Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział I-IV)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM drugi

 

 

Rozdział I

Handel niewolnikami.

 

andel niewolnikami!…

Któż nie rozumie tych wyrazów, które nigdy nie powinny były powstać w ludzkiej mowie?

Nikczemny handel, przez długi czas praktykowany na korzyść narodów europejskich, posiadających kolonie zamorskie, od wielu już lat został wzbroniony, pomimo to jednak prowadzą go dotąd na wielką skalę, zwłaszcza w środkowej Afryce.

Możnaby przypuścić, iż handel niewolnikami już nie istnieje obecnie, że zaprzestano sprzedawać i kupować ludzi, niestety! Tak nie jest, wytłómaczymy to w krótkości dla dokładniejszego zrozumienia dalszego wątku niniejszego opowiadania.

Trzeba wam wiedzieć, kochani czytelnicy, czem są dziś jeszcze te polowania na ludzi, grożące wyludnieniem całego lądu dla podtrzymania kilku kolonii posługujących się niewolnikami, oraz jak się odbywają te barbarzyńskie razje, ile kosztują krwi, ile wywołują pożóg i mordów i dla kogo to wszystko się czyni.

Handel murzynami rozpoczął się po raz pierwszy w XV. stuleciu, a okoliczności, jakie temu towarzyszyły, były następujące.

Muzułmanie, wypędzeni z Europy, schronili się na wybrzeża Afryki, portugalczycy zajmujący wówczas te wybrzeża, ścigali ich zawzięcie. Pewna liczba tych zbiegów została porwana i odprowadzona do Portugalii. Zamienieni w niewolników, stali się zaczątkiem niewolników afrykańskich, jacy powstali w Europie zachodniej od czasu chrześcijaństwa.

Muzułmanie ci pochodzili przeważnie z bogatych rodzin, które chciały wykupić ich złotem, portugalczycy jednak nie zgodzili się nawet na największy okup, niepotrzebne im było cudze złoto, cóż im było po niem. Pożądali oni tylko rąk niezbędnych do pracy w utworzonych koloniach, czyli po prostu mówiąc, rąk niewolników.

Obmierzły ten handel rozpowszechnił się w XVI. wieku, i nie sprzeciwiały mu się barbarzyńskie podówczas zwyczaje i obyczaje; popierały go nawet wszystkie państwa, w widokach prędkiego skolonizowania i rozwoju wysp Nowego Świata.

I w samej rzeczy, murzyni mogli wytrwać tam, gdzie biali, nieoswojeni z gorącym klimatem podzwrotnikowym, umieraliby masami.

Transport murzynów do kolonii amerykańskich odbywał się regularnie na przeznaczonych w tym celu statkach i ta gałąź handlu zaatlantyckiego wywołała potrzebę utworzenia kantorów w różnych miejscowościach Afryki. »Towar« mało kosztował w produkującym go kraju, a zyski przynosił ogromne.

Chociaż zakładanie kolonii zamorskich było pożyteczne, nie mogło jednak nigdy usprawiedliwić handlu ludźmi; to też niebawem podniosły się szlachetne głosy, protestujące przeciwko handlowi niewolnikami i domagające się w imię zasad humanitarnych, aby rządy postanowiły zniesienie niewolnictwa.

W roku 1751, kwakrowie stanęli na czele ruchu, żądając zniesienia niewolnictwa, i to właśnie w tej Ameryce Północnej, w której po upływie stu lat wybuchła wojna domowa, nie obca sprawie niewolnictwa. Różne stany północne, jak: Wirginia, Konektikut, Massachussets i Pensylwania postanowiły znieść niewolnictwo i wyzwoliły niewolników wielkim kosztem sprowadzonych na ich grunta.

Walka wytoczona niewolnictwu przez kwakrów nie ograniczała się do północnych prowincyi Nowego Świata; prowadzili ja zawzięcie i z obrońcami niewolnictwa po za Atlantykiem. Francya i Anglia głównie jednały stronników dla tej tak słusznej sprawy. »Niech raczej przepadną kolonie, niż zasady!« wołano i wzniosłe to hasło przebiegło świat stary i, mimo wszelkich interesów politycznych i handlowych, z którymi stawało w sprzeczności, skutecznie oddziałało na Europę. Anglia zniosła niewolnictwo w swoich koloniach w roku 1807, a Francya w 1814.

Wszelako traktat, jaki dwa te wielkie mocarstwa zawarły z sobą w tym przedmiocie, istniał początkowo tylko na piśmie.

Handlarze niewolnikami wciąż jeszcze uwijali się po morzach, dowożąc do portów swój »hebanowy ładunek«. Przedsięwzięto surowe środki celem położenia kresu tej niegodziwości. Stany Zjednoczone w 1820 roku, a Anglia w 1824 uznały handel niewolnikami za rozbój morski, a wykonawców za rozbójników, i jako tacy nadzwyczaj surowo byli ścigani i podlegali karze śmierci. Do tego traktatu przyłączyła się wkrótce Francya. Ale południowe Stany Ameryki, kolonie hiszpańskie i portugalskie nie uznały zniesienia niewolnictwa; wywóz więc niewolników na ich korzyść nie ustawał. Prawo, znoszące niewolnictwo, nie obowiązywało wstecz; nie kupowano nowych niewolników, ale dawni nie odzyskali wolności. Dopiero pierwsza Anglia, uchwałą z dnia 14 Maja 1833 roku, wyzwoliła wszystkich niewolników swoich kolonii i w Sierpniu 1833 roku 600,000 niewolników odzyskało wolność. Po dziesięciu latach Francya poszła na przykładem Anglii i uwolniła w swoich koloniach 260,000 niewolników.

Obecnie handel niewolnikami prowadzi się już tylko w koloniach hiszpańskich i portugalskich na korzyść arabskich i tureckich ludów Wschodu. W Brazylii nie wrócono jeszcze wolności dawnym niewolnikom, ale dzieci ich są już wolne.

W głębi Afryki, skutkiem krwawych wojen, jakie prowadzą z sobą naczelnicy pokoleń chwytania niewolników, całe plemiona podpadają w niewolę. Zazwyczaj karawany obierają podwójny kierunek: jedne dążą na zachód, ku koloniom portugalskim w Angola, drugie na wschód, ku Mozambikowi. Zaledwie garstka tych nieszczęśliwych dostaje się do miejsca przeznaczenia; statki francuskie i angielskie nie mogą przeszkodzić obmierzłemu handlowi, gdyż niemożebnem jest urządzenie dostatecznego nadzoru na tak rozległych wybrzeżach.

Dostarczają według obliczeń około 80,000 niewolników, a jest to podobno zaledwie dziesiąta część pomordowanych krajowców.

15cap_49.jpg (199784 bytes)

Po tych strasznych rzeziach opustoszałe poła stoją pustkami, niema mieszkańców w spalonych wsiach i miasteczkach, rzeki unoszą martwe ciała, pozostały tylko dzikie zwierzęta.

Przybywszy nazajutrz po tych polowaniach na ludzi, Livingstone nie mógł poznać prowincyi, która widział przed paru miesiącami. Toż samo stwierdzają inni znakomici podróżni: Grant, Speke, Burton, Cameron i Stanley, straszne dając opisy widowni wojny między wodzami; wszędzie zgliszcza, rzezie i opustoszenie.

Jest jednak nadzieja, że wkrótce handel niewolnikami ustanie we wszystkich krajach; dziś głównie podtrzymuje go islamizm.

W krajach muzułmańskich czarni niewolnicy muszą zastąpić białych; ze wstydem przyznać trzeba, iż wielu agentów wielkich mocarstw europejskich okazuje w tym razie godną potępienia pobłażliwość. Okręty strzegą wybrzeży Atlantyku i Oceanu Spokojnego, a handel odbywa się regularnie wewnątrz Afryki; karawany przeciągają pod okiem niektórych urzędników, i rzezie, w których ginie dziesięciu murzynów, zanim pochwycą jednego, odbywają się w pewnych oznaczonych epokach.

Łatwo pojmiecie teraz, jak przerażające, jak straszne były słowa, wymówione przez Dicka Sand:

– Afryka! Afryka podrównikowa! Afryka niewolnictwa i handlarzy niewolnikami.

15cap_50.jpg (153625 bytes)

I nie mylił się Dick, była to Afryka, grożąca wielkiem niebezpieczeństwem, zarówno jemu, jak i towarzyszom.

Lecz w jakież strony lądu afrykańskiego rzuciła ich burza? Wnosząc z niektórych okoliczności, Dick sądził, iż są to wybrzeża zachodnie, a co najgorzej kraina Angola, do której przybywają karawany, obsługujące tę część Afryki.

W samej rzeczy była to ta sama Angola, którą w kilka lat później, ceną największych usiłowań, Cameron przebył na południe, a Stanley od strony północnej.

Obszerna ta kraina składa się z trzech prowincyi: Bengueli, Kongo i Angoli; wówczas znano tylko wybrzeża. Ciągnie się ona od południa do Nursy, na północ do Zairy; ma dwa główne miasta portowe, Benguele i San Paulo de Loanda, stolicę kolonii, będącą pod zarządem portugalskim.

Wnętrze tego kraju było w owych czasach zupełnie nieznane; mało który podróżnik śmiał się w nie zapuszczać. Klimat zabójczy, gdyż rozpalone i wilgotne grunty wytwarzają gorączki i febrę, dzicy i okrutni krajowcy, pomiędzy którymi znajdują się także i ludożercy; ciągłe wojny, jakie różne plemiona staczają między sobą bezustannie; podejrzliwość i niechęć handlarzy niewolnikami ku wszelkim podróżnikom, pragnącym zbadać tajemnice ich wstrętnego handlu; oto trudności i niebezpieczeństwa, na jakie narażał się każdy, pragnący dostać się do Angoli, tej najgroźniejszej części Afryki.

W roku 1853 Livingstone przebył Afrykę od Południa ku Północo-Zachodowi i po olbrzymich trudnościach i niebezpieczeństwach w dniu 31 Maja 1854 dostał się do San Paulo de Loanda i pierwszy otworzył wrota nieznanego wnętrza wielkiej kolonii portugalskiej.

W osiemnaście lat później, w roku 1872, mniemano powszechnie, iż wielkie niebezpieczeństwo zagraża wyprawie, jaką przedsięwziął amerykanin, Stanley, dla odszukania Livingstona, w okolicach jezior. Vernet-Howet Cameron, porucznik marynarki angielskiej odpłynął szukać jego śladów. Przebywszy Ugogo, spotkał zwłoki Livingstona, które wierni jego służący sprowadzili z wybrzeży wschodnich.

Odnalazł i zabrał papiery sławnego podróżnika i po długiej niezmiernie niebezpiecznej podróży, przebył nareszcie Coanza i te niezmierzone lasy, wśród których błąkali się obecnie zdradzeni przez amerykanina nieszczęśliwi rozbitki; odważny Cameron ujrzał nareszcie Atlantyk i dostał się do San Filip de Benguela. Podróż jego trwała trzy lata i cztery miesiące.

Dwóch towarzyszy jego, doktor Dillon i Robert Moffat, przypłaciło ją życiem.

Henry Moreland Stanley, korespondent amerykańskiego dziennika »New-York-Herald« wysłany został na poszukiwanie Livingstona i odnalazł go 30 października 1871 roku w Uidżi, na wybrzeżach jeziora Tanganyjka.

Dokonawszy dzieła ludzkości, Stanley postanowił podróżować dalej dla dobra nauki. Przetrwał niezliczone niebezpieczeństwa, był świadkiem strasznych rzezi dokonanych w krajach Marungu i Manyuema przez oficerów sułtana Zanzibaru i nareszcie osiwiały, mając lat trzydzieści pięć, po blizko trzyletniej podróży, przebył cały ląd afrykański, zbadał bieg rzeki Lualaba aż do Atlantyku, i przekonał się, że oprócz wielkich rzek Nilu na Północy i Zambezu na Wschodzie, Afryka posiada trzecią jeszcze rzekę, jedną z największych w świecie, Lualabę, ciągnącą się na przestrzeni 2,900 mil pod trzema nazwami: Lualaba, Zair i Kongo.

W epoce, gdy Pilgrim rozbił się na wybrzeżach Afryki, prowincya Angola zupełnie prawie była nieznana; wiedziano tylko tyle, iż była widownią zachodniego handlu niewolnikami z powodu wielkich swych targowisk w Biche, Kassange i Kazonnde.

I w taką to okolicę, przeszło o sto mil oddaloną od wybrzeży, Dick wciągnięty został podstępnie z kobietą złamaną znużeniem i smutkiem, z chorym chłopczykiem i z towarzyszami murzyńskiego pochodzenia, co wystawiało ich na zasadzki, chciwych takiej zdobyczy handlarzy niewolnikami.

Tak, była to Afryka, a nie Ameryka, w której ani klimat, ani dzikie zwierzęta nie grożą niebezpieczeństwem. Nie było to Peru, ani Boliwia, skąd z łatwością mogliby dostać się do ojczyzny, ale Angola, a jej wnętrze tak oddalone od władz portugalskich, które przebywają nieustannie karawany handlarzy niewolników.

Dick znał tę krainę tylko z opowiadań misyonarzy XVI. i XVII. wieku i z opisu podróży Livingstona w 1853 roku. Położenie było w samej rzeczy rozpaczliwe.

 

Rozdział II

Harris i Negoro.

 

astępnego dnia, po ostatnim noclegu w lesie, o trzy mile stamtąd, spotkało się dwóch ludzi.

15cap_51.jpg (238333 bytes)

Byli to Harris i Negoro; siedzieli u stóp olbrzymiego bananu, nad brzegiem bystrego strumienia, płynącego wśród podwójnego rzędu papyrusów.

Spotkali się dopiero przed chwilą i właśnie zaczęli rozmawiać o wypadkach, zaszłych podczas ostatnich kilkunastu godzin.

– A zatem nie mogłeś namówić małej drużyny kapitana Sand, – jak oni nazywają tego piętnastoletniego nowicyusza, aby szli dalej ku środkowej Angoli? – pytał Negoro.

– Nie mogłem, kolego, – odparł Harris – i to dziwne, iż udało mi się wciągnąć ich w las o sto przynajmniej mil od wybrzeży, bo od paru dni młody Dick Sand był jakoś niespokojny, nie dowierzał mi wyraźnie, aż nareszcie podejrzenia jego zamieniły się w przekonanie i doprawdy…

– Gdyby tak byli poszli jeszcze sto mil dalej, Harrisie, bylibyśmy o wiele pewniejsi zdobyczy. Ale i tak trzeba koniecznie, aby nam wpadli w ręce.

– Przecież ujść nie zdołają – odrzekł Harris, wzruszając ramionami. – Powtarzam ci, Negoro, nie mogłem pozostać z nimi dłużej. Niejednokrotnie wyczytałem z oczu młodego mojego przyjaciela, iż gotów wymierzyć do mnie ze swego rewolweru, a mam tak delikatny żołądek, iż nie strawiłbym takiego poczęstunku.

– No, teraz przyjdzie kolej na nas, a i ja też mam rachunek do załatwienia z tym nowicyuszem – odrzekł Negoro.

– Będziesz go mógł uregulować według własnego upodobania i doliczyć dobry procent – rzekł Harris. – Co do mnie, w pierwszych dniach podróży, udało mi się wmówić w niego, iż prowincya ta jest puszcza Atakama, którą przebywałem niegdyś, ale cóż, kiedy dzieciak domagał się ciągle, aby mu pokazać drzewo kauczukowe i kolibry, matka zaś jego szukała drzew wydających chininę, a ów poczciwy kuzyn Benedykt zawzięcie szukał wszędzie kokwyosów… Doprawdy, już mi konceptów brakowało; wmówiłem w nich z wielką biedą, iż spotkane żyrafy są to strusie, a co, Negoro, czy nie był to genialny pomysł? Ale też już dalej nie wiedziałem, co i jak mówić. A potem widziałem wyraźnie, że młody mój przyjaciel nie dowierza moim tłomaczeniom… i, jakby na złość, natrafiliśmy na ślady słoni, a wkrótce jeszcze i hipopotamy się pokazały, a wiesz przecie, iż szukać w Ameryce słoni i hipopotamów, to byłoby zupełnie to samo, co szukać uczciwych ludzi w więzieniach karnych w Bengueli. Na domiar wszystkiego ten stary murzyn ośmielił się odkryć pod drzewami widły i kajdany, które porzucili tam uciekający niewolnicy, i w tejże chwili rozległ się ryk lwa, a nie mogłem przecież próbować wmówić w nich, że to miauczenie kota. Zaledwie zdążyłem wskoczyć na konia i ratować się ucieczką.

– Wszystko to prawda – odrzekł Negoro – jednak wolałbym, żeby jeszcze ze sto mil byli dalej poszli.

– Trzeba się zadowolnić i tem, co się dało zrobić. Co do ciebie, który od wybrzeży aż tu postępowałeś równocześnie z naszą karawaną, wybornie zrobiłeś, nie pokazując się, bo i tak cię przeczuwano. A jest z nimi niejaki Dingo, który widać nie bardzo cię lubi. Cóżeś mu takiego zrobił?

– Nic – odrzekł Negoro – ale wkrótce już wpakuję mu kulę w łeb.

– Coby się i tobie było dostało od Dicka Sand, gdybyś się był pokazał na odległość strzału jego dubeltówki! A! już bo trzeba przyznać, iż ten mój młody przyjaciel strzela doskonale i co prawda zuch chłopak, odważny i rozważny.

– Mimo całej tej swojej odwagi i rozwagi, drogo on przypłaci swoje względem mnie zuchwalstwo – odpowiedział Negoro.

– Wybornie! – rzekł Harris – dawny mój kolega nic się nie odmienił; nie zepsuły go podróże. Po chwili milczenia dodał: ale, ale, Negoro, gdy spotkałem cię tak niespodzianie na wybrzeżu, około którego rozbił się wasz statek, przy ujściu Longa, zaledwie miałeś czas polecić mi tych rozbitków, prosząc usilnie, abym ich zaprowadził jak można najdalej ku wnętrzu mniemanej Boliwii, ale nie objaśniłeś mnie, coś robił przez te dwa lata. W naszem życiu tak pełnem przypadków i wydarzeń, dwa lata, to czas bardzo długi. Pewnego pięknego poranku, podjąwszy się przewodniczenia karawanie niewolników, na rachunek starego Alweza, którego obaj jesteśmy tylko najposłuszniejszymi agentami, opuściłeś kolego, Kasange, i odtąd nikt nie słyszał o tobie. Myślałem, iż miałeś niemiłe spotkanie z jakimś statkiem angielskim, i że zostałeś powieszonym.

– Nie wiele do tego brakowało.

– I przyjdzie do tego prędzej, czy później.

– Dziękuje uniżenie za przepowiednie.

– Ha, trudno – odrzekł Harris – jest to jeden z przywilejów naszego zajęcia. Kto na wybrzeżach Afryki prowadzi handel niewolnikami, powinien być na to przygotowanym, iż nie umrze w swojem łóżku. A więc zostałeś pojmany?

– Tak.

– Przez Anglików.

Nie, przez portugalczyków.

– Przed wyładowaniem towaru, czy też po wyładowaniu? – zapytał Harris.

– Po wyładowaniu… – odrzekł Negoro, po chwilowem wahaniu. – Jacy ci portugalczycy zrobili się teraz wybredni! Ani słyszeć nie chcą o niewolnictwie, z którego tak długo przecież znaczne ciągnęli korzyści. Ktoś mnie zadenuncyował, śledzili mnie i nakoniec pochwycili.

– I skazali…

– Na dożywotnie wiezienie w San Paulo de Loanda.

– Tam do licha! – zawołał Harris. – Więzienie karne! To wcale niezdrowe miejsce pobytu dla ludzi nawykłych żyć na wolnem powietrzu. Co do mnie, doprawdy, wolałbym już wisieć.

– Tak, tylko że z szubienicy nie można uciec, gdy tymczasem z więzienia…

– Udało ci się umknąć?…

– A tak. Po dwóch tygodniach więzienia, udało mi się ukryć na spodzie angielskiego okrętu, płynącego do Auckland, w Nowej Zelandyi. Wcisnąłem się między beczkę wody i skrzynię sucharów i w ten sposób miałem co jeść przez całą podróż. Ukrywając się tak przez cały czas żeglugi nudziłem się niewymownie, nie mogłem wyjść z mego więzienia, bo wtedy wiezienie dobrowolne zamieniłoby się na przymusowe i z chwilą przybycia do Auckland, albo wydanoby mię władzom angielskim, albo odstawiono z powrotem do więzienia w Loanda, a nawet możeby mnie powiesili. Wobec tych okoliczności wolałem podróżować incognito.

– I nie płacić za przewóz – dodał śmiejąc się Harris. – A! to bardzo niedelikatnie, kolego, kazać się przewieźć i żywić darmo.

– Prawda, ale za to przepędzić trzydzieści dni na spodzie okrętu…

– No, dosyć, żeś się wydostał szczęśliwie. Popłynąłeś zatem do Nowej Zelandyi, do kraju Maorisów, ale stamtąd powróciłeś. Czy i powrót odbywał się w takich samych warunkach?

– O nie! pojmiesz łatwo Harrisie, iż żywiłem tylko jedną myśl, jedno pragnienie, a niem było powrót do Angola, aby móc znowu zająć się handlem niewolnikami.

– Tak, natura ciągnie wilka do lasu.

– Przez osiemnaście miesięcy…

Po tych słowach Negoro pochwycił towarzysza za rękę i zaczął nasłuchiwać.

– Harrisie – rzekł, zniżając głos – czy słyszałeś jakiś szelest pomiędzy papyrusami?

– W istocie – odrzekł Harris i chwycił za broń, aby móc natychmiast dać ognia.

Obaj towarzysze powstali, obejrzeli się dokoła i zaczęli przysłuchiwać się uważnie.

15cap_52.jpg (244966 bytes)

– Niema nikogo, to tylko strumień powiększony ulewą szemrze głośniej niż zazwyczaj. Przez dwa lata nieobecny, nie umiesz już, kolego, rozróżniać tak dobrze szmerów i szelestów leśnych, ale powoli odzyskasz dawną wprawę, a teraz, opowiedz mi swoje dalsze przygody. Skończywszy z przeszłością, pomówmy o przyszłości.

I znowuż zasiedli pod cieniem bananu i portugalczyk mówił dalej:

Przez osiemnaście miesięcy krążyłem po Auckland, nie wiedząc, co robić. Z chwilą, gdy okręt wpłynął do portu, mogłem niepostrzeżony opuścić jego pokład, ale ani nawet piastra nie miałem w kieszeni i, aby żyć, wszystkiego chwytać się musiałem. Próbowałem wszystkiego…

– Czy nawet i przedstawiania się za poczciwego człowieka? – zapytał Harris.

– Jakbyś zgadł!…

– Żal mi cię, biedaku!

– Ciągle wyglądałem sposobności, a żadna mi się nie nadarzała, aż nareszcie Pilgrim, statek, udający się za połowem wielorybów, zawinął do portu.

– Ten, który osiadł na skałach, na wybrzeżach Angola?

– Tak jest. Pani Weldon z synkiem i kuzyn jej wsiedli na jego pokład. Jako dawny marynarz, byłem przecież nawet pomocnikiem dowódcy na okręcie, przewożącym murzynów, mogłem z łatwością przyjąć służbę na statku. W tym celu przedstawiłem się kapitanowi Pilgrima, ale osada była w komplecie, tylko na moje szczęście uciekł im kucharz. Podjąłem się zająć jego miejsce i zostałem przyjęty. Każdy nieomal marynarz zna się trochę na gotowaniu, byli więc i ze mnie dosyć zadowoleni. W kilka dni potem Pilgrim opuścił Nowa Zelandyę.

– Ale, wnosząc z tego, co opowiadał mi młody mój przyjaciel, Pilgrim bynajmniej nie płynął ku Afryce, jakimże więc sposobem dostał się tam i rozbił na jej brzegach?

– Tego Dick Sand nie wie i prawdopodobnie nigdy się nie domyśli – odrzekł Negoro. – Wytłomaczę ci, jak się to stało. Pilgrim obrał drogę do Valparaiso; wsiadając na jego pokład zamierzałem płynąć tylko do Chili. W każdym razie odbyłbym w ten sposób więcej, niż połowę drogi od Nowej Zelandyi do Angola i zbliżyłbym się o tysiące mil do wybrzeży Afryki. Trzebaż było wypadku, iż w trzy tygodnie po odpłynięciu z Auckland, dowódca Pilgrima, kapitan Hull, zatonął z całą osadą, uganiając się za wielorybem; od tej chwili na statku pozostało tylko dwóch marynarzy, – nowicyusz Dick Sand i kucharz Negoro.

– Więc podjąłeś się dowództwa statku? – zapytał Harris.

– Pierwotnie miałem ten zamiar, ale widziałem, że mi nie dowierzali. Na statku znajdowało się pięciu silnych, wolnych murzynów, nie byłbym w stanie zmusić ich do posłuszeństwa, więc namyśliłem się i pozostałem nadal w charakterze kucharza.

– A zatem przypadek zapędził statek na wybrzeża Afryki?

– Wcale nie, Harrisie, jedynem dziełem przypadku było tylko to, iż cię spotkałem na tem wybrzeżu, gdzie Pilgrim uległ rozbiciu; jedynie moja tajemna wola popchnęła statek w te strony.

Twój młody przyjaciel, jeszcze wielki nowicyusz pod względem żeglugi, kierował się za pomocą busoli, otóż pewnej nocy busola zaczęła wskazywać fałszywy kierunek, potem wybuchła gwałtowna burza i Pilgrim popłynął w złym kierunku. Nie dziw, że Dick nie mógł pojąć, w jaki sposób droga jakby się przedłużała, gdyż i doświadczeńszy od niego marynarz nie umiałby sobie tego wytłomaczyć. To też nie wiedział, ani domyślał się nawet, iż opłynął przylądek Horn, ale ja doskonale go dostrzegłem, pomimo panującej mgły. Wtedy, za moją wolą wskazówka busoli przybrała znowu dobry kierunek i statek gwałtowną burzą popchnięty na północo-wschód, rzucony został na brzegi Afryki, właśnie na grunty prowincyi Angola, gdzie tak pragnąłem się dostać.

– A nie dość na tem, traf zrządził, iż właśnie wówczas w tę stronę odbywałem wycieczkę w interesie naszego handlu niewolnikami i spotkałem się z tobą, a porozumiawszy się, zmaniłem biedaków i pociągnąłem ku wnętrzu tej prowincyi. Byli pewni, i inaczej być nie mogło, iż znajdują się w Ameryce, nie trudno mi więc było wmówić w nich, że jest to Boliwia, z którą w samej rzeczy Angola ma niejakie podobieństwo.

– I uwierzyli temu, jak i wówczas, gdy młody twój przyjaciel mniemał, iż się znajduje w pobliżu wyspy Wielkanocnej, wtedy, gdy przepływał około Tristan d’Akunha.

– Każdy inny popełniłby te samą omyłkę, kolego.

– Wiem o tem, Harrisie, i liczyłem właśnie na to, że potrafię skorzystać z tej omyłki. Dość, że teraz pani Weldon i jej towarzysze znajdują się o sto mil od brzegów Afryki, tam właśnie, dokąd ich doprowadzić chciałem.

– Ale teraz wiedzą już, gdzie się znajdują – rzekł Harris.

– Obecnie nic mnie to już nie obchodzi – odpowiedział Negoro.

– I cóż chcesz z nimi zrobić?

– Co chcę z nimi zrobić?!… No, ale zanim odpowiem na to pytanie, powiedz mi, co się dzieje z naszym panem Alwezem, handlarzem niewolników, o którym już od dwóch lat nic nie słyszałem.

– O! stary łotr zdrów jak ryba – odrzekł Harris, – wielce uraduje się z twego powrotu.

– Czy przebywa na targowisku w Bihe?

– Nie kolego, od roku w swojej osadzie Kazonnde.

– A interesy dobrze mu idą?

– Wybornie, chociaż handel niewolnikami, przynajmniej w tej prowincyi, coraz większe przedstawia trudności; z jednej bowiem strony statki angielskie, z drugej władze portugalskie utrudniają wywóz. Teraz tylko w okolicach Mossamedes i na południu Angola, można bezpieczniej nieco wsadzać niewolników na statki, to też składy są przepełnione niewolnikami, mającymi być stamtąd dostawionymi do kolonii hiszpańskich. Niemożliwem byłoby przeprowadzić ich przez Benguele lub San Paulo de Loanda; ani gubernatorzy, ani inne władze nie żartują wcale. Trzeba będzie, i tak też zamierza Alwez, zwrócić się do faktoryi wewnętrznych; obawiam się jednak, iż nadejdzie chwila, w której handel niewolnikami stanie się niemożebnym. Anglicy coraz głębiej zapuszczają się do środka Afryki, misyonarze przybywają i występują przeciw nam. Powinnibyśmy zmówić się i nie wypuszczać żywcem takich Livingstonów, Cameronów, Stanleyów, którzy potem rozpowiadają w Europie, co widzieli i co się u nas dzieje.

Dwóch tych łotrów, handlujących ciałem ludzkiem rozmawiało, jakby dwóch uczciwych kupców, użalających się na zastój w interesach.

Harris miał jednak słuszność, iż w ślad za śmiałymi podróżnikami, których nazwiska na zawsze pozostaną złączone z odkryciami Afryki podrównikowej, cywilizacya przedzierała się powoli w te dzikie kraje. Na czele dzielnych podróżników, którzy okryli się niespożytą sławą, jako dobroczyńcy ludzkości, stoi Dawid Livingstone, a za nim idą Grand, Speke, Burton, Cameron i Stanley.

Teraz już wiedział Harris, co porabiał Negoro przez te parę lat; dawny agent handlarza niewolnikami, zbieg z karnego więzienia w Loanda nie przestał być, czem był zawsze, – łotrem gotowym na wszystko. Nie wiedział jednak jeszcze, co Negoro postanowił uczynić z rozbitkami Pilgrima i dla tego zapytał go ponownie:

– A teraz powiedz mi nareszcie, co zamierzasz uczynić z tymi rozbitkami?

– Podzielę ich na dwie kategorye – odrzekł Negoro – jednych sprzedam jako niewolników, innych…

Nie dokończył zdania, ale dziki wyraz jego twarzy aż nadto wymownie mówił za niego.

– Których chcesz sprzedać? – zapytał Harris.

– Murzynów, towarzyszących pani Weldon. Stary Tom nie wart wprawdzie wiele, ale czterej inni są silni i rośli, drogo mi za nich zapłacą na targowisku w Kazonnde.

– To się wie! Czterej murzyni dobrze zbudowani, nawykli do pracy, stokroć więcej warci od tych bydląt, których sprowadzamy z Afryki. Grubo zapłacą ci za nich, Negoro, bo niewolnicy urodzeni w Ameryce, to rzadki towar na targowiskach w Angola. Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, czy były jakieś pieniądze na pokładzie waszego statku.

– Eh! nędzne kilkaset dolarów, które uratowałem. Na szczęście liczę na pewne wpływy.

– Jakież to, kolego – zapytał Harris.

– Eh! nic… nic… – odparł Negoro, widocznie żałując, iż powiedział więcej niż należało.

– Więc teraz należy tylko zagarnąć ten drogi towar – rzekł Harris.

– Czy to rzecz tak trudna?

– No, nie, kolego. O dziesięć mil około Coanza obozuje karawana niewolników, prowadzona przez araba Ibn Hamis; na mnie tylko oczekują, aby się udać do Kazonnde. Tam z łatwością przyjdzie pojmać Dicka Sand i jego towarzyszy; trzeba tylko, aby młody mój przyjaciel powziął myśl zwrócenia się ku Coanza…

– Ale czy przyjdzie mu myśl taka? – zapytał Negoro.

– Niezawodnie – odpowiedział Harris – ponieważ Dick jest młodzieńcem bystrym i myślącym, a w żaden sposób nie może odgadnąć grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie może myśleć o powrocie na wybrzeże, gdyż prawdopodobnie zabłądziłby w lesie, będzie się więc starał dojść do którejś z rzek nadbrzeżnych, aby ją przebyć na tratwie. Ten jeden pozostaje mu środek i pewien jestem, że go się chwyci.

– Być może… – odrzekł namyślając się Negoro.

– Nie trzeba mówić »być może«, ale »tak będzie niezawodnie«. Jestem tego tak pewny, kolego, jak gdybym sobie wyznaczył schadzkę z moim młodym przyjacielem w okolicach Coanza.

– A zatem w drogę, kiedy tak – zawołał Negoro – znam ja Dicka Sand i wiem, że pewnie nie straci ani chwili, a powinniśmy go wyprzedzić. Dalej, w drogę kolego! – zawołał, podnosząc się z miejsca.

Obaj wstali właśnie, gdy znowu dal się słyszeć szelest, jaki raz już zwrócił uwagę portugalczyka. Było to lekkie drżenie łodyg papyrusowych.

Negoro stanął i pochwycił za rękę Harrisa.

Wtem nagle rozległo się przygłuszone szczekanie; za chwilę w pewnej odległości ukazał się pies z otwartą paszczęką, jakby zamierzał rzucić się na nich.

– Dingo! – krzyknął Harris.

– O! teraz mi nie ujdziesz! – zawołał Negoro.

Dingo chciał rzucić się na niego, ale portugalczyk chwycił dubeltówkę Harrisa i dał ognia.

15cap_53.jpg (217078 bytes)

Po strzale rozległo się bolesne wycie i Dingo zginął między krzakami, rosnącymi nad strumieniem.

Negoro pobiegł tam natychmiast.

Krople krwi rosiły łodygi papyrusów i długi ślad krwi ciągnął się nad brzegiem strumienia.

– Nareszcie przeklęte psisko ma, na co zasłużyło – zawołał z zadowoleniem Negoro.

– Przyznaj-no, Negoro, pies ten widocznie miał złość do ciebie.

– Tak się zdaje, ale odtąd już nie będzie tego okazywał.

– Za cóż Dingo tak cię nienawidził?

Dawna to sprawa między nim a mną – odparł Negoro.

– Cóż to było takiego?

Negoro nic nie odpowiedział. Harris domyślał się, iż Negoro zataił przed nim jakiś epizod ze swej przeszłości, ale na odpowiedź nie nalegał.

Obaj niebawem wyruszyli w drogę, idąc z biegiem strumienia przez las w kierunku Coanza.

 

Rozdział III

W drodze.

 

fryka!…

Nazwa tak straszna w obecnych warunkach, nazwa, która musiał wymówić zamiast nazwy »Ameryka«, tkwiła ciągle w myśli Dicka. Rozmyślając o niedalekiej przeszłości, stawiał sobie pytanie, jakim sposobem Pilgrim mógł dopłynąć do tych niebezpiecznych brzegów, opłynąć przylądek Horn i dostać się na drugi ocean. Teraz dopiero zrozumiał dlaczego, pomimo że statek jego płynął szybko, tak długo nie mógł ujrzeć lądu; droga, jaką przebył, była dwa razy dalsza, niż do wybrzeży amerykańskich.

– Afryka! Afryka! – powtarzał Dick Sand.

Gdy tak siłą woli pragnął wytłomaczyć sobie to zagadkowe zdarzenie, nagle przyszło mu na myśl, iż busola musiała dawać złe wskazówki. Przypomniał sobie, że pierwsza busola została rozbita, że lina przyrządu do mierzenia biegu się zerwała, skutkiem czego pozbawiony był możności sprawdzania szybkości Pilgrima.

– Tak – myślał sobie, – jedna tylko busola pozostała, nie mogłem więc kontrolować jej wskazówek…, a potem pewnej nocy obudził mnie okrzyk starego Toma… Negoro tam był… upadł tuż koło szafki z busolą… mógł ją uszkodzić…

Nagle wszystko wyjaśniło się w jego umyśle, pojmował podejrzane postępowanie Negora, odgadywał, iż to jego ręka kierowała wypadkami, które wywołały rozbicie Pilgrima i na tak straszne naraziły niebezpieczeństwo jego pasażerów.

Ale kim właściwie był ten nędznik? Czy był marynarzem, choć się z tem ukrywał? Byłże zdolnym uknuć tak niecna zdradę, skutkiem której Pilgrim rzucony został na wybrzeża Afryki?

Jeśli co do przeszłości jego mogła zachodzić jakaś wątpliwość, to teraźniejszość nie przedstawiała żadnej. Dick wiedział teraz dobrze, iż znajduje się w Afryce, przeszło o sto mil od morskich wybrzeży i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w prowincyi Angola. Nie mógł także wątpić, że Harris zdradził ich nikczemnie, a z tego łatwo było wywnioskować, że amerykanin i Negoro znali się i działali w porozumieniu. Wypadek połączył ich na wybrzeżu; z czego korzystając, ułożyli plan, którego ofiarą stała się nieszczęśliwa osada Pilgrima.

Jakiż cel w tem mieć mogli? Można jeszcze było przypuścić, iż Negoro zamierza schwytać Toma i jego towarzyszy, aby ich sprzedać jako niewolników na targowiskach tego kraju niewolnictwa; że przez złość, iż Dick obchodził się z nim, jak na to zasłużył, pragnie zemścić się nad nim, i to można było pojąć; ale czegóż nędznik ten chciał od pani Weldon, od tej nieszczęśliwej matki, znękanej chorobą jedynego dziecka?

Gdyby Dick mógł był słyszeć rozmowę Harrisa z Negorem, wiedziałby, jak wielkie im wszystkim groziło niebezpieczeństwo.

Położenie było straszne, ale Dick nie upadał na duchu. Jak mu to poruczono na statku, postanowił i na lądzie opiekować się całą drużyną. On musi ocalić panią Weldon, małego Janka i wszystkich towarzyszy. Zadanie jego zaledwie się rozpoczęło, postanowił spełnić je do końca.

Po kilku godzinach namysłu, w ciągu których rozpatrzył w myśli wszystkie złe i dobre następstwa, tak co do teraźniejszości, jak i przyszłości, a złe niestety przeważały, Dick, powstał, silny niezłomnem postanowieniem, przygotowany na wszystko.

15cap_54.jpg (236575 bytes)

Pierwszy brzask dnia oświetlił wysokie wierzchołki lasu; prócz niego i Toma wszyscy jeszcze spali. Dick zbliżył się do starego murzyna.

– Tomie, – rzekł cicho, – poznałeś ryk lwa, poznałeś narzędzia handlarza niewolnikami, wiesz, że jesteśmy w Afryce.

– Tak, panie Sand, wiem.

– Nie mów nic o tem ani pani Weldon, ani twoim towarzyszom. Lepiej, żebyśmy tylko sami wiedzieli, czego się możemy obawiać.

– W istocie, tak będzie lepiej.

– Tomie, musimy teraz czuwać baczniej, niż kiedykolwiek; jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim, a jakichże przytem mamy wrogów!… Dość będzie powiedzieć tylko, iż Harris nas zdradził, aby się dobrze mieli na baczności. Pomyślą, iż obawiamy się napadu koczujących indyan, – odrzekł Tom.

– Możesz pan śmiało liczyć na moją odwagę i poświęcenie, – odrzekł Tom.

– Wiem o tem, jak również, że mogę rachować na twoje doświadczenie i zdrowy rozsądek, będziesz mi dopomagał, stary Tomie?

– Zawsze i we wszystkiem, panie Sand!

Tom pochwalił plan Dicka. Zdrada Harrisa została odkryta zanim nadeszła chwila działania, więc nie groziła im natychmiastowe niebezpieczeństwo. Znalezienie zerwanych kajdan, porzuconych przez uciekających niewolników i ryk lwa, spowodowały ucieczkę amerykanina. Poznał, iż zdrada na jaw wyszła i uciekł widać przed dojściem do miejsca, gdzie zapewne napad na rozbitków miał być wykonany.

Co się tyczy Negora, którego obecność Dingo zwietrzył widocznie, ten musiał teraz połączyć się z Harrisem celem ułożenia planu dalszego postępowania. Trzeba było wnosić, iż upłynie przynajmniej kilka godzin, zanim zostaną napadnięci i należało korzystać z tego czasu,

Nie pozostało nic innego, jak najspieszniej wrócić na morskie wybrzeże.

Dick był prawie pewny, że są to wybrzeża Angola. Doszedłszy tam, będzie się starał dostać, czy to do północnych, czy południowych posiadłości portugalskich, gdzie można będzie bezpiecznie oczekiwać jakiejś sposobności powrotu do kraju.

Lecz, chcąc powrócić na wybrzeża, czy mają przejść tą samą drogą, którą tu przybyli? Dick nie był tego zdania i Harris odgadł trafnie, że okoliczności zmuszą nowicyusza do obrania najkrótszej drogi.

Nieprzezornem było błąkać się po krętych monawcach leśnych, przez które wiódł ich Harris; mogliby albo zbłądzić albo w najlepszym razie wrócić, skąd wyszli, a nadto Negoro i jego wspólnicy wiedzieliby na pewno, gdzie ich szukać.

Najbezpieczniej byłoby się puścić rzeką, gdyż podróż taka nie pozostawia śladów i nie trzeba było obawiać się napadu dzikich zwierząt, których na szczęście dotąd nie spotkali. W takiej przeprawie nawet napad krajowców mniejszem zagrażał niebezpieczeństwem. Dostawszy się raz na mocną tratwę, dobrze uzbrojeni, łatwiej mogli się bronić, – należało tylko znaleźć rzekę.

Dla pani Weldon z małym Jankiem podobna podróż byłaby mniej nużąca. Wprawdzie murzyni nie tylko chętnie nieśliby na ręku dziecko, ale zrobiwszy nosze, nieśliby na nich panią Weldon; zajęłoby to jednak dwóch ludzi, a Dick chciał i słusznie, aby w razie napadu nic nie krepowało swobody ruchów jego towarzyszy.

A potem na wodzie młody nowicyusz znalazłby się znów w swoim żywiole.

Lecz, czy w tych stronach znajdowała się jakaś woda, po której możnaby płynąć?

Dick tak mniemał na tej podstawie, iż rzeka wpadająca w Atlantyk w miejscu rozbicia się Pilgrima, nie mogła sięgać ani zbyt na północ, ani na wschód tej prowincyi, ponieważ dość blizki łańcuch gór, tych samych, które wzięli za Kordyliery, z obu stron zamykał horyzont. Albo więc rzeka wychodziła z tych wyżyn, albo zbaczała ku południowi, a w obu wypadkach, musiano się z nią spotkać. Może nawet bliżej jeszcze natrafią na jakąś odnogę.

Oto prosty plan, który po naradzie z Tomem, Dick postanowił wykonać.

Dzień zajaśniał; powoli wszyscy zbudzili się ze snu. Pani Weldon, oddawszy Nany zaspanego jeszcze Janka, bardzo bladego i zmęczonego, zbliżyła się do Dicka.

– Dicku, – zapytała patrząc mu w oczy, – gdzie jest Harris? Nie widzę go nigdzie.

Młody nowicyusz mniemał, iż choć nie powie towarzyszom, że nie znajdują się w Boliwii, nie należy jednak ukrywać przed nimi zdrady amerykanina. Odpowiedział więc bez wahania.

– Niema już Harrisa.

– Czy nas wyprzedza?

– Nie, pani, uciekł. Jest to podły zdrajca, który wprowadził nas w ten las, umówiwszy się z Negorem.

– Ale w jakimż celu? – zapytała zaniepokojona.

– Tego nie wiem, – odparł Dick, – wiem tylko, że trzeba nam co prędzej powracać na wybrzeże.

– Przeczuwałam, że człowiek ten nie jest uczciwym… I sądzisz, iż jest w zmowie z Negorem?

– Tak się zdaje. Negoro znajdował się w pobliżu… Przypadek zdarzył, że łotry zeszli się z sobą i…

– I mam nadzieję, że ich razem spotkamy, – rzekł Herkules. – Łbem jednego rozbijemy czerep drugiego, – dodał olbrzym, zaciskając swe ogromne pięście.

– Moje dziecię, moje biedne dziecię! – wołała pani Weldon, – cieszyłam się nadzieją, że znajdę dla niego w fermie pomoc i odpoczynek…

– Janek odzyska zdrowie, jak tylko dostaniemy się na wybrzeże, w zdrowszem le-żącem położeniu, – rzekł stary Tom.

– Czy przekonałeś się Dicku, że ten amerykanin nas zdradził? – zapytała.

– Najzupełniej, pani, – odrzekł, – a nie chcąc wdawać się w bliższe objaśnienia zwrócił się do Toma, mówiąc:

– Dzisiejszej nocy, ja i Tom odkryliśmy jego zdradę, i gdyby nie to, że wskoczył na konia i uciekł, byłbym go zastrzelił!

– A więc ta ferma?

– Nie istnieje, w całej okolicy niema fermy, wsi, ani miasteczka; pani Weldon, nie ma innej rady, trzeba nam wracać na wybrzeże.

– Czy tą samą drogą, Dicku?

– Nie, pani, pójdziemy brzegiem rzeki; a tym sposobem dojdziemy do morza, nie narażając się na znużenie i niebezpieczeństwo.

– Spodziewam się, iż przeszedłszy kilka mil…

– O! nie lękaj się o mnie, jestem dość silna, rzekła, będę mogła iść i nieść Janka.

– O! co to, to nie, pani – zawołał Baty, – nie tylko Janka, ale i panią chętnie nieść będziemy.

– Ma się rozumieć, – dodał Austyn; zrobimy nosze z gałęzi, nakładziemy na nie liści.

– Dziękuje wam, przyjaciele, ale chcę iść sama. Zabierajmy się w drogę.

– Natychmiast, – rzekł Dick.

– Daj mi dziecko, – rzekł Herkules, – odbierając od Nany Janka. Męczę się bardzo, jak czegoś nie niosę.

I poczciwy murzyn tak ostrożnie wziął chłopca, iż ten się nawet nie obudził.

Opatrzono broń starannie, resztę żywności zawinięto w jedną pakę, aby ją mógł nosić tylko jeden człowiek. Austyn zarzucił ją sobie na plecy, a towarzysze jego zachowali zupełną swobodę ruchów.

Kuzyn Benedykt, który dzięki swym długim nogom prawie nie uczuwał znużenia, gotów był do drogi, nie wiemy czy spostrzegł zniknięcie Harrisa, poniósł bowiem stratę, jak dla niego, wielce dotkliwą, – gdyż zgubił lupę i okulary.

– Na szczęście, o czem jednak nie wiedział kuzyn Benedykt, Baty znalazł w trawie obydwa te cenne przedmioty, ale z polecenia Dicka nic o tem nie wspominał. W ten tylko sposób mogli być pewni, że kuzyn Benedykt zachowa się spokojnie w ciągu drogi, ponieważ bez okularów widział, jak to mówią, zaledwie koniec swego nosa.

Umieszczono go między Akteonem i Austynem z wyraźnem poleceniem, aby nie wychodził z szeregu; biedak bez szemrania poddał się temu wyrokowi i szedł spokojnie, jakby niewidomy, prowadzony na sznurku.

15cap_55.jpg (233160 bytes)

– Zaledwie uszli pięćdziesiąt kroków, gdy stary Tom zatrzymał wszystkich, mówiąc: –A gdzież Dingo?

– A prawda, niema Dinga i zaczęto psa nawoływać.

Żadne szczekanie nie dało się słyszeć.

Dick milczał; znikniecie psa było mu bardzo nie na rękę, Dingo byłby strzegł drużynę od niespodzianego napadu.

– Czyżby Dingo pobiegł za Harrisem? – mówił Tom.

– Za Harrisem wątpię, – odrzekł Dick, – ale pewnie pobiegł za śladem Negora, którego czuł w pobliżu.

– Ten przeklęty kucharz, zobaczywszy go, zabije niewątpliwie – zawołał Herkules.

– Jeśli Dingo przedtem go nie rozszarpie – odrzekł Baty.

– To być może, – rzekł Dick; – w każdym razie nie możemy czekać powrotu Dinga, jeśli nie jest zabity, poczciwe psisko zdoła nas odszukać. Chodźmy!

Upał był straszny; od świtu gęste chmury przeszywały horyzont, w powietrzu czuć było zbliżającą się burzę. Zapewne przed wieczorem rozlegną się grzmoty i pioruny. Na szczęście w lesie cień drzew ochładzał nieco powietrze. Gdzieniegdzie wielkie drzewa osłaniały polanki i ocieniały łąki zarosłe gęstą i długą trawą.

W niektórych miejscach leżały na ziemi ogromne pnie, prawie skamieniałe, – co zwiastowało, że w gruntach tych znajdują się pokłady węgla kamiennego, często spotykanego na lądzie afrykańskim. Miejscami ukazywały się polanki zasłane kobiercami zielonych traw, z pośród których wyłaniały różnobarwne główki rozmaite drobne kwiatki, imbier żółty lub niebieski, blade lobelie, czerwone storczyki, na których spoczywały nieustannie przelatujące owady.

Drzewa tu były mniej gęste i odznaczały się wielką rozmaitością gatunków. Spotykałeś elaisy, rodzaj palm wydających olej, wielce poszukiwany w Afryce, drzewka bawełniane, tworzące krzaki, osiem do dziesięciu stóp wysokie, których drzewiaste łodygi wydają bawełnę prawie tak dobrą, jak w Fernambuk. Dalej unosiły się kopale, z których przesącza się wonna żywica, spadająca aż na ziemię i nagromadzająca się tym sposobem na potrzeby krajowców. Tu i ówdzie w dzikim stanie rosły cytryny, granaty i różne drzewne rośliny, świadczące o nadzwyczajnej płodności płaszczyzn środkowej Afryki. Gdzie niegdzie wreszcie drażnił mile powonienie zapach wanilii, ale niepodobna było odnaleźć drzew, które go wydawały.

Chociaż to była pora suszy, wszystkie drzewa i rośliny jaśniały świeżą zielonością, a jednak tylko rzadko wydarzające się burze zraszały te bujne grunty. O tej porze roku panowała tu febra, ale, jak to powiedział Livingstone, traci się ją z łatwością, opuszczając miejsce, gdzie się ją dostało.

Dick znał to spostrzeżenie uczonego podróżnika i spodziewał się, iż sprawdzi się ono na Janku. Powiedział o tem pani Weldon; w samej rzeczy peryodyczny paroksyzm nie pojawił się, i chłopczyk spał spokojnie na ręku Herkulesa.

Szli dość spiesznie i ostrożnie. Niekiedy natrafiali na świeże ślady stóp ludzkich lub przejścia zwierząt; wówczas odsunięte lub połamane gałęzie ułatwiały pochód. Ale po większej części pojawiały się liczne przeszkody, których usuwanie opóźniało podróż, ku wielkiemu niezadowoleniu Dicka.

Napotykali często nadzwyczajnie powikłane pnącze, to znów liście podobne do zakrzywionych szabel damasceńskich, węże roślinne, długie pięćdziesiąt do sześćdziesięciu stóp, mające tę własność, iż odwracają się i ostrym swym słupkiem kłują przechodnia. Murzyni rozcinali je siekierami, ale pnącze podnosiły się bezustannie, jakby wychodziły z pod ziemi i sięgały aż do wierzchołków drzew, otaczając je girlandami.

W tej części prowincyi, królestwo zwierzęce równie warte było poznania, jak i roślinne. Niezliczona ilość ptaków latała między drzewami, a nie groził im żaden wystrzał od ludzi, chcących przejść jak najspieszniej i jak najciszej. Unosiły się tam całe stada afrykanek, jarząbków różnego rodzaju, które tak trudno podejść, i znaczna ilość tych ptaków, które nazywają »vhip-poor-will«, gdyż te trzy sylaby wiernie naśladują krzyk, jaki one wydają.

Dotąd podróżni nie natrafiali na dzikie zwierzęta, tak niebezpieczne w Afryce. Spotykali tylko żyrafy, które Harris znów pewnie nazwałby strusiami. Zwierzęta te na widok karawany, tak rzadko pojawiającej się w tych lasach, spłoszone uciekały spiesznie. W oddali, na skraju łąk, od czasu do czasu podnosił się gęsty tuman kurzu, było to stado bawołów, biegnących z odgłosem ciężko naładowanego wozu.

Przez dwie mile Dick prowadził swoją drużynę z biegiem małej rzeczułki, która musiała pewnie dopływać do jakiejś większej rzeki. Pragnął jaknajprędzej powierzyć swoich towarzyszy prądowi jakiejś rzeki, gdyż wtedy byliby bezpieczniejsi i uniknęliby wielkich trudów i znużenia.

Około południa przebyli szczęśliwie trzy mile drogi; Harris i Negoro nigdzie się nie pokazali. Dingo nie powrócił. Musieli zatrzymać się dla wypoczynku i posiłku. Rozłożyli się w małym lasku bambusowym, osłaniającym ich zupełnie.

– Koniecznie trzeba się posilić, pani Weldon – nalegał Dick. Cóż, pani, poczniesz, utraciwszy siły? Jedz koniecznie, niebawem w dalszą puścimy się drogę i bystry prąd poniesie nas na wybrzeże.

Gdy Dick mówił, pani Weldon bystro wpatrywała się w niego, oczy młodego nowicyusza zdradzały ożywiającą go odwagę: widząc to, jako też nieograniczone poświęcenie poczciwych murzynów, – znękana ta kobieta i matka nie chciała poddawać się zniechęceniu i rozpaczy. A zresztą nie znała prawdziwego położenia, mniemała, iż znajduje się na gościnnej ziemi amerykańskiej, a w takim razie zdrada Harrisa nie mogłaby przedstawiać zbyt zgubnych następstw.

 

Rozdział IV

Nadciągająca burza.

 

tej chwili Janek się obudził i z uśmiechem zarzucił rączki na szyję matki. Atak febry nie powrócił.

15cap_56.jpg (234579 bytes)

– Czy lepiej ci, synku mój? – zapytała pani Weldon, przyciskając dziecko do serca.

– Tak, mamusiu, ale pić mi się chce bardzo.

Nie mogli mu nic dać prócz wody, która pił ze smakiem.

– A gdzie przyjaciel mój Dick? – zapytał.

– Jestem, kochany Janku, – i zbliżywszy się doń, wziął go za rączkę.

– A mój przyjaciel Herkules?

– Jestem, panie Janku – rzekł olbrzym, wysuwając głowę.

– A koń? – pytał chłopczyk.

– Koń? odjechał sobie, odrzekł Herkules – ja teraz jestem koniem panicza, czy nie dobrze niesie?

– Dobrze – odrzekł chłopczyk – tylko, że jak konia niema, nie będę mógł trzymać uzdy. Ale czy prędko dojdziemy do fermy?

– Niedługo, Janku… niedługo – rzekła pani Weldon, pieszcząc i gładząc dziecko po twarzy.

– Czy zezwalasz pani, abyśmy w dalszą puścili się drogę? – napytał Dick, chcąc przerwać tę rozmowę.

– Dobrze, kochany Dicku jestem gotowa.

Kroczyli więc dalej w tym samym, jak do tej pory, porządku. Chcąc iść dalej z biegiem rzeczki, trzeba było przedrzeć się przez gęstwinę. Kiedyś były tu ścieżki, ale »zamarły« według wyrażenia krajowców, t. j. zarosły je ciernie i krzaki. Potrzeba było trzech godzin czasu, aby w tak utrudnionych warunkach przejść milę drogi. Murzyni pracowali bezustannie. Herkules oddał Janka Nany i zabrał się do pracy; za każdem wymierzonem przez niego cieciem siekiery, wytwarzała się próżnia, jak gdyby przez wszystko pożerającym ogniem.

Na szczęście nadludzka ta praca trwała niedługo. Po przebyciu mili drogi, dość szeroka wolna przestrzeń ukazała się w gęstwinie i prowadziła ku rzeczce; powstała ona skutkiem przejścia słoni, które zapewne setkami przebiegały tędy. Na grucie odbiły się ślady nóg tych olbrzymich zwierząt.

Wkrótce zdawało się, że nie same tylko zwierzęta przeciągały tędy; i ludzie musieli nieraz przebywać tę drogę, ale w taki sposób, jak gromada bydła, pędzona do szlachtuza. Tu i ówdzie bielały kości i szkielety ogryzione przez dzikie zwierzęta; na niektórych trzymały się jeszcze pęta niewolnicze.

W Afryce środkowej spotyka się długie drogi, całe prawie zasłane szczątkami ludzkiemi. Karawany przebywają tysiące mil, a iluż to nieszczęśliwych murzynów pada wśród drogi pod biczem agentów, ze znużenia i głodu, lub zdziesiątkowanych chorobami!

Iluż to mordują niewolników sami handlarze, w razie gdy zabraknie żywności!

Nie mając czem żywić, zabijają tych biedaków wystrzałami, rąbią pałaszami, lub zarzynają nożami, a rzezie takie i mordy nie należą bynajmniej do rzadkości.

– A więc przeciągały tą drogą karawany niewolników. Przez całą milę wędrownicy potrącali co krok o rozrzucone kości, strasząc stada drapieżnych ptaków, które za ich zbliżaniem się ulatywały w powietrze.

Pani Weldon patrzyła, nie widząc, Dick obawiał się ciągle, aby go nie zapytała, co zniewoliłoby go wyznać jej, że przez zdradę Harrisa błąkali się po nieznanej sobie afrykańskiej prowincyi. Szczęściem strapiona matka nie zastanawiała się nad tem, co widzi; znowu trzymała na ręku śpiącego synka i nim wyłącznie była zajęta. Nany szła obok niej, nie pytając o nic.

Stary Tom szedł z pochyloną głową; on pojmował doskonale dlaczego przejście to w gęstwinie zasłane było kośćmi ludzkiemi.

Towarzysze jego patrzyli na prawo i na lewo zdziwieni, jak gdyby przechodzili przez ogromny cmentarz, na którym, skutkiem wielkiego kataklizmu, wstrząsnęły się i otworzyły wszystkie groby; postępowali jednak nic nie mówiąc.

Łożysko rzeczki pogłębiało się i rozszerzało jednocześnie; Dick spodziewał się, że wkrótce będzie się nadawało do żeglugi, lub, że rzeczułka złączy się z jakaś większa rzeka, wpadająca do Atlantyku.

Postanowił też ciągle posuwać się z biegiem tej rzeczki i bez wahania opuścił utartą drożynę.

I znowu więc zapuścili się w gęstwinę, siekierami otwierając sobie drogę, przesuwali się przez powikłane pnącze i oplątane nimi krzaki.

Las się skończył, drzew było bardzo mało, tylko szerokie kępy bambusów wznosiły się ponad trawy, tak wysokie, że nawet zakrywały Herkulesa.

Chyba tylko poruszanie łodyg mogłoby zdradzać przejście rozbitków.

Tegoż dnia, około godziny trzeciej po południu, natura gruntu zmieniła się widocznie.

Były to długie płaszczyzny, które w porze deszczowej musiały być całkiem zalane; błotnisty grunt pokrywały gęste mchy, przetykane wielkiemi paprociami.

Dick przypomniał sobie w porę, co czytał w opisach Livingstona, który niejednokrotnie o mało nie uwiązł w tych zdradzieckich błotach.

– Ostrożnie, moi kochani, – rzekł, wyprzedzając wszystkich – probujcie gruntu zanim na niego wstąpicie.

– Rzeczywiście, – rzekł Tom – zdawałoby się, że grunt ten rozmókł od deszczu, a przecież w tych dniach nie padało.

– Ale burzę czuć w powietrzu – rzekł Baty.

– Tem bardziej musimy się spieszyć, aby przed jej wybuchem przejść te błota. Herkulesie, weź znów Janka na ręce; Baty i Austyn niech idą obok pani Weldon, aby mogli jej dopomódz w razie potrzeby. Pan, panie Benedykcie… Cóż pan robisz?

– Upadam – odrzekł spokojnie kuzyn Benedykt, który zapadał się, jakby ziemia rozstąpiła się pod nim.

Biedak wszedł na trzęsawisko i do połowy wpadł w gęste błoto.

Podano mu ręce i wygramolił się oblepiony błotem, ale szczęśliwy, że szacowne jego pudło entomologiczne nie uległo uszkodzeniu. Akteon odtąd szedł przed nim, aby strzedz od nowego upadku biednego krótkowidza.

Gdy wyciągnięto kuzyna Benedykta z tego błotnistego trzęsawiska, powstała na jego powierzchni znaczna liczba baniek, które rozpryskując się, wypuszczały jakiś gaz duszący. Livingstone nieraz wpadał w takie błoto po pas; porównywał on te grunty do ogromnych gąbek, z których za stąpnięciem wytryskały liczne strumienie wody. Takie przejścia są zawsze bardzo niebezpieczne.

Przez pół mili Dick i jego towarzysze musieli iść po tym gąbczastym gruncie. Pani Weldon zniewolona była zatrzymać się, gdyż za kostkę wpadała w trzęsawisko. Herkules, Baty i Austyn zrobili nosze z trzciny bambusowej i umieszczono ją na nich wraz z synkiem, którego trzymała na kolanach; poczem starano się jak najprędzej przebyć te nieczyste bagna.

Przychodziło to jednak z wielkim trudem, często poza kolana zapadali w błoto.

Nareszcie około piątej wieczorem minęli bagna i grunt był teraz dość twardy, ale bardzo wilgotny; widać woda z rzek sąsiednich przesiąkała przez niego.

Upał stawał się nadzwyczaj duszący; gdyby nie chmury, brzemienne burzą, zawieszone między palącymi promieniami a ziemią, byłby nie do zniesienia. Zdala, błyskawice rozdzierały obłoki, a wysoko nad niebem ryczał huk grzmotów. Straszna burza miała wybuchnąć lada chwila.

– A jakież to groźne i przerażające są te burze afrykańskie. Ulewne deszcze, gwałtowne wichry, wiejące od górzystych wybrzeży, którym największe drzewa oprzeć się nie mogą, piorun za piorunem – oto walka w tych szerokościach. Wiedział o tem Dick Sand i był bardzo niespokojny. Niemożliwem było przepędzić nocy pod gołem niebem; cała równina mogła zostać zalana; lecz gdzież szukać schronienia na tej bezludnej płaszczyźnie, na której nie było ani drzewa ani krzaka? Nieznalazłby go nawet we wnętrzu ziemi; o dwie stopy pod powierzchnią była woda. Zdawało się jednak że ku północy szereg niewielkich wzgórz zamykał błotnistą płaszczyznę. Na ostatnim jasnym pasie, jaki chmury pozostawiły na horyzoncie, rysował się profil drzew. Choćby tam nie znaleźli schronienia, przynajmniej nie potrzebowaliby obawiać się zalewu; tam może było dla nich zbawienie.

– Dalej, przyjaciele moi, dalej! – mówił Dick. – Jeszcze trzy mile do przebycia, a będziemy bezpieczniejsi, niż na tej nizince.

– Naprzód, śmiało! – wołał Herkules.

Dzielny murzyn chciałby był wszystkich pochwycić w objęcia i przenieść na wskazane miejsce.

Pomimo nadzwyczajnego znużenia szli teraz daleko prędzej, jednak gdy burza wybuchła byli jeszcze o parę mil od zamierzonego celu podróży. Na szczęście deszcz nie towarzyszył pierwszym błyskawicom. Chociaż słońce nie zeszło jeszcze z horyzontu, zrobiło się prawie zupełnie ciemno; mgły obniżały się powoli, grożąc ulewnym deszczem; rozdzierały się tu i ówdzie niebieskie i czerwone błyskawice, roztaczając po nad płaszczyzną jakby sieć ognistą.

Kilkakrotnie Dick i jego towarzysze o mało nie zostali ugodzeni piorunem; na tej z drzew ogołoconej płaszczyźnie, stanowili oni jedyne wydatne punkty, mogące przyciągnąć wybuchy elektryczne.

Janek przebudzony hukiem grzmotu, przerażony ukrył głowę na piersiach Herkulesa.

Biedne dziecko bało się bardzo burzy, ale nie chciało tego pokazać, aby nie martwić matki. Herkules uspokajał, jak mógł, małego chłopca.

– Nie bój się, Janku – mówił – jakby piorun zbliżył się do nas, skruszę go w ręku, jestem mocniejszy od niego.

I to przekonanie o wielkiej sile murzyna uspokajało chłopczyka.

Ale za chwilę deszcz zapewne ulewny padać zacznie, cóż się stanie z panią Weldon i z całą drużyną, jeśli nie znajdą jakiego schronienia?

– Co robić Tomie? – zapytał Dick.

– Nie ma innej rady, trzeba iść dalej – odpowiedział stary murzyn. Nie możemy zatrzymywać się na tej płaszczyźnie, która deszcz zamieni w trzęsawisko.

– Tak, ale gdyby jakiekolwiek obmyślić schronienie… choćby najlichszy szałas…

Dick nagle przestał mówić; bielsza od innych błyskawica oświetliła równinę.

– Co to jest, tam w dali?… – zawołał Dick.

– I ja widziałem… – odrzekł Tom.

– Czy to obozowisko?

– Tak… musi to być obozowisko panie Sand… lecz obozowisko krajowców…

15cap_57.jpg (222935 bytes)

Skutkiem nowej błyskawicy można było wyraźniej jeszcze widzieć owo obozowisko, zajmujące znaczną część obszernej równiny.

Wznosiło się tam około stu namiotów, symetrycznie ustawionych, mających 12-15 stóp wysokości, ale nie widać było ani jednego żołnierza. Być może, że schronili się pod namioty, oczekując w nich, aż burza przejdzie, albo obóz był opuszczony.

W pierwszym wypadku, mimo coraz posępniejszego nieba, trzeba było uciekać jaknajprędzej, w drugim korzystać z niespodzianie nadarzającego się przytułku.

– Zaraz się dowiem, co to jest! – pomyślał Dick, i, zwróciwszy się do towarzyszy, rzekł:

– Czekajcie tu, niech nikt za mną nie idzie; pójdę przekonać się, co to za obóz.

– Możeby jeden z nas poszedł z panem – zapytał Tom.

– Nie, Tomie, pójdę sam; potrafię podejść niepostrzeżony. Czekajcie na mnie.

Wszyscy zatrzymali się, a Dick, wyszedłszy naprzód, znikł w ciemności, którą tylko błyskawice rozjaśniały chwilowo.

Zaczęty spadać duże krople deszczu.

– Gdzie jest Dick? – zapytała Toma pani Weldon.

– Ujrzeliśmy w dali obóz… a może wioskę i nasz kapitan poszedł pierwej sprawdzić, zanim nas tam zaprowadzi.

Dick powrócił po kilku minutach.

– Chodźcie! chodźcie! – wołał uradowany.

– Więc to obóz opuszczony? – zapytał Tom.

– Nie jest to ani obóz ani wioska, – lecz mrowisko.

– Mrowisko! – krzyknął kuzyn Benedykt, który aż podskoczył, usłyszawszy te słowa.

– Tak, panie Benedykcie, ale mrowiska te są przynajmniej dwanaście stóp wysokie, więc spróbujemy dostać się do nich.

– W takim razie byłyby to chyba mrowiska termitów żołnierzy, lub termitów niszczących, gdyż tylko te genialne owady wznoszą sobie takie gmachy, którychby się nie powstydzili najbieglejsi architekci.

– Czy to są termity, czy nie – odrzekł Dick Sand – skłonimy je do wyprowadzenia się i zajmiemy ich pomieszkanie.

– Zjedzą nas i będą zupełnie w swojem prawie – rzekł kuzyn Benedykt.

– Cóż robić, chodźmy – rzekł Dick.

– Zaraz, zaraz, czekajcie! – wołał kuzyn Benedykt – takie mrowiska znajdują się podobno tylko w Afryce.

– Chodźmy! – krzyknął Dick, pragnąc zagłuszyć ostatnie wyrazy entomologa, aby pani Weldon ich nie usłyszała.

Szalony wicher zaczął się zrywać; wielkie krople spadały na grunt rozpalony, za kilka chwil, gdy burza wybuchnie z całą siłą, nie podobna będzie utrzymać się na nogach.

Wszyscy spiesznie zdążali za Dickiem.

Niebawem doszli do najbliższego mrowiska, a jakkolwiek groźnemi mogły być termity, niepodobna się było wahać, i, jeżeli nie dadzą się wyprosić, trzeba będzie podzielić z nimi ich mieszkanie.

U dołu stożkowatego mrowiska, zbudowanego z jakiejś czerwonawej gliny, wydrążony był mały otwór, który Herkules niezwłocznie rozszerzył nożem, tak, aby nawet człowiek jego wzrostu mógł przejść swobodnie.

Ku wielkiemu zdziwieniu kuzyna Benedykta, nie pokazała się ani jedna mrówka z tysięcy tysiąców, jakie powinnyby się znajdować w mrowisku, czyżby to ostatnie było opuszczone?

15cap_58.jpg (223651 bytes)

Gdy otwór został roszerzony, Dick wszedł pierwszy, a za nim pani Weldon i inni towarzysze i niebawem zaczął padać deszcz tak ulewny, iż zdawało się, iż zagasi błyskawice.

Ale teraz mogli już nie obawiać się burzy, szczególny traf dozwolił im napotkać to schronienie, lepsze od chaty krajowców.

Było to jedno z tych stożkowatych mrowisk termitów, które, jak się wyraził porucznik Cameron, jako zbudowane przez te maluczkie owady, większy budzą podziw, niż piramidy egipskie, wzniesione przez ludzi.

– To, jakby lud jakiś postawił górę Ewerest, jedną z najwyższych z łańcucha gór Himmalaya, powiedział słynny podróżnik Cameron.

Poprzednia częśćNastępna cześć