Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Keraban uparty

 

(Rozdział XIII-XVII)

 

 

Przekład J.[oanna] B.[elejowska]

101 ilustracji i jedna mapa Benetta

w "Przyjaciel Dzieci"

Warszawa, 1883-1884

ker_02.jpg (38392 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział XIII

Nasi podróżni przejeżdżają wskroś starą Tauridę, i z jakim zaprzęgiem z niej wyjechali.

ker_37.jpg (150715 bytes)

rym! ten starożytny Chersones taurycki, który zdaje się przeniesionym tu z najpiękniejszych okolic Włoch, z którego pan Ferdynand de Lesseps zrobiłby wyspę dwoma cięciami scyzoryka; zakątek o który ubiegały się wszystkie państwa pragnące posiąść cesarstwo Wschodu; stare państwo Bosforu podbijane kolejno przez Heraklean na trzysta lat przed erą chrześcijańską, a następnie przez Mitrydatesa Alainów, Gotów, Hunów, Węgrów, Tatarów, Genueńczyków. które Mahomet II uczynił podległem swemu państwu, a na koniec Katarzyna II przyłączyła stanowczo do Rossyi, w roku 1791.

ker_38.jpg (163240 bytes)

Południowa część Krymu ze swym Czatyrdahem i amfiteatrem lasów dochodzących aż do morza, z kępami dzikich kasztanów, cyprysów, drzew migdałowych, szczodrzewu i uroczystych kaskad opisanych przez Puszkina, jest najpiękniejszym klejnotem w pośród prowincyi, ciągnących się od Azowskiego do Północnego morza. Tu wznosi się letni pałac cesarski Liwadia i wille największych magnatów rosyjskich.

Tu, w tej uroczej krainie, i umysł i oczy mają się czem zachwycać. Gdzie spojrzéć porozrócane są wioski tatarskie, osady greckie, miasta wschodnie ze swemi meczetami, minaretami, muezynami i derwiszami, monastery prawosławne, pałace hanów, pustelnie upamiętnione romantycznemi przygodami; miejsca święte, cel licznych pielgrzymek; góra żydowska należąca do plemiona karaimów, oraz dolina Józefata, na której według miejscowej legendy, miliony zamieszkujących przez wszystkie czasy te okolice, stawić się mają na odgłos trąby sądu ostatecznego.

Ileż to ciekawych miejscowości mógłby tu zwiedzić Van Mitten! ile zanotować wrażeń doznanych w tym kraju który zwiedzał tak nadspodziewanie! Ale, niestety! przyjaciel jego nie podróżował dla poznania przebywanych krajów, a Ahmet, który z resztą znał już te okolice, nie darowałby mu ani godzinki, aby mógł je choć pobieżnie obejrzéć.

Przejeżdżając tak przez Krym, nie potrzebowali okrążać morza Azowskiego, coby przedłużało drogę o jakie 150 mil. Powóz toczył się po wązkim przesmyku; z jednej strony ciągnęła się zatoka Perekopu, z drugiej bagna Siwaszu, znane więcej pod nazwą Zgniłego morza, obejmującego dwa miliardy metrów przestrzeni, zasycanego wodami Tauridy i morza Azowskiego.

W pobliżu bagnisk Siwaszu ciągnie się kolej wiodąca z Aleksandrowska do Sewastopola, i Keraban chcąc nie chcąc musiał słyszéć przeraźliwy świst lokomotyw przelatujących po relsach. Nazajutrz, 31 sierpnia, droga ciągnęła się ciągle wśród drzew zieleni. Tu i owdzie wznosiły się drzewa oliwne, których wiatrem poruszane liście zdawały się jakby posrebrzone; cyprysy tak ciemne iż wyglądały jak czarne, wspaniałe dęby i rozmaite wysokie krzewiny, a na wzgórzach piętrzyły się winnice.

Gdy dzień zawitał, podniosły się mgły gęste i niezdrowe, które rozeszły się dopiero za pojawieniem się promieni słonecznych.

Tu okolica była puściejsza i nie tak lesista. Tu i owdzie pasły się po polach wielkie dromadery, co przypominało puszcze arabskie. Cała miejscowość przedstawiała nader pierwotny pozór, ale za to w odosobnionych domkach wiejskich, przechowała się jeszcze starodawna tatarska gościnność. Każdy przechodzeń może wejść do nich, nasycić pragnienie i głód przy zastawionym zawsze stole, i odejść zapłaciwszy jednem słowem „dziękuję”.

Wieczorem stanęli w małem miasteczku Arabat.

Tam, na piasku, wznosi się forteca, u stóp której wznoszą się tu i owdzie domki. Nadzwyczaj gęsto rosnący po zagonach koper, służy za ukrycie gromadom swojskich węży, a całe rozległe pola zasadzane są kawonami.

Była dziewiąta wieczorem, gdy powóz zatrzymał się przed zajazdem dość skromnej powierzchowności; był to jednak najlepszy w tej mieścinie. Ale na krańcach Chersonesu nie można być bardzo wybrednym.

– Siostrzeńcze Ahmecie, rzekł Keraban, już kilka dni i nocy z kolei, pędzimy bez wytchnienia, zatrzymując się jedynie na stacyach pocztowych; otóż przyznam ci się że z przyjemnością odpocząłbym kilka godzin w łóżku, choćby hotelowem.

– O! ja bardzo byłbym rad temu, rzekł przeciągając się Van Mitten.

– Lecz czyż można tracić dwanaście godzin czasu, w podróży mającej trwać sześć tygodni! zawołał Ahmet.

– Czy chcesz abyśmy zaczęli rozprawę zostać czy nie zostać? zapytał Keraban ostrym tonem jaki często przybierał.

– O! nie, nie! kochany wuju odrzekł Ahmet; skoro tylko potrzebujesz wypocząć…

– Tak jest, i nie tylko ja ale i Van Mitten i Brunon, i zapewnie nawet Nizib.

– Panie Keraban, rzekł ośmielony pytającem jego spojrzeniem Brunon, jest to pomysł tak rozumny, że mogliby pozazdrościć go panu mędrcy całego świata, – a cóż dopiero jeźli jeszcze pożywna wieczerza usposobi nas do snu.

Zapasy żywności jakie zebrali z sobą były już prawie wyczerpane, należało więc oszczędzać ich do czasu przybycia do Kerczu, dużego miasta na półwyspie tegoż nazwiska, gdzie można będzie zaopatrzyć się w nią obficie. Na nieszczęście, jeźli łóżka w zajeździe dość były wygodne, za to kuchnia i spiżarnia wiele zostawiały do życzenia. We wszystkich porach roku, mała tylko liczba turystów pojawia się na krańcach Tauridy; głównym klientami oberży w Arabat bywają głównie kupcy i handlujący solą, jadący z Kerczu do Perekopu, a ci wcale nie są wybredni tak pod względem noclegu jak i pod względem pożywienia.

Tak więc Keraban i towarzysze jego musieli poprzestać na skromnej bardzo wieczerzy; podano im narodową potrawę, półmisek ryżu z kurą, ale tak twardą, że tylko ostre zęby Kerabana podołać jej mogły. Uparty zawsze i tym razem nie chciał ustąpić. Potem podano mleko zsiadłe, a nakoniec dość smaczne placuszki, zwane tam „katlamas”.

Nazajutrz, dnia 2 września, Ahmet zerwał się równo ze wschodem słońca, i udał się do urzędu pocztowego dla zamówienia koni. Te któremi przybyli wczoraj, tak były zmęczone długą i ciężka drogą, iż chcąc jechać niemi dalej, potrzebaby pozwolić im odpocząć przynajmniej przez dwadzieścia cztery godzin.

Ahmet liczył na to że konie dostanie zaraz, każe zaprządz i zajechać przed oberżę, aby wuj jego i Van Mitten mogli zaraz wsiąść do powozu i udać się niezwłocznie w dalszą podróż, drogą ku Kerczowi. Trafił łatwo do biura pocztowego, ale w stajni jego nie było ani śladu koni, i poczmistrz nie mógł ich dać za największą nawet zapłatę.

Ahmet, srodze strapiony, wrócił do zajazdu, w którym towarzysze podróży oczekiwali gotowi do wyjazdu, a nawet Keraban zaczynał się już niecierpliwić.

– Cóż to, wracasz bez powozu? zapytał wchodzącego siostrzeńca, czyż mamy piechotą pójść na stacyę?

– Niestety! kochany wuju, na nicby się to nie zdało, odrzekł Ahmet, nie ma ani jednego konia!

– Co znowu!… zawołał Keraban.

– I jutro dopiero będziemy mogli ich dostać.

– Jutro?…

– Stracimy dwadzieścia cztery godzin! rzekł z boleścią Ahmet.

– Co! mielibyśmy stracić dwadzieścia cztery godzin, krzyknął Keraban, ależ ja nie chcę stracić ani dziesięciu, ani pięciu, ani nawet jednej!

– Jednakże jeśli nie ma koni… rzekł Van Mitten uspakajając zaczynającego się już unosić przyjaciela.

– Co to jest nie ma?… muszą być i będą!… zawołał Keraban, i wszyscy poszli do biura pocztowego.

ker_39.jpg (175624 bytes)

Gdy dochodzili do niego zobaczyli poczmistrza stojącego na ganku, z miną człowieka najmocniej przekonanego że nikt nie zdoła go zmusić aby dał czego nie ma.

– Nie masz pan koni? zapytał ostro Keraban.

– Tylko te któremi panowie przyjechali, a są tak zmęczone że dalej iść nie mogą.

– I z jakiegoż to powodu nie ma koni na stacyi?

– Bo zabrał je jakiś bogaty Turek jadący do Kerczu, zkąd, przez Kaukaz, ma się udać do Poti.

– Bogaty Turek! krzyknął Keraban. Zapewnie jeden z tych tegoczesnych Osmanlisów przekształconych według europejskiej mody!… A! to już nadto!… nie dość że zawadzają nam na ulicach Konstantynopola, trzebaż jeszcze spotykać ich na drogach Krymu!… Cóż to za jeden?

– Tyle tylko wiem że nazywa się Saffar, odrzekł obojętnie poczmistrz.

– I dlaczegoż pozwoliłeś pan sobie oddać wszystkie konie temu jegomościowi, zapytał pogardliwie Keraban.

– Ponieważ przyjechał na stacyę kilkanaście godzin pierwej niż pan, konie były wolne, nie miałem więc powodu odmówienia ich.

– Przeciwnie! był bardzo ważny.

– Bardzo ważny? zapytał poczmistrz.

– Ma się rozumieć, skoro ja miałem przyjechać.

I cóż to było na to odpowiedziéć? To też poczmistrz popatrzył drwiąco na Kerabana, i chciał wejść do domu, ale tenże go zatrzymał, mówiąc:

– Czy są konie, czy nie, mniejsza o to! ja muszę jechać natychmiast!

– Natychmiast – bez koni?

– To je pan wynajdź!

– Nie ma koni w całem Arabat.

– Znajdź pan choć parę, choć jednego… wreszcie choćby pół – ale znajdź koniecznie! wołał coraz więcej unoszący się Keraban.

– Lecz jeśli nie ma koni w całem mieście, odezwał się pojedynczo Van Mitten.

– Muszą być! krzyknął Keraban.

– Może mógłbyś pan wynająć nam muły? – rzekł Ahmet.

– Niechby już i muły!… poprzestałbym wreszcie i na nich; rzekł Keraban.

– Nie widziałem nigdy mułów w tej okolicy, odrzekł poczmistrz.

– No to jednemu może się teraz przypatrzéć, szepnął Brunon do ucha swemu panu wskazując oczami Kerabana; chyba nie ma na świecie upartszego muła.

– To może znalazłyby się osły? rzekł znów Ahmet.

– Nie ma ani mułów ani osłów.

– Nie ma osłów! krzyknął Keraban. Cóż to, drwisz sobie ze mnie czy co? Nie ma osłów w całym kraju! któż temu uwierzy?…

I mówiąc to popatrzył gniewnie na prawo i na lewo, na garstkę krajowców jacy zgromadzili się przed stacyą.

– Gotówby ich zaprządz dó swej karety! szepnął Brunon Nizibowi.

– Tak… ich lub nas!… odrzekł tenże, jako dobrze znający swego pana.

Nie ulegało wątpliwości że ponieważ bez koni, mułów lub osłów, niepodobna odjechać, trzeba więc będzie chcąc nie chcąc zatrzymać się dwadzieścia cztery godzin. Jakkolwiek Ahmet boleśnie uczuwał tę zwłokę, chciał jednak przekładać wujowi że nie można nie poddać się tak bezwzględnej konieczności, gdy wtem Keraban zawołał:

– Sto rubli temu kto mi wynajdzie jaki zaprząg!

Słowa te silne wywarły wrażenie na obecnych; jeden z nich zbliżył się do Kerabana mówiąc:

– Panie Turku, ja mam na sprzedaż dwa dromadery!

– Kupuję twoje dromadery! odrzekł Keraban.

Kareta zaprzężona w dromadery! tego chyba nikt jeszcze nie widział! Otóż osobliwość tę mieli zobaczyć mieszkańcy Arabatu.

ker_40.jpg (158927 bytes)

Targ stanął niebawem; Keraban zapłacił dromadery trzy razy więcej niż były warte, ale cóż go to obchodziło! Włożono uprząż na dromadery, a były właściciel przyjął na siebie obowiązek pocztyliona, naturalnie za hojne bardzo wynagrodzenie. Usadowił się na dromaderze, powożąc jakby z konia, i kareta popędziła z niemałem zadziwieniem mieszkańców Arabatu i z większem jeszcze zadowolnieniem podróżnych.

Wieczorem dojechali do stacyi odległej o dwanaście mil od Arabatu; i tu koni nie było na przeprząg, bo znów zabrał je bogaty Saffar. Trzeba więc było zanocować, aby dromadery mogły wypocząć. Wyjechali nazajutrz rano, trzeciego września; przebyli w ciągu dnia mil siedmnaście, przenocowali i następnego dnia wieczorem stanęli w Kerczu.

Keraban i towarzysze jego wyjechali 17 sierpnia, tak więc po dziewiętnastu dniach podróży, odbyli trzy siódme części drogi, to jest blizko mil 300, pozostawało tedy jeszcze 400 mil. Jeźli jeszcze przez dwadzieścia sześć dni pozostających do 30 września, podróż pójdzie im równie pomyślnie, to w oznaczonym przeciągu czasu, zdołają objechać morze Czarne.

Mam jednak jakieś przeczucie że wszystko to źle się skończy! powtarzał często Brunon swemu panu.

– Dla mego przyjaciela Kerabana?

– Dla pana Kerabana… lub też dla jego towarzyszy!

 

Rozdział XIV

Pokazuje się że Keraban lepiej znał jeografię niż to przypuszczał siostrzeniec jego, Ahmet.

 

iasto Kercz leży na półwyspie tegoż nazwiska, na wschodnim krańcu Tauridy. Nad miastem góruje góra Mitrydatesa, na której wznosiła się dawniej cytadella. Góra ta stercząca obok miasta będącego kiedyś stolicą królestwa Bosforu, słusznie nosi nazwisko tego strasznego i nieubłaganego wroga Rzymian, który o mało nie wypędził ich z Azyi, tego śmiałego jenerała, a zarazem legendowego poliglotty i toxykologa. Tam to ów król Pontu, kazał przebić się szpadą galijskiego żołnierza, gdy nie zdołał się otruć, ponieważ na silny jego organizm oswojony z truciznami, żadna nie działała.

Te historyczne szczegóły opowiedział Van Mitten towarzyszom podróży, na co odpowiedział mu Keraban.

– Ten Mitrydates nie umiał sobie radzić.

– Jakto? spytał Van Mitten.

– Bo jeźli naprawdę chciał się otruć, dość mu było zjeść obiad w naszej oberży w Arabat.

Powóz wjechał do miasta, a różnorodna zamieszkująca je ludność, z wielkim zadziwieniem przyglądała się osobliwszemu zaprzęgowi. Kercz liczy kilkanaście tysięcy mieszkańców, składających się z Tatarów, Greków, Rossyan i Żydów.

Jak tylko zajechali do hotelu, Ahmet pobiegł na pocztę zamówić konie na jutro rano – na szczęście tu ich nie brakowało.

– Dobrze iż tu i ów Saffar nie zabrał wszystkich koni! mruknął Keraban, nie mogąc darować śmiałkowi co poważył się wyprzedzać go i wynajmować wszystkie konie pocztowe.

Ponieważ dromadery nie były mu już potrzebne, sprzedał je przywódźcy karawany, ma się rozumieć z wielką stratą. Stratę tę zapisał sobie na rachunek owego Saffara, którego nie było już w Kerczu, i tym tylko sposobem uniknął zajścia ze swym współzawodnikiem. Saffar już od dwóch dni opuścił Kercz i pojechał w stronę Kaukazu, tak więc nie będzie wyprzedzał już naszych podróżnych jadących drogą nadbrzeżną.

Pokoje w hotelu były dość wygodne, wieczerza smaczna, wszyscy więc mogli wypocząć dostatecznie. Ahmet wysłał list do Odessy, donosząc że podróż odbywa się dość szczęśliwie. Ponieważ nazajutrz, piątego września, mieli wyjechać dopiero o 10-ej rano, więc Van Mitten zerwał się jak tylko słońce weszło aby zobaczyć miasto. Tym razem Ahmet mu towarzyszył.

Przechodzili szerokie, z kamiennemi chodnikami ulice Kerczu, po których włóczyły się liczne gromady psów. Cygan, patentowany czyściciel, ma obowiązek zabijać i rozpędzać je batem. Widać dygnitarz ten musiał spędzić noc na jakiejś pohulance, zaniedbując swego zajęcia, gdyż psy tak zapychały ulice że Ahmet i Van Mitten z trudnością przejść mogli.

ker_41.jpg (141047 bytes)

Obłożone kamieniem ciosowym wybrzeża portu i przystani, dozwalają przechadzać się swobodnie. Tu wznosi się pałac gubernatora i biuro komory. Skutkiem płytkości wody, statki nie mogą zbliżać się do nadbrzeża, lecz zatrzymują się przy kwarantannie gdzie morze jest bardzo głębokie i dno zdatne do zarzucenia kotwicy. Kwarantanna urządzona jest o pół mili od miasta, na wystającym w morze kamiennym przylądku, w miejscu gdzie leżało greckie miasto Marmikion; tu zatrzymują się wszystkie okręty przybywające z Lewantu po towary rossyjskie przywożone z Taganrogu na statkach nadbrzeżnych. Kercz przyłączony został do Rossyi w 1771, a w 1821 mianowany portem morskim. Handel kerczeński nie jest znaczny, a główny przedmiot wywozu stanowi sól krymska, w którą tak bogate są saliny Perekopu.

Po nad miastem, w samym jego środku, wznosi się dość wielkie stromo ku morzu pochylone wzgórze, zwane górą Mitrydatesa; na szczycie jej znajduje się kurhan, ogromnemi kamieniami pokryty, który nazywa się grobowcem Mitrydatesa. Ahmet i Van Mitten weszli na wzgórze; z jego wierzchołka roztacza się rozległy widok na zatokę kerczeńską. Pogodne niebo dozwalało widziéć niezliczoną liczbę kurhanów rozruconych po okolicy.

Gdy czas już było wracać, Ahmet wskazał Van Mittenowi wielkie schody kamienne otoczone balustradą i prowadzące z góry Mitrydatesa do miasta. Dosięgają one do palcu targowego. Nie spełna kwadrans wrócili do hotelu, w którym Keraban daremnie usiłował rozprawiać z jego właścicielem, Tatarem bardzo ograniczonym. Przed hotelem czekał już powóz zaprzężony w konie rasy perskiej, których handel prowadzi się w Kerczu. Gdy wsiedli, konie ruszyły galopem – to też wcale nie żałowali dromaderów.

Pewien niepokój ogarnął Ahmeta, gdy dojeżdżali do zatoki. Przypominają sobie zapewnie Czytelnicy, że w Chersonie zmieniono plan podróży. Na prośbę Ahmeta, Keraban zgodził się na to aby nie okrążać morza Azowskiego, a natomiast obrać krótszą drogę przez Krym. Przystając na tę zmianę, mniemał że wszędzie będzie mógł podróżować lądem, a Ahmet nie wyprowadzał go z błędu.

Można przecie być jak najlepszym Turkiem, prowadzić wzorowo handel tytuniem i tabaką, a mimo to nie znać bardzo dokładnie jeografii. Keraban nie wiedział pewnie że dopływ morza Azowskiego do morza Czarnego, odbywa się przez szeroki starożytny Bosfor Cymmeryjski, zwany cieśniną Jenikale, że zatem koniecznie będą musieli przepłynąć ją pomiędzy półwyspem Kerczu a półwyspem Tamańskim. Ahmet znał jaki wstręt żywił wuj jego do morskich podróży, cóż będzie jeźli gdy dojadą do tego miejsca, a z powodu prądów lub płytkości wody, trzeba będzie przebyć ją w najszerszem miejscu, obejmującem około dwudziestu mil przestrzeni. Jeźli wuj bezwarunkowo nie zgodzi się na to, jeźli zechce zawrócić i objechać w około morze Azowskie aż do granic Kaukazu? Jakaż to strata czasu! jakie przedłużenie podróży!… Prawie niepodobna będzie stanąć w Skutari na 30 września…

Oto nad czem rozmyślał Ahmet gdy powóz toczył się ku cieśninie; dojadą do niej za parę godzin – i wuj dowie się prawdy. Może lepiej uprzedzić go zawczasu? Ale jakiejże to trzeba było zręczności, aby podobna rozmowa nie zamieniła się w sprzeczkę, a sprzeczka w kłótnię! Jeźliby Keraban uparł się przy swojem zdaniu, nikt i nic nie zdołałoby go skłonić aby je zmienił, i musieliby zawrócić do Kerczu.

Ahmet nie wiedział co począć. Jeźli się przyzna do podstępu, wuj może unieść się niepohamowanym gniewem?… Może więc lepiej udać że nie zna jeografii, okazując największe zadziwienie, gdy nagle zamiast lądu zobaczą ciaśninę?

ker_42.jpg (166742 bytes)

Droga była dość ciężka, nie mogli więc jechać prędko, co dozwalało Van Mitten’owi rozpatrzyć się w tej części Chersonesu. Był to step w całej swej nagości. Tu i owdzie przeciągały karawany, wypoczywając pod tak zwanem szańcami Akos, przedstawiając malowniczy obraz wschodniego obozowiska. Niezliczona liczba rozsianych tu kurhanów, nadawały całej okolicy smutny pozór ogromnego cmentarzyska. W kurhanach tych po rozkopaniu znajdowano kosztowne ozdoby złote, wieńce, berła, tarcze, wazy greckie i naczynia różnej wielkości, zdobiące obecnie ściany muzeum Kerczu.

Około południa, ukazała się na horyzoncie duża czworokątna wieża, otoczona czterema wieżyczkami; był to fort wznoszący się na północ miasteczka Jenikale. W stronie południowej, przy końcu zatoki Kerczu, ukazywał się przylądek Au-Burum, wyniesiony po nad wybrzeża morza Czarnego; a w oddali, szkicowały się pierwsze zarysy Kaukazu, tworząc jakby olbrzymią ramę okalającą Bosfor Cymeryjski.

Cieśnina ta tak jest podobna do odnogi morskiej, że Van Mitten znający wstręt przyjaciela do morskich podróży, spojrzał z zadziwieniem na Ahmeta. Ten dał znak aby nic nie mówił. Na szczęście Keraban spał i nie widział wód morza Czarnego i morza Azowskiego, jednoczących się w tym zundzie, liczącym w najwęższem miejscu pięć do sześciu mil szerokości.

– Tam do licha! rzekł sobie Van Mitten.

Wielka szkoda że uparty Keraban nie urodził się o kilkaset lat później, gdyż gdyby wtedy odbywał podróż, Ahmet nie potrzebowałby się niepokoić, gdyż w cieśninie tej gromadzi się tak wielka ilość muszlowatych piasków, iż kiedyś nareszcie zamieni w wązką łachę, o bystrym prądzie. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu, okręty Piotra Wielkiego mające oblegać Azow mogły przepłynąć to cieśninę. Dziś proste statki handlowe, muszą oczekiwać aż wody pędzone wiatrem południowym, przybiorą dziesięć do dwunastu stóp głębokości.

Ale był to rok 1882 a nie 200, trzeba więc było poprzestać na istniejących warunkach hydrograficznych.

Keraban obudził się gdy powóz zajeżdżał przed oberżę w Jenikale.

– Czy dojechaliśmy do stacyi? zapytał.

– Tak, to stacya Jenikale, odpowiedział Ahmet.

Wysiadłszy z powozu, podróżni nasi weszli do oberży. Zmieniwszy konie, powóz zwrócił się ku przewozowi, gdzie urządzony jest prom do przewożenia podróżnych pieszych lub jadących konno, wozów, pojazdów, a nawet całych karawan udających się z Azyi do Europy lub naodwrót.

Miasteczko Jenikale prowadzi zyskowny handel solą, kawiorem, łojem i wełną. Mieszkańcy przeważnie Grecy, trudnią się połowem jesiotrów i łaszczów. Marynarze żeglugą wzdłuż brzegów, w małych dwu-żaglowych statkach; wynajmują ich do przewozu ładunków i towarów. Jenikale jest ważnym punktem strategicznym, i dlatego zostało ufortyfikowane, gdy Rossya zdobyła je na Turkach 1771. Jest to jedna z bram morza Czarnego, które w tym punkcie posiada dwa klucze bezpieczeństwa; Jenikale z jednej, Tarman z drugiej strony.

Po półgodzinnym wypoczynku, Keraban dał znak do odjazdu; zwrócili się ku wybrzeżu, gdzie prom oczekiwał. Keraban najpierw obejrzał się na prawo i na lewo, poczem wydał mimowolny okrzyk.

– Co się stało, kochany wuju? zapytał Ahmet kryjąc swój niepokój.

– Więc to jest rzeka? zapytał wskazując ciaśninę.

– A tak, rzeczywiście, odrzekł Ahmet nie chcąc wywodzić go z błędu.

– Co! rzeka? … zawołał Brunon.

Van Mitten skinął na niego żeby milczał.

– Cóż znowu, nie jest wcale rzeka tylko… zaczął Nizib.

Silne szturgnięcie łokciem w bok nie dało mu dokończyć.

Keraban ze swej strony ciągle przyglądał się owej rzece, zagradzającej mu drogę.

– Rzeka jest bardzo szeroka! rzekł powoli.

– Tak… rzeczywiście… dość szeroka… zapewnie skutkiem przyboru wody, odrzekł Ahmet.

– A tak – spowodowanego stopnieniem śniegów, dodał Van Mitten, przychodząc w pomoc młodemu przyjacielowi.

– Stopnieniem śniegów… w miesiącu wrześniu? rzekł Keraban zwracając się do Van Mitten’a.

– No, tak… stopnienie śniegów… starych śniegów kaukazkich, odrzekł tenże sam nie wiedząc co mówi.

– Ależ nie widzę mostu po którym możnaby przejechać rzekę? rzekł Keraban.

– Rzeczywiście nie ma już mostu, odrzekł Ahmet, patrzący zamiast lornety przez dwie przymknięte ręce, jak gdyby chcąc łatwiej dojrzéć mniemany most na mniemanej rzece.

– A jednak powinienby most być tutaj… rzekł Van Mitten. Mój Przewodnik zaznacza to most.

– Aha! Przewodnik twój mówi o istnieniu tu mostu!… rzekł Keraban, i zmarszczywszy brwi spojrzał ostro na Holendra.

– Tak, tak… mostu bardzo starożytnego…

– Tak starego że nie mógł oprzéć się przybraniu wód skutkiem stopnienia śniegów… starożytnych śniegów Kaukazu, odrzekł Keraban zaciskając usta.

Ahmet stał na uboczu. Milczał nie widząc co mówić żeby nie rozgniewać wuja, co mogłoby nader złe pociągnąć za sobą następstwa.

– No, mój siostrzeńcze, rzekł oschle Keraban, jakże sobie poradzimy żeby przebyć rzekę na której nie było lub nie ma już mostu?

– Oh! upatrzymy miejsce w którem w bród przebyć ją będzie można… taka jest płytka! odrzekł jakby od niechcenia.

– Zaledwie podeszwy by się zanużyły! dodał bardzo niepotrzebnie Van Mitten.

– Aa! skoro tak, zawołał Keraban, dalej przyjacielu, odwiń pantaliony i wejdź w rzekę, my pójdziemy za tobą.

– Ale… ja…

– No, bez żadnych ale… zawijaj pantaliony!… prędzej!…

Przywiązany do pana swego Brunon, wmięszał się do rozmowy, aby mu przyjść w pomoc.

– Nie ma potrzeby, proszę pana, rzekł do Kerabana, przejdziemy nie zamoczywszy nawet podeszew; jest prom.

– Aa! jest prom!… jak to dobrze iż pomyślano o urządzeniu promu na tej rzece… który zastąpił most…, ów starożytny most!… I czemu nie mówiliście tego zaraz?… Gdzież jest ten prom?

– Tu zaraz, kochany wuju, rzekł Ahmet, wskazując prom doprowadzony do brzegu. Powóz nasz już wprowadzono na niego.

– Czy tak? I któż to wydał ten rozkaz?

– Nikt; sam poczmistrz kazał go tam wprowadzić… jak to zawsze miewa miejsce.

– Od czasu jak nie ma owego starożytnego mostu, wszak tak? rzekł szydersko Keraban.

– A z resztą, kochany wuju, nie ma innego sposoby dojechania do Skutari.

– Mylisz się panie siostrzeńcze, można się zawrócić ku północy i okrążyć morze Azowskie.

– Ależ wuju, przedłużyłoby to podróż o dwieście mil, a mój ślub… a Ramadan czy zapomniałeś o tem?

– Niczego nie zapomniałem, i potrafię powrócić na oznaczony czas. No, ruszajmy!

ker_43.jpg (139844 bytes)

To powiedziawszy, Keraban zwrócił się ku promowi; towarzysze podróży poszli za nim. Zatrzymał się na wybrzeżu i przez parę minut oglądał się do koła. Nareszcie wszedł na prom i wsiadł do powozu. Ahmet, Van Mitten, Brunon i Nizib, zajęli także swoje miejsca.

Odwiązany prom, odpłynął i prąd poniósł go ku przeciwnej stronie. Keraban milczał – nikt więc nie śmiał przemówić.

Z początku fale były spokojne i przewoźnicy z łatwością mogli kierować promem; ale niebawem wiatr się zerwał, popychając prom w głąb zatoki, zamiast do przeciwnego brzegu. W taki razie, zamiast jednej, pięć mil przepłynąćby trzeba, można więc było obawiać się że zniecierpliwiony już Keraban, każe zawrócić.

Ale Ahmet szepnął kilka słów przewoźnikom, z obietnicą sutej nagrody, i w godzinę po opuszczeniu wybrzeża Jenikale, podróżni, konie i powóz, dobili do drugiego brzegu.

Cztery wiorsty oddzielające ich od miasteczka Taman przejechali w godzinę, a Keraban patrząc znacząco na Ahmeta, rzekł tylko:

– Widocznie wody morza Azowskiego i morza Czarnego zachowują się dość zgodnie w cieśninie Jenikale.

I nigdy już nie wspomniał o rzece Ahmeta ani o starożytnym moście przyjaciela Van Mitten’a.

 

Rozdział XV

Keraban, Ahmet, Van Mitten i obaj służący, wyglądają jak Salamandry.

 

ała mieścina Taman ze swemi niewygodnemi domkami pokrytemi słomą wypłowiałą działaniem czasu i drewnianym kościołkiem, dość smutnie się przedstawia. Podróżni nie zatrzymali się w tem mieście, tak więc Van Mitten nie mógł zwiedzić ani ważnej stacyi wojennej, ani fortecy, ani ruin Tumtarakanu.

Jeźli z powodu przeważającej liczby mieszkańców greckiej narodowości i obyczajów, Kercz można nazwać greckiem miastem, to Taman uważać należy za kozackie. Rażącą tę różnicę nawet w przejeździe tylko, dostrzegł Holender. Wybierając zawsze najkrótsze drogi, powóz toczył się przez godzinę po południowem wybrzeżu zatoki Tamańskiej; podróżni mogli zrobić spostrzeżenie że może na całym świecie nie ma miejscowości lepiej nadającej się do polowania, spotykali bowiem ciągle bajeczną liczbę stad pelikanów, kormoranów, dropi, czubatych nurów, unoszących się i gnieżdzących na ogromnych bagnach.

Gdy powóz skręcał na południo-wschód, turkot jego spłoszył niezliczone stada kaczek, widząc to Van Mitten zawołał.

– A to ładna gromadka, istny pułk kaczek!

– Pułk! powtórzył Keraban wzruszając ramionami, chciałeś zapewnie powiedziéć: cała armia!

– Masz słuszność, przyjacielu, a to co najmniej sto tysięcy kaczek!

– Sto tysięcy! jest co najmniej dwakroć sto tysięcy! zawołał Keraban.

– Tak, będzie pewnie dwakroć sto tysięcy.

– Mówiąc trzykroć sto tysięcy, powiem jeszcze za mało.

– Masz słuszność, odrzekł Van Mitten, nie chcąc zaprzeczać aby nie doszło do miliona kaczek.

Czas był piękny, droga dość dobra; konie biegły prędko i nie brakło ich na żadnej stacyi. Ponieważ dobrze wypoczęli podczas noclegu w Kerczu, postanowili więc nie zatrzymywać się na noc jechać bez przystanku przez trzydzieści sześć godzin.

Nad wieczorem wypoczęli chwilkę na jednej z stacyi, będącej zarazem zajazdem. Nie wiedząc czy na Kaukazie będą mieli łatwość zaopatrzenia się w artykuły żywności, postanowili zjeść wieczerzę, aby oszczędzić zapasów zrobionych w Kerczu.

Zajazd nie był wykwintny ale w żywność dobrze zaopatrzony, dziwili się tylko że czy skutkiem niedowierzania zwyczajów miejscowych, gospodarz kazał sobie naprzód płacić za wszystko, w miarę podawania. I tak, przyniosłszy chleb, powiedział:

– Proszę o dziesięć kopiejek.

Ahmet zapłacił.

Następnie podawszy jaja, rzekł:

– Ośmdziesiąt kopiejek.

I Ahmet wyliczył żądaną sumę.

Potem znów: tyle a tyle za kwas; za kaczki, za sól, tak, nawet za sól.

Ahmet płacił, i tak z kolei trzeba było płacić naprzód za obrus, serwety, noże, widelce, łyżki, szklanki, talerze, a nawet za ławki na których siedzieli. Gniewało to niewymownie Kerabana, aż zniecierpliwiony zakupił hurtem wszystko czego tylko potrzebować mogli, a w dodatku zwymyślał porządnie właściciela, który zgarnąwszy pieniądze, słuchał obelg spokojnie, z najzimniejszą krwią. Po wieczerzy, odkupił wszystko, za połowę ceny.

– Dobrze jeszcze że nie każe nam płacić za oddychanie! zawołał Keraban. Człowiek ten nadałby się wybornie na ministra finansów państwa Ottomańskiego; dopierożby opodatkował najlżejsze poruszenie wioseł kaików Bosforu!

Gdy wyjeżdżali, zapadła już noc ciemna, bez księżycowa. Keraban i towarzysze jego, w pół senni, w pół rozmarzeni ciemnością i nocną podróżą przez nieznane przestrzenie, siedzieli milcząc. Około jedenastej, szczególny jakiś szmer zwrócił ich uwagę. Był to pewien rodzaj syczenia, podobny do wydobywającego się z butelki odkorkowanej wody salcerskiej, tylko dziesięciokroć silniejszy.

Konie stanęły; pocztylion mógł je zaledwie utrzymać. Ahmet spuścił okno powozu, i wychylając głowę, zapytał:

– Co to za syk? dlaczego stoimy?

– Są to błotne wulkany, odpowiedział pocztylion.

– Błotne wulkany? krzyknął Keraban; kto słyszał kiedy o błotnych wulkanach!… Doprawdy śliczną drogę wybrałeś Ahmecie!

– Niech panowie zechcą wysiąść, rzekł pocztylion.

– Wysiąść!… Ja mam wysiadać?… zawołał Keraban.

– Tak panie, radzę iść piechotą za karetą, dopokąd nie miniemy tej miejscowości, gdyż nie mogę ręczyć że zdołam utrzymać konie aby nie poniosły.

– Kochany wuju, pocztylion ma słuszność, trzeba wysiąść, rzekł Ahmet.

– Trzeba będzie przejść cztery a może najwięcej pięć wiorst.

– Wysiadajmyż więc, rzekł Keraban; błotne wulkany!… To coś ciekawego, przyjacielu Van Mitten, warto zobaczyć.

ker_44.jpg (165265 bytes)

Wysiadł a zanim towarzysze podróży, i zaczęli iść za wolno bardzo posuwającym się powozem, którego latarnie oświetlały drogę.

Noc była bardzo ciemna, i dlatego nie mogli widziéć naturalnego fenomenu o którym mówił im pocztylion; słyszeli za to doskonale przeraźliwy syk, głośno niekiedy rozlegający się w powietrzu.

Gdyby tak jechali w dzień widzieliby wielki step pokryty wyniosłemi stożkami podobnemi do ogromnych mrowisk, jakie się napotyka w pewnych okolicach podzwrotnikowej Afryki. Z tych stożków wybuchają źródła gazowe i siarczane, znane pod nazwą „błotnych wulkanów” chociaż działalność wulkaniczna żadnego nie bierze udziału w objawie tego fenomenu. Jest to po prostu mieszanina błota, gipsu, wapienia, pirytu a nawet oleju skalnego, wybuchająca z pewną gwałtownością, pod ciśnieniem gazu wodoru węglowego.

Wytwarzający się w tych warunkach gaz wodorodny, powstaje z powolnego ale nieustającego rozkładu oleju skalnego, pomięszanego z różnemi temi substancyami. Skaliste ściany w których się znajduje, kruszą się nareszcie pod działaniem wód, czy to deszczowych czy źródlanych przesiąkających nieustannie – i wtedy następuje wybuch, tak samo jak sprężystość gazu opróżnia, rozsadzając butelkę napełnioną musującym płynem.

Niezliczona liczba takich wybuchających stożków rozrzucona jest na powierzchni półwyspu Tamańskiego. Znajdują się one także na podobnych gruntach półwyspu Kerczu, ale nie w pobliżu drogi którą jechali nasi podróżni, nie mogli więc ich widziéć.

Teraz szli w pośród tych parą buchających wyniosłości, tryskających błotem, których naturę Van Mitten wytłomaczył towarzyszom. Niekiedy szli tak blizko tych małych kraterów że wybuchy gazu w twarz ich uderzały.

Rozpoznając obecność gazu oświetlającego, Van Mitten rzekł do Kerabana:

– Droga ta nie bardzo jest bezpieczna, – mógłby nastąpić wybuch.

– Masz pan słuszność, odpowiedział Ahmet; ostrożność nakazuje zagasić…

Widać też samą uwagę zrobił sobie pocztylion nawykły przebywać tę drogę, gdyż w tejże chwili latarnie powozu zgasły.

– Nie palić! zawołał Ahmet zwracając się do Brunona i Niziba.

– Może pan być o to spokojny, odpowiedział Brunon, nie mam ochoty wyleciéć w powietrze.

– A toż co znowu! zawołał Keraban, więc już i palić tu nie wolno?

– Nie wolno, kochany wuju … przynajmniej chociaż przez parę wiorst.

– Nawet maleńkiego cygara? zapytał zwijając szczyptę tytoniu.

– Zaczekaj trochę, przyjacielu Kerabanie, zaczekaj, dla wspólnego naszego bezpieczeństwa. Palić na tym stepie jest tak niebezpieczne jakby w składzie prochu.

– Śliczny kraj! nie ma co mówić, mruczał Keraban. Najniezawodniej handlujący tytuniem nie dorobią się tu majątku… Przyznaj teraz, siostrzeńcze Ahmecie, że lepiej było naddać drogi i objechać morze Azowskie.

Ahmet nic nie odpowiedział, nie chcąc wywołać sprzeczki. Keraban mrucząc schował tytuń do kieszeni, i szli dalej za powozem ledwie dającym się dostrzedz w ciemności. Droga przerzynana wyrwami, nie łatwą była do przebycia, musieli więc postępować bardzo ostrożnie. Szczęściem nie było wiatru, więc para prosto unosiła się w powietrzu, nie otaczając podróżnych, coby im bardzo utrudniało drogę.

Szli tak bardzo powoli, przez pół godziny; konie wspinały się ciągle, tak że pocztylion zaledwie mógł je utrzymać. Resory powozu skrzypiały ilekroć koła wpadały w wyboje, nie pękły jednak, dzięki niezwykłej swej wytrzymałości, jakiej dały już dowód w bagnach po nad dolnym Dunajem. Za jaki kwadrans wydostaną się już zapewnie z przestrzeni pokrytej błotnemi wulkanami.

Wtem nagle, z lewej strony drogi, wielka zabłysła jasność; jeden stożek zapalił się tak jasny roztaczając płomień, że oświetlił step na przestrzeni wiorsty.

– Któż tu pali! krzyknął Ahmet, idący nieco naprzód, i prędko się odwrócił.

Nikt nie palił.

Wtem rozległ się krzyk pocztyliona, który żadnym sposobem nie mógł utrzymać koni. Zbiegały się przestraszone, unosząc powóz nadzwyczaj szybko.

Wszyscy zatrzymali się jednocześnie. W pośród czarnej nocy step przedstawiał przerażający widok.

Płomienie wybuchające ze stożka udzieliły się sąsiednim; jedne po drugich wybuchały gwałtownie, jakby krzyżujące się z sobą ognie sztuczne. Teraz całą płaszczyznę oświetlała świetlana illuminacya, ukazująca rozsiane setki ogniem ziejących wytrysków, w których gazy płonęły w pośród wyrzucanych materyi płynnych, jednych świecących ponuro jak olej skalny, innych zabarwionych rozmaicie, skutkiem obecności białej siarki, pirytu lub węglanu żelaza.

Jednocześnie głuchy grzmot przebiegał marglowatą ziemię. Czyż miałaby się rozstąpić pod zbytniem ciśnieniem wybuchliwych materyi?

ker_45.jpg (162515 bytes)

Wielkie zagrażało niebezpieczeństwo. Wiedzeni instynktem, Keraban i towarzysze jego rozstąpili się, aby nie zostali pochłoniętemi wspólnie. Nie mogli się zatrzymywać ale musieli biedz jak najśpieszniej, aby jak najprędzej wydostać się z tej niebezpiecznej miejscowości. Jasno teraz oświetlona droga, zdawała się możebną do przebycia; wiła się wśród stożków po płonącym stepie.

– Prędzej! prędzej! wołał Ahmet.

I biegli w kierunku powozu którego już dojrzéć nie mogli. Po za horyzontem zdawało się że nocna ciemność step zalega; widać tam było krańce stożkami pokrytej przestrzeni którą należało minąć jak najśpieszniej.

Wtem nagle silniejszy daleko wybuch nastąpił na samej drodze; w mgnieniu oka grunt się podniósł, i płomień buchnął wielkim otworem. Keraban upadł, spostrzeżono że miota się wśród płomieni: jeźli nie zdoła się podnieść – już po nim!…

ker_46.jpg (162499 bytes)

Jednym skokiem Ahmet rzucił mu się na pomoc i pochwycił, zanim dosięgnęły go płonące gazy. Uniósł go na wpół zaduszonego wyziewami wodorodu.

– Wuju! wuju! wołał.

Wszyscy pomagali się ratować, probując wpuścić nieco powietrza w płuca. Nareszcie po długich usiłowaniach, dało się słyszéć upragnione odetchnienie. Silna pierś Kerabana zaczęła prędko podnosić się i opadać, wyrzucając zabójcze zapełniające ją gazy. Odetchnął w końcu długo, odzyskał przytomność, a pierwszemi słowami gdy już mógł przemówić, były następujące:

– Zapewnie nie poważysz się dowodzić, Ahmecie, iż nie byłoby lepiej okrążyć morze Azowskie?

– Masz słuszność, kochany wuju.

– Jak zawsze, mój siostrzeńcze.

Zaledwie słów tych domówił, głęboka ciemność zaległa step tak jasno oświetlony przed chwilą – wszystkie stożki zagasły nagle i jednocześnie jak gdyby ręka biegłego maszynisty zmieniała nagle na scenie dekoracyą. Wszystko teraz przedstawiało się czarne, a to tem więcej że nie zatarło się jeszcze w oczach wrażenie olśniewającej jasności, zagasłej tak nagle.

Podróżni zatem nasi uniknęli szczęśliwie niebezpieczeństwa; parę wiorst dalej, pocztylion zdołał powstrzymać konie i zapaliwszy latarnie oczekiwał na Kerabana i jego towarzyszy, którzy doszedłszy tam zajęli swoje miejsca. Ruszono dalej; noc przeszła spokojnie.

Van Mitten zachował niezatarte wspomnienie tego niezwykłego widoku. Gdyby, zrządzeniem losu dostał się w owe okolice Nowej Zelandyi gdzie w jednej chwili zapalają się źródła rozrucone na amfiteatrze wzgórz buchających ogniem, nie doznałby silniejszego wrażenia.

Nazajutrz, 6 września, wieczorem o godzinie ósmej, zatrzymali się w miasteczku Rajewskaja, na pograniczu ziemi kaukazkiej.

 

Rozdział XVI

Wielka sprzeczka jaki tytoń lepszy: perski czy z Azyi Mniejszej.

 

rzestrzeń rozciągająca się między morzem Czarnem i Kaspijskim, nosi nazwę Kaukazu albo kraju Kaukazkiego; składa się z niezmierzonych równin poprzerzynanych pasmami gór, których odnogi łączą się z górami Tauru. Kaukaz graniczy na północ z rzekami Manyrzem i Kumą; na wschód z morzem Kaspijskiem; na południe z Persyą i Turcyą; na zachód z morzem Czarnem i Azowskiem. Powierzchnia obejmuje około 49,000 mil kwadratowych. Składa się z kraju Przedkaukazkiego i Zakaukazkiego. Okolica leżąca na południe głównego łańcucha gór kaukazkich, nosi nazwę kraju Zakaukazkiego, i graniczy z Turcyą i Persyą, około góry Ararat, gdzie według Biblii osiadła po potopie arka Noego.

Okolice te zamieszkują lub przebywają liczne plemiona rasy kaztewelskiej, armeńskiej, czerkieskiej, Czeczeńców i Legzińców. Na północy zamieszkują Kałmucy, Nogaje, Tatarzy mongolscy, na południe Tatarzy rasy tureckiej, Kurdowie i Kozacy. Według twierdzenia znakomitych uczonych, z tej to pół europejskiej, pół azyatyckiej okolicy, pochodzi rasa biała zamieszkująca obecnie Azyą i Europę, i dlatego nadali jej nazwę „rasy kaukazkiej”.

Trzy drogi ciągną się przez Kaukaz. Pierwsza, wzdłuż wybrzeży morza Czarnego; druga z Mosdoku do Tyflisu, trzecia przez Derbend.

Keraban, zgodnie z Ahmetem wybrali pierwszą, jako najkrótszą, przy której nie brak wsi i miasteczek, dozwalających znaleźć wypoczynek i artykuły żywności. W prawdzie mogliby przyspieszyć podróż jadąc koleją z Rostowa do Władi-Kaukazu, a o 15 mil dalej z Tyflisu do Poti, ale Ahmet wiedział że wuj ani słyszéć o tem nie chciał.

Dnia 7 września w dalszą puścili się drogę. Ahmet nie zaniedbywał nic coby podróż przyśpieszyć mogło: – pod tym względem Keraban nie stawiał mu przeszkód. Już tylko dwadzieścia cztery dni im zostawało aby w oznaczonym terminie przybyć do Skutari. Van Mitten pragnąłby inaczej podróżować; zatrzymywać się w piękniejszych i ważniejszych miejscowościach, oglądać osobliwości, ale nie pytano go o zdanie, wreszcie sam wiedział że czas nagli.

Gdy już dojechali do Kaukazu, Brunon miał sobie za obowiązek zrobić ukochanemu panu niektóre uwagi; wysłuchawszy ich Van Mitten zapytał:

– Więc jakiż to z tego wszystkiego wyprowadzasz wniosek?

– Że najlepiejby pan zrobił gdyby pożegnał obu panów Turków, niech sobie pędzą dalej na złamanie karku po wybrzeżach morza Czarnego, a my tu pozostańmy.

– Chcesz żebym opuścił przyjaciela Kerabana?

– Tak; niech mu pan życzy szczęśliwej drogi; co do nas, skoro zagnały nas tu nieprzyjaźne losy, zatrzymajmy się czas jakiś dla zwiedzenia Kaukazu, potem wróćmy spokojnie do Konstantynopola, gdzie nie dosięgnie nas prześladowanie pani Van…

– Cicho! cicho! Brunonie, nie wymawiaj tego nazwiska.

– Nie wymienię go aby panu nie robić przykrości… a przecież tej to osobie zawdzięczamy zaplątanie się w tę nieszczęsną awanturę. Pędzić dzień i noc co koń wyskoczy, być narażonym na zatonięcie, w bagnach lub upieczenie w ogniem gorejącej krainie – doprawdy to więcej jak za nadto… Radziłbym panu zatem, – nie rozprawiając o tem z panem Kerabanem, bo go nie przegadasz, zawiadomić go uprzejmym bilecikiem aby sobie jechał dalej, gdyż pan wraca do Konstantynopola, gdzie będzie go oczekiwał.

– To byłoby niegrzecznie, odrzekł Van Mitten.

– Ale bardzo rozumnie.

– Czyż ci tu tak bardzo źle? zapytał Van Mitten.

– Wcale nie dobrze, a potem czyż nie widzi pan że zaczynam chudnąć?

– No, nie bardzo, Brunonie, nie bardzo.

– Chciałem się zważyć w Kerczu, ale nie było innej wagi prócz listowej.

– A ta pewnie była za mała, odrzekł śmiejąc się Van Mitten.

– Trochę, odpowiedział poważnie Brunon, ale jeźli tak dalej potrwa, zobaczy pan że będzie dostateczną. No, cóż, czy rozstaniemy się z panem Turkiem?

Jakkolwiek podobny sposób podróżowania nie mógł podobać się poważnemu i systematycznemu Holendrowi, nie mógł jednak zgodzić się na sprawienie takiej przykrości swemu przyjacielowi.

– Nie, Brunonie, nie mogę odstąpić przyjaciela, jestem jego gościem, zaproszonym na obiad…

– Na który chcąc przybyć, musimy zamiast mili przejechać mil siedmset – miłe zaproszenie!…

– Cóż robić!…

– Zostać tutaj panie, bo mam jakieś przeczucie że czekają nas stokroć przykrzejsze przygody, które szczególniej panu dadzą się we znaki.

Droga nieustannie prawie ciągnęła się wybrzeżami morza Czarnego, zaledwie tu i owdzie na kilka wiorst się odsuwając. Od strony wschodu rysowały się na horyzoncie ostatnie odnogi gór Kaukazkich, prawie wiecznym pokrytych śniegiem.

ker_47.jpg (185314 bytes)

Minąwszy kilka miasteczek, około pierwszej dojechali do Gidendżyka; na wybrzeżach okręgu morza Czarnego, miasteczka rozrucone są w niewielkiej od siebie odległości, ale nieco dalej, kraj jest prawie pustynią. Między górami a morzem, okolica jest piękna i lesista; rosną tu piękne dęby, lipy, orzechy, kasztany i platany, otoczone zwojami dzikiego wina; w pośród tych lasów świergoczą piegże i słowiki.

ker_48.jpg (158008 bytes)

Około południa spotkali klan Kałmuków koczujących. Rozpinają oni swoje namioty już to na stepie, już w zielonych dolinach lub nad brzegami wód, stosownie do polecenia swoich wodzów. Kałmucy pochodzą od Mongołów; niegdyś licznie bardzo zamieszkiwali krainę Kaukazką, następnie przeważna liczba wyemigrowała do Azyi. Zachowali oni odrębny swój strój i obyczaje. Mężczyźni noszą szerokie pantaliony, spiczaste, barankami obłożone lub całkiem barankowe czapki, safianowe buty i szerokie burki czyli „kalaty”. Ubiór kobiet nie wiele się rożni; na głowie noszą rodzaj czapek, z pod których wysuwają się warkocze, przybrane w różnobarwne wstążki. Dzieci chodzą prawie nago.

Kałmucy są nizkiego wzrostu ale silnie zbudowani, zwinni, zręczni, doskonali jeźdcy; żywią się rodzajem zupy z mąki ugotowanej na końskiem mięsie; nałogowi pijacy i złodzieje, ciemni i zabobonni do najwyższego stopnia, oto obraz tego plemienia koczującego ciągle po stepach kaukazkich. Powóz przejechał przez koczowisko prawie nie zwróciwszy ich uwagi. Może niektórzy spojrzeli zawistnie na rącze ciągnące go rumaki, nie napastowali jednak podróżnych, dozwalając im dojechać spokojnie do najbliższej stacyi. Nazajutrz o dziesiątej rano dojechali do Dusza.

Tu musieli czekać parę godzin, zanim poczmistrz sprowadził konie z pastwiska.

Podróż odbywali teraz spokojnie, ale też nie urozmaicało jej żadne ważniejsze wydarzenie i Van Mitten nie miał co zapisać w swoich notatkach.

– Może przy tej sposobności, rzekł, nastręczy się jakaś niespodzianka urozmaicająca nudną podróż, lub może jest tu coś warte zwiedzenia. Spodziewam się że młody mój przyjaciel Ahmet, pozwoli przecie nam odetchnąć.

– Dobrze, dopokąd nie założą koni, odpowiedział Ahmet, nie zapominaj pan że już 9 września.

– Masz słuszność, Ahmecie, rzekł Keraban, ale dowiedz no się czego to można dostać.

Miasteczko to podobne jest do wiosek kozackich opalisadowanych, z bramami po nad któremi wznoszą się czworokątne wieżyczki dla straży, czuwającej we dnie i w nocy. Domy są drewniane, ściany ich wyrzucone gliną, dachy wysokie słomiane. Piękne drzewa otaczają je do koła; ludność jest dość zamożna.

Zajazd był nie bardzo ponętny. Gdy Keraban z towarzyszami zasiedli do stołu, zastawiono obiad; potrzebne do niego zapasy zakupiono w sąsiednim sklepiku, którego właściciel bywa tu najczęściej zarazem masarzem, rzeźnikiem, szynkarzem i kupcem korzennym. Obiad składał się z pieczonego indora, ciastek z mąki kukurydzowej z serem, i z blinów; za napój podano jakiś rodzaj gęstego piwa i kilka flaszek mocnej wódki, której używanie jest tu nadzwyczaj rozpowszechnione.

Możnaż było wymagać więcej od małego zajazdu w podrzędnej mieścinie, leżącej na krańcach morza Czarnego? To też podróżni nasi zjedli z apetytem, zadowoleni ze zmiany potraw.

Po obiedzie, Ahmet udał się zaraz do biura pocztowego aby zaprzęgano jak najprędzej, a Keraban i Van Mitten wyszli zasiąść na wystawce, wspartej na słupach u stóp których szemrał szeroki strumień.

Trudno było o lepszą sposobność użycia słodkiego far niente i zatonięcia w rozkosznych marzeniach, jakim mieszkańcy Wschodu nadają nazwę „kief”.

Dla samej strawności, po posilnym obiedzie, należało zapalić nargile; to też przyniesiono je z powozu wraz z tytuniem i obaj zwolennicy tytuniu któremu zawdzięczali swe majątki, zabrali się do swej ulubionej rozrywki. Ma się rozumiéć Keraban nałożył swoją fajkę ulubionym perskim „tombeki” Van Mitten „latakie”, pochodzącym z Azyi Mniejszej.

Zapaliwszy, rozparli się na stojących naprzeciw siebie ławkach, włożywszy w usta wielkie bursztyny, i wonny dym zaczął rozchodzić się w przestrzeni.

Tak Keraban jak Van Mitten czas jakiś siedzieli w milczeniu.

– A! cóż to za niewysłowiona rozkosz! rzekł nareszcie Keraban; cóż może dorównać błogości takiej niemej rozmowy ze swoim nargile!.

– Tem milszej że nigdy nie zamienia się w sprzeczkę, odrzekł Van Mitten.

– To też rząd turecki źle bardzo postąpił, jak zwykle zresztą, nakładając podatek na tytuń, co tak powiększyło jego cenę! Dzięki temu niemądremu pomysłowi nargile zupełnie zaczynają wychodzić z użycia, a w końcu znikną zupełnie; a nie dorównają im ani cybuchy, ani cygara, ani papierosy.

– Wielkaby to była szkoda, przyjacielu Kerabanie, odrzekł Van Mitten, puszczając parę kłębów dymu.

– A! przez litość, nie pal tak prędko; zawołał nagle Keraban, taki pośpiech nie dozwala dość zakosztować rozkosznego dymu. Patrząc na ciebie, zdaje mi się że widzę żarłoka, który połyka kawałki nie pogryzione dostatecznie.

ker_49.jpg (168285 bytes)

– Masz słuszność, przyjacielu Kerabanie, odrzekł, nie chcąc zakłócać sprzeczką tak błogiego spokoju.

– Ja zawsze mam słuszność, przyjacielu Van Mitten.

– To mnie tylko drzwi, przyjacielu Kerabanie, że my, handlujący tytuniem, z taką przyjemnością zużywamy własnego naszego towaru.

– A cóż w tem jest dziwnego?

– Bo jeźli to prawda że cukiernicy przesycają się i nabierają wstrętu do ciastek i słodyczy jakie wyrabiają, to handlujący tytuniem powinniby nabrać wstrętu do…

– Jedną tylko zrobię ci uwagę, Van Mitten, jedną, jedyną…

– Jakąż?

– Czy słyszałeś kiedy aby sprzedający wina, miał wstręt do trunków?

– Nie, nie słyszałem.

– A czyż to nie wszystko jedno sprzedawać wino lub tytoń?

– Zgadzam się, wytłomaczyłeś mi doskonale.

– Lecz skoro chcesz sprzeczać się ze mną…

– Ale bynajmniej! nie mam tego zamiaru.

– Masz go widocznie, rzekł Keraban.

– Lecz zapewniam cię.

– Skoro chciałeś dociąć mi trochę, z powodu że namiętnie lubię palić…

– Zapewniam cię, przyjacielu Kerabanie…

– O! znam ja się na przycinkach!… odrzekł unosząc się Keraban.

– Ani mi się nie śniło robić ci przycinki, odparł Van Mitten, zniecierpliwiony jego naleganiem.

– Nie wywiedziesz mnie w pole!… ale teraz ja także zrobię ci pewną uwagę!

– Słucham!

– Oto w żaden sposób pojąć nie mogę, jak możesz palić Latakią w nargilu; jest to dziwne upodobanie, niegodne poważnego palacza.

– Zdaje mi się że nie wolno mi przekładać tytuń z Azyi Mniejszej!

– Doprawdy?… Cóż warta Azya Mniejsza w porównaniu z Persyą, kiedy chodzi o tytuń! zawołał Keraban.

– To rzecz względna.

– Nawet po podwójnem spłukaniu, Tombeki posiada jeszcze własności daleko wyższe niż Latakia.

– A! rzeczywiście! jest daleko mocniejszy, dzięki belladonie w którą obfituje.

– Zastosowana w odpowiedniej ilości, belladona nie jest szkodliwą, a podnosi wartość tytoniu, rzekł Keraban.

– Taki tytuń dobry jest dla tych co chcą truć się powolnie…

– Zdaje ci się, belladona nie jest trucizną…

– Jest jedną z najgwałtowniejszych, odparł Van Mitten.

– A przecież nie umarłem od niej!

– Dotąd nie, ale umrzesz.

– Niech i tak będzie! ale nawet w ostatniej życia godzinie, nie przestanę utrzymywać że Tombeki jest stokroć lepszy od tego wysuszonego siana, zwanego Latakią! wołał coraz więcej głos podnosząc.

– Niepodobna zgodzić się na tak nieuzasadnione twierdzenie! odrzekł Van Mitten także zaczynając się unosić. Jak można wmawiać to temu kto od lat dwudziestu kupuje tytoń?

– A jak można przeczyć temu co go sprzedaje od lat trzydziestu!

– Od dwudziestu! krzyczał Van Mitten.

– Od trzydziestu! wrzeszczał Keraban.

I obydwa zerwali się z ławek; skutkiem szybkich ruchów cybuchy z ust im wypadły; podnosząc je prawili sobie grubiaństwa, nareszcie Keraban zawołał:

– Nie ma na świecie upartszego jak ty człowieka!…

– Z wyjątkiem ciebie, odparł Van Mitten. Popatrzy tylko na dym Latakii z ust twych się wydobywający.

– A ty na ten dym Tombeki, otaczającym mnie woniejącym obłokiem.

I obaj ciągnęli jak najmocniej, kłęby dymu puszczając sobie wzajemnie w twarze.

– Powąchaj-no tylko jak mój tytoń pachnie! wołał Keraban.

– Powąchaj ty mego! odpowiadał Van Mitten.

– Musisz sam przyznać nakoniec, Van Mitten, że zupełnie nie znasz się na tytuniach.

– A ty, że nie wart jesteś najostatniejszego palacza, odrzekł Van Mitten.

Uniesieni gniewem, krzyczeli tak głośno że z daleka słychać ich było. Wtem Ahmet powrócił, a za nim weszli Brunon i Nizib, zaciekawieni krzykiem.

– A toż co! zawołał śmiejąc się Ahmet; wuj pali z nargila pana Van Mitten a tenże z nargila wuja?

Nizib i Brunon zawtórowali głośnym śmiechem.

Podnosząc upadłe cybuchy, nie spostrzegli że je zamienili. I kłócąc się i sprzeczając o lepszość swoich tytuni, Keraban palił Latakie a Van Mitten Tombeki. Zobaczywszy to sami nie mogli powstrzymać się od śmiechu, i wzajemnie podali sobie ręce, jak dwóch dobrych przyjaciół, których nawet sprzeczka w tak ważnej kwestyi poróżnić nie może.

– Konie zaprzężone! rzekł Ahmet, możemy jechać.

– Jedźmy więc! rzekł Keraban.

I oddawszy służącym przyrządy do palenia, które o mało nie zamieniły się w przyrządy wojenne, Keraban i Van Mitten wsiedli do powozu.

Konie ruszyły; wtedy Keraban nachylając się rzekł do ucha przyjacielowi:

– Kiedyś już skosztował, to pewnie przyznasz że Tombeki lepszy niż Latakia.

– Dobrze, przyznaję; odrzekł Van Mitten, wyrzucający już sobie że tak gwałtownie sprzeczał się z przyjacielem.

– Dziękuję ci, przyjacielu, dziękuję serdecznie, odrzekł żywo wzruszony Keraban, nie zapomną do śmierci tego ustępstwa!

O ósmej wieczorem dojechali do granic Alchazyi, i zatrzymali się na nocleg, na stacyi.

 

 

Rozdział XVII

Przygoda nadzwyczaj ważna zakończająca pierwszą część tej opowieści.

 

bchazya jest oddzielną posiadłością, podległą zarządowi wojskowemu. Jest to jedna z najpiękniejszych prowincyi Kaukazu; ale bogactwa jej nie są odpowiednio wyzyskane. Od niedawnego dopiero czasu mieszkańcy zaczynają być właścicielami gruntu, który przedtem należał wyłącznie do książąt panujących, potomków perskiej dynastyi. To też tuziemcy są dotąd na wpół dzicy, mają zaledwie słabe pojęcie czasu, nie posiadają języka piśmiennego, mówią jakimś narzeczem niezrozumiałem dla sąsiadów, tak ubogiem w wyrażenia że zaledwie najelementarniejsze pojęcia wyrazić niem można.

Van Mitten zwrócił uwagę towarzyszy na uderzającą sprzeczność zachodzącą miedzy tą okolicą, a więcej ucywilizowanemi prowincyami przez które dotąd przejeżdżali.

Z lewej strony drogi roztaczały się pola kukurydzy, łany zboża gdzieniegdzie tylko się ukazywały. Dalej trzody owiec i baranów pod strażą czujnego pastucha, oraz bawoły, konie i krowy pasące się swobodnie na pastwiskach; piękne drzewa, topolowe, figowe, orzechowe, dęby, lipy, platany, drzewa bukszpanu i ostrokrzewu – oto co uderza oczy w Abachazyi.

Po przebyciu granicy, pierwszy przeprząg koni wypadł a miasteczku Gagry, w którem wznosi się kościół Św. Hipatyi, którego zakrystyę zamieniono na spichlerz; prócz tego jest tu forteca będąca zarazem szpitalem i wielkie przestrzenie zarosłe akacyami i drzewami owocowemi, oraz różanemi gajami. O jakie pięćdziesiąt wiorst, ciągnie się łańcuch gór oddzielający Abachazyę od kraju Czerkiesów, którego mieszkańcy pobici przez Rossyan, po krwawej bitwie w roku 1859 opuścili te piękne okolice.

Zajechawszy na stacyę w Gagry, podróżni nasi postanowili nasi postanowili tam przenocować, i dopiero nazajutrz w dalszą puścili się drogę.

Minąwszy parę miast pomniejszych, o północy dojechali do Sukum-Kale, głównego portu Abchazyi. Ostatnia wojna kaukazka zniszczyła bardzo to miasto zamieszkane, przez ludność mięszaną, więcej przez Greków, Armeńczyków, Turków, Rossyan niż przez Abachazów. Obecnie przeważa tam żywioł wojskowy, a sztemery przypływające z Odessy i z Poti, przewożą licznych gości przybywających w odwiedziny do koszar stojących około dawnej fortecy, wzniesionej w XVI wieku, za Amurata, podczas panowania tureckiego.

Zastawione śniadanie składało się z kwaśnej zupy i potrawki z sosem przyprawionym kwaśnem mlekiem i szafranem, która ani Holendrowi ani obu Turkom nie bardzo smakowała. O dziewiątej uszyli w dalszą drogę.

ker_50.jpg (169941 bytes)

Powóz toczył się wzdłuż ogromnych borów, dających się porównać z dziewiczemi lasami poprzerzynanemi nieprzebytemi pnączami, a tak gęstemi i powikłanemi, że tylko ogniem lub żelazem zniweczyć je można. W lasach tych nie brakuje węży, wilków, niedźwiedzi – jest to jakby część podzwrotnikowej Ameryki, przerzucona na wybrzeża morza Czarnego. Obecnie już siekiera spekulantów gospodarzy w tych lasach szanowanych przez wieki, i niezadługo może zamienią się w belki do budowy domów lub w maszty okrętowe.

Około jedenastej wieczorem dojechali do granicy Abachazyi, przebyli w bród rzekę Jugur, i o dwadzieścia pięć wiorst dalej zatrzymali się w Redut-Kale, stolicy Mingrelli, należącej do guberni Kutajskiej.

Mocno znużeni, niebawem udali się na spoczynek. Nazajutrz Van Mitten wstawszy bardzo rano, aby zrobić wycieczkę na miasto, postrzegł z zadziwieniem że Ahmet był już ubrany, i sam tylko Keraban zajmujący najlepszy pokój w zajeździe, spał jeszcze smaczno.

– Jesteś już ubrany, młody przyjacielu, rzekł do Ahmeta; czy zamierzasz towarzyszyć mi w mojej wycieczce?

– Alboż mam czas na to, panie Van Mitten? Najpierw muszę zająć się odnowieniem zapasów żywności. Niezadługo już przejedziemy granicę rossyjską-turecką, a w stepach Legistanu i Anatolii ani myśléć o dostaniu artykułów żywności. Przyzna więc pan że nie ma czasu do stracenia.

– A może załatwiwszy się z tem będziesz mógł poświęcić mi parę godzin.

– Załatwiwszy się z kupnem żywności, muszę obejrzéć powóz i przywołać kołodzieja, aby obejrzał koła i wysmarował osie z obawy żeby nie zepsuło się coś już po za granicą, gdzieby o naprawę bardzo było trudno.

– Dobrze, a potem?… spytał znów Van Mitten.

– Potem udam się do biura pocztowego, zamówić konie.

– Zatem wszystko już będzie załatwione, będzie więc można…

– Wsiąść do powozu i jechać. Do widzenia.

– Chwileczkę, młody przyjacielu, pozwól zadać sobie jedno pytanie.

– Słucham, ale proszę o pośpiech.

– Wiesz zapewnie, Ahmecie, że Mingrelia jest to starożytna Kolchida.

– Tak, wiem o tem.

– Ta legendowa Kolchida, w której Jazon ze swemi Argonautami, przy pomocy czarownicy Medei zdobył złote runo, strzeżone przez ogromnego smoka i straszne buhaje, miotające ogień.

– Nie przeczę temu.

– Tutaj to nareszcie, w tych górach rysujących na horyzoncie, na tej skale Komli, panującej na tegoczesnem miastem Kutais. Prometeusz, skradłszy zuchwale ogień z nieba, przykuty został z rozkazu Jowisza, i tu sęp wiekuiście szarpie mu serce.

– Słyszałem o tem, odrzekł Ahmet, ale nic mnie to nie obchodzi, a powtarzam spieszę się bardzo. Czego więc pan żądasz?

– Oto żeby można parę dni pozostać w Mingrelli, dla zwiedzenia jej osobliwości, odrzekł nieśmiało Van Mitten.

– Czy zamierza pan zrobić taką propozycyę wujowi?

– Cóż znowu! dałoby znów powód do sprzeczki, a postanowiłem sobie strzedz się tego jak ognia.

– Bardzo rozumne postanowienie, rzekł Ahmet.

– I dlatego zwracam się z moją prośbą do przyjaciela mego Ahmeta.

– Myli się pan, odrzekł uprzejmie Ahmet, gdyż w tej chwili nie mówisz do przyjaciela swego Ahmeta.

– A do kogóż?

– Do narzeczonego Amazyi, a wie pan przecie że ten nie ma ani godziny do stracenia.

I wybiegł zająć się przygotowaniami do podróży. Van Mitten mógł więc tylko zrobić krótką wycieczkę za miasto, w towarzystwie wiernego ale nie wesołego Brunona.

O dwunastej w południe wszelkie przygotowania były ukończone, i mogli w dalszą puścić się drogę.

Keraban bardzo był zadowolniony że dotąd odbywają podróż w tak pomyślnych warunkach. Jakże to pochlebiało jego miłości własnej starego Turka, że niezadługo ukaże się władzom otomańskim na drugim brzegu Bosforu, drwiąc sobie z ich podatków i rozporządzeń. Redut-Kale leży o jakie 90 wiorst od granicy tureckiej, tak zanim upłynie dwadzieścia cztery godzin, najupartszy z Osmanlisów miał wkroczyć na ziemię turecką, gdzie będzie się czuł u siebie.

– Dalej! w drogę! mój siostrzeńcze, i niech Allach czuwa nad nami jak dotąd! zawołał wesoło.

Wsiedli do powozu, pocztylion trzasnął z bicza, i konie ruszyły galopem.

Droga ciągnęła się wśród pól urodzajnych. Wioski rozsiane tu i owdzie, odznaczały się tem że domki ich porozrucane były wśród pól kukurydzowych. Budowle te nie były stawiane w drzewa, ale z plecionek słomianych połączonych z sobą jakby koszykarską robotą. Van Mitten nie omieszkał zaznaczyć tego w swoich notatkach z podróży. W godzinę później dojechali do kolei żelaznej Poti-Tyflis; droga którą jechali przerzynała kolej, o jaką wiorstę po za stacyą Sakario.

Pocztylion zatrzymał powóz przed zamkniętą baryerą kolei. Szklane okna powozu były spuszczone, tak więc Keraban i jego towarzysze mogli widziéć co się działo przed nimi.

Pocztylion zaczął wołać na dróżnika, który się nie pokazywał. Keraban wyjrzał oknem.

– Tegoż jeszcze trzeba żeby ta szatańska kolej zagradzała nam drogę! Po cóż zamknęli tę baryerę, że nie możemy przejechać?

– Zapewnie pociąg ma przechodzić! rzekł Van Mitten.

Pocztylion ciągle wołał daremnie; dróżnik nie wychodził z domu strażniczego.

– A bodaj kark skręcił! krzyknął Keraban. Jak nie przyjdzie zaraz, pójdę sam otworzę baryerę!

– Cierpliwości, kochany wuju, rzekł powstrzymując go Ahmet; otóż i dróżnik.

Rzeczywiście wyszedł on z domku strażniczego, i spokojnie zbliżał się do powozu.

– Czy możemy przejechać? zapytał gniewnie Keraban.

– Możecie panowie, pociąg z Poti nie nadejdzie jak za dziesięć minut.

– Więc otwieraj prędzej! nie mamy czasu do stracenia.

– Dobrze, zaraz odsunę baryerę.

I najpierw odsunął barierę z drugiej strony drogi, potem zwrócił się do zamkniętej przed końmi, ale powolnie i obojętnie, jak człowiek nic sobie nie robiący z wymagań podróżnych.

Keraban niecierpliwił się do najwyższego stopnia.

Nareszcie baryery zostały otwarte i powóz miał przejechać, gdy w tejże chwili z drugiej strony wjechała gromadka konnych podróżnych. Był to jakiś turecki magnat jadący na przepysznym wierzchowcu, w towarzystwie czterech jeźdźców.

O ile można było wnosić z powierzchowności, była to jakaś znakomita osobistość. Miał lat trzydzieści kilka, wzrost wysoki, szlachetną postawę, oczy płonące ogniem namiętności, czoło marmurowo białe, brodę czarną, długą, usta nie umiejące się uśmiechać, zęby bardzo białe. Cała powierzchowność zdradzała człowieka ufającego w swoje stanowisko i majątek, nawykłego do zadawalniania wszelkich swoich żądz i zachciewek. Była to natura na wpół dzika, typ turecki pomięszany z arabskim.

Miał na sobie ubiór podróżny noszony przez bogatych Osmanlisów, będących jeszcze więcej Azyatami niż Europejczykami.

ker_51.jpg (171259 bytes)

Gdy powóz dojeżdżał połowy szerokości drogi, i gromadka jeźdzców dojechała do tegoż miejsca, baryery były tak ciasne, że nie mogli przejechać jednocześnie obok siebie, i koniecznie powóz lub konno jadący musieli ustąpić. Powóz się zatrzymał, jeźdzcy także; ale zdawało się że nieznany bogacz nie myśli bynajmniej ustąpić Kerabanowi.

– Na bok! krzyknął Keraban.

– Ty sam skręć na bok! odparł nieznajomy, ani myśląc ustąpić.

– Ja dojechałem pierwszy.

– To odjedziesz drugi.

– Nie ustąpię!

– I ja toż samo.

Sprzeczka Turka z Turkiem mogła groźne przybrać rozmiary.

– Kochany wuju, rzekł Ahmet, cóż nam zależy…

– Bardzo wiele, mój siostrzeńcze.

– Przyjacielu Kerabanie, rzekł Van Mitten.

– Dajże mi pokój! krzyknął tonem który zamknął usta Van Mitten’owi.

Widząc na co się zanosi, dróżnik zawołał:

– Prędzej panowie! pociąg nadjedzie za chwilę! Prędzej!

Ale Keraban nie słuchał, otworzywszy drzwiczki wysiadł z powozu; towarzysze podróży poszli za jego przykładem.

ker_52.jpg (156887 bytes)

Keraban podbiegł do nieznajomego jeźdca, i chwytając konia jego za uzdę, zawołał:

– Ustąpisz mi pan z drogi czy nie?

– Nie!

– Zobaczymy; chyba nie zna pan Kerabana!

– A pan Saffara.

Był to rzeczywiście Saffar, który po krótkie wycieczce do prowincyi kaukazkich, zdążał do Poti.

Samo usłyszenie nazwiska człowieka który uprzedziwszy go na stacyi zabrał wszystkie konie pocztowe, pobudziło Kerabana do gwałtownego gniewu. On miałby ustąpić temu na którego tyle się nazłościł i nawygadywał? Nigdy! choćby go koń jego miał stratować!

– A! więc to pan jesteś? Zatem na bok panie Saffar!…

– Naprzód! krzyknął Saffar do towarzyszy, dając znak aby przejechali gwałtem.

– Ależ prędzej! prędzej panowie; pociąg nadjeżdża! krzyknął dróżnik.

Jakoż słychać już było świst lokomotywy.

– Z drogi! krzyknął Keraban.

– Z drogi! krzyknął Saffar.

Lokomotywa nadjeżdżała. Przerażony dróżnik dał znak chorągwią aby zatrzymać pociąg… było już zapóźno…

Widząc że niepodobna mu już przejechać, Saffar cofnął się nagle. Brunon i Nizib odskoczyli na bok. Ahmet i Van Mitten pochwycili i odciągnęli Kerabana; pocztylion popędził konie, chcąc przejechać po za baryerę. Pociąg pośpieszny w tejże chwili przeleciał spiesznie i w pędzie zawadził o tylne koła powozu, który nie zdążył dostatecznie daleko usunąć się z drogi. Skutkiem uderzenia powóz został zgruchotany; pasażerowie nie uczuli nawet wstrząśnienia.

Nie posiadający się z gniewu, Keraban chciał rzucić się na przeciwnika; ale Saffar spiął konia i przebiegł wraz z orszakiem, nie racząc nawet spojrzéć na niego.

– Nędznik! nikczemnik!… krzyczał Keraban; niech no go tylko gdzie spotkam!…

– Cóż teraz poczniemy? rzekł Ahmet, powóz zgruchotany…

– Niech tam! odrzekł Keraban; ale mu nie ustąpiłem!

W tej chwili nadjechało kilku kozaków, odkomenderowanych do pilnowania porządku na kolei; widzieli oni całe zajście przy baryerze, zbliżywszy się więc do Kerabana, pochwycili go za kołnierz. Oburzony zaczął się rzucać i opierać; siostrzeniec i Van Mitten próbowali stanąć w jego obronie – daremnie! niedość że przekroczył przepisy policyjne odnoszące się do kolei żelaznych, ale pogorszył jeszcze sprawę swoją, stawianiem oporu władzy.

Pomimo krzyku i wygadywań Kerabana, ujęto go i odstawiono na stacyę Sakario, a biedny Ahmet, Van Mitten, Brunon i Nizib, stali strapieni przy rozbitym powozie.

ker_53.jpg (165857 bytes)

– A to miła awantura! rzekł Van Mitten.

– Jak tu ratować wuja? Przecież nie możemy go opuścić! rzekł Ahmet.

We dwadzieścia minut później, nadjeżdżał pociąg pędzący z Tyflisu do Poti, i w oknie jednego wagonu ukazała się głowa Kerabana. Twarz jego poczerwieniała, oczy krwią nabiegły ze złości. Mniejsza już że go aresztowano, ale ci okrutni kozacy zmusili go wsiąść do wagonu i po raz pierwszy w życiu jechać koleją żelazną.

Trzebaż było wyzwolić go z tak niemiłego położenia, w jakiem postawił go szatański jego upór, i starać się zapobiedz aby to opóźnienie nie uniemożliwiło ich przybycia do Skutari w oznaczonym terminie.

Pozostawiając więc przy drodze bezużyteczne już szczątki rozbitego powozu, Ahmet wynajął wózek, pocztylion założył do niego odprzężone konie i jak można było najśpieszniej pędzili do Poti. Sześć mil drogi oddzielało ich od niego; przebyli je w trzy godziny.

Jak tylko przybyli do miasta, Ahmet i Van Mitten udali się zaraz do biura policyi, aby wyjednać uwolnienie biednego Kerabana. Tam dowiedzieli się że kazano mu zapłacić znaczną karę pieniężną, poczem polecono kozakom odprowadzić go do granicy. Trzeba więc było podążać za nim jak najśpieszniej i obmyśléć sposób odbycia tej drogi.

Ahmet chciał także dowiedziéć się co się stało z Saffarem. Powiedziano mu że opuścił już Poti, i odpłynął na sztemerze zarzucającym kotwicę w różnych portach Azyi Mniejszej. Nie mógł jednak dowiedziéć się gdzie się udał butny magnat, i dojrzał tylko w przestrzeni ostatnie kłęby dymu ze statku unoszącego Saffara do Trebizondy.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.

Poprzednia częśćNastępna cześć