztem przednim, z żaglem bocianiego gniazda i żaglem trójkątnym.

Dick z przezorności nie rozwinął więcej żagli. Jeżeli wiatr się nie zmniejszy, mógłby płynąć z szybkością co najmniej dwustu mil na dwadzieścia cztery godzin, a wówczas przed upływem dziesięciu dni dotarłby do wybrzeży Ameryki.

Z jakiem zadowoleniem Dick powrócił do rudla! Przestał już być na łasce spienionych fal; płynął w dobrym kierunku. Radość jego zrozumie każdy, kto pojmuje niebezpieczeństwo morskich podróży.

Następnego dnia chmury przeciągały jeszcze równie prędko, ale ukazywały się gdzieniegdzie przedarte pasy, poprzez które przedostawały się promienie słoneczne. Jakże ożywczem było to upragnione światło. Od czasu do czasu znikało ono poza wielkim pasem pary, uciekającej na wschód, za chwilę znów się wysuwało z pośród chmur; pogoda się ustalała.

Poodsuwano zamknięte otwory, aby przewietrzyć wnętrze statku; czyste powietrze dostawało się do składów, tyłu statku i do kajut. Wywieszono do przesuszenia mokre żagle, oczyszczono pomost. Dick pragnął, aby statek jego przy wpłynięciu do portu wyglądał jak najkorzystniej, kilka też godzin dziennie na ten cel przeznaczonych wystarczało zupełnie do doprowadzenia i utrzymania statku w porządku i czystości.

Pozbawiony narzędzi, Dick przez samą wprawę mógł ocenić dość dokładnie szybkość statku; był pewnym, iż ujrzą ziemię najdalej w przeciągu tygodnia.

15cap_32.jpg (189140 bytes)

– Do jakiego punktu wybrzeży amerykańskich dopłyniemy? – zapytała pani Weldon.

– Gdzieś w tych stronach – odpowiedział Dick, wskazując na mapie pas ciągnący się od Peru do Chili – ściślej miejscowości określić nie jestem w stanie. Oto wyspa Wielkanocna, która pozostawiliśmy na zachód, a z kierunku tego ciągłego wiatru wnoszę, iż wylądujemy na wschodzie. Na tych wybrzeżach istnieją liczne miejsca zaludnione, ale w tej chwili nie mogę oznaczyć dokładnie, do którego dopłyniemy.

– Jakiekolwiek ono będzie, stanie się dla nas arką zbawienia, kochany Dicku.

– Tak jest, i pewny jestem, iż stamtąd znajdziesz pani sposobność powrotu do San-Francisco. Towarzystwo żeglugi po oceanie Spokojnym urządziło w tych stronach regularna komunikacyę statkami; statki towarzystwa dopływają do głównych punktów wybrzeży, łatwo więc będzie pani wsiąść na jeden z nich, który ją zawiezie do Kalifornii.

– Więc nie masz zamiaru odprowadzić Pilgrima do San-Francisco?

– Przeciwnie, jak tylko pani z Jankiem umieścicie się na innym statku, jeżeli tylko uda się znaleźć oficera i osadę, dopłyniemy z ładunkiem do Valparaiso, jak to zamierzał zrobić kapitan Hull, a potem wrócimy do naszego portu. Dla pani byłaby to zbyt długa, uciążliwa i nużąca podróż, więc choć smutno mi będzie rozstawać się…

– Dobrze, kochany Dicku, zobaczymy jeszcze, co mi uczynić wypadnie. Ale zdaje mi się, że obawiałeś się niebezpieczeństw spotkania lądu?

– W samej rzeczy można się obawiać, ale mam nadzieje, iż natrafimy na jakiś okręt i dziwi mnie bardzo, że to do tej pory jeszcze nie nastąpiło. Gdyby choć jeden spotkać, wskazałby nam dokładnie, gdzie się znajdujemy, co wielce ułatwiłoby dopłyniecie do lądu.

– Czyż w tych miejscowościach niema sterników obsługujących wybrzeża?

– Muszą być pewnie, tylko nie tak daleko od lądu, postaram się do niego zbliżyć.

– Jeżeli zaś nie spotkamy statku? – zapytała pani Weldon, chcąc wiedzieć, jak młody nowicyusz zamierza sobie radzić we wszelkich okolicznościach.

– W takim razie, jeżeli czas się nie zmieni i wiatr pozostanie pomyślnym nadal, starać się będę o tyle zbliżyć do lądu, abyśmy mogli szukać na nim schronienia, jeżeliby zaś zerwał się wicher…

– Cóż wtedy poczniesz, Dicku?

– Wówczas ze względu na okoliczności, w jakich obecnie znajduje się Pilgrim

– Cóż zrobisz?

– Byłbym zmuszony poświęcić Pilgrima, aby osadę ocalić – odrzekł, a czoło jego zasępiło się nagle… – Smutna byłaby to okoliczność, niech Bóg uchroni nas od niej! Bądź pani jednak spokojna, pora jest piękna i niepodobna prawie, abyśmy nie spotkali jakiegoś okrętu lub przynajmniej statku sternika. Nie traćmy więc nadziei i z pomocą Boską przypłyniemy do lądu.

Przez kilka dni następnych ujawniały się zmiany powietrza bardzo niepokojące Dicka; wiatr był wciąż silny, a pewne poruszenia barometru kazały wnosić, iż powiększy się jeszcze. Coby robił, gdyby zerwał się wiatr przeciwny? Jeżeliby znowuż zmuszony był płynąć bez kierunku, jakżeby to przedłużyło i tak już nadmiernie długą podróż.

Na szczęście obawy te nie ziściły się.

Przeszło już dwa miesiące upłynęło od chwili, gdy Pilgrim opuścił Nową Zelandyę. Przez dwadzieścia dni na przemian to panowała zupełna cisza, to wiatr przeciwny opóźniał żeglugę; następnie przyjazne warunki dozwalały mu prędzej dobić do lądu, nawet podczas szalonej burzy płynął bardzo szybko. Dick obliczał, iż posuwa się przeciętnie przynajmniej o dwieście mil dziennie – jakże więc stać się to mogło, że do tej pory nie napotkali ziemi? Czyżby uciekała ona przed Pilgrimem? Zachodziła tu jakaś niezrozumiała okoliczność.

Niejednokrotnie Tom i jego towarzysze przypuszczali, iż widzą zdala ziemię, lecz okazało się niebawem, iż były to tylko pary, przybierające dziwaczne kształty. Mniemana ziemia zmieniała miejsce i wreszcie rozwiewała się, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.

Nareszcie 6 kwietnia, o ósmej zrana, Dick wszedł na wysoki maszt; mgły rozsunęły się i przy pierwszych promieniach słońca horyzont zarysował się wyraźnie.

– Ziemia! ziemia! – zawołał nagle.

Na ten okrzyk wszyscy zbiegli się na pokład z wyjątkiem tylko Negora, który pozostał w swej izdebce. Wszyscy widzieli, co zobaczył Dick, jedni rzeczywiście, inni oczami wiary. Ale młody kapitan, obznajomiony z horyzontami morza, nie mógł się mylić i po upływie godziny wszyscy przekonali się o tem.

W odległości niespełna czterech mil na wschód rysowało się dość nizkie wybrzeże, tak przynajmniej się zdawało. Pewnie poza niem wznosił się długi łańcuch Andów, ale unoszące się chmury nie pozwalały jeszcze dojrzeć ich wierzchołków. Pilgrim płynął w tym właśnie kierunku i zbliżał się coraz więcej ku odznaczającym się wybrzeżom.

Prócz kilku drzew wszelako nie widać było ani śladu jakichś siedzib ludzkich, ani portu, ani ujścia rzeki, mogącego zapewnić schronienie statkowi.

W tej chwili Pilgrim płynął prosto ku tej ziemi, a skutkiem niedostatecznej liczby rozwiniętych żagli Dick nie mógł zwrócić statku na pełniejsze morze. Przed oczami jego rysował się długi pas skał, na których morze biała pokrywało się pianą. Fale rozbijały się i zalewały wybrzeże z niepohamowaną siłą. Dick długo wpatrywał się w wybrzeże morskie, poczem, milcząc, powrócił do rudla.

Wiatr powiększał się, Pilgrim znajdował się już tylko o milę od brzegu.

Dick spostrzegł małą przystań i postanowił wpłynąć do niej, lecz przedtem musiałby przepłynąć szereg skał, pośród których trudno byłoby wynaleźć drogę. W tej chwili Dingo przybiegł na pomost i, ujrzawszy ziemię, zaczął wyć żałośnie. Zdawałoby się, iż pies poznaje tę miejscowość i że przypomina mu ona jakieś smutne wypadki.

Być może, że Negoro usłyszał to wycie, dość, iż nie mógł się oprzeć chęci zejścia na pokład i, choć obawiał się wrogiego mu psa, przyszedł i oparł się o parapet.

Na szczęście Dingo, który nie przestawał wyć, zapatrzony w ziemię, nie zobaczył kucharza.

Negoro ze spokojem przyglądał się rozbijającym się o skały bałwanom; obserwująca go jednak nieznacznie pani Weldon zauważyła, iż twarz jego pokryła się rumieńcem.

– Czyżby znał te miejsca, ku którym wicher zagnał Pilgrima?

Dick nagle odszedł od rudla, powierzając go Tomowi; spojrzał raz jeszcze na otwierającą się małą przystań, poczem rzekł pewnym głosem, zwracając się do pani Weldon:

– Nie mam nadziei znaleźć schronienia dla statku! Przed upływem pół godziny Pilgrim osiądzie na skałach. Niestety! nie wprowadzę go do portu; poświęcić go trzeba dla ocalenia nas wszystkich.

– Czyś zrobił wszystko, co było możebnem? – zapytała pani Weldon.

– Wszystko, co tylko było w mej mocy – odpowiedział Dick.

Bezzwłocznie przedsięwzięto przygotowania do osadzenia statku na mieliźnie.

Pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i Nany włożyli na siebie pasy bezpieczeństwa, a Dick, Tom i murzyni, umiejący doskonale pływać, przygotowali się na wszelki wypadek, gdyby wpadli w morze.

Herkules miał polecenie czuwania nad panią Weldon, Dick wziął pod swoją opiekę Janka. Kuzyn Benedykt przyszedł najspokojniej na pomost z pudełkiem entomologa.

Dick polecił go Batemu, a Austyn miał opiekę roztoczyć nad Nany.

Co do Negora, spokój jego pozwalał wnosić, iż sam da sobie radę.

Dick tak był przezorny, iż polecił wynieść na przednie wywyższenie statku dwanaście beczek tranu. Jeżeliby nagle rozbite o skały bałwany morskie rzuciły się na Pilgrima, olej ten mógł na chwilę dodać ślizgości wodzie i ułatwić tym sposobem przesunięcie się statku między nadbrzeżnemi skałami.

Dick wszystko przygotował, co mogło wpłynąć na zapewnienie bezpieczeństwa osady, potem wrócił na stanowisko przy rudlu.

Obecnie Pilgrim znajdował się już zaledwie o 240 sążni od wybrzeży, t. j. prawie dotykał skał, o które lada chwila mógł uderzyć spód okrętu.

Tego obawiał się Dick. Wtem nagle dostrzegł przesmyk, otwierający się między dwiema rafami, trzeba było jak można najprędzej zapuścić się w niego, aby osiąść na mieliźnie, o ile możności najbliżej wybrzeży.

15cap_33.jpg (190438 bytes)

To też, nie namyślając się ani chwili, skierował statek w ten wązki przesmyk. W miejscu tem morze było jeszcze więcej rozhukane, spienione bałwany docierały aż na pomost.

Murzyni stali przy beczkach z tranem na przedzie statku, czekając rozkazów.

– Wylewajcie oliwę! prędko!… – zawołał Dick.

Pod wielkimi strumieniami oliwy, morze uspokoiło się, jakby za dotknięciem laski czarnoksięskiej, co jednak nie przeszkadzało, aby niebawem znów groźniej jeszcze poczęło szaleć. Pilgrim przesuwał się szybko po ślizkiej skutkiem wylania tranu wodzie, i zmierzał wprost ku wybrzeżom.

Wtem nastąpiło nagłe uderzenie; statek podniesiony olbrzymim bałwanem opadł na skały, maszty wszystkie spadły; szczęściem nie zraniwszy nikogo. Pudło przebite uderzeniem, zaczęło szybko napełniać się wodą, ale ląd znajdował się już tylko o jakie 60 sążni, a łańcuch raf łatwo dojść do niego dozwalał.

Po upływie dziesięciu minut, cała osada Pilgrima dostała się na wybrzeże morskie.

 

Rozdział XIV

Co czynić dalej?

 

o długiej żegludze, której naprzód przeszkadzała zbytnia cisza, a potem sprzyjał wiatr północno-wschodni i południowo-wschodni, trwającej siedemdziesiąt cztery dni Pilgrim osiadł na przybrzeżnych skałach.

Wszyscy pasażerowie jego wznosili dziękczynne modły do Stwórcy, iż życiu ich już żadne nie zagrażało niebezpieczeństwo; burza wyrzuciła ich na ląd stały, a nie na jakąś wyspę Polinezyi. Zdawało się, iż z tego miejsca łatwo im będzie dostać się do San-Francisco.

Co do Pilgrima, ten był stracony na zawsze, pozostał z niego już tylko szkielet bez żadnej wartości, którego szczątki bałwany niebawem rozproszą bez śladu. Niemożliwą rzeczą było cokolwiek z niego ocalić. Chociaż Dick pozbawiony był tej pociechy, iż nie mógł odprowadzić panu Weldon nieuszkodzonego statku, wszakże jemu tylko zawdzięczać należało, iż wszyscy pasażerowie, a między nimi żona jego i synek, schronili się bezpiecznie na ląd.

Nie można było ściśle oznaczyć, w której mianowicie części wybrzeży amerykańskich Pilgrim uległ rozbiciu. Dick mniemał, iż znajduje się na wybrzeżach Peru, gdyż, sądząc z położenia wyspy Wielkanocnej, wiedział, że wicher poniósł Pilgrima na północo-wschód, do czego przyczyniły się także prądy strefy podrównikowej.

A niezmiernie zależało na tem rozbitkom, aby wiedzieli stanowczo, gdzie się mianowicie znajdowali. Jeżeliby to była ziemia Peruwiańska, wówczas w pobliżu musiałyby się znajdować liczne miasteczka, wioski i porty, a więc nietrudno byłoby im dostać się do miejscowości zamieszkałych, gdyż okolica, na której się znajdowali, była zupełnie bezludna.

Było to małe płaskowzgórze, przecięte czarnemi skałami i wyrwami, powstałemi skutkiem popękania skał; tu i ówdzie nieznaczna pochyłość prowadziła aż na jego wierzchołek.

Ku północy, o ćwierć mili od miejsca rozbicia, było ujście niewielkiej rzeczki; nad jej wodami pochylały się piękne «ryzofory», zupełnie inne, niż te, które rosną w Indyach.

Na szczycie płaskowzgórza roztaczał się gęsty las, a zielone jego korony pochylały się na wszystkie strony, ciągnąc się aż ku górom, leżącym na tylnym planie.

Gdyby kuzyn Benedykt zajmował się botaniką, ileż spotkałby tu drzew i roślin zupełnie mu nieznanych.

Rosły tu wysokie baobaby, latany, białe sosny, tamaryny, drzewa pieprzowe szczególniejszego rodzaju i całe setki rozmaitych krzewów i roślin, których amerykanie prawie nie spotykają w północnych okolicach nowego lądu. Z drugiej znowu strony nie widziałeś tu wcale drzew palmowych, których istnieje przeszło tysiąc gatunków, rosnących na powierzchni kuli ziemskiej.

W powietrzu unosiły się olbrzymie stada hałaśliwych ptaków, należących przeważnie do rodzaju jaskółek z czarnem upierzeniem, z odbiciem stalowo-niebieskiem; od czasu do czasu podlatywały kuropatwy z szarem upierzeniem, z obnażonemi szyjami.

Pani Weldon i Dick uważali, iż ptactwo to wcale nie zdawało się bardzo dzikie; dozwalało zbliżać się do siebie, nie uciekając zupełnie. Czyżby nie obawiały się jeszcze człowieka i czy wybrzeże to tak było osamotnione, iż nigdy na niem dotąd nie rozległ się odgłos strzału?

Nad brzegami skał przechadzały się pelikany zajęte zapełnianiem woreczków, jakie mają pod dolną szczęką. Kilkanaście mew nadleciało od morza i zaczęło krążyć wokoło Pilgrima.

Ptaki te zdawały się być jedynemi istotami, zamieszkującemi tę część morskiego wybrzeża, z wyjątkiem zapewne wielu owadów, które niezawodnie potrafi wyszukać kuzyn Benedykt, ale od takich mieszkańców niepodobna było dowiedzieć się nazwiska miejscowości; a krajowców albo nie było zupełnie, albo przynajmniej do tej pory ich nie spotkano.

Nigdzie również nie było widać śladu ludzkich siedzib nigdzie słupy dymu nie wznosiły się w powietrze; słowem nic nie wskazywało, aby ta część lądu zamieszkana była przez ludzi.

Dziwiło to bardzo Dicka.

Gdzie jesteśmy, jak się nazywa ta ziemia? Zapytywał sam siebie. Ani żywej duszy nie widać, od której możnaby zasięgnąć wiadomości.

Niezawodnie nie było nikogo, bo gdyby ktokolwiek się zbliżał, Dingo byłby go zwąchał i zaczął szczekać. Pies biegł na wszystkie strony ze spuszczonym ogonem, węsząc ziemię, mrucząc głucho, co wydało się wprawdzie dość szczególnem, ale nie zapowiadało zbliżenia się ani człowieka, ani nawet zwierzęcia.

– Dicku, spojrzyj na Dinga – rzekła pani Weldon.

– Już to uważałem, w istocie dziwna rzecz, wyraźnie jakby szukał jakiegoś śladu.

– A gdzie Negoro? – zapytała po chwili pani Weldon.

– Naśladuje Dinga, chodzi w tę i ową stronę… Lecz tutaj jest wolny, może robić, co chce, nie mam już prawa mu rozkazywać; obowiązki jego ustały od chwili rozbicia się Pilgrima.

15cap_34.jpg (203692 bytes)

W samej rzeczy Negoro chodził po płaskowzgórzu tam i napowrót; przyglądał się, patrzał, zastanawiał się, jakby zbierając wspomnienia i pragnąc się zoryentować. Czyżby znał tę miejscowość? Gdyby go zapytano o to, niezawodnie udzieliłby odpowiedzi. Wkrótce udał się w kierunku rzeczki i znikł za skałami.

Przestano myśleć o nim.

Dingo zaczął mocno szczekać, gdy Negoro ukazał się na wybrzeżu, ale niebawem się uspokoił.

Obecnie należało przedewszystkiem pomyśleć o wyszukaniu schronienia, w którem możnaby pomieścić się tymczasowo i posilić – później naradzą się, co należy czynić dalej.

Co się tyczy żywności – nie troszczyli się o nią, zabrali jej dosyć ze składu Pilgrima a i wybrzeże, na którem się znajdowali, mogło jej dostarczyć.

Fale wyrzuciły na ląd wiele przedmiotów ze statku… Tom z towarzyszami zabrali kilka baryłek sucharów, pudełka z konserwami i paki zasuszonego mięsa, których woda nie miała jeszcze czasu uszkodzić. Mogli więc ufać, iż zanim spożyją zapasy, dojdą do jakiejś wioski lub miasteczka.

Słodkiej wody także będzie dostateczna ilość. Dick polecił Herkulesowi napełnić kilka butli wodą z małej rzeczki, ale olbrzym przydźwigał cała beczkę czystej i zdrowej wody. Gdyby potrzeba było rozniecić ogień, dosyć było suchych gałęzi, drzewa by też nie zabrakło, bo było go poddostatkiem w lesie.

Najważniejszą na razie było rzeczą wynaleźć jakieś schronienie, w którem możnaby noc spędzić, jeżeliby nie postanowiono puścić się w dalszą drogę.

Małemu Jankowi udało się znaleźć pożądany pokój sypialny. Biegając po wybrzeżu, w załomie skały odkrył grotę, jakie morze wydrąża nieraz przez częste rozbijanie się o skałę fal, miotanych burzą.

Chłopczyk zachwycił się widokiem pięknej groty, przywołał matkę i z radosnym krzykiem ukazał jej, jak mówił, zaczarowany pałac.

– Dobrze Janku – rzekła pani Weldon; – gdybyśmy jak Robinson skazani byli na długi pobyt w tej grocie, niezawodnie nadalibyśmy jej twoje imię.

Grota nie miała więcej nad dwadzieścia stóp długości i tyleż szerokości, ale Jankowi wydawała się olbrzymią pieczarą. W każdym razie była sucha, dobrze przewietrzona powietrzem i nasi rozbitkowie mogli się w niej pomieścić.

Księżyc był wówczas w pierwszej kwadrze, nie trzeba więc było obawiać się, żeby podczas przypływu morza, woda zalała wybrzeże, a z nim i grotę.

W dziesięć minut później wszyscy weszli do groty.

Negoro niebawem też powrócił z wycieczki i uznał za właściwe przyłączyć się do gromadki i zasiąść do wspólnego posiłku. Widocznie nie chciał sam zbyt daleko zapuszczać się w gęsty las. Była godzina pierwsza po południu; posiłek składał się z solonego mięsa, z sucharów i wody słodkiej z kilkoma kroplami rumu, którego baryłkę ocalił Herkules.

Negoro, chociaż zasiadł do wspólnego posiłku, nie przyjmował jednak żadnego udziału w rozmowie, w której naradzano się, co przedsięwziąć należy, bacznie przysłuchiwał się tylko rozprawom, zamierzając zapewne wyciągnąć z tego jakąś korzyść.

Nie zapomniano także o Dingu, który czuwał przed grotą, można było być pewnym, iż, gdyby jakakolwiek żyjąca istota ukazała się na wybrzeżu, wierny pies natychmiast zawiadomiłby o tem szczekaniem.

Janek usnął na ręku matki, która, zwracając się do Dicka, rzekła:

– Kochany Dicku, dziękuję ci w imieniu wszystkich za twoje poświęcenie i wytrwałość; tobie zawdzięczamy nasze ocalenie, ale jak na okręcie byłeś naszym kapitanem, tak teraz bądź przewodnikiem. Pokładamy w tobie nieograniczone zaufanie, zadecyduj więc, co mamy czynić dalej.

Wszyscy zwrócili oczy na młodego nowicyusza; nawet Negoro bacznie się w niego wpatrywał. Widocznie wiele mu zależało na tem, co Dick odpowie.

Dick rzekł po chwili namysłu:

– Przedewszystkiem trzeba nam wiedzieć, gdzie jesteśmy. Zdaje mi się, iż musi to być wybrzeże peruwiańskie; wichry i prądy popchnęły tu Pilgrima. Ale czy znajdujemy się w jakiej południowej prowincyi Peru, to jest w stronach najmniej zaludnionych? – Takby wnosić należało, ale pewny nie jestem. W takim razie bylibyśmy dość oddaleni od jakiegoś miasteczka lub wioski…

– Więc cóż zrobimy?

– Zdaniem mojem nie opuszczajmy tego schronienia, dopóki nie dowiemy się, gdzie jesteśmy. Nazajutrz zrana dwóch z nas mogłoby iść na zwiady, nie oddalając się zbytecznie, a może spotkamy jakiegoś krajowca, któryby potrzebnych udzielił objaśnień. Niepodobna przypuścić, abyśmy nie spotkali kogoś, w promieniu np. dwudziesto-milowym.

– Mamy się więc rozłączyć? – zapytała pani Weldon.

– Jest to konieczne – odparł Dick – jeżeli nikogo nie spotkamy, jeżeli okolica ta jest pustynią, wówczas obmyślimy inne środki.

– A któż pójdzie na zwiady? – zapytała pani Weldon po chwili namysłu.

– Zastanówmy się nad tem – odrzekł Dick. – Ja sądzę, że ani pani, ani Janek, Nany i kuzyn Benedykt nie powinniście opuszczać groty. Baty, Herkules, Akteon i Austyn pozostaliby przy was, a ja poszedłbym z Tomem. Negoro zapewne woli pozostać? – dodał, spoglądając na kucharza.

– Zapewne – odpowiedział tenże – nie chcąc się wiązać żadnem zobowiązaniem.

– Zabierzemy ze sobą Dinga – mówił dalej Dick – przyda nam się podczas wycieczki.

Usłyszawszy swą nazwę Dingo ukazał się przy wejściu do groty i szczeknął radośnie.

Pani Weldon rozmyślała nad projektem Dicka, trudno jej było oswoić się z myślą choćby krótkiego rozłączenia. Wszak mogło się zdarzyć, iż dzikie pokolenia Indyan, zapędzających się w te strony, dowiedziały się już o rozbiciu statku i może przybędą dzielić się jego szczątkami – czyż w tym wypadku nie łatwiej byłoby połączonemi siłami stawić im opór?

Nad tą okolicznością warto było zastanowić się poważnie.

Ale Dick objaśnił, iż nie należy utożsamiać Indyan z dzikiemi plemionami Afryki lub Polinezyi, ani też obawiać się z ich strony napadu. Niepodobna przecież było zagłębiać się w okolice zupełnie nieznane, nie wiedząc nawet, w jakiej prowincyi Ameryki południowej się znajdują, ani jak daleko jest do najbliższego miasteczka, gdyż byłoby to narazić się na różne trudy i niebezpieczeństwa. Zapewne, iż rozłączenie ma swoje złe strony, ale mniejsze zawsze, niż podróż na oślep wśród nieprzejrzanego lasu, który zdawał się sięgać aż do stóp gór.

– Zresztą – mówił jeszcze Dick – nie przypuszczam, aby rozłączenie nasze było długotrwałe; jeżeli po upływie dwóch lub trzech dni nie spotkamy jakiegoś mieszkania lub człowieka, bezzwłocznie wrócimy do was. Ale prawie pewny jestem, iż, przeszedłszy jakie dwadzieścia mil drogi, będziemy już mogli poznać położenie geograficzne tej ziemi. Obliczenia moje mogą być błędne, albowiem nie mam środków sprawdzenia ich astronomicznie, być więc może, iż znajdujemy się albo pod wyższym albo niższym stopniem szerokości geograficznej.

– Tak… zdaje się, iż masz słuszność, kochany Dicku – odrzekła miotana niepokojem pani Weldon.

– A pan, panie Benedykcie, co sądzisz o moim projekcie?

– Ja? – zapytał.

– Tak, jakie jest pańskie zdanie?

– Ja nie mam żadnego zdania – odpowiedział kuzyn Benedykt – pochwalam wszelkie postanowienia i zrobię, co będziecie odemnie żądali. Będę bardzo zadowolony, jeżeli pozostaniemy tutaj przez parę dni; przez czas ten zbadam wybrzeża pod wzlgędem entomologicznym.

– Czyń więc, jak chcesz, kochany Dicku, zostaniemy tutaj, a ty idź wraz z Tomem – rzekła pani Weldon.

– Zgoda – dodał kuzyn Benedykt – ja pójdę się zaznajomić z owadami tych stref.

– Tylko nie zapuszczaj się pan zbyt daleko – rzekł Dick.

– Bądź spokojny, mój chłopcze, nie zginę.

– A nie przynieś nam pan przypadkiem całego roju mustyków – powiedział stary Tom.

W kilka minut później kuzyn Benedykt opuścił grotę z pudełkiem, zawieszonem na sznurze.

Jednocześnie prawie oddalił się także Negoro, który nigdy nie troszczył się o nikogo prócz siebie; kuzyn Benedykt zwrócił się ku lasowi, on zaś poszedł w kierunku rzeki i niebawem znikł gdzieś na wybrzeżu.

Janek spał na kolanach Nany, a pani Weldon zeszła na wybrzeże wraz z Dickiem i murzynami. Dick chciał przekonać się, czy stan morza pozwoli zbliżyć się do pudła Pilgrima, w którem znadowało się jeszcze wiele rzeczy, które mogłyby im się przydać.

15cap_35.jpg (185927 bytes)

Rafy, o które rozbił się statek, były obecnie zupełnie suche. W pośród najrozmaitszych szczątków sterczał szkielet Pilgrima. Pani Weldon i towarzyszący jej smutnego doznali wrażenia na widok szczątków statku, na którym tyle przeżyli, tyle przecierpieli… Przykro im było patrzeć na ten statek na wpół obalony, bez masztów i żagli, leżący nieruchomie, jakby istota pozbawiona życia.

Trzeba jednak było go przejrzeć, zanim morze nie dokończy dzieła zniszczenia.

Wdrapawszy się na pomost za pomocą lin wiszących od żagli, Dick i murzyni mogli już łatwo dostać się do wnętrza. Tom, Herkules, Batty i Austyn wydobywali ze składu wszystko, co tylko mogło im być potrzebne, Dick zaś wszedł do kajuty; woda nie dostała się tu jeszcze.

Zabrał cztery dubeltówki w dobrym stanie i paręset starannie opakowanych ładunków, aby w razie niespodziewanego napadu Indyan móc się skutecznie bronić. Nie zapomniał również zabrać latarki kieszonkowej. Mapy tak były uszkodzone przez wodę, iż żadnego już z nich nie można było mieć użytku. Wziął także sześć dużych i mocnych noży, używanych do obdzierania ze skóry wielorybów, oraz małą fuzyjkę, która bawił się Janek.

Co się tyczy innych przedmiotów, to albo uniosła je woda, albo nie dałyby się przenieść, lub wreszcie nie były im potrzebne.

Zaopatrzyli się dostatecznie w żywność, broń i naboje, po cóż mieli obciążać się zbytecznie na podróż mająca trwać zaledwie dni kilka.

Pani Weldon przypomniała Dickowi, aby zabrał wszystkie znajdujące się na statku pieniądze, znaleziono około 500 dolarów. Gdzież się podziała reszta, skoro pani Weldon miała ze sobą daleko większa kwotę.

Jeden tylko Negoro mógł uprzedzić ich w zwiedzeniu okrętu i zabrać pieniądze pani Weldon i kapitana Hull. Nikogo innego nie można było podejrzywać o to, a jednak nie chciałby posądzać niesprawiedliwie, nawet tak złego człowieka, jak Negoro. Murzyni sprawowali się zawsze bez zarzutu, obecnie ani na chwilę nie opuszczali groty, podczas gdy Negoro odszedł sam i nie było go tak długo.

On więc tylko mógł przywłaszczyć sobie cudzą własność.

Dick zamierzał wybadać go, a nawet zrewidować, jak tylko powróci, aby przekonać się o jego winie lub niewinności.

Słońce obniżało się na horyzoncie; nie przeszło jeszcze poza równik, aby w północnych strefach roztoczyć światło i ciepło, ale czas ten już się zbliżał. Obniżało się prawie prostopadle do linii, na której jednoczyło się niebo i morze.

Zmrok trwał bardzo krótko, ciemność zapadła niebawem, co utwierdziło Dicka w przypuszczeniu, iż wylądowali gdzieś na wybrzeżach, położonych między zwrotnikiem Koziorożca a równikiem.

Zabrawszy, co tylko uważali za potrzebne, powrócili do groty.

– W nocy będzie burza – powiedział stary Tom – wskazując na obłoki obciążone czarnemi chmurami.

– Tak jest – odparł Dick – zanosi się na wielki wicher, ale teraz cóż nas to obchodzi? Statek nasz rozbity, a nas burza nie dosięgnie.

– Niech się dzieje wola Boska – rzekła pani Weldon.

Postanowiono, iż w ciągu nadchodzącej ciemnej bardzo nocy murzyni na przemian czuwać będą przy wejściu do groty; Dingo będzie im towarzyszył, a na czujność jego można się spuścić.

– Kuzyn Benedykt nie wrócił jeszcze – zauważyła pani Weldon.

Herkules zaczął wołać swym donośnym głosem i zaraz też spostrzeżono entomologa zwolna schodzącego ze skały; zachwiał się kilka razy i o mało nie spadł.

Kuzyn Benedykt był w fatalnym humorze; nie znalazł ani jednego nieznanego owada, któryby zasługiwał na to, aby go pomieścić w zbiorze.

15cap_36.jpg (187149 bytes)

– Zaiste, warto było – mówił – przepłynąć pięć do sześciu tysięcy mil, przetrwać burze i wichry; rozbić się o skały i wylądować na tych bezludnych wybrzeżach i nie znaleźć na nich ani jednego owadu, który mógłby przynieść chlubę muzeum entomologicznemu… O, co nie warto, to nie warto!

W następstwie tych utyskiwań kuzyn Benedykt pragnął, aby bezzwłocznie opuszczono te wybrzeża, tak źle przez przyrodę uposażone, i z trudem zaledwie udało się pani Weldon uspokoić zapalonego entomologa. Pocieszywszy go, iż może następnego dnia poszukiwania jego uwieńczone zostaną pomyślniejszym rezultatem, wszyscy zamierzali udać się do groty na spoczynek, gdy stary Tom zwrócił uwagę Dicka, iż pomimo tak spóźnionej pory Negoro jeszcze nie wrócił.

– Gdzież on być może? – zapytała pani Weldon.

– A niech go licho porwie! – rzekł Baty.

– Byłoby jednak lepiej, gdyby był tu z nami, można byłoby go obserwować – powiedziała pani Weldon.

– Zapewne, ale cóż na to poradzić; trudno zatrzymać go przemocą… Kto wie, czy nie ma powodu uciekać od nas – odparł Dick i wziąwszy na stronę panią Weldon, wyjawił jej swoje podejrzenie, które ona w zupełności podzielała.

– Chociażby Negoro powrócił – mówiła – to prawdopodobnie ukryłby już w pewnem miejscu skradzione pieniądze, a zatem, ponieważ niemożebnem byłoby mu dowieść winy, zdaje mi się, iż lepiej będzie nie dawać mu wcale poznać, iż wiemy o zniknięciu pieniędzy.

Dick uważał, iż pani Weldon ma słuszność i zastosował się do jej rady.

Kilkakrotnie przywoływano Negora, ale daremnie; albo znajdował się gdzieś daleko, albo też udawał, że nawoływań tych nie słyszy.

Murzyni byli nawet wielce zadowoleni, iż się go pozbyli, ale kto wie, czy pani Weldon nie miała słuszności, że w oddaleniu mógł być dla nich niebezpieczniejszym niż zblizka.

– Ale czyż to być może, aby Negoro chciał narażać się na samotną wycieczkę wśród nocy po nieznanej okolicy? Być może, iż zabłądził i nie może trafić do groty?

Pani Weldon i Dick nie wiedzieli, co myśleć o tem, a niepodobna znów było iść szukać go i pozbawiać się koniecznego spoczynku.

W tej chwili rozległo się gwałtowne szczekanie Dinga, biegającego po wybrzeżu,

– Co się psu stało, że tak ujada? – zapytała pani Weldon.

– Trzeba zobaczyć – odparł Dick – może to Negoro powraca.

Herkules, Baty, Austyn i Dick poszli w kierunku ujścia rzeki, ale nic tam dostrzec, ani dosłyszeć nie mogli, a Dingo już szczekać przestał.

Powrócili niebawem do groty.

Urządzono nocleg jak można najwygodniej, a murzyni czuwali, zmieniając się kolejno.

Ale pani Weldon była rozdrażniona i niespokojna, nie mogła oka zmrużyć; zdawało jej się wciąż, iż ten ląd stały, na który tak gorąco pragnęła się dostać, nie zapewni im ani bezpieczeństwa, ani też spokoju.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Barometry angielskie i amerykańskie są podzielone na cale i linie; 28 cali i 7/10 równa się 728 milimetrom.