Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

zamek w karpatach

(Rozdział I-III)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa]

Przekład z francuskiego J.J.

nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1894

chat02.jpg (24655 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

chat03.jpg (181387 bytes)

 

Rozdział I

 

powiadanie niniejsze nie jest fantastycznem, chociaż niejednemu może wydawać się nieprawdopodobnem; zwrócimy uwagę jednak, że żyjemy w czasach, w których dzięki coraz nowym naukowym odkryciom, będącym niejako zadatkiem przyszłości, nie można naszej powieści zaliczyć do legend. Zresztą legendy i podania nie tworzą się już teraz, przy schyłku dziewiętnastego wieku, odznaczającym się praktycznością i realistycznemi dążeniami. Nie napotkasz ich ani w Bretanii, tak obfitującej w starożytne, dzikie podania; ani w Szkocyi, kraju gnomów; ani w Norwegii, zaludnionej fantastycznemi postaciami elfów, sylfów i walkiryi, ani nawet w Siedmiogrodzie, gdzie na tle otaczających go Karpat mogłyby się ukazywać nadprzyrodzone istoty. Chociaż trzeba przyznać, że w krainie Siedmiogrodzkiej lud wierzy jeszcze w zabobony i w średniowieczne czary.

Gérando opisywał te odległe prowincye Europy, a Elizeusz Réclus zwiedzał je nawet, lecz żaden z nich nie dotknął przedmiotu, o którym mamy mówić.

Było to przy schyłku maja. U stóp góry Retyezat, na wyniosłej płaszczyźnie, pokrytej bujną roślinnością, skąd roztaczał się rozległy widok na urodzajną dolinę, urozmaiconą grupami drzew, wznoszących się wśród łanów uprawnych pól i ogrodów, siedział pasterz, pilnujący swej trzody. Płaszczyzna, odkryta ze wszystkich stron, wystawiona była, szczególniej zimą, na północno-zachodnie wichry.

chat04.jpg (175824 bytes)

Człowiek nie miał pozoru arkadyjskiego pasterza, lecz nie wyglądał również na wieśniaka. Nie był to Dafnis ani Amyntas, opiewany przez starożytnych poetów, chociaż otaczający go krajobraz godzien był pióra poety, jak pędzla artysty. Rzeka Sil płynęła, szemrząc u stóp wzgórza i wiła się jak wstęga przez dolinę.

Frik, był pasterzem we wsi Werst i mieszkał w nędznej chacie, zbudowanej na brzegu wioski, gdzie mieścił się razem ze swoją trzodą. Leżał on na wzniesieniu porośniętem trawą i drzemał jednem okiem, a drugiem pilnował trzody. W ustach trzymał dużą fajkę, którą wyjmował niekiedy, aby gwizdać na psy, gdy owca jaka zanadto się oddaliła, lub dął w róg pasterski, którego dźwięk stokrotnem echem odbijał się w górach.

Była godzina czwarta po południu i słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Wierzchołki niektórych gór oświetlone były wyraźniej, podczas gdy podstawy ich lekka mgła otaczała. Z południowo-zachodniej strony, gdzie łańcuch gór rozstępował się trochę, tryskał snop ukośnych promieni słonecznych, wciskających się niby przez otwarte drzwi.

Miejscowość ta należała do najmniej znanej i najdzikszej części Siedmiogrodu, zaliczonej do komitatu Klauzenburg, albo Kolosvar.

Siedmiogród, zwany po madziarsku Erdely, kraj leśny, jest niezmiernie ciekawą prowincyą cesarstwa austryackiego. Ziemia Siedmiogrodzka graniczy na północy z Węgrami, na południe z Wołoszczyzną, a na zachód z Mołdawią. Rozległość jej wynosi sześćdziesiąt tysięcy kwadratowych kilometrów, czyli sześć milionów hektarów, co równa się dziewiątej części Francyi. Malownicze, górzyste jej położenie przypomina Szwajcaryą, ale jest ona o połowę obszerniejsza niż Helwecya, a mniej zaludniona.

Transylwania, czyli Siedmiogród, posiada ziemię urodzajną, uprawne pola i bujne pastwiska. U stóp wyniosłych gór rozciągają się prześliczne doliny, odnogi gór Karpackich przerzynają kraj w rozmaitych kierunkach, rozliczne rzeki i rzeczki zasilają wspaniały Dunaj, którego Żelazne Wrota, znajdujące się o kilka mil ku południowi, zamykają wąwóz łańcucha gór Bałkańskich na granicy Węgier i państwa Ottomańskiego.

Takim jest ten starożytny kraj Dacyi, zdobyty przez Trajana, w pierwszym wieku ery chrześcijańskiej. Niezależność, którą cieszył się pod panowaniem Jana Zapolskiego i jego następców, skończyła się po wstąpieniu na tron Leopolda I., który Siedmiogród przyłączył w roku 1699 do Austryi.

Kraj ten zamieszkują rozmaite plemiona; są tu Wołoszanie i Rumuni, Węgrzy, Cyganie, Szeklerzy mołdawskiego pochodzenia i Saksoni, którzy z czasem zjednoczą się z miejscową ludnością.

Do jakiego plemienia należał pasterz Frik? Czy to był potomek starożytnych mieszkańców Dacyi? Trudno to było określić, spoglądając na jego bezładnie spadające włosy, twarz posmoloną, gęstą brodę i, również gęste, krzaczyste i rudawe brwi, ocieniające niepewnego koloru oczy, zielonawo błękitne, otoczone siecią zmarszczek. Bo Frik ma już ze sześćdziesiąt pięć lat; pomimo to trzyma się dobrze, jest szczupły, zawiędły i wysoki, a gdy wsparty na swoim pasterskim kiju stał nieruchomie na skale, z głową osłoniętą szpiczastym słomianym kapeluszem, mógłby posłużyć za model malarzowi.

W chwili, gdy słońce rzucało od zachodu snop promieni, Frik obrócił się, potem zasłaniając się ręką przed olśniewającem jego oczy światłem, spojrzał uważnie na daleki horyzont. Zdaleka na tle nieba, rysowały się mury zamczyska. Była to starożytna budowa, która zajmowała wyniosły i samotny wierzchołek góry, stanowiącej wyższą część płaszczyzny, zwanej płaszczyzną Orgall. Wśród blasków zachodzącego słońca mury zamku odbijały się wyraźnie. Jednakże wzrok pasterza sięgał widać bardzo daleko i odznaczał się niepospolitą siłą, skoro mógł dostrzedz niektóre szczegóły z takiej odległości. Frik zawołał nagle kręcąc głową:

– Stary zamku!… stary zamku!… Trzymasz się jeszcze silnie na swoich podwalinach!… A jednak przed upływem trzech lat rozsypiesz się w gruzy, kiedy twój buk ma już tylko trzy gałęzie!…

Drzewo bukowe, o którem pasterz wspominał, rosło obok jednej wieży zamczyska; gałęzie jego odbijały się ciemną barwą na tle nieba, lecz w tak delikatnych konturach, że człowiek posiadający wzrok mniej bystry, niż pasterz, nie byłby go nigdy odróżnił. Tajemnicze słowa pasterza odnosiły się do legendy, krążącej między ludem o tym zamku, którą później opowiemy.

– Tak, tak, – powtórzył, – trzy gałęzie… Wczoraj było jeszcze cztery, ale jedna opadła tej nocy… tylko sęk po niej pozostał… Widzę przecie tylko trzy gałęzie… Tak, tak, stary zamku, tylko trzy!…

Jeżeli będziemy zapatrywać się na pasterza ze strony idealnej, to powiemy, że odznacza się zawsze bujną imaginacyą, gdyż z natury jest marzycielem, do czego usposabia go rodzaj zajęcia; przypatruje się on planetom, naradza z gwiazdami, czyta w otwartej księdze niebios. Ale w rzeczywistości tak nie jest, gdyż są to ludzie nieoświeceni zupełnie. Lecz łatwowierność prostego ludu przypisuje im dary nadprzyrodzone. Podług nich może on rzucić urok i względnie do swego usposobienia, albo odżegnywa czary, albo je rzuca na ludzi i zwierzęta; oprócz tego sprzedaje proszki, napoje czarodziejskie, formułki zaklęć! On może zakląć urodzajność ziemi, aby nie wydała plonu, skoro czarownik wrzuci w nią zaklęty kamień, lub spojrzy lewem okiem. Podobne zabobony można napotkać w każdym kraju i w każdym wieku. Nawet wśród wieśniaków bardziej oświeconych istnieje ten zwyczaj, że z szacunkiem przemawiają do pasterza i okazują mu przychylność.

– Lepiej się ukłonić, – mówią, – aby uniknąć złego wpływu.

Ma się rozumieć, że w Siedmiogrodzie przekonania te są jeszcze bardziej zakorzenione.

Frik więc uważany był za czarownika, umiejącego wywoływać fantastyczne zjawiska. Jeden twierdził, że wampiry i strzygi były mu posłuszne; drugi zapewniał, że można go było widzieć przy schyłku księżyca, lub podczas ciemnych nocy na stawidle młyńskiem, rozmawiającego z wilkami, lub wpatrzonego w gwiazdy.

Frik nie zaprzeczał tym gadaniom, z których ciągnął korzyści. Za dobrą cenę sprzedawał umiejętność rzucania i zdejmowania uroków. Lecz trzeba dodać, że był niemniej łatwowiernym od tych, których wspomagał radą, i jeżeli nie wierzył we własne czary i gusła, wierzył uroczyście we wszystkie legendy i podania krążące po kraju.

Nic więc dziwnego, że powtarzał przepowiednie, dotyczące zniknięcia starego zamku, kiedy buk utracił jedną gałęź i ze mu pilno było zanieść tę wiadomość do wioski.

Zwołał trzodę za pomocą swego pasterskiego rogu i wyruszył ku wsi. Psy zaganiały owce, a były to mocne, na wpół dzikie brytany, które z pozoru można było raczej posądzić o chęć pożarcia baranów, niżeli pilnowania ich troskliwie.

Trzoda ta należała do sędziego z Werst, nazwiskiem Kolbs, który płacił gminie znaczny podatek z pastwiska. Sędzia cenił bardzo pasterza Frika, wiedząc, że nietylko umie trzód pilnować, ale też strzedz i leczyć w potrzebie potrafi.

Owce szły w ściśniętych szeregach, przed którymi postępował przewodnik stada.

Zeszedłszy z pastwiska, Frik zwrócił się na szeroką ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż pół uprawnych, na których kołysały się ciężkie kłosy zboża na wysokich łodygach; dalej widać było plantacye kukurydzy. Opodal szumiał las sosnowy i jodłowy, nęcący chłodem i cieniem. Poniżej rzeka Sil toczyła swoje przejrzyste fale po łożysku zasłanem kamykami, po jej powierzchni płynęły kłody drzewa, ciosanego w niedalekiej fabryce.

Psy i owce zatrzymały się na prawym brzegu rzeki i zaczęły pić chciwie wodę.

Niedaleko widać już było wioskę Werst, po za kępą wierzb, bujnie rozrośniętych i sięgających aż do podnóża góry Wulkan. Na stoku tej góry wznosiła się wioska tegoż nazwiska, zbudowana od strony południowej.

Na polu było pusto o tej godzinie; rolnicy zwykle późno wracali do domu, i Frik nie napotkał nikogo. Gdy trzoda ugasiła pragnienie i pasterz wracał już ku dolinie, o pięćdziesiąt może kroków od niego, ukazał się jakiś człowiek przy zakręcie rzeki.

– Hej! przyjacielu! – zawołał na pasterza.

Był to jeden z tych obcych ludzi, którzy przebiegają tamtejsze okolice; spotkać ich można nietylko w miastach i osadach, ale i w najuboższych wioskach. Każdy mógł się z nimi porozumieć, gdyż mówili oni wszystkimi językami. Czy ten wędrowny kramarz był Włochem, Saksończykiem, lub Rumunem? Nikt nie umiałby na to odpowiedzieć. Raczej był on żydem, jak tego dowodziła jego wysoka, szczupła postać, nos garbaty, długa, spiczasta, przystrzyżona broda, wypukłe czoło i przenikliwie biegające czarne oczy.

Handlarz ten sprzedawał okulary, termometry, barometry i małe zegary wieżowe.

Towar, którego nie mógł zamknąć w tłumoczku, dźwiganym na plecach i przytwierdzonym mocnemi szelkami, zawieszał sobie na szyi i u pasa. Wyglądał więc, jak sklep ruchomy.

Żyd miał widocznie szacunek dla pasterza, gdyż powitał go ukłonem ręki; potem zapytał tem narzeczem rumuńskiem, które powstało z mieszaniny języka łacińskiego i słowiańskiego, ale z lekkim odcieniem cudzoziemskiego akcentu.

– Jakże wam się powodzi, przyjacielu?

– Rozmaicie… stosownie do pogody, – odpowiedział Frik

– No, to dziś miewacie się dobrze, bo dziś czas bardzo piękny.

– Ale jutro będzie gorzej, gdyż jutro będzie deszcz padał.

– Deszcz będzie padał? – zawołał kramarz. Więc w waszym kraju deszcz pada, choć chmur nie ma?

– Chmury nadciągają w nocy i to stamtąd… za złej strony góry.

– I z czegoż to wnosisz?

– Z wełny moich baranów, która jest ostrą i suchą, jak wyprawiona skóra.

– Niedobra to przepowiednia dla podróżnych zmuszonych daleką odbywać drogę…

– Ale dobra dla tych, co pozostaną w swoich chatach.

– Tak, jeśli mają własne chaty.

– Czy masz dzieci? – zapytał Frik.

– Nie.

– Ale jesteś żonaty?

– Nie.

Frik dlatego był tak ciekawy, że jest to zwyczajem w ich kraju, zadawać ludziom mało znanym tego rodzaju pytania.

Po chwili pasterz zapytał znowu:

– Skąd idziecie handlarzu?

– Z Hermanstadtu.

Hermanstadt jest jednem z główniejszych miast Siedmiogrodu. Po za nim ciągnie się dolina węgierskiej rzeki Sil, która prowadzi aż do miasteczka Pestronesi.

– A dokąd idziesz?

– Do Kolosvar.

Chcąc dojść do Kolosvar, należy zwrócić się w stronę doliny Maros, potem zaś, minąwszy Karlsburg i pierwsze wzniosłości gór Bihar, dochodzimy do głównego miasta komitatu. Droga ta wynosi ze dwadzieścia mil, czyli około stu pięćdziesięciu kilometrów.

W istocie ci wędrowni kramarze stanowią zupełnie odrębny rodzaj ludzi, przypominających jakieś fantastyczne postacie. Ponieważ sprzedają termometry, barometry i zegary i mają do czynienia ciągle z czasem i tym, co upływa, i tym co ma nadejść, lub jest obecnie, zdaje im się, że są posłannikami Saturna. I takie też wrażenie żyd wywarł na Frika, który patrzył na te wszystkie nieznane dla niego przedmioty, których znaczenia i użytku nie pojmował.

– Powiedźcie mi handlarzu, – rzekł wreszcie, wskazując ręką na towar zawieszony na szyi kramarza, – do czego służą te przedmioty, wyglądające jak kości wisielca.

– O! to są rzeczy mające wielką wartość, a nadewszystko pożyteczne dla każdego, – odpowiedział kramarz.

– Pożyteczne dla każdego? – zawołał Frik, mrugając oczyma, – nawet dla pasterza?

– A ma się rozumieć.

– I na cóż przydać się może taka maszynka?

– Ta maszynka, – odpowiedział żyd, biorąc w rękę termometr, oznajmia każdemu, czy jest ciepło lub zimno.

– Eh! ja i bez tego wiem o tem dobrze, skoro się raz pocę, a drugi raz drżę z zimna, pomimo płaszcza.

Naturalnie, że to było rzeczą dostateczną dla takiego prostaczka.

– A ta duża machina z igłą? – zapytał znowu, wskazując na barometr.

– Instrument ten wskazuje, czy jutro będzie deszcz czy pogoda.

– Doprawdy?

– Nieinaczej…

– Eh! co mi potem, choćby to nie kosztowało więcej nad grajcara, – odpowiedział Frik. – Gdy patrzę na chmury wijące się wśród gór, lub przesuwające się ponad najwyższymi szczytami, to wiem już na dwadzieścia cztery godziny naprzód, jaka będzie pogoda. Patrz, czy widzisz tę lekką mgłę, wznoszącą się ponad ziemią? Otóż mogę ci powiedzieć na pewno, że jutro deszcz będzie padał.

Rzeczywiście, kto tak znał się na niebie, jak Frik, mógł się łatwo obejść bez barometru.

– Nie pytam się nawet, czy ci zegar potrzebny? – zaczął znowu handlarz.

– Zegar? a nacóżby mi się przydał?… Mam ja najlepszy zegar, który krąży nad moją głową i chodzi bez niczyjej pomocy, a jest nim słońce na niebie. Gdy ono zatrzyma się na wierzchołku góry Rodük, wiem, że wtedy jest południe, a gdy wygląda przez wąwóz Egelt, jest wówczas szósta godzina. Moje barany wiedzą o tem zarówno dobrze, jak i moje psy. Schowaj więc dla siebie swoje zegary.

– No, gdybym tylko tego rodzaju klientów napotykał, – odpowiedział kramarz, – nie wiem, czy potrafiłbym zarobić na życie. A zatem nic wam nie potrzeba, pasterzu?

– Nic, a nic.

Trzeba wyznać, że towar, którym przechwalał się handlarz, był w dość lichym gatunku i nie odznaczał się wyborową robotą. Barometry nie wskazywały dokładnie zmian pogody, wskazówki zegara posuwały się za prędko lub za wolno. Być może, że pasterz przeczuwał to i dlatego nie chciał nic kupić. Kiedy jednak ujął już swój kij pastuszy, uwagę jego zwrócił rodzaj rożku, czy rurki, zawieszonej na taśmie na szyi handlarza.

– A do czego służy ta rurka? – zapytał.

– To nie rurka.

– Czyżby to była broń jaka? Może pistolet?

– Nie, – odparł żyd, – to luneta.

Była to w istocie luneta dosyć pospolita, przybliżająca i powiększająca pięć lub sześć razy przedmioty.

Frik odwiązał instrument, przypatrywał mu się, obracał go w ręku i rozsuwał walce.

– Luneta? – zapytał po chwili, kręcąc głową.

– I do tego bardzo doskonała, daleko można widzieć przez nią.

– O! i bez tego mam wyborny wzrok! Gdy czas jest pogodny, widzę najwyższe skały na szczycie Retyazat i najdalsze drzewa w wąwozie górskim.

– I nie mrużysz oczu?

– Bynajmniej. Alboż to rosa nie myje mi oczu, kiedy sypiam prawie zawsze pod gołem niebem! To najlepsza rzecz na oczy.

– Co? rosa? – powtórzył handlarz. – Ależ to możnaby zaniewidzieć raczej…

– Może szkodzi ona innym ludziom, ale nie pasterzom.

– Niech i tak będzie. Ale jeśli wy macie dobre oczy, ja mam jeszcze lepsze, kiedy spojrzę przez tę lunetę.

– Chciałbym się o tem przekonać.

– Spojrzyj więc…

– Ja?…

– No, cóż w tem dziwnego?

– A nic za to nie zapłacę? – zapytał Frik z niedowierzaniem.

– Nic, chyba, że będziesz chciał kupić lunetę.

Uspokojony tem zapewnieniem Frik, wziął lunetę, której szkła kramarz ustawił odpowiednio, i przymknąwszy lewe oko, przyłożył lunetę do prawego oka.

Naprzód spojrzał w stronę gór, a następnie zwrócił szkło ku wiosce Werst.

– No, no, – rzekł, – widzę, że to prawda… przez szkło widzę dalej i lepiej, niż mojemi oczami… Poznaję nawet osoby… Otóż i gajowy Niko Dek, który powraca z lasu ze strzelbą na ramieniu i myśliwską torbą zawieszoną na plecach.

– A nie mówiłem wam! – odezwał się kramarz…

– Tak, tak, to Nik, – mówił dalej pasterz. A cóż to za dziewczyna, która wychodzi z domu pana Koltz. Widzę, że jest ubrana w ponsową spódniczkę i czarny gorsecik, ale kto to?

– Spojrzyjcie uważniej, a poznacie ją z pewnością…

– Ah! to Miriota!… piękna Miriota!

– No i jakże wam się podoba ta maszyna?

– Nigdy nie myślałem, że przez nią tak daleko widzieć można.

Frik nigdy w życiu nie widział lunety, co dowodziło, jakim zapadłym kątem była wioska Werst.

– Patrzcie jeszcze dalej, niż ta wioska, odezwał się kramarz.

– A nic za to nie zapłacę? – powtórnie zapytał pasterz.

– Nic a nic, – zapewniał go kramarz.

– Aha! widzę dzwonnicę w wiosce Livadzel. Poznaję ją po krzyżu! A dalej jeszcze w dolinie, pomiędzy jodłami, spostrzegam dzwonnicę w Petronesy, na której wznosi się blaszany kogut, z otwartym dziobem, jakby chciał zwoływać kurczęta… Tam znów widzę wieżę w Patrilla… Wszak mogę patrzeć, skoro to nic nie kosztuje?

– Możecie, możecie.

Frik zwrócił lunetę ku płaszczyźnie Orgall i wreszcie ku ruinom starożytnego zamku.

– Tak! – zawołał, – czwarta gałęź leży na ziemi… widziałem więc dobrze! I nikt nie pójdzie jej podnieść, aby z niej zrobić piękną pochodnię dla świętego Jana… Nie, nikt, ani ja nawet!… Byłoby to narażać duszę i ciało… Ale po co się tem kłopotać… Jest ktoś, co ją tej nocy porwie do piekielnego ogniska… To czort!…

Tak lud prosty pospolicie nazywa dyabła, złego ducha.

Być może, iż żyd byłby się zapytał o wyjaśnienie tych słów, niezrozumiałych dla niego, lecz Frik zawołał nagle głosem, w którym przestrach mieszał się z podziwieniem:

chat05.jpg (156976 bytes)

– A to co za mgła wydobywa się z tej wieży! Czy to mgła?… Nie, to jest dym chyba… Ależ to niepodobieństwo!… Od setek lat z kominów zamkowych dym się nie wydobywa!…

– A jednak musi to być dym, skoro go widzicie, pasterzu.

– Ależ nie, nie, to szkło się może zaćmiło.

– Można je przeczyścić.

Frik otarł szkła rękawem i znowu przyłożył je do oka.

Z wieży zamkowej w istocie dym się wydobywał, zbijając się prostym słupem w powietrze.

Frik stał nieruchomy i milczał. Cała jego uwaga zwrócona była na zamek, którego mury zmrok wieczorny zaczął osłaniać.

Nagle odjął lunetę do oczu i sięgając ręką do woreczka ukrytego pod kaftanem, zapytał:

– Wiele chcesz za tę rurkę?

– Półtora reńskiego, – odpowiedział handlarz.

I byłby może oddał ją za reńskiego, gdyby Frik był się potargował. Ale pasterz, zostający pod wpływem zdumienia, nie myślał się targować i wyjął z woreczka pieniądze.

– Czy to dla siebie kupujecie tę lunetę? – zapytał handlarz.

– Nie… dla mojego pana, sędziego Koltz.

– A zatem on wam wróci pieniądze?

– Naturalnie… dwa reńskie, tyle, ile mnie kosztuje.

– Jakto?… dwa reńskie?…

– No, ma się rozumieć, dobranoc wam przyjacielu.

– Dobranoc, pasterzu.

I Frik gwiżdżąc na psy, szybkim krokiem poszedł ku wiosce.

Żyd patrzył za odchodzącym, kręcąc głową, jak gdyby spoglądał na waryata.

– Gdybym był wiedział, – rzekł sam do siebie, – byłbym mu ją sprzedał drożej.

I poprawiwszy towar na plecach, ruszył w stronę Karlsburga, idąc prawym brzegiem rzeki.

Dalej losy jego już nas nie obchodzą.

 

Rozdział II

 

rzedmioty, na które spoglądamy z pewnej odległości, wydają się nam zawsze inaczej, niż z blizka, a mianowicie trudno jest rozróżnić starożytne ruiny, rozsypujące się w gruzy, od skał nagromadzonych w epoce geologicznej, w czasie ostatnich przewrotów ziemskich. Głazy naturalne i opracowane ręką ludzką są w oddaleniu niezmiernie do siebie podobne. Też same mają licznie, zboczenia i szarawe barwy, w które przyoblokły je wieki.

Tak samo przedstawiał się i starożytny zamek wśród gór. Niepodobieństwem było określić jasno jego kształtów. Wznosił się on na równinie Orgall, obok wąwozu Wulkan. Wyniosłe szczyty okalające go nie dozwalały mu odbijać się wyraźnie na horyzoncie. To, co brano za wieżyczkę, mogło być odłamkiem skały; wszystkie kształty były niepewne i nieokreślone. Wielu turystów twierdziło nawet, że stare zamczysko istniało tylko w wyobraźni okolicznych mieszkańców.

Najłatwiej było przekonać się o tem, udając się z przewodnikiem, któryby chciał iść do zamczyska. Nikt w okolicy nie odważył się zaprowadzić tam podróżnego.

Przez lunetę, choćby lepszą od tej, jaką kupił pasterz Frik od handlarza, można było widzieć jedynie, że na jakie ośmset lub dziewięćset stóp ponad wąwozem Wulkan, wznosił się szary mur, pokryty pnącemi się roślinami; które go do połowy zakrywały. Mur ciągnął się w okrąg na jakie pięćdziesiąt sążni. W dwóch przeciwległych rogach wznosiły się dwie wieże, a przy wieży z prawej strony rósł właśnie ów sławny buk, który miał wróżyć ostateczną zagładę ruinom zamku. Na wieży widać było jeszcze dach śpiczasty; na lewo wznosiła się dzwonnica zamkowej niegdyś kaplicy, a wichry potrącały nieraz popsutym już dzwonem, ku wielkiemu przerażeniu okolicznych mieszkańców.

W pośrodku okalającego muru wznosił się korpus głównego gmachu, z oknami oprawnemi w ołów i tarasem otaczającym pierwsze piętro. Na tarasie widać było długi, metalowy pręt, rodzaj chorągiewki, która zardzewiała i stała się nieruchomą, zwróconą w stronę południowo-zachodnią.

Pomimo, że mur zewnętrzny miejscami rozsypywał się w gruzy, nie można było wiedzieć, czy wewnątrz znajduje się jakkolwiek mieszkanie, któreby się łączyło z wąwozem przez zwodzony most, lub podziemną galeryę.

Jak wspominaliśmy już o tem, nikt za żadne skarby świata nie chciałby się przekonać, czy zamek rozsypuje się w gruzy czy nie.

Zabobonny strach strzegł lepiej starych murów, niżby to czyniły wały obronne, wieże, działa, śmigownice1 i inne maszyny dawnej artyleryi.

A jednak zwaliska te zasługiwały na to, aby je zwiedzali turyści i badacze starożytności. Położenie jego na płaszczyźnie Orgall jest wyjątkowo piękne. Z wyższego tarasu wieży widok rozciąga się aż do krańca łańcucha gór. Po za zamkiem wznoszą się wyniosłe, poszarpane szczyty skał, które oznaczają granice Wołoszczyzny. Przed nim wije się kręty wąwóz zwany Wulkan, jedyna dostępna droga w tych pogranicznych prowincyach. Po za doliną dwóch Sils widać osady Livadzel, Lonyai, Petroseni i Petulla, wznoszące się niedaleko nizin, gdzie znajdują się kopalnie węgla kamiennego. Dalej na widnokręgu widać wzgórza zarosłe po bokach lasami i łąkami, skaliste u szczytów, a ponad niemi wyniosłe góry Retyezat i Paring. Jeszcze dalej, poza doliną Hatszeg i rzeką Maros, ukazują się we mgle oddalenia zarysy Alp środkowego Siedmiogrodu.

W głębi tego lejka, wskutek pochyłości gruntu, utworzyło się niegdyś jezioro, do którego wpływały obie rzeki Sils, zanim znalazły ujście pośród łańcucha gór. Na miejscu dawnego jeziora znajduje się właśnie kopalnia węgla i wysokie z czerwonej cegły kominy strzelają w górę, z pośród gałęzi topoli, jodeł i buków; czarny dym zatruwa powietrze, w którem dawniej unosił się zapach kwiatów i drzew owocowych. W epoce, do której odnosi się to opowiadanie, jakkolwiek przemysł rozwinął się tu nie źle, okolica nie straciła nic ze swojej dzikiej piękności.

Zamek zbudowany był w dwunastym, albo trzynastym wieku. W owym czasie klasztory, kościoły i zamki opasywały się obronnemi murami, gdyż tak panowie jak wieśniacy musieli się zabezpieczać do rozmaitego rodzaju napadów. Dlatego też i stary zamek miał pozór budowli z czasów feodalnych.

Niewiadomo jaki architekt zbudował go na tej wyniosłości, być może, że Roumain Manoli, tak chwalebnie opiewany w wołoskich legendach, który zbudował także sławny zamek Rudolfa Czarnego.

Posiadaczami zamku od niepamiętnych czasów byli baronowie de Fortz. Brali oni czynny udział we wszystkich krwawych wojnach, których widownią były prowincye Siedmiogrodu. Ostatnim potomkiem wygasłego obecnie rodu był baron Rudolf. Aby zapełnić samotność i pustkę w jakiej żył, oddał się z namiętnem zamiłowaniem muzyce, uwielbiając nadewszystko śpiew sławnych w owym czasie artystów. Oddał stary zamek w opiekę kilku zaufanych, dawnych sług, a sam w daleką wyruszył podróż. Okoliczni mieszkańcy nigdy go już potem nie widzieli, a o zniknięciu jego najrozmaitsze krążyły wieści. Jedni twierdzili, że dostał się do więzienia w Szamos-Uyvar, lecz nie umieli wytłómaczyć za jakie przewinienia; drudzy zapewniali, że zginął podczas walki Roszy-Sandora z pogranicznymi przemytnikami.

Wszyscy wierzyli, że baron Rudolf umarł, choć nikt nie miał na to dowodów, ale ogólna łatwowierność utrwaliła te wieści.

Zamek został opuszczony i w mniemaniu ogółu nawiedzany przez duchy. Bujna wyobraźnia ludowa zaludniła go widziadłami i upiorami, które miały się tam ukazywać w nocy. Wiara bowiem w zabobony kwitła w najlepsze w tych okolicach.

Podług mniemania ludu wilkołaki biegały po polach, upiory wysysały krew ludzką, a duchy błądziły wśród ruin i starały się szkodzić wszystkim, jeżeli ich nie przebłagano, dając im jeść i pić codzień wieczorem. Oprócz tego istniały jeszcze wieszczki i czarownice, które najniebezpieczniej było spotkać we wtorki lub piątki, gdyż były to najgorsze dnie w tygodniu.

chat06.jpg (159855 bytes)

Któżby więc miał odwagę zapuszczać się w głąb lasów, gdzie się kryją olbrzymie smoki, otwierające paszczęki aż do obłoków, i skrzydlate potwory, chwytające małe dzieci. Sama nazwa tych istot nadprzyrodzonych dreszczem trwogi przenikała najśmielszego człowieka. Duchem opiekuńczym, który miał oddalać złośliwy wpływ potworów, był w pojęciu ludowem wąż pospolity, żyjący w chatach, którego opiekę wieśniacy zdobywają sobie, karmiąc go najlepszem mlekiem.

Jeśli więc pomiędzy ludem było takie mniemanie, cóż dziwnego, że odnosiło się głównie do opuszczonego zamku, gdzie miały się kryć upiory i duchy z rodziny baronów Gortz. Trwoga oddalała każdego do ruin, tak jak szkodliwe wyziewy każą unikać bagniska, siejącego zarazę. Gdyby się ktoś odważył przybliżyć, choćby na ćwierć mili od zamku, narażał nietylko na zgubę życie doczesne, ale i zbawienie wieczne.

Lecz ten zgubny wpływ miał ustać, skoro ze starożytnej fortecy nie pozostanie ani jednego kamienia; tak przynajmniej opiewała legenda.

Podług niej, istnienie zamku łączyło się z istnieniem starego buku, rosnącego w rogu zamkowego muru. Po zniknięciu Rudolfa de Gortz, wieśniacy, a mianowicie pasterz Frik uważali, że buk corocznie tracił wielkie swe gałęzie. Gdy po raz ostatni widziano Rudolfa na tarasie pałacowym, buk liczył ośmnaście konarów, a dziś miał zaledwie trzy. Z każdą ubywającą gałęzią, ubywały lata istnienia zamku. Gdy spadnie ostatnia gałęź, na płaszczyźnie Orgall nie pozostanie śladu dawnych murów.

Ma się rozumieć, że to wszystko było wynikiem bujnej wyobraźni ludzkiej, lecz w baśnie te wierzyli wszyscy od najstarszych do najmłodszych, głównie dlatego, że tak twierdził Frik, który baczną zwracał uwagę na drzewo, podczas, gdy jego trzoda pasła się na pastwiskach Sil.

Pasterz dążył właśnie z tą wiadomością do wsi, gdy spotkał handlarza, od którego kupił lunetę.

A była to wiadomość ważna. Dym ukazał się ponad wieżą… To, czego Frik nie mógłby dojrzeć gołem okiem, dojrzał przez lunetę. Nie była to bynajmniej mgła, lecz dym wznoszący się ku obłokom. A jednak zamek był opuszczony! Od dawna nikt nie dostał się tam przez podziemne wejście, które zapewne jest zamknięte, jak również most zwodzony, który był prawdopodobnie podniesiony.

Jeżeli więc w zamku ktoś mieszka, to chyba istoty nadprzyrodzone. Ale z jakiego powodu duchy miałyby rozniecać w komnatach zamkowych ogień? Czy to był ogień w celu ogrzania pokoi, lub ugotowania pożywienia?… Była to zagadka trudna do rozwikłania.

Frik z pośpiechem zapędzał swą trzodę, w czem mu gorliwie psy dopomagały. Tumany pyłu na drodze opadały szybko, zwilżone wieczorną rosą.

Kilku wieśniaków, zapóźnionych przy pracy, powitało Frika pozdrowieniem, lecz on zaledwo odpowiedział na ich uprzejmość, co wzbudziło prawdziwy w wieśniakach niepokój, gdyż chcąc uniknąć złego wpływu czarownika, nie dość go pozdrowić, trzeba jeszcze, aby oddał pozdrowienie. Ale Frik nie myślał o tem, patrzył przed siebie błędnym wzrokiem i coś mruczał pod nosem.

Wreszcie, gdy zapędził trzodę do szopy, udał się czemprędzej do swego pana, sędziego Koltz.

– Panie, widać ogień w zamczysku! – wołał już z daleka.

– Gdzie, jaki ogień? – powtórzył ze zdumieniem Koltz.

– Nie ogień to wprawdzie, ale dym – poprawił się pasterz – ale to wszystko jedno.

chat08.jpg (190472 bytes)

Zdumiony sędzia wszedł na taras domu, a za nim pasterz i domownicy.

Lecz zanim spojrzał w stronę zamczyska, spostrzegł lunetę w ręku u Frika.

– Co to jest? – zapytał z podziwieniem.

– To maszyna, którą kupiłem dla was, gospodarzu. Dałem za nią dwa złote, ale ona warta cztery.

– Od kogo kupiłeś?

– Od wędrownego kramarza.

– I do czegoż ona służy?

– Przybliż pan to do oka i spojrzyj w stronę zamczyska, a sam przekonasz się, do czego służy ta maszyna.

chat07.jpg (196549 bytes)

Sędzia zwrócił lunetę w stronę zamku i patrzył przez nią długo.

Tak, w istocie z wieży zamkowej dym się wydobywał.

– Co to być może? – szepnął Koltz z trwogą.

– A co, czy nie mówiłem? – odezwał się Frik z tryumfującą miną.

– Co się stało? – dodał strażnik leśny Niko Deck, który był obecny całej tej rozmowie.

– Czyżby piorun uderzył w wieżę zamkową? mówił dalej sędzia. – Ale zdaje mi się, że w tych dniach nawet nie grzmiało.

– O! nie, od ośmiu dni nie było ani deszczu; ani burzy, ­– odpowiedział pasterz.

Wszyscy byli zdumieni i przerażeni, że nie zdziwiliby się bardziej, gdyby im kto powiedział, że na szczycie góry Retyezat otworzył się krater wulkanu, dający ujście gazom podziemnym.

 

Rozdział III

 

ioska Werst jest tak mało znacząca, że rzadko na której mapie bywa oznaczoną. Pod względem administracyjnym urządzona jest lepiej, niż wioska Wulkan, znajdująca się również na stoku góry Plesa.

Odkrycie kopalni, które ożywiło znacznie handel w osadach Petronesy, Livadzel i innych, nie wpłynęło korzystnie ani na Wulkan, ani na Werst; wioski te pozostały zupełnie takiemi, jakiemi były przed pół wiekiem.

Ludność wioski Wulkan składa się głównie z urzędników komory celnej i kupców. W wiosce Werst za to więcej znajduje się rolników a wszystkich mieszkańców jest z pięćset osób.

Domy rozsiadły się po obu stronach drogi, pnącej się ku górze, lub pochylającej się na dół, a będącej granicą Wołoszczyzny i Siedmiogrodu. Tedy przechodziły stada wołów, baranów i trzody chlewnej, przejeżdżali kupcy handlujący owocami, mięsem i zbożem, oraz rzadko zdąrzający się podróżni, którzy woleli przedostać się przez wąwóz, niż przez Kolosvar i dolinę Maros.

Natura bez zaprzeczenia hojnie wyposażyła tę dolinę, która ciągnie się pomiędzy górami Bihar, Retyezat i Paring. Ziemia jest tu nadzwyczaj urodzajna, oprócz tego są kopalnie soli, dostarczające rocznie do dwudziestu tysięcy beczek. Kopalnie Torotzko dostarczają ołowiu, merkuryuszu, a nadewszystko żelaza, które wydobywano już w dziesiątym wieku i z którego najlepszą stal wyrabiają. W Topanfalva znajduje się nawet złoty piasek w głębi strumieni.

Lecz wszystkie te bogactwa natury nie wpływają na dobrobyt ludności. Są wprawdzie osady zbudowane z większym już komfortem, posiadające sklepy, składy i magazyny, oraz domy prywatne, ozdobione balkonami i werandami, lecz podobnego przepychu nie napotka się ani w wiosce Wulkan, ani w Werst.

W tej ostatniej znajduje się ze sześćdziesiąt domków, pokrytych fantastycznymi dachami, wystającymi daleko ponad ściany domów. Przed każdym domem jest ogródek, a poza nim na wpół zrujnowana stodoła i obora kryta słomą, a gdzieniegdzie studnia, ze zwieszającem się wiadrem. Wody, spływające po deszczu, wyżłobiły sobie naturalne ścieki, wijące się kręto po obu bokach drogi.

Pomimo swej prostoty, wioska miły dla oka przedstawia widok. Drzwi i okna zdobią kwiaty, bujne sploty pnących się roślin ozdabiają mury, na słomianych dachach porastają mchy, topole, wiązy, buki, jodły i klony otaczają domostwa. W oddali widać coraz wyżej piętrzące się góry, których wierzchołki odbijają się na jasnem tle nieba.

Narzecze, którem mówią w tej wiosce, nie jest ani niemieckiem, ani węgierskiem, lecz rumuńskiem, którego również używają cyganie, rozrzuceni we wszystkich okolicach komitatu. W Werst znajdowali się także cyganie, lecz mieszkali zupełnie oddzielnie, jakkolwiek wyznawali religię chrześcijańską.

Cywilizacya jest jak powietrze lub woda, jak tylko gdzie znajdzie jakiś otwór, przedostaje się natychmiast, przynosząc zarazem zmiany w okolicy. Lecz widać, że takiej szczerby nie było tu jeszcze, gdyż Werst był zakątkiem ziemi zupełnie zacofanym. Mieszkańcy tych okolic nigdy się stąd nie wydalali, tu żyli i tu umierali.

Nauczyciel wiejski, Hermod, uczy tylko czytać, pisać i rachować, ale dalej nie sięga jego wykształcenie. Historya, geografia i literatura są to dla niego rzeczy nieznane, umie on tylko ludowe pieśni i legendy. I pod tym względem nigdy go pamięć nie zawodzi. Niektórzy uczniowie bardzo z tego korzystają.

Teraz przypatrzmy się bliżej sędziemu z Werst. Był to człowiek mający około lat sześćdziesięciu, Rumun z pochodzenia, z krótko przystrzyżonymi, siwiejącymi włosami, z ciemnym jeszcze wąsem i łagodnem spojrzeniem. Tęgi i barczysty, jak każdy góral, nosił duży filcowy kapelusz, szeroki pas spięty na klamrę, kurtkę bez rękawów i buty z wysokiemi cholewami. Był on raczej wójtem niż sędzią, a chociaż urząd jego zmuszał go do załatwiania rozmaitych spraw, głównie zajmował się utrzymaniem ładu i porządku w wiosce, przytem trzeba dodać, że nie zapominał i o własnej kieszeni. Każda umowa, kupno lub sprzedaż, przynosiły mu pewien procent, nie mówiąc o podatku drogowym, który płacili cudzoziemcy i turyści, a z którego także miał pewną korzyść.

Było to więc zajęcie dość zyskowne, zapewniające panu Koltz dobrobyt. Większa część wieśniaków w tym komitacie zadłużona jest u lichwiarzy żydów, którzy ich gnębią i prześladują, lecz sędzia Koltz nie potrzebował się uciekać do tej ostateczności. Na jego gruntach nie ciężył ani grosz długu. Miał urodzajne pola, doskonałe pastwiska dla swoich trzód, winnice, z których mógł być dumnym i które w istocie gięły się pod ciężarem olbrzymich gron owoców. Sprzedawał też z korzyścią winogrona, zostawiając część jakąś na własny użytek.

Dom posiadał najpiękniejszy w całej wiosce, położony na wzgórzu i zbudowany z kamienia. Poza domem rozciągał się ładny ogród owocowy i warzywny, ściany domu pokrywała zieleń pnących się roślin, zarzucających aż na dach swoje bujne gałązki. Wysokie buki rosły około domu, w ogrodzie widać było warzywa i owoce starannie pielęgnowane. Wewnątrz domu izby były czyste i obszerne, a z każdego kąta wyglądał spokój i dostatek. Wszystkie sprzęty, łóżka, stoły, ławy i stołki były malowane, na półkach połyskiwały garnuszki i półmiski, od pułapy zwieszały się rozmaite ozdoby, jako to: gliniane dzbanuszki zawieszone na kolorowych, jaskrawych wstążkach; kufry i skrzynie zastępujące komody i szafy, pokrywały również pstre pokrowce. Na wapnem wybielonych ścianach wisiały o jaskrawych barwach obrazki, z których jeden przedstawiał Hunyadę, bohatera z XV wieku.

chat09.jpg (177754 bytes)

Jednem słowem dom wójta Koltz był ślicznem mieszkaniem i możnaby nawet powiedzieć, że za dużem dla niego jednego; ale Koltz nie był sam, gdyż miał córkę, śliczną Miriotę, którą kochał tkliwie. Koltz mógł był jej nadać jakie szczególne pogańskie imię, jak Floryka, Daina, lub Daurytia, które są używane na Wołoszczyźnie, nie, on ją nazwał po prostu Miriotą, co znaczy dosłownie – mała owieczka. Dziewczyna rosła szybko i teraz miała już lat dwadzieścia. Była to ładna blondynka z czarnemi oczami, patrzącemi na świat z ufnością, zręczna i wysmukła. Bardzo jej było do twarzy w narodowym stroju: w białej koszulce z pąsowem na kołnierzu wyszyciem, w barwnej spódniczce obciśniętej szerokim paskiem ze srebrną klamrą, w czarnym gorseciku i fartuszku w niebieskie i ponsowe pasy, w żółtych bucikach i lekkiej chusteczce zarzuconej na głowę; z pod chustki wymykały się długie warkocze, związane wstążką.

Miriota Koltz była nietylko przystojną i bogatą, ale i dobrą gospodynią i wykształconą osobą. Zarządzała doskonale ojcowskiem gospodarstwem, a w szkole od nauczyciela Hermod nauczyła się czytać, pisać i rachować. Przytem znała również doskonale wszystkie podania, legendy i pieśni. Umie legendę o Dziewiczej Skale, gdzie skryła się księżniczka przed pogonią Tatarów; o smoczej Jamie, znajdującej się w Królewskiej dolinie; o fortecy Déva, zbudowanej przez wieszczki; o sławnej górze bazaltowej zwanej: „Porażona od pioruna” a podobnej do olbrzymich skrzypiec, na których dyabeł grywa podczas burzliwych nocy. Zna również podanie o górze Retyezat, której wierzchołek zamiatają czarownice i o wąwozie Thorda, który powstał od uderzenia miecza św. Władysława. Miriota wierzyła święcie w te wszystkie baśnie i często rozmawiała o tem ze swoim krewnym Mikołajem a raczej Niko-Deckiem.

Niko Deck był to leśniczy tamtejszych lasów, krewny jej po matce, dwudziestokilkoletni chłopak; wysoki, silny brunet, odziany zwykle w barani kożuszek, wyszywany różnokolorowymi jedwabiami. Odważny przytem i śmiały, był ulubieńcem swego wuja, wójta Koltz.

Musimy jeszcze lepiej zapoznać się z nauczycielem i doktorem.

Nauczyciel Hermod był to człowiek stary, w okularach i z niedostępną porcelanową fajeczką w ustach; rzadkie, siwe włosy okrywały jego głowę, w twarzy miał jakieś nerwowe drganie. Sam temperował uczniom pióra, gdyż z zasady nie pozwalał im pisać stalówkami; a biegłym był w tej sztuce, gdyż twierdził, że umiejętnością zasługującą na największy szacunek jest umiejętność pięknego pisania i w tym też kierunku kształcił głównie swoich uczniów. Inne nauki podrzędniejsze w jego mniemaniu zajmowały miejsce.

Doktor Patak był także dziwaczną figurą. Niejeden zdziwił się może, że pomimo obecności tak wykształconej osoby, mieszkańcy wioski Werst wierzyli jeszcze w gusła i zabobony.

Ależ doktor ów był tak samo doktorem, jak wójt Koltz sędzią. Patak tytułował się tylko szumnie doktorem, jego wymowa i pewność siebie wzbudzały w ludziach zaufanie, podobne do tego, którem cieszył się Frik, a to było niemałym dowodem uznania. Patak sprzedawał rady i leki, lecz te ostatnie składały się z tak niewinnych środków, że nie mogły nikomu zaszkodzić, ale leczyły jedynie takie choroby, którym pomagała sama natura. Bo też i ludzie cieszą się zdrowiem w tamtych okolicach, nie słyszano tam nigdy o żadnych epidemicznych chorobach, a jeśli ludzie umierają, to dlatego, że takie jest nieuniknione prawo natury. Nie trudno więc być doktorem w tym błogosławionym zakątku Siedmiogrodu.

Patak nie kształcił się był nigdy w medycynie, lecz był po prostu niegdyś dozorcą chorych przy szpitalu pogranicznym, przeznaczonym do kwarantanny. Czuwał więc tylko nad podróżnymi, którzy przez pewien przeciąg czasu podlegali prawom kwarantanny.

Doktor Patak, jako bardziej oświecony od innych, nie wierzył w zabobony i wyśmiewał się z legendy dotyczącej starego zamczyska wśród gór. Gdy mówiono wobec niego o tem, że od niepamiętnych czasów nikt nie śmie się przysunąć do starożytnych ruin, powtarzał nieraz:

– Niechby mnie tylko kto zachęcił, a podszedłbym zobaczyć stare ruiny; sądzę, że nie ma czego się obawiać!

Ale ponieważ nikt nie zachęcał, doktor nigdy się nie wybrał na tę niebezpieczną wycieczkę i zamek zawsze otaczała nierozwikłana tajemnica.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Śmigownica – rodzaj starożytnej armaty. (Przyp. tłóm.)