Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

CEZAR KASKABEL

 

(Rozdział VII-IX)

 

 

Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego

S.S.

85 ilustracji George'a Rouxa

12 dużych rycin chromotypograficznych

2 dużych map chromolitograficznych

CHICAGO. ILI.

Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego

1910

cas_(02).jpg (39262 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM II

 

 

ROZDZIAŁ VII

Doskonały figiel p. Kaskabela.

 

trasznym istotnie był początek lutego, w którym to miesiącu rtęć często zamarza w termometrze. Rozumie się, że porównać tego jeszcze nie można z temperaturą w przestrzeni pomiędzy gwiazdami, jak np. dwieście siedmdziesiąt trzy stopnie niżej zera które unieruchamiają drobiny ciał i wytwarzają stan absolutnie stały.

Ale jednak można było sobie wyobrazić, jakoby drobiny powietrza przestały się przesuwać, jakoby atmosfera skrzepła zupełnie: powietrze, którem się oddychało, paliło jako ogień. Termometr opadł tak nisko, że mieszkańcy „Pięknego Wędrowca” byli zmuszeni pozostawać ustawicznie we wnętrzu wagonu. Niebo było bez skazy: konstelacye błyszczały tak jasno i wyraźnie, iż zdawało się, jakoby wzrok przenikał najodleglejsze krańce sklepienia niebieskiego. Co do dziennego światła, to w porze południowej było ono tylko bladą mieszaniną świtu i zmroku.

cas_(64).jpg (145887 bytes)

Pomimo tego jednakowoż krajowcy jeszcze odważali się wychodzić na otwarte powietrze. Ale jakież środki ostrożności zarządzali, ażeby uchronić ręce, nogi i nosy od nagłego odmrożenia! Były to prawdziwe ruchome wiązki futer. A jakież to potrzeby wyganiały ich z wnętrza ich nor pośród takich okoliczności klimatycznych? Oto wola ich władcy. Czy nie było rzeczą konieczną uważać, ażeby jeńcy, którzy teraz nie mogli składać mu wizyt codziennych, nie uszli potajemnie z jego dziedzin?

Każdemu zwyczajnemu stworzeniu wydawałoby to się rzeczą zbyteczną w takich stosunkach.

– Dobry wieczór wam, ziemnowodne rodaki! – mawiał p. Kaskabel, dostrzegłszy ich przez małe szybki, kiedy otarł je z osadzającego się wewnątrz lodu. Potem zaś dodawał: – Doprawdy, że te dziwotwory muszą mieć w żyłach krew morsów!…. Otóż łażą i poruszają się tam, gdzie porządni ludzie musieliby zesztywnieć w przeciągu pięciu minut!

Wewnątrz „Pięknego Wędrowca”, który hermetycznie był pozamykany, można było utrzymać znośną temperaturę. Ciepło z pieca kuchennego, w którym torf palono, ażeby o ile możności oszczędzać zapas parafiny, rozchodziło się po wszystkich przedziałach. Rozumie się, że trzeba je było przewietrzać od czasu do czasu. Zaledwie jednakowoż otwierano drzwi frontowe, każdy płyn wewnątrz rydwanu natychmiast krzepł i w lód się zamieniał. Było nie mniej niż czterdzieści stopni różnicy pomiędzy temperaturą wewnętrzną a zewnętrzną; fakt ten mógłby był pan Sergiusz stwierdzić, gdyby krajowcy nie byli pokradli termometry.

Ku końcowi drugiego tygodnia lutego wydawało się, że temperatura cokolwiek się podnosi. Wiatr zwrócił się na południe i rozpoczęły się w tej stronie Nowej Syberyi na nowo gwałtowne zawieruchy śnieżne. Gdyby „Piękny Wędrowiec” nie był ubezpieczony wysokimi wzgórkami, to nie mógłby był się oprzeć wichrom; był jednakowoż oprócz tegoż wpakowany w śnieg wyżej kół i tym sposobem zupełnie był ubezpieczony.

Jeszcze wprawdzie kilkakrotnie spazmatycznie powracał ciężki mróz i wywoływał nagłe zmiany temperatury, ale około połowy miesiąca przecież już przeciętna temperatura wynosiła nie mniej niż dwadzieścia stopni niżej zera Celsiusza.

Pan Sergiusz, p. Kaskabel, Jan, Sender i Clovy zaczęli też robić małe wycieczki, uważając troskliwie, ażeby nie ściągnęli na siebie złych skutków w skutek nagłej zmiany temperatury. Z hygienicznego stanowiska stanowiło to dla nich największe niebezpieczeństwo.

Całe otoczenie obozowiska znikło pod jednolitym białym kobiercem i nie można było nawet rozeznać żadnych nierówności gruntu, i to nie z powodu braku światła, gdyż teraz już na jakie dwie godziny widnokrąg południowy rozjaśniał się światłem bladawem, który odtąd rozszerzać się miało stale aż do wiosennego porównania dnia z nocą. Stało się też rzeczą możliwą odbywać przechadzki, a na specyalny rozkaz Czu Czuku, należało mu złożyć wizytę.

Nie było zmiany w postanowieniach upartego krajowca. Przeciwnie, ostrzeżono teraz jeńców, że maja się postarać w jak najkrótszym czasie o okup w sumie trzech tysięcy rubli, gdyż w razie przeciwnym Czy Czuk zobaczy, co ma zrobić.

– Ty przebrzydły łotrze! – rzekł do niego Kaskabel w ojczystym swym francuzkim języku, którego potentat nie rozumiał: – ty potworze szkaradny! ty królu błaznów!

Wszelkie te przydomki jednakowoż, chociaż stosowały się do władcy wysp Lajchoskich, nie naprawiały położenia. A groźniejszą stawało się rzeczą, że Czu Czuk zapowiadał jakieś ostrzejsze postępowanie.

W owym to czasie, pod wpływem tłumionego gniewu, przyszła p. Kaskabelowi do głowy myśl rzeczywiście doskonała.

– Na wszystkie morsy lajchoskie! – zawołał pewnego pięknego poranku; – gdyby tylko ten figiel, ten pyszny figiel się udał!…. Ale dla czegożby nie?…. U takich głupców!

Chociaż jednak te wyrazy mu się z ust wyrwały, p. Kaskabel uważał za rzecz stosowną zachować tajemnicę. Ani słowa nie powiedział nikomu, ani p. Sergiuszowi, ani nawet Kornelii.

Zdaje się jednakowoż, że jednym z niezbędnych warunków do powodzenia jego planu było biegłe wyuczenie się dyalektu rosyjskiego, którym się posługują w północnej Syberyi. I tak, podczas gdy Kajeta doskonaliła się w języku francuzkim pod kierownictwem przyjaciela swego Jana, p. Kaskabel nagle wziął się do pilnego studyowania języka rosyjskiego, w czem mu pomagał przyjaciel jego p. Sergiusz. A gdzież mógłby był znaleźć nauczyciela gorliwszego?

Tak więc, d. 16 lutego, przechadzając się w około „Pięknego Wędrowca”, oznajmił mu, że chciałby nauczyć się mówić biegle po rosyjsku.

– Widzisz pan, – powiedział, – ponieważ udajemy się do Rosyi, przeto może okazać się dla mnie rzeczą bardzo pożyteczną mówić po rosyjsku; chciałbym czuć się jak w domu w czasie pobytu w Permie i Niżnym Nowogrodzie.

– Bardzo dobrze, kochany panie Kaskabelu, – odrzekł pan Sergiusz. – Ale to, co pan już umiesz, mogłoby niemal panu wystarczyć już teraz.

– Nie, panie Sergiuszu, wcale nie. Chociaż teraz już rozumiem dosyć, co do mnie się mówi, to przecież nie mogę jeszcze wyrażać się należycie, a o to mi właśnie chodzi.

– Jak pan chcesz.

– A przytem, panie Sergiuszu, posłuży to panu do zabicia czasu.

I odtąd zaczął kuć po rosyjsku z p. Sergiuszem, po kilka godzin dziennie, przy czem widocznie mniej mu chodziło o gramatykę aniżeli o wyraźne wymawianie. Było to widocznie głównym jego celem.

Jednakowoż, podczas gdy Rosyanie nader łatwo uczą się po francuzku, i bynajmniej przy tem nie zatrzymują akcentu cudzoziemskiego, – o wiele trudniej jest dla Francuzów nauczyć się po rosyjsku. Trudno tez wyobrazić sobie, z jaką pilnością p. Kaskabel oddawał się swoim studyom, jak się natężał, ażeby wymawiać należycie i jakiemi potężnymi tonami napełniał „Pięknego Wędrowca”, by zyskać czystą wymowę każdego wyrazu, którego się nauczył.

Istotnie też przy wrodzonym swym talencie do języków, robił postępy tak znaczne, że zdumiewał swe otoczenie.

Kiedy lekcya się zakończyła, wychodził nieraz nad brzeg i tam, będąc pewnym, że nikt go nie usłyszy, stentorowym swym głosem powtarzał kilka zdań na różne tony usiłując zwłaszcza r wymawiać w sposób rosyjski.

Niekiedy spotykał Ortika i Kirszewa, a że żaden z nich nie umiał po francuzku, przeto wdawał się z nimi w rozmowę w ich języku, i przekonywał się, jakie sam robił postępy.

Obaj ci ludzie częściej teraz zaglądali do „Pięknego Wędrowca”, a Kajeta, którą od razu zastanowił głos Kirszewa, nadaremnie starała się przypomnieć sobie, przy jakiej sposobności go słyszała.

Pomiędzy Ortikiem a p. Sergiuszem toczyła się zawsze rozmowa, do której teraz mógł przyłączyć się p. Kaskabel, około szukania sposobów do opuszczenia wyspy, ale nie zdołano jeszcze wymyśleć nic praktycznego.

– Może się nadarzyć sposobność, o której jeszcze nie pomyśleliśmy, a która dosyć jest prawdopodobną – rzekł Ortik pewnego dnia.

– A co takiego? – zapytał się p. Sergiusz.

– Kiedy morze lodowate się otworzy dla żeglugi – mówił marynarz, – to niekiedy łowcy wielorybów pojawiają się w okolicach wysp Lajchoskich. Gdyby to się wydarzyło na nasze szczęście, to czy nie moglibyśmy, dając im sygnały, nakłonić ich do wylądowania?

W takim razie narazilibyśmy załogę by dostała się do niewoli Czu Czuka tak jak my i nie dopomogłoby nam to do ucieczki, – odrzekł p. Sergiusz, – bo załoga nie byłaby dość liczną i niezawodnie uległaby przemocy.

– A przytem, – dodał Kaskabel – morze jeszcze nie będzie otwarte dla żeglugi przez jakie trzy lub cztery miesiące, a do tego czasu mnie cierpliwości nie starczy!

Potem dodał po chwili namysłu:

– A nadto, gdybyśmy mogli dostać się na taki statek nawet za zgodą tego poczciwego staruszka Czu Czuka to musielibyśmy zostawić tu „Pięknego Wędrowca.”

– Prawdopodobnie trzeba będzie ostatecznie zgodzić się z koniecznością wyrzeczenia się „Pięknego Wędrowca” – zauważył p. Sergiusz.

– Koniecznością? – odparł Kaskabel. – Głupstwo!

– Czyż to możliwe, że panbyś miał jaki plan…?

– Ba, ba!

I więcej p. Kaskabel nie powiedział. Ale jakiś uśmiech zaigrał się na jego ustach! Jaki blask oczu rozpromienił mu lica!

Skoro tylko Kornelia dowiedziała się o zagadkowem wyrażeniu się swego męża. powiedziała zaraz:

– Cezar niezawodnie już coś obmyślił. Co to być może, nie wiem. Ale jestem już pewną, że tak jest. Zresztą u takiego człowieka, to nic dziwnego!

– Ojciec ma więcej rozumu od Czu Czuka! – dodała mała Napoleona.

– Czyście zauważyli, – rzekł jeszcze Sander, – że ojciec w ostatnich czasach zaczął go nazywać „poczciwym staruszkiem.” Nazwa to bardzo pieszczotliwa…

– Chyba, że zupełnie przeciwne ma znaczenie! – uważał za stosowne orzec Clovy.

Najwięcej czasu jednak p. Kaskabel, – jak Demostenes przygłuszający bałwany morze greckiego – obracał na wzmacnianie swego organu pośród wycia żywiołów nad wybrzeżem zamarzniętego morza.

W ciągu drugiej połowy lutego temperatura stale się podnosiła; wiatr zatrzymywał kierunek południowy; prądy powietrza w atmosferze dostrzegalne mniej stawały się mroźne. Nie należało przeto tracić czasu.

Po przejściach doznanych w skutek pękania lodów w cieśninie Berynga z powodu późnego nadejścia zimy, byłoby już niesłychaną fatalnością narazić się na podobne niebezpieczeństwa, gdyby wiosna pojawiła się za wcześnie.

Jednem słowem, jeżeli Kaskabel wynalazł jaki sposób do nakłonienia Czu Czuka, ażeby wypuścił z niewoli jego i jego sztab, to należało go użyć, dopóki pole lodowe tworzyło jednolitą stałą masę pomiędzy wyspami a wybrzeżem Syberyi. Skoro raz pole lodowe się przekroczy, to „Piękny Wędrowiec,” posiadając dobry zaprząg reniferów, będzie mógł przebyć pierwszą część swojej podróży stosunkowo łatwo i tajania mórz więcej obawiać się nie będzie potrzeba.

– Powiedz-no mi pan, panie Kaskabelu, – zapytał się pewnego dnia p. Sergiusz, – czy pan istotnie masz nadzieję, że stary ten łotr Czu Czuk da panu do rozporządzenia potrzebną ilość reniferów, mogących zaciągnąć pański rydwan na ląd stały?

– Panie Sergiuszu, – odrzekł Kaskabel z miną bardzo poważną: – Czu Czuk nie jest starym łotrem! Jest on poczciwym człowiekiem, bardzo miłym człowiekiem! Otóż, jeżeli nam pozwoli odjechać, to pozwoli też nam zabrać ze sobą „Pięknego Wędrowca,” a chcąc okazać nam taką uprzejmość, musi nam ofiarować dwadzieścia reniferów, pięćdziesiąt, sto, tysiąc reniferów, skoro ich zażądam!

– Więc masz pan na niego sposób?

– Czy mam?… Jak gdybym koniec jego nosa trzymał w palcach, panie Sergiuszu! A skoro trzymam, to i nie popuszczę, bądź pan pewien!

Zachowanie się Cezara było takie, jakoby był siebie pewnym; uśmiech jego zdradzał zadowolenie ze siebie. Przy tej sposobności posunął się do tego, że złożywszy palce prawej ręki, dotknął nimi swych ust i przesłał całusa w kierunku mieszkania Czu Czuka. Pan Sergiusz jednak widząc, że Kaskabel nie życzy sobie wyjawić swej tajemnicy, miał tyle taktu i delikatności, że nie nalegał.

cas_(65).jpg (140637 bytes)

Teraz już, za nadejściem łagodniejszej temperatury, poddani Czu Czuka powracali do zwykłych swych zajęć, chwytania ptaków i polowania na foki. Równocześnie też ceremonie religijne, chwilowo zawieszona na czas najostrzejszych mrozów, napowrót sprowadzały wiernych do groty bałwanów.

W piątek zaś każdego tygodnia szczep gromadził się najliczniej i z największą okazałością. Zdaje się, że piątek jest niedzielą nowosybiryjską. Otóż w pewien piątek, 29 lutego, – rok 1868 był przystępnym, – miała się odbyć generalna procesya wszystkich krajowców.

Dnia poprzedzającego, przed udaniem się na spoczynek, pan Kaskabel powiedział po prostu:

– Jutro niechaj każdy będzie przygotowany do wzięcia udziału w ceremonii w Vorspueku; będziemy towarzyszyli naszemu przyjacielowi Czu Czukowi.

– Jakto, Cezarze, – zawołała Kornelia, – życzysz sobie, ażebyśmy…?

– Tak jest, życzę sobie tego!

Jakiż mógł być powód tak stanowczego rozkazu? Czy Kaskabel spodziewał się pozyskać względy królika tych wysp przez wzięcie udziału w jego zabobonnych obrzędach?

Nie ma wątpliwości, że Czu Czuk radowałby się, gdyby jego jeńcy cześć oddali bóstwom krajowym. Ale zmieniać wiarę, przyjąć religią krajowców, to znów inna kwestya; było rzeczą wielce nieprawdopodobną, ażeby p. Kaskabel posunął się do apostazyi dl pozyskania łaski Jego Nowosybiryjskiej Mości. Samo takie przypuszczenie byłoby wstrętnem.

Bądź co bądź, następnego poranku o świcie cały szczep był na nogach. Powietrze było wspaniałe; termometr wskazywał zapewne ledwie dziesięć stopni niżej zera. Przytem można było się spodziewać trwania światła dziennego przez cztery do pięciu godzin, a około południa ukazania się kawałeczka słońca z za widnokręgu.

Mieszkańcy powychodzili ze swych nor krecich. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy byli w swej odświętnej piątkowej odzieży ze skóry fok i reniferów. Przedstawiali niezrównany widok futer białych i czarnych, kapeluszy ozdobionych paciorkami, najrozmaitszych pancerzy, opasek skórzanych mocno ściskających głowy, kolczyków, bransoletek, klejnotów z kości morsów, zwieszających się z nosów, itp.

Ale to wszystko nie wystraczało do tak solennej uroczystości. Niektórzy wybitniejsi szczepu uważali za rzecz stosowną nałożyć ozdoby jeszcze wspanialsze, a tych im dostarczyły przedmioty skradzione w „Pięknym Wędrowcu”.

I istotnie, nie mówić już o fantastycznych strojach trupy, które narzucili na siebie, o czapkach błazeńkich i hełmach z tektury, które powkładali na głowy, – niektórzy mieli na szyjach nanizane na sznurze stalowe pierścienie do sztuk kuglarskich używane, inni u pasów zawiesili rząd piłek i kół, a wielki naczelnik Czu Czuk miał na piersiach barometr, jakoby tenże tworzył nowy order ustanowiony przez władzę Nowej Syberyi.

Rozumie się, że nie brakło i kompletnej orkiestry trupy; waltornia z tromboną wzajemnie się przygłuszały, tamburyn usiłował z bębnem iść w zawody, a wszystko razem składało się na przeraźliwą kocią muzykę.

Kornelia nie mniej jak jej dzieci oburzyła się na piekielny koncert tych artystów, do którego uzupełnienia brakowało tylko jeszcze „pienia psów morskich”, jak zauważył Clovy.

A przecież, chociaż to może komu wyda się nieprawdopodobnem, p. Kaskabel wyraźnie uśmiechał się do krajowców; kłaniał się im, wznosił okrzyki: hurra!. klaskał rękami, wołał: „brawo, brawo!” i od czasu do czasu rzucał uwagi:

– Doprawdy ci ludzie mię zdumiewają! Mają szczególny talent do muzyki! Gdyby tylko dali się zaangażować, to zabrałbym z nich kilku ze sobą i byłbym pewnym niezmiernego powodzenia najprzód w Permie, a potem w St. Clood.

Pośród takiego tedy hałasu procesya postępowała przez środek wsi do miejsca świętego, gdzie bożkowie czekali cierpliwie na oddanie im czci należnej przez prawowiernych. Czu Czuk kroczył na przedzie. Tuż za nim szli p. Sergiusz i p. Kaskabel, a dalej rodzina tego ostatniego i obaj rosyjscy marynarze, w końcu zaś cała ludność Turkiewa.

Pochód wkrótce zatrzymał się przed skalistą jaskinią, w której stały bałwany okryte wspaniałemi futrami i zdobne w barwy nowo nałożone na tę uroczystość.

Potem Czu Czuk wszedł do Vorspueku z rękami wzniesionemi ku niebie, a skłoniwszy się trzykrotnie, usiadł „w kaczki” na kobiercu ze skór reniferowych, rozpostartym na ziemi. Taka była moda klękania w tym kraju.

Pan Sergiusz i jego towarzysze nie omieszkali naśladować naczelnika i cały tłum za niemi przykucnął do ziemi.

Kiedy cisza zapanowała, Czu Czuk wygłosił kilka wyrazów, częścią śpiewanych, częścią wypowiedzianych, do trzech bożków.

cas_(66).jpg (178421 bytes)

Nagle dał się słyszeć głos w odpowiedzi na jego modlitwę, wyraźny, potężny głos wychodzący z wnętrza jaskini.

Cud nad cudami! Głos wychodzi z dzioba jednego z bożków, i najwyraźniej brzmią wyrazy:

„Oni światli, eti innostańcy, kotoryje przyszli od zapada! Zaczem ty ich zadzierzajesz?”

Znaczyło to:

„Oni święci, ci cudzoziemcy, którzy przybyli z Zachodu. Dlaczego ich zatrzymujesz!”

Na te słowa, które doskonale zrozumieli wszyscy prawowierni, powszechne zapanowało zdumienie.

Zdarzyło się po raz pierwszy, że bogowie Nowej Syberyi raczyli przemawiać do swoich wiernych.

Następnie drugi głos w tonie rozkazującym odzywa się z dzioba bożka po lewej stronie i piorunującym przemawia tonem:

„Prykazuju ja tiebie pustit wolno etych aresztantow! Twoji poddani dołżni okazat im samo bolszoje uważatelstwo i oddat im wsie wieszczy kotoryje im byli wziaty. Prykazuju ja tiebie okazat swoje im sodiejstwie, cztoby mogli wozwratitsia na pobiereża Sibiru!”

Trzy te zdania wystosowane do Czu Czuka, takie miały znaczenie:

„Nakazuję tobie puścić wolno tych aresztantów! Twoi poddani winni okazać im wszelką uprzejmość i oddać im wszystkie przedmioty, które im zabrano. Nakazuję ci dopomódz im, aby powrócili na wybrzeża Syberyi”

Tym razem zdumienie słuchaczy zamieniło się w przerażenie. Czu Czuk wzniósł się do połowy na kolanach, z oczami wlepionem przed siebie, wargami ruszającemi się bez wydania głosu, palcami u rąk szeroko rozpostartymi, z widocznymi oznakami przestrachu. Krajowcy, którzy również do połowy się podnieśli, wahali się, czy mają całować ziemię, czy tez uciec czemprędzej.

Nim ochłonięto z przerażenia, odezwał się bożek trzeci. Jakże jednak przerażającym, jak strasznym był jego głos!

Wyrazy jego również były skierowane wprost do Jego Nowosybiryjskiej Mości:

„Esli ty etoho nie zdiełajesz w tom samom dnie, w ktorom eti światyje ludi siebie żełat budut, to czerty woźmut twoj narod!”

Znaczyło to:

„Jeśli tego nie uczynisz w tym dniu, w którym ci święci ludzie życzyć sobie będą, to dyabli wezmą twój naród!”

Tym razem i królik i jego poddani, ogłuszeni najwyższem przestrachem. leżeli nieruchomie na ziemi, podczas gdy p. Kaskabel, wznosząc ramiona ku bałwanom z wdzięczności, dziękował im głośno za wystąpienie na jego korzyść.

Tymczasem zaś jego towarzysze całemi siłami powstrzymywali wybuchy śmiechu.

Genialny nasz artysta, posługując się swoim talentem brzuchomówczym, takiego użył figla, ażeby doprowadzić Czu Czuka do rozumu.

Był to jedyny sposób na tych krajowców.

„Cudzoziemcy, którzy przybyli z Zachodu” – (co za szczęśliwe wyrażenie się obmyślił p. Kaskabel) – „cudzoziemcy ci są świętymi! Dlaczego Czu Czuk ich zatrzymuje?”

Oczywiście, że dłużej nie poważy się tego czynić! Puści ich, skoro tylko zechcą odejść, a krajowcy świadczyć im będą te istoty cieszące się taką bogów protekcyą!

I podczas gdy Ortik i Kirszew, którzy nie znali brzuchomówczych zdolności p. Kaskabela, nie mogli ukryć swego prawdziwego zdumienia, Clovy powtarzał:

– Jakże genialny jest mój „boss”! Jakiż ma rozum! Co za człowiek, chyba że….

– Chyba że jest bożkiem! – uzupełniła Kornelia, skłaniając się nisko przed mężem.

Figiel powiódł się doskonale, dzięki niesłychanej łatwowierności szczepów nowosybiryjskich. Łatwowierność tę Kaskabel doskonale zauważył i to mu podsunęło myśl skorzystania ze swej sztuki brzuchomówstwa dla dobra ogólnego.

Rozumie się, że Kaskabela i jego towarzyszy odprowadzono do ich obozowiska ze wszelkiemi oznakami szacunku należnego „świętym” osobistościom. Czu Czuk, po części z obawy, po części z szacunku, nie wiedział dobrze jak ma się kłaniać, jakie dowody czci swojej składać, Kaskabelowie i bóstwa wyspy Kotelnoj stanęły na równi w jego wyobrażeniu.

Ależ bo istotnie, czyż mogło tym mieszkańcom Turkiewa, pogrążonym w takiej ciemnocie, przyjść na myśl, iż stali się ofiarami figla kuglarskiego? Nie mogli ani na chwilę wątpić o tem, że istotnie przemówiły same ich bałwany w Vorspueku. Wszak to z ich dziobów, niemych dotychczas, wyszły owe wyrazy wygłoszone wyraźnie w języku rosyjskim. A przy tem, czy nie wydarzyło się przed tem coś nadzwyczajnego? Czyż nie przemówiła także papuga Dżako? Czyliż krajowcy wówczas już nie przerazili się, usłyszawszy owe wyrazy dla nich niezrozumiałe? Co zaś możliwem było u ptaka, to dlaczegóż nie miałoby być możliwem dla bożków o głowach ptasich?

Od owego dnia tedy, p. Sergiusz, Cezar Kaskabel i tegoż rodzina, a także i obaj marynarze, za którymi ujęto się jako za ziomkami, mogli się uważać za wolnych. Zima najostrzejsza już przechodziła, a temperatura stawała się znośną. Postanowiono tedy nie zwlekać z opuszczeniem wysp Lajchoskich. Nie było zresztą obawy, ażeby usposobienie krajowców się zmieniło. Zanadto już byli „oczarowani”.

Pan Kaskabel był w doskonałych stosunkach ze swoim „przyjacielem Czu Czukiem”, który byłby mu chętnie czyścił buty, gdyby tego żądał.

Rozumie się, że „poczciwiec ten” postarał się o to, by zwrócono wszystko, co zabrano z „Pięknego Wędrowca”. On sam na kolanach oddał Cezarowi Kaskabelowi barometr, który nosił na piersiach, a „święty człowiek” raczył wyciągnąć rękę, by Czu Czuk mógł złożyć na nią ze czcią pocałunek. Czyż nie sądził, że ręka ta była w stanie ciskać błyskawice i pioruny, lub rozkazywać wichrom i zawieruchom?

Krótko mówiąc, d. 8 marca pokończono przygotowania do wyjazdu byłych jeńców. Pan Kaskabel zażądał dwudziestu reniferów; Czu Czuk natychmiast ofiarował mu sto, ale Cezar podziękował mu i zadowolnił się dwudziestoma. Żądał tylko w dodatku paszy w dostatecznej ilości do żywienia jego zaprzęgu, dopóki nie przebędą pola lodowego.

Wcześnie rano dnia tego „święci ludzie” pożegnali się z krajowcami Turkiewa. Cały szczep zebrał się, ażeby być przy ich odjeździe i życzyć im szczęśliwej podróży.

„Kochany Czu Czuków” był na przedzie i drżał ze wzruszenia prawdziwego. Pan Kaskabel zbliżył się do niego i z lekka poklepawszy go po piersiach, powiedział po francusku:

– Ta, ta, stary łotrze!

Poufałe to dotknięcie podniosło w oczach krajowców znaczenia ich władzcy.

Dziesięć dni później, d. 18 marca, po podróży dość wygodnej i nie nużącej po polu lodowem łączącem archipelag Lajchoskich z wybrzeżem sybiryjskiem, mieszkańcy „Pięknego Wędrowca” dostali się do wybrzeża, u ujścia rzeki Leny.

Po tylu przygodach i wypadkach, tylu niebezpieczeństwach i przykrych przejściach od chwili wyruszenia z Portu Clarence, p. Sergiusz i jego przyjaciele nakoniec stanęli na stałym lądzie Azyi.

 

 

ROZDZIAŁ VIII

Kraj Jakutów.

 

ierwotny plan podróży, który ułożono od cieśniny Berynga do granicy europejskiej, musiano teraz oczywiście zmodyfikować, skoro wypadki niespodziewanie zapędziły naszych podróżnych do wysp Nowej Syberyi.

Nie mogło teraz być już mowy o przejeżdżaniu przez azyatycką Rosyą w południowej jej części. A przy tem, zbliżała się już pora piękna, a z nią temperatura łagodniejsza, tak, że nie trzeba było myśleć o zimowaniu w jakiej wiosce sybiryjskiej. Należało przy tem wszystkiem wyznać, że wszystkie wypadki złożyły się o tyle pomyślnie, o ile były dziwne.

Chodziło teraz o obranie kierunku podróży takiego, by dostać się w najkrótszym przeciągu czasu do Uralu odgraniczającego Rosyę europejską od Rosyi azaytyckiej. Pan Sergiusz podjął się rozwiązać tę kwestyę przed wyruszeniem z obozowiska rozłożonego na wybrzeżu.

Było pogodnie i spokojnie. Z rozpoczęciem okresu porównania dnia z nocą, światło dzienne już trwało przeszło jedenaście godzin, a jeszcze przedłużał je niejako zmrok dosyć długo panujący pod siedmdziesiątym równoleżnikiem.

Karawana składała się już teraz z dziesięciu osób, odkąd przyłączyli się do niej, jak już zauważyliśmy, Kirszew i Ortik. Chociaż nie było serdeczności pomiędzy nimi a ich towarzyszami podróży, to przecież uprzejmie traktowano obu marynarzy w „Pięknym Wędrowcu”; dano im sypiać wewnątrz rydwanu, dopókiby temperatura nie dozwoliła im spędzać noce pod gołem niebem.

Jeszcze bowiem zawsze utrzymywała się temperatura kilku stopni niżej zera, co łatwo było teraz sprawdzić, odkąd „kochany Czu Czuczek” oddał prawemu właścicielowi także i termometr.

Kraj cały był pokryty, jak daleko okiem sięgnąć było można, olbrzymim białym całunem i miało tak jeszcze pozostać, dopóki słońce kwietniowe go nie przygrzeje. Po tym śniegu stwardniałym, jako też później po płaszczyznach stepowych okrytych bujną trawą, zaprząg z reniferów; odtąd już mogły same szukać sobie pożywienia czy to z mchu, który umieją dobywać z pod śniegu, czy też z liści krzewów napotykanych tu i owdzie w Syberyi. Nie zapomnijmy dodać, że w ciągu podróży przez pole lodowe, nowy zaprząg okazał się bardzo pojętnym, a Clovy nie miał trudności w kierowaniu.

Także i podróżnym nie brakło pożywienia, dzięki zapasom prezerw, mąki, tłuszczu, ryżu, herbaty, sucharów i wódki jeszcze zachowanym w „Pięknym Wędrowcu”. Nadto Kornelia miała do rozporządzenia pewną ilość krajowego masła, przechowywanego w małych skrzynkach drzewa wierzbowego, które uprzejmy Czu Czuczek ofiarował przyjacielowi Kaskabelowi; potrzeba było jedynie uzupełnić zapas nafty, a to dało się zrobić w pierwszem miasteczku, do którego się dostaną. Oprócz tego niezawodnie napotka się zwierzynę w podróży, a pan Sergiusz i Jan nieraz będą mieli sposobność dowodzić swojej zręczności na pożytek kuchni.

Trzeba było także wziąć w rachubę pomoc obu marynarzy rosyjskich. Powiedzieli oni, że znają po części północne okolice Syberyi i można było się dniu wymienionym.

– Ponieważ już przedtem przebywaliście te okolice, – rzekł p. Sergiusz do Ortika, – a zatem moglibyście nam dać wskazówki…

– Z największą chęcią – szybko odrzekł Ortik, – pragnąłbym przynajmniej tym sposobem wywdzięczyć się p. Kaskabelowi za to, że winniśmy mu naszą wolność.

– Mnie? – zawołał Kaskabel. – Wcale nie. Chyba tylko właściwości głosu mojego, która mu dozwala robić wycieczki w górę i na dół wewnętrznej budowy mego ciała.

– Ortiku, – pytał się dalej p. Sergiusz, – w którym więc kierunku radzicie nam puścić się, kiedy wyjdziemy za zatokę Leny?

– W najkrótszym prostą drogą, panie Sergiuszu. Jeżeli może niekorzystnie jest pozostawać w wielkim oddaleniu od miast większych w dystryktach więcej południowych, to przynajmniej będziemy pewni, że prędzej dostaniemy się do gór uralskich. Przytem po drodze znajdzie się dosyć miasteczek, w których będzie można odnawiać zapasy, a nawet zatrzymywać się w razie potrzeby.

– A to po co? – zapytał się Kaskabel. – Nie mamy po co zatrzymywać się w miasteczkach. Najważniejszą rzeczą jest nie tracić czasu i iść naprzód jak możemy najśpieszniej. Myślę, że nie ma niebezpieczeństw po drodze?

– Żadnych, – zapewnił Ortik.

– A przytem jest nas dosyć i biada tym, którzyby się poważyli napaść na „Pięknego Wędrowca”! Mogliby tego pożałować!

– Bądź pan spokojnym co do tego, – rzekł Kirszew. – Nie ma żadnego powodu do obawy.

Trzebaby zauważyć, że ten Kirszew rzadko się odzywał. Był on nietowarzyski „ zostawiał gadanie.” Ortik też widocznie był inteligentniejszy od niego i więcej miał ogłady, co pan Sergiusz zauważył kilkakrotnie przy różnych sposobnościach.

Zresztą plan podróży przez Ortika proponowany każdemu wydawał się najlepszym. Unikanie miast większych, w których mogliby znaleźć wojskowe załogi, leżało w planie hrabiego Narkina tak samo, jak ważnem było dla obu wrzekomych marynarzy.

Przyjąwszy w zasadzie ten plan ogólny, należało jeszcze zbadać różne prowincye, przez które mieli przejść ukośnie pomiędzy Leną a Uralem.

Jan przeto przedłożył mapę północnej Syberyi; p. Sergiusz starannie przestudyował te okolice, w których rzeki sybiryjskie więcej są przeszkodą aniżeli pomocą dla podróżujących w kierunku zachodnim, i oto, co uradzono:

Przejść przez kraj Jakutów, w którym jest mało miast od siebie bardzo odległych, w kierunku południowo – zachodnim.

Tym sposobem dostać się z dorzecza Leny do dorzecza Anabary, a stamtąd do dorzecza Chatangi, Jeniseju i Obu, przebywając przestrzeń jakich dwóch tysięcy dwóchset mil.

Dorzeczem Obu przebyć drogę do gór Uralskich, naturalnej granicy Rosyi w Europie, przez przestrzeń niespełna czterechsetmilwą.

W końcu, dalej w kierunku południowo zachodnim przebyć trzysta mil i dostać się do Permu.

W liczbie okrągłej wynosiło to razem trzy tysiące mil.

Jeżeliby nie było po drodze opóźnień, jeżeli nie będą musieli koniecznie zatrzymywać się w miasteczkach, to będą mogli przebyć tę przestrzeń w czterech miesiącach. Dwadzieścia do dwudziestu pięciu mil dziennie taki zaprząg mógł przebywać, a pośród takich okoliczności, „Piękny Wędrowiec” mógł znaleźć się w Permie, a potem w Niżnym Nowgorodzie, w połowie lipca, właśnie w czasie, kiedy targ odbywać się będzie w najlepsze.

– Czy wy z nami udacie się do Permu? – zapytał się p. Sergiusz, zwracając się do Ortika.

– Myślę, że nie, – odrzekł marynarz. – Przekroczywszy granicę, chciałbym udać się wprost do Petersburga, a stamtąd dostać się do Rygi.

– To dobrze, – zauważył p. Kaskabel. – Bylebyśmy raz dostali się do granicy.

Już przedtem postanowiono odpocząć „dobrych dwadzieścia cztery godzin”, skoro dostaną się na ląd stały. Taki odpoczynek należał im się po śpiesznem przebyciu pola lodowego i dlatego też zatrzymano się na dobę.

Lena wpada do zatoki tejże nazwy zygzakowatą siecią swych ujść, poprzecinaną różnymi kanałami i strumieniami.

Wody, które piękna ta rzeka wlewa do Morza Lodowatego, zbiera ona z różnych rzek pobocznych na przestrzeni 4,500 mil. Dorzecze jej, jak obliczają, obejmuje obszar stu pięciu milionów hektarów.

Pan Sergiusz troskliwie przestudyowawszy mapę, orzekł, że najlepiej będzie najprzód przejść wzdłuż brzegów zatoki, ażeby uniknąć mnóstwo kanałów ujścia Leny. Chociaż wody jeszcze były zamarznięte, nie byłoby może rzeczą rozsądną puszczać się w taki labirynt. Zima tam nagromadziła niezmiernie ilości ogromnych brył lodowych, a chociaż malowniczy one przedstawiały widok pośród prawdziwych lodowców, które ponad niemi sterczały, to za to ich przekraczanie wielce było trudno.

Po za zatoką zaś znajdowały się już niezmierzone stepy z nadzwyczaj nielicznemi wzniesieniami tu i owdzie; tam już łatwo było odbywać podróż.

Nie było wątpliwości, że Ortik i Kirszew musieli okolice te znać dobrze. Ich towarzysze podróży mieli sposobność przekonać się o tem niejednokrotnie. Obaj marynarze również byli biegłymi w urządzaniu obozowiska i ustawianiu dobrej budki lodowej w razie potrzeby. Umieli tak jak krajowi rybacy nadbrzeżni usuwać wilgoć z odzieży za pomocą zakopywania jej w śniegu; nigdy nie mylili się w odróżnianiu brył lodowych utworzonych przez morską wodę od podobnych brył powstałych z zamarznięcia wody słodkiej; w ogóle znakomicie byli obeznani dla podróżujących po okolicach podbiegunowych.

Tego wieczora po kolacyi, rozmowa tocząca się oczywiście około geografii północnej Syberyi, doprowadziła Ortika do opowiedzenia, w jaki sposób on i Kirszew dostali się do owych okolic.

– Jakże to się stało, – zapytał się p. Sergiusz, – że wy, jako marynarze, wędrowaliście przez te okolice?

– To tak było, panie Sergiuszu, – odpowiedział. – Przed dwoma laty Kirszew, ja i dziesięciu innych marynarzy byliśmy w Archangielsku, wyczekując dostania się na jakiś statek do połowu wielorybów, kiedy nas najęto, by iść na pomoc pewnemu okrętowi, który się dostał pomiędzy lodowce na północ od ujścia Leny. Otóż w drodze z Archangielska do tej zatoki szliśmy północnem wybrzeżem Syberyi. Dostawszy się do okrętu Seraski, dopomogliśmy do wydobycia się jego na morze i pozostaliśmy na jego pokładzie na sezon rybołóstwa. Ale, jak już opowiadałem, okręt później się rozbił i z całej załogi tylko Kirszew i ja pozostaliśmy przy życiu. Wtedy to burza nas zapędziła na wyspy Lajchoskie gdzieście nas znaleźli.

– A czy nigdy nie byliście w prowincyach Alaski? – zapytała się Kajeta, która, jak czytelnicy pamiętają, rozumiała i mówiła po rosyjsku.

– Alaska? – zapytał się Ortik. – To jakiś kraj w Ameryce, nieprawdaż?

– Tak, – rzekł p. Sergiusz. – Leży na północno – zachodniej stronie Nowego Świata, i jest krajem rodzinnym Kajety. Czy wasze wycieczki rybackie nigdy was tam nie zapędzały?

– Nie znam wcale tamtych stron, – odrzekł Ortik bez zająknięcia się.

– Nigdy nie byliśmy poza cieśniną Berynga, – dodał Kirszew.

I znowu głos ten wywarł zwykłe wrażenie na dziewczynie, chociaż zupełnie nie była w stanie przypomnieć sobie, gdzie go słyszała. Na każdy sposób mogło to być tylko w Alasce, gdyż przedtem nigdy gdzie indziej nie była.

Jednakowoż po tak stanowczej odpowiedzi Ortika i Kirszewa, Kajeta ze zwykłą swej rasie wstrzemięźliwością, nie stawiała żadnych dalszych zapytań. Pomimo tego jakieś uprzedzenie, a raczej instynktowna nieufność w obec obydwu marynarzy utrwaliła się w jej umyśle.

W ciągu odpoczynku dwudziestoczterogodzinnego, renifery były w stanie najzupełniej odpocząć. Chociaż były uwiązane, mogły przechadzać się w pobliżu obozu i skubać krzaki lub dobywać mech z pod śniegu.

cas_(67).jpg (133375 bytes)

Dnia, 20 marca mała karawana wybrała się o godzinie ósmej rano. Było pogodnie i jasno, a wiatr dął od północnego wschodu. Renifery zaprzęgnięto w czwórki przy pomocy stosownie urządzonej uprzęży. Szły więc w czterech rzędach, prowadzone z jednej strony przez Ortika, a z drugiej przez Clovy’ego.

Przez sześć dni odbywała się podróż bez wydarzeń zasługujących na wzmiankę. Pan Sergiusz i Kaskabel, Jan i Sander, po większej części szli pieszo prawie przez cały dzień, a Kornelia, Napoleona i Kajeta przyłączały się niekiedy do nich, jeżeli gospodarskie zajęcia nie wstrzymywały ich w rydwanie.

Każdego przedpołudnia „Piękny Wędrowiec” przebywał „kojec”, sybiryjską miarę wynoszącą dwadzieścia wiorst, to jest około ośmiu mil. Popołudniu mniej więcej tyleż drogi robiono.

Dnia 29, przebywszy po lodzie rzeczkę Olenek, p. Sergiusz i jego towarzysze dostali się do miasteczka Maksymowa, 150 mil na południowy zachód od zatoki Leny.

Pan Sergiusz nie potrzebował się obawiać zatrzymać się w tem miasteczku, w najdalszym zakątku północnego stepu. Nie było tam wicegubernatora, ani załogi kozackiej, a zatem nic nie groziło hrabiemu Narkimowi.

Byli już we wnętrzu kraju Jakutów, a podróżni doznali uprzejmego przyjęcia za strony mieszkańców Maksymowa.

Kraj ten, górzysty i lesisty na wschodzie i na południu, przedstawia w północnej swej części obszerną płaszczyznę, ożywioną tylko tu i owdzie grupami drzew, które wkrótce miały się zazielenić za nadejściem pory cieplejszej. Płaszczyzny te wydają olbrzymie ilości siana, z tego powodu, że podczas gdy zima bywa bardzo ostrą w północnej Syberyi, w lecie temperatura niezmiernie się podnosi.

Tu zamieszkała ludność złożona z jakich stu tysięcy Jakutów, którzy zachowują tradycye rosyjskie. Naród to religijny, gościnny, moralny i wdzięczny jest Opatrzności za dary otrzymywane, a z rezygnacyą znosi próby na niego zsyłane.

Na drodze z zatoki Leny do tego miasteczka spotykano wędrowne gromadki Sybiryjczyków. Byli to ludzie dobrze zbudowani, średniego wzrostu, o płaskich twarzach, ciemnych oczach, bujnych włosach, ale bez zarostu. Takie same typy znaleziono w Maksymowie; ich inteligencya, przyzwoite i towarzyskie obyczaje i ich pracowitość zwróciły uwagę przybyszów.

Ci pomiędzy Jakutami, którzy wiodą życie wędrowne, zawsze na koniach i zawsze uzbrojeni, są właścicielami wielkich trzód rozrzuconych po stepach. Ci zaś, którzy obierają stałe mieszkania w osadach i miasteczkach, szczególniej zajmują się rybołóstwem i zatrzymują się z dobrze zaopatrzonych wód tysiąca rzek wpadających do wielkiej rzeki dążącej ku morzu.

Obok tego jednakowoż, iż posiadają tyle zalet publicznych i prywatnych, trzeba wyznać, że zanadto oddają się paleniu tytoniu, a co smutniejsza, nadużywaniu wódki i innych trunków upajających.

– Do pewnego stopnia jednak da się to zrozumieć, – zauważył Jan. – Przez całe trzy miesiące mają tylko wodę do picia, a do jedzenia tylko korę jedliny.

Podczas gdy wędrowne ich gromady mieszkają w „jutrach”, rodzaju stożkowych namiotów, zrobionych z jakiejś białej materyi wełnianej, stali osadnicy posiadają domki drewniane wybudowane stosownie do gustu i wymagań indywidualnych. Domy te bywają starannie utrzymywane; dachy są bardzo spadziste, co ułatwia topienie śniegów pod promieniami słońca kwietniowego.

Miasteczko Maksymów przedstawia się przeto wcale powabnie. Postaci mężczyzn są okazałe, wejrzenie mają szczere, patrzą przeto prosto w obaczy, a postawa ich ma w sobie nieco dumy. Kobiety są zgrabne i wcale ładne, choć są tatuowane. Zachowanie się ich i obyczaje są bardzo skromne, nigdy nie pokazują się bez okrycia na głowie lub boso.

Podróżnych uprzejmie powitali naczelnicy jakuccy, kinoje, jak ich nazywają i przedstawiciele władz miejscowych, „starszyzna.” Każdy z nich zapraszał do siebie i ofiarował bezpłatny wikt i mieszkanie; Kornelia jednakowoż nie wdawała się w żadne inne, niż pieniężne tranzakcye, a głównie zaopatrzyła się w naftę, której miała już zapas zanadto szczupły na potrzeby swej kuchni.

Rozumie się, że tu tak jak wszędzie, „Piękny Wędrowiec” wywołał znaczne wrażenie. Nigdy w tych okolicach nie widziano rydwanu wędrownego artysty. Krajowcy obu płci tłumnie go odwiedzali i nie było powodu do skarżenia się na te wizyty. W tych okolicach bardzo rzadko wydarzają się kradzieże, nawet przez obcych popełniane. A jeżeli jaka się zdarzy, to natychmiast ostra następuje kara. Przestępca, skoro mu się udowodni winę, na publiczną chłostę bywa skazanym, a po tej karze cielesnej następuje jeszcze moralna: napiętnowany takim występkiem na całe życie, traci wszelkie prawa obywatelskie i nigdy więcej nie może odzyskać nazwy „człowieka uczciwego.”

Dnia 3 kwietnia podróżni nasi stanęli nad brzegiem Odenu, małej rzeki wpadającej do zatoki Anabara po przebyciu drogi 150 milowej.

Pogoda dotychczas sprzyjająca zaczęła się zmieniać. Spadł ulewny deszcz, a pierwszym jego wynikiem było topnienie śniegu. Deszczowe powietrze trwało cały tydzień i wagon musiał torować sobie drogę przez błota i niebezpieczne bagna, kiedy musiał przebywać okolice moczarowate. W taki to sposób rozpoczynała się wiosna na tej szerokości geograficznej wysokiej, pośród temperatury wynoszącej przeciętnie dwa do trzech stopni wyżej zera.

cas_(68).jpg (165710 bytes)

Ta część podróży kosztowała naszych znajomych wiele trudu, ale mogli oni powinszować sobie, iż mieli pomoc ze strony obu rosyjskich marynarzy, którzy i gorliwymi i pożytecznemi się okazywali.

Dnie 8 tegoż miesiąca, „Piękny Wędrowiec” dostał się na prawy brzeg rzeki Anabara, około 120 mil (ang.) od Maksymowa.

Przybyli jeszcze na czas, ażeby po lodzie rzekę przekroczyć, chociaż poniżej trochę już lody pękały. Mogli nawet stąd słyszeć łoskot kier pędzonych ku zatoce; tydzień później musieliby szukać jakiegoś brodu, co nie byłoby rzeczą łatwą, gdyż wody wzbierają szybko, gdy śniegi topnieją.

Stepy, zazieleniwszy się, już były pokryte świeżą trawką, rozkoszną strawą dla zaprzęgu Kaskabelów. Gałązki krzaków okrywały się pąkówkami. Za jakie trzy tygodnie wydobędą się listeczki ze swych kolebek. Przyroda nowe życie wlewała również i w ponure konary drzew, które jak kościotrupy wyglądały w ciągu zimy. Tu i owdzie leszczyna i brzozy z większą giętkością skłaniały swe korony pod łagodniejszym powiewem wietrzyka. Roślinność północna odzyskiwała życie w promieniach wiosennego słońca.

Prowincye sybiryjskie w Azyi tem mniej są opustoszały, im więcej są oddalone od północnych wybrzeży. Niekiedy podróżni nasi spotykali poborcę udającego się z jednej miejscowości do drugiej w celu kolektowania podatków. Wtedy zatrzymywali się i wymieniali kilka słów z podróżującym urzędnikiem rządowym. Zazwyczaj nie odmawiał on przyjęcia kieliszką wódki i ze słowami: „szczęśliwej podróży” każdy udawał się w swoją drogę.

Pewnego dnia „Piękny Wędrowiec” napotkał konwój skazańców. Nieszczęśliwych tych ludzi, wysłanych do warzelń soli, wieziono do wschodnich części Syberyi, a towarzyszący im kozacy srogo z nimi się obchodzili. Nie trzeba dodawać, że obecność pana Sergiusza nie zwracała szczególniejszej uwagi dowodzącego oddziałem; Kajeta jednakowoż, zawsze podejrzywająca rosyjskich marynarzy, zauważyła, że starali się oni unikać spojrzeń kozaków.

Dnia 19 kwietnia, rydwan zatrzymał się na prawym brzegu rzeki Chataagi, wpadającej do zatoki tejże nazwy. Tym razem nie było już mostu lodowego, ani sposobu dostania się suchą nogą na brzeg przeciwny. Nieliczne kry tylko, przypominały że i tu wody były ścięte. Trzeba było znaleźć bród jakiś i mogło to spowodować znaczną zwłokę, ale Ortik znalazł go pół wiorsty w górę rzeki. Przebyto rzekę przecież z niejaką trudnością, gdyż woda sięgała wyżej osi kół, ale kiedy tego dokonano, to już bez przeszkody można było odbyć drogę 75 milową aż do jeziora Jedże.

cas_(69).jpg (167034 bytes)

Jakiż tu kontrast przedstawił się podróżnym po monotonnych przestrzeniach niezmierzonych stepów! Wyglądało to jak oaza pośród piasków Sahary. Wyobraźmy sobie taflę kryształowej wody otoczoną wiecznie zielonemi drzewami, jodłami i smerekami, puszystymi krzakami w całej okazałości świeżej zieleni, z ciemnosinemi czernicami, czarnemi „kamarynami,” czerwonemi porzeczkami, i głogiem okrytym świeżo kwieciem i pączkami.

Pośród gęstwiny rozrosłej na zachód i na wschód od jeziora, Wagram i Marengo mogły mieć nadzieję wypłoszyć zwierzynę, czy to czworonogą, czy latającą, skoro tylko p. Kaskabel im pozwoli zabawić się tropieniem.

A przytem na samem jeziorze gęsi, kaczki i łabędzie pływały w licznych gromadkach. W powietrzu pojawiały się parami żurawie i bociany nadlatujące ze środkowych części Azyi. Na widok tego wszystkiego, chciało się klaskać w ręce z zachwytu nad czarującym widokiem.

Na wniosek p. Sergiusza postanowiono spędzić dwa dni pośród cudnego tego krajobrazu. Rozłożono obóz w pobliżu górnej części jeziora, pod osłoną kilku wysokich jodeł, których korony wznosiły się nad samym brzegiem.

Potem myśliwi trupy, zabrawszy broń swoją, z Wagramem odeszli, przyrzekając nie oddalać się zbyt daleko. Zaledwie upłynął kwadrans, a już słyszano wystrzały.

Tymczasem zaś p. Kaskabel i Sander, Ortik i Kirszew, postanowili przekonać się, o ile opłaci się rybołóstwo w jeziorze. Narzędzia ich polegały tylko na kilku wędkach z haczykami, zakupionych u krajowców w Porcie Clarence; to jednakowoż wystarczało rybakom zasługującym na tę nazwę, obdarzonym dostateczną inteligencyą, ażeby iść o lepsze z przebiegłością rybek i cierpliwością w oczekiwaniu, dopóki której nie zwabi ponęta.

I rzeczywiście ta ostatnia zaleta nawet była zbyteczną w owym właśnie dniu; zaledwie haczyki zapuściły się do głębi dostatecznej, już drgania fal dowodziły, że obfitość ryb równała się ich łakomstwu. Można było, gdyby się chciało, nałowić ryb tyle, że zaopatrzyłaby kuchnię na przeciąg całego Wielkiego Postu. Młody Sander nie posiadał się z radości; do tego to doszło stopnia, że kiedy nadeszła Napoleona i prosiła go, by jej odstąpił wędkę, nie chciał tego uczynić. Doprowadziło to do sprzeczki a w końcu do interwencyi Kornelii. Ta ostatnia, uważając, że rozrywka łowienia ryb już dość długo trwała, kazała dzieciom i ich ojcu zabrać wędki, a kiedy Kornelia co rozkazywała, to nie można było zwlekać ze słuchaniem.

Dwie godziny później, p. Sergiusz i Jan powrócili z psem, który, jak się zdawało, oglądał się ze żalem za gęstwiną niedostatecznie jeszcze zbadaną.

Myśliwi nie mniej byli szczęśliwi od rybaków. Na kilka następnych dni jadłospis mógł być równie urozmaicony, jak znakomity, bo i zwierzyny i ryb była wielka obfitość.

Między innemi przynieśli strzelcy kilka owych „karalów,” przeżuwaczy trzodami wędrujących i kilka par małych ptaków zwanych dykutami, które są mniejsze od leśnych kurek, ale mięso mają wyborne.

Łatwo sobie wyobrazić, jak wspaniały obiad w owym dniu został wystawiony. Stół zastawiono pod drzewami, a nikt z bankietujących nie zauważył, że było nieco za chłodno za ucztę pod gołem niebem. Kornelia samą siebie przewyższyła w przyrządzaniu ryb i upieczeniu zwierzyny. Ponieważ zaś zapas mąki uzupełniono w ostatniem miasteczku, a także i jakuckiego masła nie brakło, przeto na deser pojawił się także kołacz ze złotawo brunatną skóreczką jak za dawnych czasów. Każdy też otrzymał na zaostrzenie apetytu łyk wódki, dzięki kilku flaszkom, które nabyto od mieszkańców miasteczka i dzień zakończył się pogodnie i wesoło.

Możnaby było rzeczywiście sądzić, że zakończyły się dni ciężkich przejść i że sławna podróż zakończy się na większą sławę i korzyść rodziny Kaskabelów!

Następnego dnia jeszcze odpoczywano, a renifesy korzystały z tego, aby napaść się za wszystkie czasy.

Dnia 24 kwietnia, o godzinie 6 rano, „Piękny Wędrowiec” już znowu był w drodze, a cztery dni później dostano się do zachodniej granicy jakuckiej gubernii.

 

 

 

ROZDZIAŁ IX

Wprost ku rzece Ob.

 

ypada nam parę słów powiedzieć o zamysłach owych dwóch Rosyan, których jakaś fatalność postawiła na drodze rodziny Kaskabelów.

Możeby kto przypuścił, że Ortik i Kirszew z wdzięczności za uprzejmość doznaną wyrzekli się złych swoich zamiarów. Tak jednakowoż nie było. Po wielu zbrodniach popełnionych pod Kornowem, nędznicy ci przemyśliwali tylko o nowych podłościach.

Przedewszystkiem myśleli o tem, by stać się właścicielami „Pięknego Wędrowca” i pieniędzy oddanych przez Czu-Czuka; potem, powróciwszy do posiadłości rosyjskich w przebraniu sztukmistrzów, zamierzali dalej prowadzić przebrzydłe swe rzemiosło.

W tem celu należało najprzód „pozbyć się” towarzyszy podróży, tych poczciwych ludzi, którym zawdzięczali swą wolność; nie byliby też wahali się tego uczynić. Nie mogliby jednakowoż zamiarów tych wykonać bez pomocy: dlatego też starali się dostać do jednego z wąwozów uralskich, w którym przebywali dawni ich wspólnicy zbrodni; byli pewni, że znajdą tam dosyć ludzi do pokonania całego sztabu „Pięknego Wędrowca”.

Tymczasem zaś któż mógłby ich posądzić o zamiary tak niegodziwie? Z największą gotowością okazywali się pomocnymi, ile zdołali i nigdy nie było najmniejszego powodu żalić się na nich. Podczas gdy nie budzili sympatyi, nie dawali jednakowoż powodu do nieufności, z wyjątkiem może tylko u Kajety, która nie mogła przezwyciężyć pierwszego niemiłego wrażenia, jakie na niej uczynili. Raz przeszła jej przez głowę błyskawicą myśl, że głos Kirszewa słyszała owej nocy, kiedy p. Sergiusz został napadnięty na granicy Alaski. Ale jakżeż mogła przypuścić, by mordercami owymi byli właśnie ci dwaj marynarze, których później znaleziono blisko cztery tysiące mil od owego miejsca, na jednej z wysp Lajchoskich?

Dlatego też ostrożna i czujna Kajeta, chociaż śledziła ich pilnie, nikomu nie zwierzała się ze swych podejrzeń, widocznie tak nieusprawiedliwionych.

Należy też wspomnieć, że podczas gdy Ortik i Kirszew w oczach młodej dziewczyny byli podejrzanymi, oni natomiast ze swej strony podejrzliwie, a z ciekawością złym instynktom właściwą patrzyli na obecność p. Sergiusza w karawanie.

Że podróżny ciężko raniony na granicy Alaski został zabrany, pielęgnowany i zawieziony do Sitki przez Kaskabelów, było rzeczą bardzo naturalną. Ale kiedy przyszedł do siebie, to dlaczego w Sitce nie pozostał? Dlaczego z trupą sztukmistrza udał się do Portu Clarence? Dlaczego teraz wraz z nimi przejeżdża przez całą Syberyą? Bytność Rosyanina pomiędzy wędrownymi artystami na każdy sposób dziwną wydawała się rzeczą.

Pewnego też dnia Ortik szepnął do Kirszewa:

– Słuchaj-no; czy też ten jakiś Sergiusz nie stara się dostać do Rosyi przez nikogo niepoznany? Co myślisz? Może dałoby się na tem co zarobić! Wartoby rozpatrzeć się bliżej w tej sprawie!

Tak tedy hrabia Narkin, nie domyślając się niczego, był śledzony przez Ortika, który chciał się dowiedzieć o jego tajemnicach.

Dnia 28 kwietnia podróżni opuściwszy kraje jakucki dostali się do obszarów zamieszkanych przez Ostyaków. Nędzny to, mało cywilizowany naród, chociaż ta część Syberyi zawiera niektóre okolice bogate, jak np. w Berezewie. Przejeżdżając przez osady tych okolic, mogli zauważyć, ile one się różniły od malowniczych wiosek jakuckich. Były to nędzne lepianki, w których zaledwie można było oddychać, nawet dla bydła nie odpowiednie.

Trudno też było wyobrazić sobie istoty bardziej odrażającej od tych krajowców, o których następującą uwagę znalazł Jan w swojej „Geografii powszechnej”:

„Ostyacy w północnej Syberyi noszą podwójne okrycia chroniące ich przed zimnem: jedno składa się z grubego pokładu brudu na ich skórze, a drugie tworzą skóry reniferów.”

Co do ich pożywienia to polega ono prawie wyłącznie na rybach pół surowych i mięsie, którego w ogóle nigdy się nie gotuje ani piecze.

Na szczęście jeszcze obyczaje tych nomadów, – których trzody są również tu porozrzucane po stepie, – nie istnieją w tym samym stopniu pomiędzy mieszkańcami większych miasteczek. I tak w Starochantasku podróżni nasi znaleźli ludność trochę pokaźniejszą, chociaż niegościnną i w obec cudzoziemców niegrzeczną.

Kobiety tatuowane błękitnymi rysunkami, nosiły tak zwane „wakusze”, rodzaj zasłon czerwonych z niebieskiemi paskami, pstrokolorowe spodnice, nieco jaśniejsze gorsety, których błędne wykonanie psuje ich figury, a pod nimi szerokie pasy ozdobione krągłemi dzwoneczkami, które pobrzękują za każdem ich poruszeniem, jak dzwoneczki na uprzęży muła hiszpańskiego.

Co do mężczyzn zaś, to w porze zimowej, – a niektórzy z nich jeszcze mieli odzież zimową, – stanowczo wyglądają, jak dzikie zwierzęta, gdyż okryci są całkiem futrami, których włos obrócony jest na zewnątrz. Głowy mają okryte czapicami futrzanemi lub baraniemi, w których porobiono tylko otwory na oczy, usta i uszy. Niepodobieństwem jest dojrzeć rysów ich twarzy, chociaż łatwo można wyrzec się tej rozkoszy.

cas_(70).jpg (144466 bytes)

Kilka razy na drogach podróżni nasi spotykali owe sanki zwane tam narkami, zazwyczaj ciągnione przez trzy renifery, których całą uprząż stanowi skórzany rzemyk opasujący je pod piersiami i jednym lejcu umocowanym do każdego z rogów. Taka trójka pędzić może 20 do 50 mil wytchnienia.

Nie można było oczekiwać ze strony zaprzęgu „Pięknego Wędrowca” takich dowodów wytrwałości; jednakowoż nie było powodu do skarzenia się na usługi przezeń oddawane; były one bardzo cenne..

Mówiąc o nich pewnego dnia p. Sergiusza przypadkowo zauważył, że może byłoby rozsądną rzeczą renifery zastąpić końmi, skoroby można je nabyć.

– Jakto, konie w miejsce reniferów! – odrzekł p. Kaskabel. – A to po co? Czy pan sądzisz, że te zwierzęta nie są w stanie służyć nam przez całą drogę aż do Rosyi?

– Gdybyśmy się udawali na północ Rosyi, – odpowiedział p. Sergiusz, – to nic nie miałbym przeciw temu; inna rzecz jednak Rosya środkowa. Te renifery upał znoszą z wielką trudnością; zdaje się, że upał źle na nie wpływa i czyni je do pracy niezdolnymi. Dowodem na to jest, że ku końcowi kwietnia można widzieć wielkie ich stada dążące w strony północne, zwłaszcza ku wysokim płaszczyznom Uralu, które zawsze pokryte są śniegiem.

– No, to zabaczymy, kiedy dostaniemy się do granicy. Na honor, trudno mi będzie z nim się rozłączyć! Proszę tylko wyobrazić sobie, jakie wywołałoby wrażenie, gdybym odbył wjazd na targ w Permie z dwudziestu reniferami zaprzężonymi do rydwanu rodziny Kaskabelów! Co za efekt! Co za rozgłos!

– To fakt, że wjazd taki byłby wspaniałym, – rzekł p. Sergiusz z uśmiechem.

– Truymfalnym, panie; tryumfalnym należałoby go nazwać! A przecież o tem właśnie mówimy, przeto rozumie się samo przez się, że hrabia Narkiza jest członkiem mojej trupy i że przy nadarzonej sposobności nie będzie on się wahał wziąć udział w przedstawieniu, nieprawdaż?

– Rozumie się.

– A zatem nie należy zaniedbywać ćwiczeń w sztuczkach kuglarskich, panie Sergiuszu. Ponieważ wszyscy myślą, że pan dla własnej ćwiczyć się przyjemności, przeto nie dziwią się temu ani moje dzieci, ani obaj marynarze. A czy pan wiesz, że pan bardzo szybko robisz postępy?

– Czyż mogłoby być inaczej, skoro takiego mam nauczyciela, kochany panie Kaskabel?

– Przepraszam, panie Sergiuszu, ale daję panu słowo, że pan posiadasz wielki wrodzony talent do tych sztuk. Przy należytem ćwiczeniu mógłbyś pan zostać kuglarzem pierwszorzędnym i zarabiać na tem dużo pieniędzy!

Dnia 6 maja ujrzano rzekę Jenisej, jakich trzysta mil od jeziora Jedże.

Jenisej jest jedną z głównych rzek Syberyi i wpada do Morza Lodowatego Północnego, do zatoki tejże nazwy, pod siedmdziesiątym równoleżnikiem.

O tej porze nie widać było już żadnej kry na szerokiej tej rzece. Wielki prom do użytku tak pojazdów, jak i pieszych podróżnych, przewiózł naszą karawanę wraz z rydwanem i zaprzęgiem na drugą stronę, ale kosztowało to dosyć dużo.

Po drugiej stronie znowu rozpoczęły się stepy ciągnące się do widnokręgu. Dość często widywano Ostysków wypełniających jakieś religijne obrzędy. Chociaż większa ich część jest ochrzczoną, to przecież wydaje się, że niebardzo trzymają się zasad chrześcijańskiej religii i jeszcze często padają na kolana w obec bałwanów Szajtanów. Są to bałwany o twarzach ludzkich rzeźbionych na wielkich kłodach drzewa, których małe wizerunki, ozdobione blaszanym krzyżykiem, znaleźć można w każdym domku i w każdej izdebce.

Zdaje się, że kapłani ostyaccy, „szamani”, jak ich zowią, czerpią dobre dochody z tej dwojakiej religii, nie mówiąc już o wielkim wpływie, jaki wywierają na tych fanatyków, równocześnie Chrześcijan i bałwochwalców. Kto nie był świadkiem naocznym, ten nie uwierzyłby, z jakiem przekonaniem nieszczęśliwi ci wywijają się i wykręcają na kształt epileptyków, w obec swoich bałwanów.

Kiedy młody Sander po raz pierwszy ujrzał pół tuzina tych ludzi opętanych, począł ich naturalnie zaraz naśladować z przesadą, to chodząc na rękach, to zakładając nogi za kark lub wyginając się w ten sposób, by piętami dotykać głowy, a w końcu te swawole uzupełniał podskokami żabimi.

– Widzę, mój chłopcze, – rzekł ojciec, który okiem znawcy temu się przyglądał, – że nie straciłeś nic ze swojej zwinności. To dobrze, to bardzo dobrze! Nie trzeba sztywnieć! Pamiętajmy o kiermaszu w Permie! Chodzi o honor rodziny Kaskabelów!

W ogóle podróż odbywała się bez zbyt wielkiego trudu, odkąd „Piękny Wędrowiec” opuścił ujście Leny. Niekiedy trzeba było okrążać gęste lasy sosnowe lub brzozowe, które przerywały jednostajność równin, a przez które żadne drogi nie prowadziły.

Okolica zresztą była prawie pustą. Przebywano nieraz dużo mil drogi nie napotykając ani wioski ani osady. Ludność tu rzadko rozsiedlona, a berezowski obwód, najbogatszy ze wszystkich, liczy zaledwie 15,000 mieszkańców na przestrzeni 3,000 kilometrów. Za to jednakowoż, a raczej dla tego właśnie, okolice te obfitują w zwierzynę.

Pan Sergiusz i Jan przeto mogli oddawać się dowoli polowaniu, a równocześnie zaopatrywać śpiżarnią pani Kaskabel. Bardzo często też towarzyszył im Ortik, który dawał dowody swej zręczności. Zające wprost tysiącami ożywiają owe okolice, a niezliczone są ilości różnego ptactwa. Nierzadkie są również łosie, jelenie i dzikie renifery, a nawet i ogromne odyńce, niebezpieczne zwierzęta, których nasi myśliwi woleli nie zaczepiać.

Co do ptaków, to najrozmaitsze tam były rodzaje dzikich kur, gęsi, kaczek, białych kuropatw i tym podobnych. Dlategoż, ile razy ubito zwierzynę mniej szlachetną, Kornelia porzucała ją psom, które swej pani były wdzięczne za taki podarunek.

Obfitość ta świeżej zwierzyny dozwalała członkom trupy odżywiać się znakomicie i to do tego stopnia, że pan Kaskabel uważał za swój obowiązek nakłaniać do wstrzemięźliwości.

– Dzieci, strzeżcie się otyłości, – mawiał często. – Otyłość rujnuje giętkość członków. Dla akrobatów to rzecz niebezpieczna! Jecie za dużo! Miarkujcie swój apetyt! Sanderze, zdaje mi się, że robisz się tłusty. Tłusty w twoim wieku, to wstyd!

– Ależ ojcze, zapewniam….

– Nie sprzeczaj się ze mną. Mam wielką ochotę mierzyć cię w pasie co wieczora, a skoro spostrzegę nadmiar tłuszczu, to ci go zeskrobię! Tak samo i z Clovy’m! Toż ślepy dojrzałby gromadzenie się na nim tłuszczu!

– Na mnie, boss?

– Tak jest, na tobie! Clown zaś nie powinien robić się tłustym, zwłaszcza jeżeli się nazywa Clovy! Przecież zrobisz się wkrótce pękatym jak beczka!

– Chyba, że na starość zamienię się w tykę chmielu! – odrzekł Clovy, ściskając pasek o dziurkę dalej.

„Piękny Wędrowiec” wkrótce przekroczyć musiał rzekę Taz, która wpada do zatoki obijskiej tuż w pobliżu koła biegunowego, od którego się rozpoczyna strefa umiarkowana. Z tego się okazuje, jak ukośnie odbywała się podróż naszych wędrowców od czasu wyruszenia ich z wysp Lajchoskich.

Przy tej sposobności pan Sergiusz, który zawsze znajdował chętnych słuchaczy, uważał za stosowne wytłómaczyć, co to jest owe koło biegunowe, poza którem w czasie lata słońce nie wznosi się nigdy ponad dwadzieścia trzy stopni nad widnokręgiem.

Jan, który już posiadał wiadomości z kosmografii, zrozumiał wykład. Pan Kaskabel jednakowoż pomimo całego natężenia umysłu nie był w stanie przyswoić swej mózgownicy koła biegunowego.

– Co do różnych kół i kółek, – powiedział wreszcie, – to najmniej mi są znane obręcze, przez które jeźdzcy w cyrku przeskakują! Ale ostatecznie możemy wypić zdrowie także i tego koła!

cas_(71).jpg (155528 bytes)

Otworzono tedy butelkę wina i wzniesiono toast na cześć koła biegunowego tak jak to czynią na okrętach, kiedy znajdują się na tej linii.

Rzekę Taz przekroczono nie bez pewnych trudności. Promu tam nie było i należało szukać brodu, co zajęło kilka godzin czasu. I znowu obaj Rosyanie wielce okazali się gorliwymi, a kilka razy, kiedy koła rydwanu zaryły się w miękkie dno rzeki, ochotnie pomagali je wytaczać, wchodząc po pas w wodę.

Łatwiej już było dnie 16 maja dostać się na drugi brzeg rzeki Paur, która jest wązką, płytką i prąd ma wolny.

W początkach czerwca zaczęły się upały, co wydaje się anomalnem w okolicach położonych w tak wysokich szerokościach. W ciągu ostatnich dwóch tygodni miesiąca, termometr wskazywał 25 do 30 stopni Celsiusza (75 do 85 Fahrenheita).

Ponieważ na stepie nie było miejsc cienistych, przeto p. Sergiuszowi i jego towarzyszom ta temperatura dała się we znaki. Nawet i noce nie przynosiły znacznej ulgi, gdyż o tej porze roku już słońce prawie nie znikało pod widnokręgiem. Tarcza słoneczna, zanurzająca się ledwie na chwilę pod ziemię, natychmiast na nowo się wznosi jak kula rozpalonego do białości żelaza, by odbyć swą dzienną wędrówkę.

– Nieznośne to słońce! – powtarzała Kornelia, ocierając twarz z potu. – Jesteśmy jak w piecu! Gdybyśmy byli je mieli w zimie!

– To wtedy zima byłaby latem! – zauważył p. Sergiusz.

– Naturalnie! – rzekł Kaskabel. – Ale złem urządzeniem mi się wydaje że nie mamy ani kawałeczka lodu dla ochłody podczas gdy mieliśmy go aż do zbytku przez tyle miesięcy.

– Ależ, kochany panie Kaskabelu, gdybyśmy mieli lód, to byłoby to znakiem, że jest zimno, a gdyby było zimno….

– To nie byłoby gorąco! Pan masz zawsze słuszność, panie Sergiuszu!

– Chyba, że byłaby mieszanina! – uważał za stosowne dodać Clovy.

– Toby było najlepsze! – powiedział p. Kaskabel. – Z tem wszystkiem okropnie jest gorąco!

Nie trzeba jednak sądzić, ażeby z tego powodu nasi myśliwi zarzucili swe strzelby. O tyle się zmieniło, że wybierali się wcześnie rano na polowanie i przekonali się, że była to myśl doskonała. Pewnego dnia też zostali za to wynagrodzeni przepyszną zdobyczą, a zaszczyt z jej pozyskania przypadł w udziale wyłącznie Janowi. Sztuka ubita tak była wielką, że z trudnością zawlekli ją do domu. Miała sierść krótką, na przedzie ciała była rudawą i wyglądają, jakoby była szarą w zimowych miesiącach; przez grzbiet przechodził pas żółty, a długie rogi kręciły się zgrabnie na łbem.

– Jakiż śliczny renifer! – zawołał Sander.

– O, Janie! – zawołała Napoleona z tonem wyrzutu w głosie, – dlaczego zabiłeś renifera?

– Do jedzenia, kochanko.

– A ja tak je lubię!

– No to kiedy je lubisz, – rzekł swawolnie Sander – to możesz teraz najeść się do syta; wystarczy dla wszystkich.

– Nie martw się, dziecko, – rzekł p. Sergiusz. – To zwierzę nie jest reniferem.

– A cóż to takiego? – zapytała się dziewczynka.

– To argali.

Pan Sergiusz mówił prawdę. Zwierzęta te, mieszkające w zimie na wyżynach, a w lecie na nizinach, są, ściśle mówiąc, gatunki rozrosłych owiec.

– To bardzo dobrze, – zauważył p. Kaskabel. – Jeżeli to gatunek owiec, Kornelio, to z łaski swojej zrobisz nam kotleciki baranie.

Tak się też stało. Ponieważ zaś mięso argali jest bardzo pożywne, przeto możliwą jest rzeczą, że zarządca trupy w tym dniu cokolwiek więcej nabrał tłuszczu, aniżeli to się zgadza z wymogami jego powołania.

Od owego miejsca droga „Piękny Wędrowiec” ku rzece Ob. ciągnęła się przez okolice niemal najzupełniej puste. Wioski ostyackie stawały się coraz to rzadsze; rzadko tu i owdzie napotykano małe gromadki wędrowców dążących do wschodnich prowincyj. Nie bez powodu też p. Sergiusz wyszukiwał mniej zaludnione okolice w owych stronach; ważną było rzeczą ominąć wielkie miasto Berezew położone po drugiej stronie rzeki Ob. Miasto to okolone wspaniałym lasem cedrów rozłożonych u stoku spadzistego pagórka terasami, liczące około dwieście domów, nad którymi sterczą wieże dwóch cerkwi, położone nad brzegiem rzeki Soswy, jest środowiskiem wcale ożywionego targu, do którego zwożą produkta z całej północnej Syberyi.

Niewątpliwą było rzeczą, że pojawienie się „Pięknego Wędrowca”’ w Berezowie zwróciłoby na siebie uwagę mieszkańców, a policya nie omieszkałaby wybadać szczegółowo różnych członków rodziny Kaskabelów. Lepiej tedy było ominąć Berezów a nawet cały obwód tego miasta. Policya jest policyą, a zwłaszcza, jeśli to są kozacy, to lepiej jest nie mieć z nimi nic do czynienia.

To widoczne staranie się p. Sergiusza ominięcia Berezowa nie uszło uwagi Ortika i Kirszewa i utwierdziło ich w podejrzeniu, że był on Rosyaninem, który stara się dostać niepoznany do Rosyi.

Pierwszy tydzień czerwca upłynął, kiedy trochę zboczono z wytkniętej drogi, ażeby przejechać na północ od Berezowa. Było to zboczenie najwyżej o jakich 30 mil drogi; 16go zaś, odbywszy pewną przestrzeń wzdłuż wielkiej rzeki, mała karawana rozłożyła się obozem na prawym jej brzegu.

Tą rzeką był Ob.

„Piękny Wędrowiec” przebył blisko pięćset pięćdziesiąt mil od chwili opuszczenia dorzecza Pauru. Zaledwie trzystomilowa przestrzeń oddzielała podróżnych od granicy europejskiej. Łańcuch Uralu, odgraniczający obie części świata, wkrótce miał się ukazać na widnokręgu.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć