Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W pogoni za meteorem

powieść fantastyczna

 

(Rozdział XIII-XVI)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska

34 ilustracje George'a Rouxa

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań - Warszawa - Wilno 1922

chamet_00.jpg (39580 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XIII

w którym zgodnie z przewidywaniem sędziego John Proth’a zjawia się trzeci, a niebawem i czwarty współzawodnik.

 

ie będziemy nawet próbowali opisać głębokiej boleści rodziny Hudelson jak również rozpaczy Francis Gordon’a. Oczywiście nie zawahałby się on zerwać z wujem, obejść się bez jego pozwolenia, zlekceważyć jego gniew i nieuniknione tegoż następstwa. Ale to co mógł zastosować do mr. Dean Forsyth’a, niepodobieństwem było względem doktora Hudelson’a. Napróżno mrs. Hudelson starała się wymóc zezwolenie męża, a tem samem złamać jego postanowienie; ani błagania, ani wymówki nie przekonały uporu doktora. Loo, nawet mała Loo była niemiłosiernie odepchniętą, pomimo swych próśb, pieszczot i łez obfitych.

Obecnie nie można było nawet powrócić do nowych usiłowań, ponieważ wuj i ojciec, ostatecznie dotknięci obłędem, wyjechali do dalekich krajów.

Wszelako jak niepotrzebnym był ten podwójny wyjazd! Jak niepotrzebnym rozwód, którego decydującą przyczyną dla mr. Stanforta i mrs. Arkadji Walker były dowodzenia obu astronomów! Gdyby te cztery osoby były nakazały sobie dwudziestoczterogodzinną zwłokę, postępowanie ich uległoby zasadniczej zmianie.

Nazajutrz rano istotnie dzienniki whastońskie i inne podawały z podpisem I. B. K. Lowenthal’a, dyrektora obserwatorjum w Bostonie, odezwę, która zmieniała wielce dotychczasowe położenie. Odezwa ta, którą podajemy poniżej in extenso, nie oszczędzała wcale sławy dwu astronomów.

Oto, co głosiła:

„Wiadomość, ogłoszona w ostatnich dniach przez dwóch astronomów-amatorów z Whastonu, podnieciła niezwykle ogół szeroki. Obowiązek nakazuje jej sprostowanie.

„Pozwolę sobie przedewszystkiem wyrazić ubolewanie, że wiadomości tej miary rozgłaszane są lekkomyślnie, bez uprzedniej kontroli prawdziwych uczonych. A tych uczonych nie brak w naszym kraju. Ich nauka, potwierdzona chlubnemi świadectwami, znajduje zastosowanie w wielu obserwatoriach urzędowych.

„Jest to wielki zaszczyt zapewne spostrzec pierwszemu ciało niebieskie, na tyle uprzejme, że przechodzi przez pole widzenia lunety wymierzonej ku niebu. Ale pomyślny ten przypadek nie jest w możności przekształcić odrazu zwyczajnych amatorów w zawodowych matematyków. O ile, pomijając tę prawdę zdrowego rozsądku, ludzie przystępują lekkomyślnie do zagadnień, wymagających szczególnej kompetencji, to narażeni są na popełnianie błędów w rodzaju tego, który obowiązkiem naszym jest wyświetlić.

„Prawda, że bieg meteoru, którym zajmuje się ziemia cała, uległ obecnie pewnym zakłóceniom. Pp. Forsyth i Hudelson wcale niesłusznie zadowolili się jedną tylko obserwacją i oparli na niej obliczenia swoje, zresztą fałszywe. Gdyby nawet wziąć pod uwagę tę jedną ich obserwację, dokokonaną w nocy z 11 na 12 maja, to doszlibyśmy najoczywiściej do wyników zgoła od ich dowodzeń odmiennych. Ale sprawa przedstawia się inaczej. Zmiana w biegu meteoru ani się zaczęła ani skończyła z 11 na 12 maja. Pierwsze zakłócenie nastąpiło 10 maja, a obecnie dają się zauważyć wciąż nowe.

„Na skutek tej zmiany, a raczej kolejnych zmian, meteor po pierwsze zbliża się ku ziemi, a powtóre zmienia kierunek swej drogi. Dnia 17 maja odległość meteoru zmniejszyła się o 78 kilometrów w przybliżeniu, a jego droga została odchylona o łuk 55 minut.

„Ta podwójna zmiana poprzedniego stanu rzeczy nie odbyła się odrazu. Przeciwnie, ona jest sumą zmian bardzo małych, które łączyły się z sobą od 10 bieżącego miesiąca.

,Dotąd nie można było odkryć przyczyny tej zmiany w meteorze. W niebie dostrzec niczego nie można, co dałoby ją usprawiedliwić. Badania trwają ciągle i nie ulega wątpliwości, że wkrótce doprowadzą do pomyślnych rezultatów.

„Bądź co bądź rzeczą jest przedwczesną ogłaszać upadek tego asteroidu, a tem bardziej ustalać miejsce i datę tego upadku. Rozumie się, że jeżeli nieznana przyczyna, oddziaływająca na meteor, w dalszym ciągu będzie miała ten sam wpływ na niego, to upadek jest nieunikniony, ale nie upoważnia nas nic do podobnego twierdzenia. Obecnie jego względna szybkość widocznie zwiększyła się, ponieważ zakreśla mniejszą orbitę. Narazie przeto nie dążyłby do upadku, gdyby siła nań wpływająca przestała działać.

„W przeciwnym razie, ponieważ dostrzegane w meteorze zmiany są dotąd nierówne, a różnice w ich natężeniu nie stosują się, zdaje się, do żadnego prawa, więc, pomimo, że możemy przewidywać jego upadek, nie możemy ustalić ani jego miejsca ani daty.

„Słowem, upadek meteoru wydaje się prawdopodobny; nie jest jednak pewny. W każdym zaś razie nie jest rychły.

„Radzimy przeto spokój wobec możliwości hipotetycznej, której urzeczywistnienie może nie dać żadnego praktycznego wyniku. Zresztą nie omieszkamy na przyszłość podawać publiczności codziennego sprawozdania z przebiegu wypadków.”

Czy mr. Seth Stanfort i mrs. Arkadja Walker dowiedzieli się o wnioskach p. I. B. K. Lowenthal’a, to tajemnica. Mr. Dean Forsyth zaś i doktor Hudelson, jeden w Saint Louis, w stanie Missuri, drugi w Nowym Yorku, przeczytali obelgę ku nim wymierzoną przez dyrektora obserwatorjum w Bostonie. Zawstydzili się, jakby po otrzymaniu policzka.

Nie pozostawało wszelako nic więcej, jak znieść to upokorzenie. Nie można iść w zawody z uczonym tej miary, co p. I. B. K. Lowenthal, Mr. Forsyth i mr. Hudelson powrócili niepyszni do Whastonu. Mr. Forsyth, rezygnując ze swego biletu do San Francisco, mr. Hudelson, pozostawiając chciwemu towarzystwu żeglugi już uiszczoną zapłatę za kajutę do Buenos Ayres.

Wróciwszy do swych siedzib, udali się pośpiesznie jeden do swej wieży, drugi do wieżycy. Nie potrzebowali długiego czasu, aby się przekonać, że p. I. B. K. Lowenthal miał słuszność, gdyż z wielkim trudem odnaleźli błądzący meteor, który nie znajdował się wcale w miejscu przewidzianem przez ich stanowczo niedokładne obliczenia.

Niebawem mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson odczuli następstwa swego błędu. Gdzież podziały się triumfalne pochody na ich cześć urządzane? Publiczność widocznie odwróciła się od nich. Jakże boleśnie dotknęła ich ta utrata popularności, którą upajali się tak zawzięcie?

Ale jeszcze poważniejsza troska zajęła ich umysły. Tak jak to był przewidział sędzia John Proth, do walki stanął trzeci współzawodnik. Z początku mówiono o tem głucho, wkrótce jednak pogłoska stała się faktem urzędowym, rozgłośnym – urbi et orbi.

Współzawodnik ten uosabiał w swej osobie cały świat cywilizowany, wobec czego walczyć z nim było trudno. Gdyby mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson byli mniej zaślepieni w swym gniewie, byliby mogli od samego początku przewidzieć jego zjawienie się. Zamiast wytaczać przeciw sobie śmieszną sprawę sądową, byliby sobie powiedzieli, że rządy całego świata zajmą się nieodzownie miljardami, które sprowadzić mogły najstraszniejszą rewolucję ekonomiczną. Ale mr. Forsyth’owi i doktorowi Hudelson’owi nie przyszło do głowy to proste i naturalne rozumowanie, to też zapowiedź zwołania w tym celu konferencji międzynarodowej uderzyła w nich jak grom.

Pobiegli sprawdzić wiadomość; była dokładna. Wymieniano nawet członków tej przyszłej konferencji, mającej się zebrać w Waszyngtonie w terminie niestety późniejszym, niż sobie tego życzono, z powodu dalekiej podróży, którą odbyć musieli niektórzy delegaci. Wszakże państwa przynaglone okolicznościami postanowiły, nie czekając na przybycie tych delegatów, urządzić w Waszyngtonie przedwstępne zebranie z udziałem dyplomatów akredytowanych przez rząd amerykański. Delegaci nadzwyczajni mieli nadjechać podczas trwania tych narad przygotowawczych, na których miano przygotować teren tak, ażeby konferencja, ostatecznie zorganizowana, mogła od pierwszego posiedzenia przystąpić do gotowego programu.

Trudno żądać, abyśmy wyliczali wszystkie państwa, mające brać udział w konferencji. Jak już nadmieniliśmy, wchodził tu w grę cały świat cywilizowany. Ani jedno cesarstwo, ani jedno królestwo, ani jedna republika, ani jedno księstwo nie pozostały obojętne wobec sprawy spornej i każde z nich wysłało delegata, zacząwszy od Rosji i Chin, reprezentowanych przez p. Iwana Saratowa z Rygi i jego ekscelencję Li-Mao-Tchi, od kantonów aż do maleńkich republik San Marino i Andory, których interesów mieli bronić pp. Beveragi i Ramontcho.

Wszelkie ambicje i nadzieje były usprawiedliwione, ponieważ nikt nie wiedział, gdzie spadnie meteor, przypuściwszy, że spaść musi.

Pierwsze zebranie przygotowawcze odbyło się 25 maja w Waszyngtonie. Zaczęło się od sprawy Forsyth-Hudelson’a, którą w przeciągu pięciu minut załatwiono, orzekając, iż żadnej zmianie nie podlega. Panowie ci, specjalnie przybyli, daremnie jednak starali się być wysłuchani; wyproszono ich jak zwykłych intruzów. Można sobie wyobrazić, w jakim nastroju powrócili do Whastonu! Ale musimy bez ogródki powiedzieć, że ich oskarżenia nie znalazły najmniejszego oddźwięku. Prasa, obsypująca ich tak długo kwiatami, nie upomniała się o nich zgoła. Dość już było tych tytułów „szanowany obywatel Whastonu”, „znakomity astronom”, „matematyk zarówno wybitny jak skromny”. Ton prasy zmienił się nie do poznania.

„Poco przybyli do Waszyngtonu ci pyszałkowie?… Dlatego, że pierwsi dali znać o meteorze?… Co zaś potem?… Czy ta przypadkowa okoliczność daje im jakiekolwiek prawa?… Czy oni przyczynili się w czemkolwiek do jego upadku?… Doprawdy niewarto czasu tracić dla takich śmiesznych uroszczeń!” Oto, w jaki sposób prasa wyrażała się obecnie. Sic transit gloria mundi!

Skoro sprawa ta została załatwiona, pracę rozpoczęto na dobre.

chamet_23.jpg (122635 bytes)

Najpierw poświęcono kilka posiedzeń na ułożenie listy państw suwerennych, którym przyznane zostanie prawo brania udziału w konferencji. Wiele z nich nie miało uprawomocnionych przedstawicieli w Waszyngtonie. Dla tych miało być pozostawione prawo współpracy dopiero wtedy, gdy konferencja poruszy kwestje zasadnicze. Ułożenie tej listy nie było łatwe, a gwałtowność, z jaką występowano, budziła obawy na przyszłość. Tymczasem 1 czerwca zaszedł niespodziewany wypadek, który wzbudził niepokój ogólny.

Stosownie do swego przyrzeczenia p. I. B. K. Lowenthal codziennie podawał w dziennikach wiadomości o meteorze. Wiadomości te, jak dotychczas, nie przedstawiały nic nadzwyczajnego. Zadawalały się stwierdzeniem faktu, że bieg meteoru ulegał nadal niewielkim zmianom, które w rezultacie coraz prawdopodobniejszym czyniły jego upadek. Jednakże nie można go było uważać jeszcze za rzecz pewną.

Ale odezwa z 1 czerwca była zupełnie odmienna od poprzednich. Można było mniemać, że zmiany zaszłe w meteorze miały w sobie coś zaraźliwego, sądząc z niepokoju p. I. B. K. Lowenthal’a.

„Nie bez głębokiego wzruszenia – pisał dnia tego – podajemy do wiadomości publicznej, że byliśmy świadkami tak osobliwych zjawisk, stoimy wobec faktów tak niezwykłych, iż mogą podkopać podstawę wiedzy astronomicznej, a nawet wiedzy wogóle, gdyż wszystkie nauki ludzkie tworzą jedną nierozerwalną całość. Wszakże, pomimo że tych zjawisk wytłumaczyć nie można, jako że są odporne wszelkim tłumaczeniom, przyznać musimy, że przedstawiają niezbitą pewność.

„Nasze poprzednie sprawozdania donosiły o kolejnych a nieprzerwanych zmianach biegu meteoru whastońskiego, których ani przyczyny, ani praw dotąd nie można było określić. Fakt ten był wysoce nienormalny. Astronom, w istocie, czyta w niebie jak w książce, i nie dzieje się zwykle w niem nic, czego nie przewidział lub co najmniej czego skutków przewidzieć nie mógł. Tak więc zaćmienia, przepowiedziane na sto lat przedtem, spełniają się o wskazanej sekundzie, jakby posłuszne były rozkazowi znikomej istoty, której wiedza przyszłości dostrzegła je w mgłach jutra i która w chwili gdy jej przepowiednia się urzeczywistnia, od wieków śpi snem wiecznym.

„Jeżeli jednak zaobserwowane zmiany były nienormalne, to nie stały one w sprzeczności z danemi naukami, i jeżeli ich przyczyna była niewiadoma, mogliśmy obwiniać o to niedoskonałość naszych metod doświadczalnych.

„Dziś rzecz przedstawia się inaczej. Od pozawczoraj, czyli od 30 maja bieg meteoru uległ nowym zmianom bezwzględnie sprzecznym z ogólnemi naszemi wiadomościami naukowemi. To znaczy, że straciliśmy wszelką nadzieję możliwości wytłumaczenia tych zjawisk, ponieważ aksjomaty, na których opierają się nasze obliczenia, tracą tu wszelkie zastosowanie.

„Najmniej wprawny z badaczy łatwo mógł zauważyć, że podczas swego powtórnego przejścia 30 maja, meteor, zamiast nadal zbliżać, się do ziemi, jak to uwidoczniało się bez przerwy od 10 maja, teraz przeciwnie, oddalił się od niej. Z drugiej strony jego orbita, nachylona wedle spostrzeżeń w ciągu dni dwudziestu w kierunku północ-wschód południe-zachód, nagle przestała ujawniać wspomniane nachylenie.

„Niespodziewane to zjawisko miało w sobie już coś niezrozumiałego, gdy wczoraj 30 maja przy czwartem przejściu meteoru po wschodzie słońca stwierdzono, że jego orbita wróciła prawie dokładnie do swego dawnego północno-południowego kierunku, odległość zaś od ziemi od wczoraj została niezmienna.

„Oto jak stoją rzeczy. Nauka jest bezsilna w wytłumaczeniu faktów, noszących wszelkie cechy braku ciągłości, o ile może być nieciągłość w naturze.

„Dowodziliśmy w pierwszej naszej odezwie, że upadek, jeszcze niepewny, musi być uważany za prawdopodobny. Obecnie nie ośmielilibyśmy się twierdzić tego i wolimy ograniczyć się do skromnego wyznania swojej niewiadomości.”

Gdyby anarchista rzucił był bombę podczas ósmego posiedzenia zebrania przygotowawczego, nie wywołałby był takiego wrażenia, jakiego doznano po przeczytaniu odezwy p. I. B. K. Lowenthal’a. Wyrywano sobie dzienniki, podające ją z odpowiedniemi komentarzami. Całe popołudnie przeszło na podnieconych rozmowach i wymianach zapatrywań ku wielkiej szkodzie mozolnych prac konferencji.

Następnych dni było jeszcze gorzej. Odezwy p. I. B. K. Lowenthal’a następowały jedne po drugich, coraz bardziej zadziwiające. Wśród gwiaździstego baletu, tak mistrzowsko wyreżyserowanego, meteor, zdawało się, że tańczy kankana, gardząc wszelkiemi prawidłami i miarą. Jego orbita to skłaniała się na trzy stopnie na wschód, to znów zwracała się na cztery stopnie na zachód. Jeżeli w jednem przejściu trochę się zbliżał do ziemi, to w drugiem oddalał się od niej na kilka kilometrów. Doprawdy można było oszaleć!

Obłęd ten stopniowo ogarniał konferencję międzynarodową. Dyplomaci, niepewni użyteczności swych dyskusyj, pracowali niedbale i bez wyraźnie wytkniętego celu.

A jednak czas upływał. Ze wszystkich stron świata dążyli całą siłą pary delegowani przeróżnych państw do Ameryki i do Waszyngtonu. Wielu z nich było już na miejscu, a niebawem ich liczba tak się zwiększyła, że śmiało mogli otworzyć konferencję, nie czekając na przyjazd kolegów. Czyż mieli znaleźć się przed zagadnieniem, którego nawet pierwszy punkt nie był wyjaśniony?

Członkowie zebrania przygotowawczego wzięli sprawę do serca i dzięki usilnej pracy zdołali po ośmiu dodatkowych posiedzeniach ułożyć listę państw, których delegowani mieli być dopuszczeni do posiedzeń. Ustalono ich liczbę na pięćdziesiąt dwa, czyli dwadzieścia pięć dla Europy, sześć dla Azji, cztery dla Afryki i siedmnaście dla Ameryki. W tem było dwanaście cesarstw, dwanaście dziedzicznych królestw, dwadzieścia dwie republiki i sześć księstw. Te zatem pięćdziesiąt dwa cesarstwa, monarchje, republiki i księstwa czy to same przez się, czy przez swoich wasali i swoje kolonje, uznano za jedynych właścicieli kuli ziemskiej.

Był wielki czas, aby zebrania przygotowawcze doszły do tego wniosku. Delegowani pięćdziesięciu dwu państw, dopuszczonych do obrad, stawili się prawie wszyscy, a reszta przybywała codziennie.

Konferencja międzynarodowa zebrała się po raz pierwszy 10 czerwca o drugiej godzinie po południu, pod przewodnictwem najstarszego wiekiem p. Solies, profesora oceanografji i delegata księstwa Monaco. Załatwiono natychmiast sprawę utworzenia stałego zarządu.

Po pierwszem głosowaniu wybrano na przewodniczącego, ze względów uprzejmości dla kraju, w którym przyjmowani byli członkowie konferencji, p. Harvey, wybitnego prawnika, przedstawiciela Stanów Zjednoczonych.

Trudniej poszło z wice-przewodniczącym. Wreszcie kompromisowo obrano p. Saratowa, delegata Rosji.

Delegaci francuscy, angielscy i japońscy mianowani byli sekretarzami.

Skoro załatwiono formalności, przewodniczący wystąpił z krótką przemową bardzo wytworną i bardzo oklaskiwaną, poczem oznajmił, że wybrać należy trzy podkomisje, których zadaniem będzie ułożenie najlepszej metody pracy z potrójnego punktu widzenia: narodowościowego, ekonomicznego i prawnego.

Głosowanie się rozpoczęło, wtem woźny zbliżył się do fotelu przewodniczącego, oddając mu telegram.

P. Harvey zaczął czytać, ale w miarę czytania na twarzy jego malowało się coraz większe zdziwienie. Po chwili namysłu wzruszył ramionami pogardliwie, co jednak nie przeszkodziło mu znów po powtórnym namyśle zadzwonić dla zwrócenia uwagi kolegów.

Skoro cisza nastała:

– Panowie, – rzekł p. Harvey – uważam za swój obowiązek oznajmić panom, że otrzymałem telegram. Nie wątpię ani na chwilę, że jest to złośliwy żart lub też dzieło warjata. W każdym razie zakomunikować go muszę. Oto treść niepodpisanego zresztą telegramu:

„Panie Prezydencie,

„Mam zaszczyt powiadomić konferencję międzynarodową, że meteor, który ma być przedmiotem jej obrad, nie jest bynajmniej res nullius, zważywszy, że jest moją osobistą własnością.

„Konferencja międzynarodowa nie ma zatem racji bytu, a jeżeli nadal będzie obradowała, to praca jej zgóry skazaną jest na bezskuteczność.

„Za moją to wolą meteor zbliża się do ziemi, spadnie na moim gruncie, tem samem do mnie należy”.

– Telegram ten nie jest podpisany? – spytał delegat angielski.

– Nie jest podpisany.

– W takim razie należy przejść nad nim do porządku dziennego – oświadczył delegat Niemiec.

– Jest to również moje zdanie – potwierdził przewodniczący – i zdaje mi się, że pójdę za jednogłośnem życzeniem kolegów, odsyłając ten telegram wprost do archiwum konferencji… Czy zgadzacie się na to, panowie?… Nikt się temu nie sprzeciwia?… Panowie, posiedzenie trwa nadal.

 

 

Rozdział XIV

w którym wdowa Thibaut swem nierozważnem zetknięciem się z najdonioślejszemi zagadnieniami mechaniki niebieskiej, nabawia poważnego kłopotu bankierowi Robertowi Lecoeur.

 

acni ludzie twierdzą, że ewolucja obyczajowa stopniowo usunie synekury. Chcemy temu wierzyć na słowo. W każdym razie synekura ta istniała, bodaj jedyna, w epoce osobliwych wydarzeń, o których mowa.

Synekura ta była własnością pani Thibaut wdowy, byłej rzeźniczki, obecnie zaś służącej p. Zefiryna Xirdal’a.

Służba wdowy Thibaut polegała jedynie na sprzątaniu pokoju tego niezrównoważonego uczonego. Ponieważ umeblowanie tego pokoju przedstawiało się więcej niż skromnie, utrzymanie go w porządku nie mogło być porównane do trzynastej pracy Herkulesa. Przytem reszta mieszkania nie należała prawie wcale do jej kompetencji. Szczególnie w drugim pokoju nie wolno jej było bezwzględnie, pod żadnym pozorem dotknąć stosu papierów leżących dookoła, i czynności swej szczotki, stosownie do wyraźnej umowy, ograniczyć musiała do sprzątania małej kwadratowej części podłogi na środku pokoju.

Wdowa Thibaut, obdarzona wrodzoną skłonnością do porządku i czystości, cierpiała, patrząc na chaos panujący dookoła tego kwadratu, rysującego się jak wysepka na morzu, i pochłonięta była ciągłem pragnieniem dokonania ogólnego porządku. Kiedy została sama w mieszkaniu, odważyła się na to przedsięwzięcie. Ale Zefiryn Xirdal powróciwszy znienacka, wpadł w taki gniew, jego oblicze zwykle dobroduszne wyrażało taką zaciekłość, że wdowa Thibaut dostała wstrząśnienia nerwowego, którego pozbyć się nie mogła przez cały tydzień. Odtąd nie zapuszczała się nigdy na wzbronione terytorjum.

Z powodu tych licznych przeszkód, ujemnie wpływających na rozwijanie się jej zalet zawodowych, wdowa Thibaut nie miała prawie nic do roboty. Zresztą nie przeszkadzało jej to przebywać codziennie dwie godziny u swego „pana”, – tak bowiem nazywała Zefiryna Xirdal’a, i sądziła, że czas ten jest z jej strony dowodem wyrafinowanej grzeczności; siedm kwadransów zwykle przepędzała na rozmowie, a dokładniej, na monologowaniu w dobrym guście.

Wśród licznych zalet wdowa Thibaut posiadała niesłychaną łatwość wymowy. Niektórzy utrzymywali, że jej gadatliwość przechodzi wszelkie granice. Ale to była czysta złośliwość. Lubiła mówić, i nic więcej.

Wszelako nie wysilała zbytnio swej wyobraźni. Zaczynała zawsze od wspominania swej godnej rodziny, której była członkiem, następnie przechodziła do swych nieszczęść, tłumacząc, jaką smutną koleją losu z rzeźniczki przemieniła się na służącą. Nie obchodziło jej wcale, czy kto już znał jej wzruszające dzieje. Wdowa Thibaut z równem upodobaniem zawsze o nich wspominała. Po wyczerpaniu tego przedmiotu opowiadała o różnych osobach, którym usługiwała, lub którym dawniej służyła. Do poglądów, zwyczajów, sposobu życia tych osób przyrównywała postępowanie Zefiryna Xirdal’a, udzielając z równą bezstronnością pochwały i nagany.

Jej pan, nie odpowiadając jej nigdy, dawał dowód niewyczerpanej cierpliwości. Co prawda, zatopiony w swoich marzeniach, nie słyszał wcale tej gadaniny, a to, zważyć trzeba, znacznie zmniejszało zasługę cierpliwości. Tak czy inaczej, przez długie lata rzeczy układały się bardzo dobrze, jedno bowiem ustawicznie mówiło, drugie nie odpowiadało nigdy, – oboje nader zadowoleni z siebie.

30 maja wdowa Thibaut, jak to miała w zwyczaju, weszła o dziewiątej rano do Zefiryna Xirdal’a. Uczony ten młodzian wyjechał był właśnie w przeddzień ze swym przyjacielem Marcelem Leroux, mieszkanie więc było puste.

chamet_24.jpg (127062 bytes)

Wdowa Thibaut nie zdziwiła się tem zbytnio. Przyzwyczajona do nagłych znikań swego pana, jego nieobecność uważała za rzecz zwykłą. Żałowała tylko, sprzątając, że nie ma do kogo przemawiać. Skończywszy jeden pokój, weszła do drugiego, który nazywała pompatycznie gabinetem. Ale tu spotkała ją niespodzianka.

Niezwykły przedmiot, coś w rodzaju czarniawej skrzynki, stał pośrodku wolnego kwadratu posadzki, przeznaczonego do sprzątania. Co to miało znaczyć? Oburzona na takie wchodzenie w jej prawa, wdowa Thibaut odsunęła ruchem stanowczym skrzynkę, poczem zabrała się najspokojniej do swej zwykłej pracy.

Mając słuch nieco przytępiony, nie słyszała brzęczenia wydobywającego się ze skrzyni, jak również zajęta nie dostrzegła błękitnawego światełka reflektora. W pewnej jednak chwili osobliwe zjawisko zwróciło jej uwagę, mianowicie, przechodząc przed reflektorem, pchnięta gwałtownie, upadła na podłogę. Wieczorem, przy rozbieraniu, stwierdziła, że na jej ciało wystąpił ogromny czarny siniec na prawem biodrze, pomimo że upadła na lewą stronę. Przypadek zrządził, że nie znalazła się już więcej w obrębie działania reflektora, przeto zjawisko nie powtórzyło się, jej zaś do głowy nie przyszło, że jest ono w związku z poruszoną skrzynką. Przypuszczała poprostu, że się pośliznęła.

Wdowa Thibaut, przejęta poczuciem swych obowiązków, nie omieszkała po skończonem sprzątaniu postawić skrzynki na miejsce, a nawet, trzeba jej oddać tę sprawiedliwość, starała się jej nadać to samo położenie. Jeżeli nie wywiązała się ze swojego zadania zupełnie dokładnie, należy jej to wybaczyć, gdyż zupełnie nieświadomie zwróciła mały walec wirujących pyłków w stronę nieco odmienną, niż był poprzednio.

Dni następnych powtarzała tę samą czynność, dlaczegoż bowiem zmieniać miała swe przyzwyczajenia pełne zalet i godne pochwały?

Przyznać jednak należy, że w miarę powtarzania się tych czynności, traciły one znaczenie, tak że ostatecznie niewiele dbała, czy skrzynka znajduje się dokładnie na swojem miejscu, czy też nie. Co prawda nie omieszkała postawić zawsze skrzyni przed oknem, ponieważ ją tak umieścił p. Xirdal, ale otwór reflektora przybierał najrozmaitsze kierunki, promieniując to nieco na prawo, to na lewo. Wdowa Thibaut czyniła to bez żadnej złośliwości i nie podejrzywała nawet, że jej samorzutna współpraca nabawi tyle kłopotu p. I. B. K. Lowenthal’a. Pewnego razu przez nieuwagę obróciła reflektor na przegubie, nie troszcząc się wcale, że był skierowany wprost na sufit.

W takiem to położeniu znalazł Zefiryn Xirdal swoją maszynę, powróciwszy 10 czerwca po południu ze swej wycieczki.

Pobyt na wybrzeżu morskiem przeszedł mu najprzyjemniej i może byłby go przedłużył, gdyby dwanaście dni po przybyciu, nie przyszła mu była do głowy osobliwa zachcianka zmiany bielizny. Zmusiło go to do otworzenia swego pakunku, w którym, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znalazł dwadzieścia siedm słoików o szerokich szyjkach. Zefiryn Xirdal osłupiał. Co znaczą te słoiki? Powoli jednak, nawiązawszy nić wypadków, przypomniał sobie o swym projekcie ogniwa elektrycznego, do którego w swym czasie tak się był zapalił, a o którym tak całkowicie zapomniał.

Za karę wymierzył sobie kilka silnych uderzeń pięścią i szybko zawinąwszy paczkę, opuścił Marcela Leroux, udając się wprost do Paryża.

Zefiryn Xirdal mógł był zapomnieć po drodze o przyczynie swego gwałtownego powrotu, ale wypadek, który się zdarzył na stacji Saint-Lazare, opamiętał go niebawem.

Paczkę swoją z cenną zawartością dwudziestu siedmiu słoików związał z tak wyszukaną starannością, że rozleciała się z niezmiernym hałasem na asfalt stacji. Hałas ów przeraził dwieście osób, które sądziły, że to zamach jakiego anarchisty. Ujrzały jednak tylko Zefiryna Xirdal’a, przypatrującego się z miną wystraszoną resztkom swego pakunku.

Klęska ta miała przynajmniej tę dobrą stronę, że przypomniała mu, w jakim celu znajduje się obecnie w Paryżu. Natychmiast udał się do kupca, znowu kupił dwadzieścia siedm słoików i zabrał od stolarza zamówioną ramę, gotową od dziesięciu dni.

Zaopatrzony w te sprawunki i spragniony rozpoczęcia doświadczeń, otworzył z pośpiechem drzwi mieszkania. Ale na progu stanął jak wryty na widok maszyny, której reflektor obrócony był w stronę zenitu.

Zefiryn Xirdal zastanowił się tak głęboko, niepokój jego był tak wielki, iż wypuścił z rąk pakunki, które, podlegając zwykłym prawom ciążenia, skierowały się w prostej linji ku ośrodkowi ziemi i bez wątpienia byłyby się tam znalazły, gdyby nie znajdująca się na ich drodze posadzka, o którą rozbiły się w kawałki szklane słoiki, złamała zaś na dwoje drewniana podstawa. To znaczy, że w przeciągu godziny pięćdziesiąt cztery słoiki uległy zniszczeniu. W tym stosunku idąc, Zefiryn Xirdal zlikwidowałby prędko swój rachunek w banku, dosięgający pokaźnej sumy.

Ten niezwykły rozbijacz szkieł nie spostrzegł nawet swego czynu. Nieruchomy na progu drzwi, wpatrywał się zadumany w swą maszynę.

– Jest w tem ręka wdowy Thibaut – rzekł wreszcie wchodząc, co świadczyło o jego trafnym instynkcie.

Podniósłszy oczy, zauważył na suficie i nad sufitem, w dachu otworek, znajdujący się w przedłużeniu osi metalowego reflektora, w którego ognisku umieszczona rurka wciąż wirowała zapamiętale. Otwór ten, wielkości ołówka, był tak równy, jak gdyby go wykrojono narzędziem.

Uśmiech rozjaśnił szeroką twarz Zefiryna Xirdal’a, którego już zaczynało to bawić.

– Dobrze!… dobrze! – szeptał.

Wszelako należało koniec położyć temu widowisku. Xirdal, schyliwszy się nad maszyną, przerwał jej działanie. Brzęczenie ustało, niebieskawe światełko zgasło, rurka przestała wirować.

– Dobrze!… dobrze!… ładne rzeczy muszą się dziać!…

Niecierpliwą ręką odpieczętował dzienniki, nagromadzone na stole, i czytał zkolei wszystkie odezwy p. I. B. K, Lowenthal’a o kapryśnych wystąpieniach meteoru whastońskiego. Zefiryn pokładał się od śmiechu.

Przeciwnie treść innych artykułów wywołała mars na jego czole. Do czego zmierzała ta międzynarodowa konferencja, której pierwsze posiedzenie po licznych zebraniach przygotowawczych właśnie miało odbyć się dzisiaj? Co zmuszało ją do określenia przynależności meteoru? Czy nie należał z prawa do tego, kto przyciągał go do ziemi i dzięki komu nie będzie wiekuiście szybował w przestrzeni?

Ale myśl, że nikt nie wie o tem pośrednictwie, zniewoliła Zefiryna Xirdal’a do wyjścia z ukrycia, ażeby konferencja międzynarodowa nie traciła czasu napróżno dla prac skazanych zgóry na jałowość.

Odtrąciwszy nogą szczątki dwudziestu siedmiu słoików, pobiegł do najbliższej poczty dla wysłania depeszy, którą p. Harvey miał przeczytać z wyżyn swego prezydjalnego fotelu. Nie można winić nikogo, że przez roztargnienie tak wielce zadziwiające w człowieku tak mało roztargnionym, zapomniał podpisać się na niej.

Poczem Zefiryn Xirdal, wróciwszy do siebie, przeczytał najpierw w przeglądzie naukowym sprawozdanie o biegu meteoru, następnie, odgrzebując po raz wtóry swoją lunetę, oddał się ścisłym badaniom nieba, potrzebnym do jego nowych obliczeń.

O północy, po osiągnięciu żądanego wyniku, puścił w ruch maszynę, wyładowując w przestrzeń energję promieniującą o napięciu dostatecznem i w należytym kierunku, następnie po upływie półgodziny zatrzymał maszynę i położył się najspokojniej, zasypiając snem sprawiedliwego.

Od dwóch dni Zefiryn Xirdal poświęcał swój czas doświadczeniom. Gdy po raz trzeci tego popołudnia zatrzymał ruch maszyny, ktoś zastukał do drzwi. W progu ukazał się bankier Robert Lecoeur.

– Nareszcie, zjawiłeś się! – zawołał.

– Jak widzisz – rzekł Zefiryn Xirdal.

– To nieźle! – odparł p. Lecoeur. –Już nie wiem po raz który wdrapuję się na to twoje szóste piętro. Gdzież u djabła byłeś?…

– Wyjechałem – odpowiedział Xirdal, rumieniąc się pomimowoli.

– Wyjechał! – odezwał się p. Lecoeur głosem oburzonym. – Wyjechał!… Ależ to okropne!.. Nie powinno się wprawiać ludzi w taki niepokój.

Zefiryn Xirdal spojrzał na swego ojca chrzestnego ze zdumieniem. Zapewne, nie wątpił o jego przywiązaniu. Ale do tego stopnia!

– Ależ, mój wuju, co ci to może szkodzić? – spytał.

– Co mnie to może szkodzić? – powtórzył bankier. – Zapominasz, nieszczęsny, że cały mój majątek jest na twojej głowie.

– Nie rozumiem – rzekł Zefiryn Xirdal, siadając na stole i podsuwając jedyne swe krzesło gościowi.

– Gdy wtajemniczyłeś mnie w swe fantastyczne zamiary – zaczął p. Lecoeur – wyznaję, że przekonałeś mnie.

– Nic dziwnego – odparł Xirdal.

– I dlatego bez wahania zaryzykowałem twoje szczęście i zacząłem grać na giełdzie na zniżkę.

– Na zniżkę?

– Tak, zacząłem sprzedawać akcje.

– Sprzedawać akcje, jakie?…

– Kopalni złotych. Rozumiesz, że jeżeli meteor spadnie, to akcje kopalni spadną i że…

– Spadną? Coraz mniej rozumiem – przerwał Zefiryn Xirdal. – Nie mogę pojąć, jakim sposobem moja maszyna wpłynąć może na poziom kopalni?

– Kopalni, zapewne – odpowiedział p. Lecoeur – ale na jej akcje, to różnica.

– Dobrze – zgodził się Xirdal bez nalegania. – Sprzedałeś akcje kopalni złota, nic w tem ważnego. Jest to dowód, że je posiadasz.

– Przeciwnie, nie posiadam ani jednej.

– Ach!… – westchnął oszołomiony Xirdal. – Sprzedać to, czego się nie ma, jest bardzo sprytne, jabym tego nie dokazał.

– To jest właśnie to, co nazywa się spekulacją obliczoną na czas, mój kochany Zefirynie. Skoro trzeba będzie doręczyć akcje, kupię je wtedy.

– A zatem co za korzyść?… Sprzedawać, ażeby kupować, nie wydaje mi się to przedsięwzięciem bardzo udatnem na pierwszy rzut oka.

– Mylisz się, ponieważ w danej chwili akcje będą tańsze.

– A dlaczego miałyby być tańsze?

– Ponieważ meteor dostarczy więcej złota, niż jest na ziemi. Wartość złota zatem zmniejszy się o połowę, a tem samem akcje kopalni złota spadną nieledwie do zera. Zrozumiałeś teraz?

– Zapewne – rzekł Xirdal bez przekonania.

– Najpierw byłem wdzięczny sobie, że ci zaufałem. Zmiany zaszłe w biegu meteoru, jego prawdopodobny upadek, wpłynęły na akcje kopalni, które spadły o 25 %. Będąc zupełnie przekonany, że spadną jeszcze bardziej, sprzedałem znaczniejszą ich ilość.

– Nie mając ich?

– Naturalnie… Możesz więc wyobrazić sobie mój niepokój wobec tego, co się działo: ty zniknąłeś, meteor zaś zatrzymał się w swym upadku, zjawiając się we wszystkich czterech stronach nieba. Skutkiem tego akcje znów poszły w górę, a ja mogłem stracić olbrzymie sumy… Co mam sądzić o tem wszystkiem?

Zefiryn Xirdal patrzył na chrzestnego ojca z ciekawością. Nie widział nigdy tego człowieka zrównoważonego pod wpływem tak gwałtownego wzruszenia.

– Niebardzo zrozumiałem te kombinacje – odezwał się wreszcie. – To za mądre dla mnie. Zdaje mi się jednak, o ile zrozumiałem, że byłoby ci przyjemnie, gdyby meteor upadł. A więc! bądź spokojny, spadnie.

– Ręczysz?

– Ręczę.

– Najformalniej?

– Najformalniej…, Ale czy kupiłeś żądany kawałek ziemi?

– Zapewne – odpowiedział p. Lecoeur. – Mam w kieszeni akt własności.

– A zatem wszystko idzie pomyślnie – rzekł Zefiryn Xirdal. – Mogę nawet ci oświadczyć, że doświadczenie moje dobiegnie kresu 5 lipca bieżącego roku. Tego dnia opuszczę Paryż i wyjadę na spotkanie meteoru.

– Który spadnie?

– Który spadnie.

– Pojadę z tobą! – zawołał p. Lecoeur z zapałem.

– Jeżeli ci to dogadza! – odpowiedział Zefiryn Xirdal.

Czy to na skutek odpowiedzialności, jaką zaciągnął względem p. Roberta Lecoeur, czy też interes nauki pochłonął go całkowicie, dość, że jakiś dobroczynny wpływ nie pozwolił mu na nowe wybryki. Doświadczenia swe odbywał z całą sumiennością, a tajemnicza maszyna brzęczała do 5 lipca przeszło czternaście razy na dobę.

Od czasu do czasu Zefiryn Xirdal badał meteor przez lunetę, przekonywając się, że wszystko idzie według jego przewidzeń.

5 lipca rano, po raz ostatni skierował lunetę w stronę nieba.

– Wszystko w porządku – rzekł, odchodząc od przyrządu. – Mogę zająć się czem innem.

I zajął się swemi pakunkami.

Najpierw swą lunetą i maszyną z kilku zapasowemi rurkami. Zapakował je z wielką zręcznością i włożył w mocne futerały, zabezpieczające je od niespodziewanych przypadków podróży. Następnie przyszła kolej na jego osobiste pakunki.

Poważna przeszkoda o mało nie zatrzymała go na samym początku. W co umieścić rzeczy, które należało z sobą zabrać? Kufer? Zefiryn nie miał go nigdy. A zatem waliza?…

Po długich rozmyślaniach przypomniał sobie, że musi posiadać walizę. A jako dowód, że ją posiadał rzeczywiście, może służyć fakt, że po żmudnych poszukiwaniach znalazł ją w głębi ciemnego pokoju, gdzie wyrzucał niepotrzebne rzeczy, nagromadzone w takiej ilości, iż najuczeńszy antykwarjusz nie doszedłby z niemi do ładu.

Walizka ta, którą Zefiryn Xirdal wysunął na światło dzienne, ongi była pokryta płótnem. Można było się tego domyślić po kawałkach materjału, trzymających się jeszcze jej kartonowego pudła. Paski zaś też istnieć musiały, ale wszelki ich ślad zaginął. Zefiryn Xirdal otworzył ją na środku pokoju, ale długo się namyślał, czem ją ma zapełnić.

– Tylko to, co jest niezbędne – upewniał samego siebie. – Należy wziąć się do tego metodycznie i zastosować metodę racjonalnego wyboru.

Trzymając się tej zasady, włożył do walizki trzy różne trzewiki. W przyszłości ubolewał bardzo, że nieszczęśliwym przypadkiem jeden z nich był zapinany na guziki, drugi sznurowany, trzeci zaś byt zwykłym pantoflem. Narazie jednak wszystko było w porządku, gdyż część walizy była zapełnioną. A to już coś znaczyło!

Upakowawszy obuwie, Zefiryn Xirdal bardzo strudzony otarł pot z czoła, poczem znów zaczął się namyślać.

Wynikiem tego namysłu było, że zaczął sobie niejako zdawać sprawę z nieudolności w sztuce pakowania. To też zwątpiwszy o wszelkiej metodzie, poddał się natchnieniu.

Czerpał ze szuflad i ze stosu ubrań, tworzących jego garderobę, co tylko wpadło mu w ręce. W przeciągu kilku chwil najprzeróżniejsze przedmioty zapełniły po brzegi walizę. Być może, że drugi przedział był próżny, ale Zefiryn Xirdal nic o tem nie wiedział. To też zmuszony był pomagać sobie nogą i pięścią, ażeby wreszcie zamknąć nieszczęsną walizę.

Następnie owiązał ją mocnym sznurem, związanym szeregiem węzłów tak zawikłanych, że o rozwiązaniu ich mowy być nie mogło. Wreszcie przystanął, przypatrując się swemu dziełu z niejaką lubością.

Należało teraz udać się na dworzec. Ale pomimo swej wprawy w chodzeniu, Zefiryn Xirdal nie mógł nawet myśleć o zaniesieniu tam maszyny, lunety i walizy. Masz tobie, nowy kłopot!

Można przypuszczać, że wkońcu przyszedłby do wniosku, iż istnieją w Paryżu dorożki. Ale umysłowego tego wysiłku zaoszczędził mu p. Robert Lecoeur, zjawiając się na progu.

– Czy jesteś gotów, Zefirynie?

– Czekałem na ciebie, jak widzisz – odpowiedział w prostocie ducha Xirdal, który zapomniał był, że jego chrzestny ojciec jechać miał wraz z nim.

– A zatem w drogę – rzekł p. Lecoeur. – Ile masz pakunków?

– Trzy: maszynę, lunetę i walizkę.

– Daj mi jeden z nich, weź zaś resztę. Powóz mój czeka.

– Co za dobry pomysł! – dziwił się Zefiryn Xirdal, zamykając drzwi za sobą.

 

 

Rozdział XV

w którym I. B. K. Lowenthal wskazuje na wygrywającego wielki los.

 

d chwili popełnienia pomyłki tak dosadnie ujawnionej przez p. I. B. K. Lowenthal’a, pierwszego niepowodzenia, które pociągnęło za sobą drugie z konferencją międzynarodową, życie straciło urok dla mr. Dean Forsyth’a i doktora Hudelson’a. Zapomnieni, zrównani z pierwszymi lepszymi obywatelami, nie mogli strawić obojętności ogółu, zaznawszy upojenia sławy.

W swych rozmowach z garstką przyjaciół, która pozostała im wierną, dawali folgę swemu gniewowi, skarżąc się na zaślepienia tłumu i broniąc swej sprawy zajadle. Jeżeli nawet popełnili pomyłkę, czy słusznem było obwiniać ich w ten sposób? Czy uczony I. B. K. Lowenthal, surowy ich oskarżyciel, nie omylił się również i czy nie musiał w rezultacie przyznać się do swej bezsilności? Czyż nie należało stąd wnioskować, że ich meteor jest wyjątkowy, anormalny? Czy w podobnych okolicznościach wszelka pomyłka nie jest rzeczą naturalną i do wytłumaczenia?

– Zaiste! – przytakiwała garstka przyjaciół.

A konferencja międzynarodowa? Czy można wyobrazić sobie bardzie] niecnie odmówienie sprawiedliwości? Nic dziwnego, że przedsięwzięła potrzebne środki ostrożności dla utrzymania spokoju ekonomicznego. Ale jak śmiała zaprzeczyć prawom odkrywcy meteoru? Czyliż wiedzianoby o istnieniu meteoru, a w razie jego upadku na ziemię, czy byłby on przewidziany, gdyby nie odkrywca, który zwrócił na niego uwagę?

– A tym odkrywcą ja jestem! – dowodził energicznie mr. Dean Forsyth.

– A tym odkrywcą to ja! – mówił doktor Sydney Hudelson z niemniejszem przeświadczeniem.

– Zaiste! – potakiwała znowu garstka przyjaciół.

Pomimo że to potwierdzenie niemałą było pociechą dla obu astronomów, nie mogło im ono zastąpić dawnych entuzjastycznych okrzyków tłumu. Wszelako ponieważ materjalnem niepodobieństwem było przekonywanie każdego przechodnia pokolei, więc zmuszeni byli, siłą rzeczy, zadowolić się skromną chwalbą bardzo przerzedzonego szeregu wielbicieli.

Doznawane przykrości nietylko że nie ostudzały ich zapału, lecz przeciwnie. Im bardziej zaprzeczano im prawa do meteoru, z tem większą zaciekłością upominali się o nie; im mniej zwracano uwagi na ich roszczenia, tem usilniej dowodził każdy z nich, że jest jego jedynym i wyłącznym właścicielem.

Przy takim stanie umysłów wszelkie pogodzenie było nie do ziszczenia. To też nie myślano o niem. Co więcej, zdawało się, że każdy dzień głębiej żłobił rozłąkę dwojga nieszczęśliwych narzeczonych.

Pp. Forsyth i Hudelson zapowiadali głośno, że walczyć będą do ostatniego tchu przeciw gwałtowi, którego padli ofiarą, i że wyczerpią wszelkie środki sądowe. Widowisko byłoby zachwycające! Z jednej strony mr. Forsyth, z drugiej doktor Hudelson, a przeciwko nim reszta świata. Co za wspaniały proces… o ile tylko znaleźć będzie można sąd dość kompetentny!

Tymczasem dwaj dawni przyjaciele, przekształceni w nienawistnych wrogów, nie opuszczali już wcale swych siedzib. Ponurzy i samotni, ze swych wież nie schodzili prawie. Tam mogli przyglądać się meteorowi, który zabrał im zdrowy rozsądek, i upewniać się kilka razy na dzień, że zakreśla wciąż swą drogę świetlną W głębinach przestworza. Nie opuszczali już prawie tych wyżyn, na których zabezpieczeni byli przynajmniej od swego najbliższego otoczenia, wrogo dla nich usposobionego i dorzucającego jedną gorycz więcej do goryczy, które – jak sądzili – były ich udziałem.

Francis Gordon, związany z domem przy Elisabeth street wspomnieniami dziecinnych lat, nie opuścił go, ale nie odzywał się wcale do wuja. Przy śniadaniu, przy obiedzie nie mówiono do siebie. Nawet Mitz nie otwierała ust, a bez jej kwiecistej wymowy dom stał się milczący i smutny jak klasztor.

U doktora Hudelson’a stosunki rodzinne nie były wcale przyjemniejsze. Loo dąsała się nielitościwie pomimo błagalnych spojrzeń ojca; Jenny zalewała się łzami pomimo próśb matki. Mrs. Hudelson zaś wzdychała tylko, pokładając całą nadzieję w czasie, który jeden mógł zmienić położenie o tyle śmieszne o ile tragiczne.

Mrs. Hudelson miała słuszność, ponieważ, jak mówią, czas łagodzi wszystko. Przyznać jednak należy, że tym razem nie było mu spieszno podążyć z pomocą obu nieszczęśliwym rodzinom. Mimo że mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson nie byli nieczuli na niechęć swego otoczenia, nie odczuwali jej tak bardzo jak w innych okolicznościach. Ach! ten meteor!… Jemu złożyli w ofierze całą swą miłość, wszystkie swe myśli i pragnienia!

Z jaką gorączką czytali codziennie odezwy p. I. B. K. Lowenthal’a i sprawozdania z konferencji międzynarodowej! Tam byli ich wspólni wrogowie, przeciwko którym jednoczyli się wreszcie we wspólnej jednakowej nienawiści.

To też z żywem zadowoleniem dowiedzieli się o trudnościach, które napotykały zebrania przygotowawcze, a jeszcze z żywszem – o wolnem tempie, o krętych drogach, po których dążyła konferencja międzynarodowa do porozumienia zawsze jeszcze problematycznego i niepewnego.

Używając mowy potocznej, można powiedzieć, że w Waszyngtonie paliło się.

Na drugiem posiedzeniu widać już było, że konferencja międzynarodowa nie bez trudu załatwi swe sprawy. Pomimo usilnej pracy podkomisji, porozumienie od początku wydało się trudne do osiągnięcia.

Naprzód przedstawiono wniosek o przyznanie własności meteoru krajowi, w którym spadnie. Było to sprowadzenie sprawy na drogę loterji, w której wygrywałby tylko jeden los i to jaki los!

Wniosek ten, przedstawiony przez Rosję a poparty przez Anglję i Chiny, państwa o wielkich obszarach, wywołał to, co w stylu parlamentarnym nazywa się „fermentacjami politycznemi”. Inne państwa nie orzekły nic stanowczego. Należało zawiesić posiedzenie. Odbywały się narady, intrygi kuluarowe… Ostatecznie, ażeby odłożyć przynajmniej to kłopotliwe głosowanie, Szwajcarja złożyła wniosek o odroczenie tej propozycji, i ten uzyskał większość.

Rozwiązanie to zatem miało być wzięte pod uwagę dopiero wtedy, gdyby nie doszło do porozumienia w sprawie sprawiedliwego podziału.

Ale jaką drogą osiągnąć sprawiedliwość? Zagadnienie niezmiernie delikatne, którego konferencja międzynarodowa nie rozstrzygnęła, pomimo że posiedzenia odbywały się jedne po drugich, niektóre zaś z nich były tak burzliwe, iż p. Harvey zmuszony był je zawieszać.

Jeżeli to wystarczało dotychczas do uspokojenia burzliwego zgromadzenia, to trudno było orzec, czy przyszłość nie zgotuje jakiej niespodzianki. Sądząc po podnieceniu ogólnem, można było się tego spodziewać. W istocie podniecenie stawało się coraz gwałtowniejsze, coraz mniej liczono się ze słowami, tak że można było przewidywać interwencję siły zbrojnej, co ubliżyłoby wielce powadze państw suwerennych, mających swych przedstawicieli na konferencji.

Wszelako podobna ewentualność była w porządku rzeczy, gdyż nadchodzące wiadomości nie przyczyniały się bynajmniej do uspokojenia wzburzonych umysłów. Przeciwnie, wszystko szło ku gorszemu, gdyż według codziennych odezw p. I. B. K. Lowenthal’a upadek meteoru z dnia na dzień stawał się prawdopodobniejszym.

Po kilkunastu takich komunikatach, donoszących o odurzającej sarabandzie meteoru i rozpaczy jego badacza, zdawało się, że nastąpił zwrot pomyślniejszy. Nagle bowiem, z 11 na 12 czerwca, astronom odzyskał spokój ducha stwierdzając, iż meteor, zaprzestawszy swych fantastycznych ruchów, znów podległ wpływom siły prawidłowej i stałej, która, pomimo że jest nieznana, nie stała w sprzeczności z danemi rozumu. Od tej chwili p. I. B. K. Lowenthal, odkładając na przyszłość badanie przyczyn, dla których meteor przez dziesięć dni dotknięty był jakby obłędem, powrócił do dawnej pogody, która jest naturalnym udziałem matematyka.

Zawiadomił najpierw świat o powrocie meteoru do normalnego stanu zjawisk, i odtąd dzienniki donosiły codziennie o powolnej zmianie ciała niebieskiego, którego orbita znów skłaniać się zaczęła ku północno-wschodowi i południo-zachodowi i którego odległość od ziemi zmniejszała się w stosunku postępowym, chociaż prawa tego stosunku pozostały tajemnicą dla p. I. B. K. Lowenthal’a. Prawdopodobieństwo przeto upadku było coraz oczywistsze. Jeżeli nie było jeszcze pewności, w każdym razie była ona już bliska.

Jakże potężny był to bodziec dla jak najrychlejszego zakończenia prac konferencji!

Uczony dyrektor obserwatorjum w Bostonie w swoich odezwach od 5 do 14 lipca jeszcze śmielszy był w przewidywaniach. Codziennie zaznaczał, i to w słowach coraz przejrzystszych, że bardzo ważna zmiana, zupełnie nowego rodzaju, zaszła w biegu meteoru, i że według wszelkiego prawdopodobieństwa publiczność powiadomiona będzie niebawem o następstwach, które z tego wynikną.

Właśnie 14 lipca konferencja międzynarodowa znalazła się w położeniu bez wyjścia. Wszelkie kombinacje zawiodły, zabrakło przeto przedmiotu do sporu. Delegaci byli w kłopocie. Z jakiego stanowiska rozpatrywać sprawę, omawianą wszechstronnie bez rezultatu?

Na pierwszych posiedzeniach zaraz upadł wniosek o podziale miljardów pomiędzy państwa w stosunku do ich obszaru. A jednakże ten projekt liczył się z zasadą sprawiedliwości, tak poszukiwaną, gdyż państwa o rozleglejszym obszarze miały większe potrzeby, a z drugiej strony, godząc się na podział, rezygnowały ze swych szans, przemawiających za niemi, co też warte było uwzględnienia. Nie przeszkodziło to wszakże ostatecznemu odrzuceniu wniosku przez państwa o gestem zaludnieniu.

Te zażądały, żeby podział dokonany był nie w stosunku do ilości kilometrów kwadratowych, lecz w stosunku do ilości mieszkańców. Projekt ten, poniekąd również sprawiedliwy, ponieważ był zgodny z wielką zasadą równości praw wszystkich ludzi, znalazł przeciwników w Rosji, Brazylji, Argentynie i innych krajach o małej gęstości zaludnienia. Przewodniczący p. Harvey, gorący zwolennik doktryny Monroe’go, trzymać musiał stronę dwu republik amerykańskich i jego głos zaważył przy głosowaniu. Wniosek odrzucono dziewiętnastoma głosami przeciw, przy dwudziestu wstrzymujących się od głosowania.

Wtedy to państwa, znajdujące się w kłopotach finansowych, a których lepiej nie wymieniać, poddały myśl, że najodpowiedniej będzie rozdzielić złoto, zesłane z niebios, w ten sposób, aby los wszystkich mieszkańców ziemi był mniej więcej zabezpieczony. Zarzucono jednak natychmiast temu wnioskowi o zabarwieniu socjalistycznem, że podawał rękę próżniactwu i wytworzyłby takie zawikłania w podziale, iż jego wykonanie byłoby niemożliwe. Nie przeszkodziło to wcale innym mówcom do podania wniosku w następstwach jeszcze zawilszego, wniosku, który głosił, że w drodze kompromisu należało wziąć pod uwagę trzy czynniki: powierzchnię, ludność i stan bogactwa, zapewniając każdemu z nich mnożnik zgodny z zasadą sprawiedliwości.

Sprawiedliwość! słowo to nie schodziło z ust. Wątpić jednak należało, czy tkwiło w sercach, gdyż wszyscy, chcąc zyskać na czasie, odrzucali wnioski jedne po drugich.

Ostatnie głosowanie odbyło się 14 lipca, i wtedy delegaci spojrzeli na siebie z zakłopotaniem, czując, że stoją nad przepaścią.

Rosja i Chiny skorzystały z tego ogólnego wyczerpania, ażeby odgrzebać wniosek odroczony na wstępie, przedstawiając go w formie złagodzonej. Dwa te państwa zaproponowały, ażeby miljardy niebieskie były przydzielone temu z państw, na którego terytorjum spadną, pod warunkiem, że będą obowiązane wypłacić innym krajom wynagrodzenie w stosunku do tysiąca franków na obywatela.

chamet_25.jpg (127449 bytes)

Może być, że biorąc pod uwagę ogólne zmęczenie, kompromisowe to rozwiązanie byłoby uchwalone tego samego wieczora, gdyby znów nie protest republiki Andory. Jej przedstawiciel, p. Ramontcho, wystąpił z mową, któraby trwała nieskończenie, gdyby przewodniczący, stwierdziwszy bezwzględną pustkę dokoła stołu, nie był przerwał posiedzenia, odkładając na dzień następny dalszy ciąg dyskusji.

Jeżeli republice Andory, która głosowała za podziałem opartym jedynie na liczbie ludności, zdawało się, że trzyma się dobrej polityki, odraczając wniosek Rosji, to się grubo pomyliła. O ile na mocy tego wniosku mogła była liczyć na pewne dla siebie korzyści, o tyle obecnie narażona była na możliwość nie otrzymania ani centyma, następstwa, którego nie przewidział p. Ramontcho, straciwszy piękną sposobność do zachowania milczenia.

W istocie, 15 lipca zrana zdarzył się wypadek, mogący wniwecz obrócić prace konferencji międzynarodowej i zdyskredytować ją w oczach całego świata. Jeżeli bowiem wszelkie zastanawianie się nad rodzajem podziału było usprawiedliwione nieznajomością miejsca upadku meteoru, to z chwilą, gdy stało się ono wiadomem, wszelka dyskusja była jałowa. Czyż możliwe było po wylosowaniu wielkiego losu, od wygrywającego żądać podziału?

A w każdym razie było rzeczą pewną, że ten podział nie poszedłby łatwo. Kraj uprzywilejowany losem nie zgodziłby się nań dobrowolnie. Nigdy p. de Schnack, delegat Grenlandji, a szczęśliwy właściciel losu, nie byłby się zgodził na dalsze przedłużenie posiedzeń, a tem bardziej na branie udziału w dalszych pracach konferencji międzynarodowej. Jego to bowiem p. I. B. K. Lowenthal w swej codziennej odezwie czynił tego rana właścicielem błądzących miljardów.

„Od kilkunastu dni, pisał uczony dyrektor obserwatorjum bostońskiego, mówiliśmy kilkakrotnie o ważnej zmianie, zaszłej w biegu meteoru. Dziś zajmiemy się nieco obszerniej tym przedmiotem, gdyż badania nasze doprowadziły nas do ustalenia cech tych zmian, obliczenia zaś wskazały ich następstwa.

„Zmiana polega jedynie na tem, że od 5 lipca wpływy uboczne przestały oddziaływać na ruchy meteoru. Od tego dnia nie zauważono najmniejszego odchylenia orbity, a meteor zbliża się ku ziemi o tyle, o ile pozwalają mu warunki jego ruchu. Dziś znajduje się w odległości od ziemi pięćdziesięciu kilometrów w przybliżeniu.

„Gdyby wpływy, działające na meteor, przestały były działać o kilka dni wcześniej, ciało to mogłoby na skutek siły odśrodkowej oddalić się od naszej planety na odległość zbliżoną do poprzedniej. Obecnie jest to niepodobieństwem. Szybkość meteoru, zmniejszona przez tarcie o warstwy gęstsze atmosfery, zdolna jest utrzymać go tylko na obecnej drodze. W tem położeniu utrzymałby się wieczyście, gdyby przyczyna, powodująca to zmniejszenie, to jest opór powietrza, była usunięta. Ale przyczyna ta jest stałą, zatem można twierdzić z całą pewnością, że meteor spadnie.

„Co więcej ponieważ opór powietrza jest zjawiskiem doskonale zbadanem i znanem, od dzisiaj można zakreślić linję upadku meteoru. O ile tylko nie zajdą nieprzewidziane komplikacje, a wobec faktów poprzednich musimy się z niemi liczyć, podać możemy następujące wnioski:

„1° Meteor spadnie.

„2° Upadek nastąpi 19 sierpnia między godziną drugą a jedenastą przed południem.

„3° Meteor spadnie w promieniu dziesięciu kilometrów miasta Upernivik w Grenlandji”.

Gdyby bankier Robert Lecoeur mógł był wiedzieć o tej odezwie p. I. B. K. Lowenthal’a, byłby niemało zadowolony. Istotnie wślad za tą odezwą nastąpiła katastrofa na wszystkich rynkach, a akcje kopalni złota starego i nowego lądu spadły o cztery piątych swej własności.

 

 

Rozdział XVI

w którym widzimy, jak liczne rzesze ciekawych korzystają ze sposobności, ażeby podążyć do Grenlandji dla podziwiania upadku niezwykłego meteoru.

 

27 lipca, zrana wielki tłum zebrał się w Charleston, porcie Południowej Karoliny, ażeby pożegnać odjeżdżający parowiec Mozik. Napływ ciekawych, żądnych udania się do Grenlandji, był tak wielki, że od kilku dni nie było już ani jednej wolnej kajuty na tym parowcu pojemności tysiąca pięciuset tonn, pomimo że nie on jeden był wynajęty w tym celu. Mnóstwo innych statków różnej narodowości szło przez Atlantyk do cieśniny Davis i aż do morza Bafińskiego poza północne koło biegunowe.

Napływowi temu dziwić się nie można wobec podniecenia umysłów, wywołanego ostatnią rozgłośną odezwą p. I. B. K. Lowenthal’a.

Uczony ten astronom nie mógł się mylić. Po tak ostrem obejściu się z pp. Forsyth’em i Hudelson’em, nie byłby się narażał na podobne wymówki. W okolicznościach tak wyjątkowych postąpić lekkomyślnie tyłoby rzeczą nie do darowania, wiedział o tem dobrze, jak również o tem, że ściągnąłby na siebie oburzenie świata całego.

Były przeto wszelkie dane, ażeby uważać jego wnioski za pewne. Wszak meteor miał spaść nie w żadnej niedostępnej krainie polarnej, ani w głębiny oceanu, gdzieby go żaden wysiłek ludzki nie dosięgnął, lecz na dostępnym lądzie Grenlandji.

Tę rozległą krainę, dawniej w posiadaniu Danji, uniezależnioną łaskawie przez to państwo na kilka lat przed zjawieniem się meteoru, miał los uprzywilejować, wybierając ją z pośród wszystkich państw całego świata.

Co prawda, kraina ta przedstawiała tak wielki obszar, że nie można orzec, czy to jest ląd stały, czy wyspa. Kula złota mogła była spaść w miejscu bardzo oddalonem od wybrzeża, o jakie setki mil od morza, tak że byłoby trudno ją dosięgnąć. Nie ulega wątpliwości, że przezwyciężonoby wszelkie trudności, chłody polarne i zawieje śnieżne, a w razie potrzeby podążonoby do samego bieguna w pogoni za tysiącami miljardów.

Ale na szczęście wszystkie te zabiegi były zbyteczne, gdyż miejsce upadku było ściśle wyznaczone. Grenlandja zadowalała wszystkich i nikt nie był żądny nieco za mroźnej sławy Parry’ego, Nansen’a lub innych żeglarzy okolic podbiegunowych.

Gdyby czytelnik mógł był znajdować się na parowcu Mozika wśród setek innych pasażerów, pomiędzy którymi było kilka kobiet, zauważyłby przedewszystkiem pięciu podróżnych niezupełnie dla niego obcych. Ich obecność, a co najmniej czworga z nich, nie byłaby go wcale zadziwiła.

Jednym z nich był mr. Dean Forsyth w towarzystwie Omikron’a, który opuścił wieżę z Elisabeth street; drugim był mr. Sydney Hudelson, który się rozstał z wieżycą z Moriss street.

Jak tylko roztropne towarzystwa żeglugi zorganizowały wycieczkę do Grenlandji, obaj współzawodnicy nie zawahali się kupić biletu tam i zpowrotem. Ręczymy, że w razie potrzeby wynajęliby każdy dla siebie statek, mogący im ułatwić dostęp do Uperniviku. Zapewne nie mieli oni wcale zamiaru zawładnąć kulą złotą, przywłaszczyć ją sobie i przywieźć do Whastonu. Ale uważali za potrzebne być świadkami upadku meteoru.

Kto wie zresztą, czy rząd grenlandzki, prawowity posiadacz meteoru, nie zechce udzielić im części tych niebieskich miljardów.

Domyślić się łatwo, że mr. Forsyth i doktor Hudelson nie starali się o bliskie sąsiedztwo swych kajut. Podczas tej podróży tak jak w Whastonie nie podtrzymywali między sobą żadnych stosunków.

Mrs. Hudelson nie przeciwstawiała się wcale wyjazdowi męża, jak również stara Mitz nie odradzała swemu panu przedsięwzięcia tej podróży. Wszelako doktor, nie mogąc oprzeć się gorącym prośbom starszej córki, tem bardziej, że czuł się winnym wobec niej za swój upór, zabrał ją z sobą, Jenny zatem towarzyszyła ojcu.

Bodźcem do tej podróży była myśl, że może Francis Gordon towarzyszyć będzie wujowi. Młodzi ludzie od czasu zajść gwałtownych, które poróżniły ostatecznie obydwie rodziny, nie widywali się wcale. Wspólny pobyt na statku zbliżyłby ich samą siłą rzeczy, nie mówiąc już o niejednej sposobności, która pozwoliłaby im na wymianę myśli i uczuć.

Przyszłość pokazała, że Jenny miała słuszność. Francis Gordon istotnie postanowił towarzyszyć wujowi, ponieważ nie chciał w czasie nieobecności doktora sprzeciwiać się jego woli, udając się do domu na Moriss street. Przytem mógł się przydać na coś w razie nowego starcia przeciwników, a również nie chciał zaniechać sposobności, która mogłaby wpłynąć na zmianę tego opłakanego położenia. Liczył bowiem na jakiś szczęśliwy wypadek, mogący sam przez się rozwiązać węzeł gordyjski. Wszak meteor spadły na ziemię mógł stać się własnością narodu grenlandzkiego, albo też zniknąć w otchłaniach oceanu. P. I. B. K. Loewenthal był pomimo wszystko tylko człowiekiem, a więc mógł się mylić! Czyż Grenlandja nie jest otoczona dwoma morzami? Pierwsza lepsza zmiana atmosferyczna mogła wpłynąć na zmianę kierunku meteoru, a tem samem nie ziścić oczekiwanych rezultatów.

Na statku wszakże była osoba, którą to rozwiązanie nie zadowoliłoby zgoła. Tą osobą był p. Ewald de Schnack, delegat Grenlandji przy komisji międzynarodowej, znajdujący się również na parowcu Mozik. Jego kraj stać się miał najbogatszem państwem na świecie. Ażeby schować tyle tryljonów, nie wystarczyłyby największe i najliczniejsze kasy rządowe. Szczęśliwy naród, w którym nie byłoby podatków i ubóstwa! Biorąc pod uwagę roztropność rasy skandynawskiej wątpić nie można, że ta ogromna masa złota będzie użyta z wielką przezornością. Należało zatem mieć nadzieję, że rynek pieniężny nie dozna zbyt wielkiego wstrząśnienia na skutek tego deszczu, który Jupiter zesłał na piękną Danae, o ile można wierzyć mitologicznym opowiadaniom.

P. de Schnack stał się główną osobą statku. Postacie mr. Forsyth’a i doktora Hudelson’a bladły wobec przedstawiciela Grenlandji, a zarazem łączyły się we wspólnem uczuciu nienawiści dla tego przedstawiciela państwa, które nie uznawało wcale ich udziału bodaj tylko honorowego w ich nieśmiertelnem odkryciu.

Droga z Charlestonu do stolicy Grenlandji wynosi w przybliżeniu trzy tysiące trzysta mil, to jest przeszło sześć tysięcy kilometrów. Miała ona trwać około dwu tygodni, włączywszy w to postój w Bostonie, gdzie Mozik miał się zaopatrzyć w węgiel. Co zaś do żywności, to Mozik jak i inne parowce dążące do tego samego celu, zaopatrzył się w nią na kilka miesięcy, gdyż napływ podróżników nie pozwoliłby na dostarczenie im żywności na miejscu.

Statek skierował się najpierw ku północy, w stronę wschodnią Stanów Zjednoczonych. Ale nazajutrz, ominąwszy przylądek Hateras, najbardziej wysunięty punkt północnej Karoliny, wypłynął na szerokie morze.

W tych częściach oceanu Atlantyckiego, w lipcu pogoda zwykle sprzyja, parowiec więc pod osłoną bliskich brzegów i przy powiewie zachodniego wiatru płynął po spokojnem morzu. Czasem tylko, gdy wiatr zmienił kierunek, silne kołysanie sprowadzało dobrze znane wypadki.

Jeżeli p. de Schnack miał odporność trzykrotnego tryljonera, nie można było powiedzieć tego o mr. Dean Forsyth’cie i doktorze Hudelson’ie.

Był to ich pierwszy występ morski, nic więc dziwnego, że musieli go sowicie opłacić Neptunowi. Ale pomimo to nie żałowali wcale swego przedsięwzięcia.

chamet_26.jpg (156699 bytes)

Nie potrzebujemy dodawać, że ich choroba była bardzo na rękę dwojgu narzeczonym. Choroba morska ominęła ich szczęśliwie. To też nie tracili czasu, podczas gdy ich ojciec i wuj poddawali się z jękiem wstrętnym razom zdradliwej Amfitryty. Rozłączali się tylko dla niesienia pomocy chorym. Wszakże czynili to według zgóry ułożonego planu, podzieliwszy obowiązki w ten sposób, że Jenny pocieszała mr. Dean Forsyth’a, gdy Francis Gordon dodawał odwagi słaniającemu się doktorowi.

Kiedy kołysanie było mniejsze, młodzi ludzie wyprowadzali obu astronomów na świeże powietrze pokładu, sadzali ich na trzcinowych fotelach, niebardzo oddalonych od siebie, zmniejszając za każdym razem tę odległość.

– Jak się pan czuje? – pytała Jenny, okrywając nogi mr. Forsyth’a.

– Cierpię bardzo! – wzdychał chory, nie zwracając uwagi, kto do niego mówi.

A ze swej strony Francis Gordon, poprawiając poduszki doktora Hudelson’a, pytał go głosem uprzejmym i jak gdyby nie był nigdy wyproszony z domu przy Moriss street:

– Jak się pan czuje, doktorze?

chamet_27.jpg (118216 bytes)

Dwaj współzawodnicy siedzieli w ten sposób kilka godzin, nie zdając sobie prawie wcale sprawy ze swego bliskiego sąsiedztwa. Ażeby ich pobudzić nieco do życia, potrzeba było obecności p. de Schnack’a, który przechodził mimo nich krokiem pewnym jak marynarz, drwiący sobie z kołysania statku, z głową podniesioną jak człowiek, którego marzenia zamieniły się w złoto. Słaby błysk zjawiał się wtedy w oczach mr. Forsyth’a i mr. Hudelson’a, którzy znajdowali dość siły, aby wykrztusić tchnące nienawiścią obelgi.

– Ten rabuś meteorów! – mruczał mr. Forsyth.

– Ten złodziej meteorów! – mruczał mr. Hudelson.

P. de Schnack nie zwracał na to uwagi; nie chciał nawet wiedzieć o ich obecności na statku. Chodził po nim z miną człowieka, który znajdzie w swym kraju więcej pieniędzy, niż było ich potrzeba dla stokrotnego pokrycia wszystkich długów państwowych całego świata.

Ale naogół podróż była pomyślna. Należało przypuszczać, że i inne statki, dążące do cieśniny Davis, odbywają w ten sam sposób i w tym samym czasie drogę na Atlantyku.

Mozik przepłynął przed Nowym Yorkiem, nie zatrzymując się, a skierowawszy się na połnoco-wschód, dążył ku Bostonowi. 30 lipca zrana zatrzymał się przed stolicą stanu Massachusetts. Dzień cały poświęcić musiał dla zaopatrzenia się w węgiel, bo w Grenlandji napróżnoby szukał tego paliwa.

Pomimo że droga była pomyślna, większa część pasażerów nie uniknęła choroby morskiej. Pięciu czy sześciu z nich byli nią tak zmęczeni, że wylądowali w Bostonie. Oczywiście nie byli to ani mr. Forsyth ani mr. Hudelson. Gdyby mieli nawet wydać ostatnie tchnienie pod wpływem tego kołysania, byliby szczęśliwi, że to się stało wobec meteoru, przedmiotu ich namiętnych pragnień.

Wylądowanie kilku pasażerów opróżniło kilka kajut parowca. Niedługo czekały na amatorów.

Pomiędzy nimi wyróżniał się dżentelmen pięknej postawy, który przybył jeden z pierwszych, ażeby zakupić miejsce na statku. Dżentelmenem tym był nie kto inny, jeno mr. Seth Stanfort, małżonek mrs. Arkadji Walker.

Po otrzymanym rozwodzie mr. Seth Stanfort wrócił do Bostonu. Zapamiętały turysta, widząc się zmuszonym po odezwie p. I. B. K. Lowenthal’a do wyrzeczenia się podróży do Japonji, podążył do Kanady w celu zwiedzenia jej głównych miast Quebec’u, Torontu, Montrealu, Ottawy. Czy chciał w ten sposób zapomnieć o swej dawnej żonie? Wydawało się to rzeczą mało prawdopodobną. Dwaj małżonkowie podobali się sobie z początku, poczem przestali się sobie podobać. Rozwód, równie niezwykły jak ślub, rozłączył ich wzajemnie. Rozeszli się i nic więcej. Nie zobaczą się może nigdy, jeżeli zaś spotkają, to być może, że nie poznają się wcale.

W Toronto, obecnej stolicy Kanady, dowiedział się o sensacyjnej odezwie p. I. B. K. Lowenthal’a. Gdyby upadek nastąpić miał kilka tysięcy mil, w krainach najbardziej oddalonych Azji czy Afryki, nie omieszkałby przezwyciężyć wszystkich trudności, aby tam podążyć. A to nie dlatego, żeby go miało zbytnio zajmować to zjawisko niebieskie, ale patrzeć na widowisko, rozgrywające się przed niewielką stosunkowo liczbą widzów, zobaczyć to, czego miljony ludzi zobaczyć nie mogą, była to za silna pokusa, aby jej nie uległ awanturniczy dżentelmen, amator wszelkich wycieczek, a którego majątek pozwalał na podobne zachcianki.

Tymczasem nie o antypody chodziło. Scena, gdzie rozegrać się miało to czarodziejskie widowisko, mieściła się u wejścia Kanady.

Mr. Seth Stanfort wyruszył zatem pierwszym pociągiem do Quebec’u, stąd zaś podążył do Bostonu przez równiny Kanady i Nowej Anglji.

W dwie doby po wstąpieniu na pokład tego dżentelmena Mozik, nie oddalając się bardzo od brzegów ziemi, ruszył do Portsmouthu, następnie do Portlandu, zawsze jednak trzymając się w bliskości semaforów1 w nadziei, że będą mogli przesłać jakie wiadomości o meteorze, który można było teraz widzieć gołem okiem, o ile pogoda sprzyjała.

Ale semafory milczały, a nawet semafor Halifaxu nie odezwał się wcale, gdy mijano ten duży port Nowej Szkocji.

Iluż to podróżników żałowało, że zatoka Fundy, między Nową Szkocją a Nowym Brunświkiem nie ma wyjścia na wschód ani na północ! Nie potrzebowaliby znosić tego nieznośnego kołysania, które ich trapiło aż do przylądka Breton. Liczba chorych była znaczna, a wśród nich pierwszeństwo trzymali mr. Forsyth i mr. Hudelson, pomimo starań Jenny i Francis Gordon’a.

Kapitan parowca zlitował się nad tą rzeszą cierpiącą. Skierował statek do zatoki Św. Wawrzyńca, ażeby stąd wypłynąć na szerokie morze przez cieśninę Belle-Ile pod osłoną wybrzeża Newfoundlandu. Następnie zawrócił ku wybrzeżu Grenlandji, przepłynąwszy całą szerokość cieśniny Davis. Odtąd podróż odbyła się spokojnie.

7 sierpnia ukazał się przylądek Confort. Ląd Grenlandji kończy się na wschodzie przylądkiem Farewell, o który rozbijają się fale północne oceanu Atlantyckiego, a z jakiem to czynią zapamiętaniem, o tem powiedzieć mogą rybacy z Newfoundlandu i Islandji!

Na szczęście nie trzeba było płynąć wzdłuż wschodniego wybrzeża Grenlandji. Wybrzeże to jest niedostępne. Niema na niem żadnego portu dla okrętów, a bałwany morskie nie szczędzą go wcale. Przeciwnie, w cieśninie Davis portów nie brak. Czy to w głębi fiordów, czy za wyspami znaleźć można bezpiecznie schronienie, i o ile prąd wiatru południowego nie jest bezpośredni, podróż odbywa się w warunkach pomyślnych; tak właśnie było tym razem.

Część wybrzeża Grenlandji od przylądka Farewell do wyspy Disko składa się ze skał urwistych olbrzymiej wysokości, które wstrzymują pęd wiatru. Nawet w porze zimowej wybrzeże to jest mniej zawalone lodem, który tu sprowadzają prądy z oceanu Podbiegunowego.

W tych to warunkach Mozik przepłynął zatokę Gilbert. Zatrzymał się kilka godzin w Godthaab, gdzie kucharz parowca zaopatrzył się w większą ilość ryb, stanowiących główne pożywienie ludności Grenlandji. Następnie przepłynął mimo portów Holsteinborg i Christianshaab. Miasteczka te, z których drugie znajduje się w głębi zatoki Disko, są tak otoczone ścianami skalistemi, że nie można się nawet domyślić ich istnienia. Stanowią one bezpieczne schronisko dla rybaków, którzy krążąc po cieśninie Davis i polując na wieloryby, narwale, morsy i foki, dochodzą niekiedy do ostatnich krańców morza Bafińskiego.

Wyspa Disko, do której dopłynął parowiec 9 sierpnia wczesnego rana, jest najważniejszą z szeregu, okalającego wybrzeże Grenlandji. Stolicą tej wyspy o skałach bazaltowych jest Godhavn, położone na wybrzeżu południowem. Miasto to posiada zamiast kamiennych, drewniane domy, zbudowane z belek zaledwie ociosanych, pokrytych grubą warstwą dziegciu, chroniącego od działania powietrza. Francis Gordon i Seth Stanfort, należący do rzędu pasażerów, nie będących pod wpływem meteoru, zajęli się żywo tą mieściną czarniawą, ożywioną gdzie niegdzie barwą czerwoną dachów i okien. Mimowoli zadawali sobie pytanie, jakiem mogło być w niem życie podczas przeciągłych zim tego klimatu? Byliby niezmiernie zdziwieni, gdyby ich był kto upewnił, że nie różni się od życia rodzinnego Sztokholmu lub Kopenhagi. Niektóre domy, pomimo szczupłego umeblowania, nie są pozbawione wygody. Posiadają salon, pokój jadalny, a nawet bibljotekę, gdyż „wyższe towarzystwo”, jeżeli się tak wolno wyrazić, pochodzenia duńskiego, zajmuje się literaturą. Przedstawicielem władzy jest delegat rządu, którego siedzibą jest Upernivik.

W porcie tego miasta zatrzymał się Mozik 10 sierpnia około szóstej wieczorem, minąwszy wyspę Disko.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1. semafory „przesyłacze znaków” rodzaj telegrafów, służących do porozumiewania się okrętów między sobą oraz z lądem