Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

Wśród Łotyszów

 

(Rozdział I-IV)

 

 

Przekład J. P.

33 ilustracje Leona Benetta

Czasopismo: Wieczory Rodzinne

Warszawa 1906

liw_(02).jpg (36521 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

liw_(03).jpg (146919 bytes)

Rozdział I

Nagranicy

 

oc była ciemna, zimowa. Pomiędzy olbrzymimi złomami lodu ostrożnie jak wilk przesuwał się jakiś człowiek. Ciepłe spodnie, kaftan z krowiej skóry sierścią na zewnątrz i czapka z nausznikami bardzo niedostatecznie zabezpieczały go od ostrego przejmującego mrozu. Usta i ręce miał popękane. Na niebie chmury gromadziły się coraz gęstsze i opadały coraz niżej, grożąc lada chwila śnieżycą wściekłą A jednak były to już pierwsze dni kwietnia. Lecz po 58º szerokości północnej zima jest zwykle ciężka i długa.

Nieznajomy szedł ciągle naprzód, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu. Nogi nie wymawiały mu posłuszeństwa. Widocznie jego siły fizyczne dorównywały moralnym.1

Zaledwie około godziny jedenastej przystanął, odetchnął głęboko i zawołał głosem silnym, drżącym ze wzruszenia:

– Nareszcie jestem na granicy Inflant… na granicy mojej ojczyzny!..,

Wyciągnął ręce ku zachodowi, jakgdyby chciał przycisnąć do piersi śnieżne przestrzenie rodzinnej ziemi.

Przybywał z daleka, z bardzo daleka – przebiegł tysiące wiorst, omijając tysiące niebezpieczeństw, zwyciężając niezliczone przeszkody. Spryt, odwagę, energję i siłę miał niepospolite. Tułaczka jego trwała już przeszło trzy miesiące, pędził przez nieogarnione okiem stepy, gąszcza leśne, jary górskie, częstokroć zbaczając z drogi, by nie wpaść w ręce posterunków strażniczych, albo czujnej policyi, węszącej wszędzie ludzi podejrzanych i oglądającej skrzętnie paszporty podróżnych.

Cudem prawie dosięgnął granicy inflanckiej.

Niestety jednak ziemia rodzinna nie jest dlań kresem podróży. Nie spocznie tutaj na łonie kochającej i ukochanej rodziny, nie ogrzeje się przy cieple domowego ogniska.

Jest przecież tylko zbiegiem. Pędzić musi wciąż dalej i dalej, do portu najbliższego. Tam wsiądzie na pierwszy statek, i wtedy zaledwie uczuje się bezpiecznym, gdy brzegi Inflant znikną mu z oczu na zawsze!

– Granica! – wymówił raz jeszcze.

Granica ta była bardzo niewyraźna, z południa ku północy prowadziła przez jezioro Pejpus. Żadna większa rzeka, żaden łańcuch górski nie oddzielał Estonii, Inflant i Kurlandyi, objętych ogólnem mianem prowincyi Nadbałtyckich od innych prowincyi monarchii Rosyjskiej.

Kim był ten człowiek około trzydziestoczteroletui, wysoki, silnie zbudowany, o szerokich ramionach i potężnym torsie? Z pod kaptura, nasuniętego na czoło, świeciły żywe oczy, których blasku mróz zaćmić nie zdołał i wymykała się gęsta jasna broda. Za szerokim fałdowanym pasem miał ukryty worek skórzany z kilku rublami zaledwie i duży, sześciostrzałowy rewolwer. U pasa zwieszał się długi nóż w pochwie skórzanej, torba z resztkami zapasów żywności i tykwa do połowy napełniona wódką. W ręku miał gruby i mocny kij. Wędrował tylko nocą, więcej się bowiem obawiał agentów policyjnych, niż wilków lub niedźwiedzi. Miał nadzieję, że dzięki niezmordowanej czujności i ostrożności zdoła dotrzeć pomyślnie do jednego z portów, leżących nad morzem Bałtyckiem lub zatoką Fińską.

Dotąd udawało mu się omijać szczęśliwie posterunki policyjne, żądające pasportu, którego on, oczywiście, nie posiadał wcale. Co będzie jednak w tych okolicach nadmorskich, gdzie ilość agentów jest zdwojona? Władze, niewątpliwie, o jego zniknięciu były już zawiadomione. Należał przecież do przestępców politycznych, których rząd ściga z gorliwością największą.

Jezioro Pejpus ma około stu dwudziestu wiorst długości i sześćdziesiąt szerokości. W lecie kursuje po niem mnóstwo łódek rybackich, zbudowanych bardzo pierwotnie z pni drzewnych, zaledwie z kory odartych i spojonych ze sobą za pomocą desek nieociosanych. Spławiają na nich do sąsiednich miasteczek i nawet do zatoki Ryskiej zboże, len, konopie. Prócz tego mieszkańcy nadbrzeżni zajmują się rybołówstwem, jezioro bowiem obfituje w ryby. Zimą wszelka żegluga ustaje, Pejpus okrywa się powłoką lodową tak mocną i grubą, że oddział artyleryi przejść po nim może bezpiecznie.

Zbieg orjentował się z trudnością na tej pustyni śnieżnej, najeżonej tu i owdzie złomami lodu. Szedł jednak naprzód śmiało, krokiem pewnym, chcąc jeszcze przed wschodem słońca stanąć po drugiej stronie jeziora.

– Zaledwie druga po północy – mówił do siebie, – mam jeszcze przed sobą ze dwadzieścia wiorst do zrobienia, a tam znajdę może jakąś opustoszałą chatkę rybacką, gdzie wypocznę do zmierzchu… Teraz jestem już w swoim kraju…

Zapomniał o znużeniu, odzyskał równowagę ducha. Gdyby nawet agenci policyjni wpadli na jego ślady, potrafi im się wymknąć.

Pokrzepił się kilku łykami mocnej wódki i szybko ruszył naprzód, nie zatrzymując się już ani na chwilę.

Około godziny piątej, przy pierwszych błyskach świtu zamajaczyły mu w oddali cienkie, okryte szronem sosny, oraz małe grupy nikłych brzózek i klonów.

Ląd zatem był już blizko. Niebezpieczeństwo się zwiększyło. Wiedział, że na brzegu jeziora ustawione są straże.

Nie zdziwił się zatem wcale, gdy wśród rozciągającej się naokoło mgły gęstej zamigotało jakieś blade, żółtawe światełko.

– Czy się ten ognik porusza czy nie? – mówił do siebie, opierając się o jeden ze sterczących obok głazów lodowych i pilnie wpatrując się w przestrzeń.

Była to kwestya bardzo ważna, rozstrzygała bowiem, czy światełko jest latarką, jaką zazwyczaj noszą z sobą strażnicy, czy też oświeconym z wewnątrz posterunkiem żołnierskim. Tak czy owak ostrożność nakazywała skierować się na prawo lub lewo od światełka.

Udał się na lewo, z tej strony bowiem las wydawał się mu gęstszym.

Zaledwie uszedł kroków pięćdziesiąt rozległo się nagle donośne: „kto tam?”, wygłoszone z silnym akcentem niemieckim.

Nieznajomy nie odrzekł słowa, tylko co prędzej rzucił się na ziemię. Równocześnie padł wystrzał, kula świsnęła mu koło uszu.

Został więc dostrzeżony! Lecz mgła gęsta była mu sprzymierzeńcem. Strażnicy mogą pomyśleć, że się omylili!

Po krótkiej chwili ujrzał w pobliżu postacie dwu ludzi. Rozglądali się wokoło, głośno zamieniając urywane zdania.

– Czy pewny jesteś, że istotnie widziałeś kogoś podejrzanego? – pytał jeden

– Tak – odparł drugi, zdaje mi się że to jakiś włóczęga, przekradał się na nasz brzeg.

– Ba!… nie pierwszy to i nie ostatni!

– Trudno trafić wśród takiej mgły!… A szkoda, że chybiłem!… Miał pewnie przy sobie wódkę… Bylibyśmy się uraczyli…

Szukali dalej, ożywieni nadzieją zdobycia upragnionej wódki. W końcu jednak, widząc daremność swych zabiegów, oddalili się zwolua.

Upewniwszy się, że istotnie zaniechali poszukiwań, nieznajomy powstał i szybkim krokiem skierował się ku wybrzeżu. Dotarł tam jeszcze przed wschodem słońca. Szczęściem, o parę wiorst od posterunku, dostrzegł jakąś nędzną, opuszczoną chałupę, gdzie mógł znaleść bezpieczne schronienie.

Z początku miał zamiar spędzić tutaj dzień cały na czuwaniu i przekonać się, czy strażnicy nadbrzeżni nie śledzą go dalej Lecz zmęczenie wzięło górę nad rozsądkiem. Wyczerpany i zziębnięty wyciągnął się w kącie izdebki, otulił w swój kaftan i zasnął głęboko.

Zbudził się zaledwie o trzeciej po południu.

Wychylił się przez okno i bacznie rozglądał wokoło.

Strażnicy nie opuścili swych stanowisk, widocznie doszli do przekonania, że mniemany włóczęga był tylko przywidzeniem.

Wobec tego nieznajomy zabrał się do spożycia posiłku. Jedzenia mogło mu starczyć jeszcze na parę razy, lecz wódkę wysączył już do ostatniej kropli.

– Ba! – rzekł do siebie – w pierwszej lepszej wiosce, dostanę wszystko, czego mi potrzeba. Rosyanie nie odmawiali mi nigdy pomocy, tembardziej nie mogą mnie odtrącić bracia Łotysze!

Rozumował słusznie. Czy jednak mógł mieć pewność, że trafi właśnie do mieszkania Łotysza? Jeżeli zły los zawiedzie go do Niemców, to z pewnością zbiega oszczędzać nie będą.

Zresztą do miłosierdzia ludzkiego uciekać się nie potrzebował. Miał przecież jeszcze kilka rubli w skórzanym worku za pasem! A co będzie później – to pokaże przyszłość!

Gdy zmierzch już zapadł, około godziny 7-ej, nabił rewolwer i opuścił chatkę. Wieczór był łagodny, wiatr południowy, temperatura podniosła się wyraźnie; na śniegu pojawiły się ciemniejsze plamy: wszystko zdawało się zapowiadać odwilż.

Otaczający krajobraz był bardzo monotonny. Jak okiem sięgnąć równina. Tylko na północo-zachodzie wznosiły się lekkie wzgórza, dochodzące zaledwie stu pięćdziesięciu metrów wysokości. Droga więc była łatwą do przebycia. Należało tylko dostać się do portu, zanim odwilż uczyni te śnieżne przestrzenie niemożliwemi do przebycia.

W odległości 15-tu wiorst od Peypusu leży miasteczko Ecks. Nieznajomy nasz przybył około godziny 6-ej rano. Nie chciał jednak wstąpić do miasta z obawy policyi; zatrzymał się więc w jakiejś ruderze, o wiorstę od Ecksu i tu przespał dzień cały. Zaledwie około 6-ej po południu ruszył w dalszą drogę, udając się w kierunku południowo-zachodnim. Zamiarem jego było dotrzeć do Embachu.2

Wreszcie po jedenastu wiorstach uciążliwej drogi stanął nad zarośniętym olchami i klonami brzegiem tej rzeki. Ztąd, zamiast iść lasem, skierował się przeto na lód, który był jeszcze dosyć mocny.

Silny deszcz, padający od samego rana, przyspieszał tajanie śniegów i utrudniał drogę. Gdyby mróz był tak tęgi, jak dnia poprzedniego, iść po lodzie byłoby dużo łatwiej A jednak znajomy postanowił dojść przed rankiem jeszcze do jeziora.

Była to przestrzeń nielada – dwadzieścia pięć wiorst! Od czasu do czasu lód trzeszczał mu pod stopami, grożąc załamaniem… Tu i owdzie omijał przeręble i podwajał kroku.

Widmo niebezpieczeństwa potęgowało energię. Kaftan futrzany chronił od wichru. Podkute gwoździami podeszwy pozwalały iść szybko po śliskim lodzie.

Do świtu pozostawało jeszcze parę godzin. Jezioro tam leży wśród lasów, z pewnością zatem znajdzie w pobliżu jakiś szałas opuszczony, stanowiący w lecie przytułek drwali, którzy w tych okolicach zajmują się wyrębem drzew. Nie zbraknie tam węgla i suchych gałęzi, roznieci więc ogień i ogrzeje zziębnięte członki.

Zapasów starczy mu jeszcze na cały dzień…

Nagle w ciemności rozległo się wycie głuche, przeraźliwe…

Nieznajomy stanął i zaczął nasłuchiwać uważnie.

Wycie powtórzyło się raz, drugi i trzeci… za każdym razem coraz silniejsze… chwilami towarzyszyło mu jakby szczekanie… aż wreszcie wszystkie te głosy zlały się w jedną dziką, przerażającą ponurą melodyę, która wybuchła w końcu z taką gwałtownością, że krew zastygła w żyłach nieszczęśliwego.

Nie było wątpliwości: o kilkaset kroków najwyżej pędziło stado dzikich zwierząt, które już może poczuły obecność ludzką.

– Wilki… – szepnął bezdźwięcznie – wilki… i to już blizko…

Położenie było groźne niezwykle. Z jednym wilkiem człowiek śmiały i silny może sobie dać radę, nawet gdyby nie miał broni innej, prócz kija. Lecz gdy jest ich kilka, nie wystarczy nawet rewolwer.

O uniknięciu walki nie można było nawet marzyć. Brzegi Embachu są niskie i obnażone. Ani jednego drzewa, na któreby się można schronić. Jedyną deską ratunku była ucieczka co sił. Tak też i zrobił. Wkrótce jednak zrozumiał, że odległość między nim a wilkami zmniejszała się z każdą chwilą. Już tylko dwadzieścia kroków dzieliło go od straszliwych drapieżców. Stanął i obejrzał się wokoło. Wydało mu się, że wśród otaczających go ciemności płoną jakieś światełka jakby żarzące się węgle.

To oczy wilków gorzały tak jasno – tych wilków wychudzonych, zgłodniałych, żarłocznych, żądnych zdobyczy.

W jednem ręku trzymał kij, w drugiem rewolwer. Strzelać jednak postanowił tylko w ostateczności, by nie zwrócić uwagi strażników, którzy się mogli znajdować w pobliżu.

Wilków było sześciu. Pierwszego, który się nań rzucił, położył kijem na miejscu. Następnie wymierzył w głowę drugiego cios tak potężny, że kij złamał się na połowę. Wilk upadł martwy.

Nieznajomy uciekał dalej. Cztery rozwścieczone wilki pędziły za nim w ślad. Odwrócił się i wystrzelił cztery razy.

Dwa zwierzęta, ranione śmiertelnie, rozciągnęły się na śniegu, brocząc krwią. Lecz dwa inne, do których chybił, nie odstępowały go ani na krok. Nie miał czasu, by nabić rewolwer powtórnie. Drapieżce chwytały go za poły kaftana. Widział tuż przy sobie ich okropne płaszcze, rozwarte szeroko, czuł oddech płonący. Pędził co sił. Gdyby się raz był potknął, byłoby już po nim. Rozszalałe wilki rozszarpałyby go na części.

Czyż więc naprawdę wybiła jego godzina ostatnia?

Przebył tyle trudów, tyle niebezpieczeństw po to, by w kraju ojczystym stać się pastwą zgłodniałych drapieżców!

Wreszcie przy pierwszych brzaskach świtu ujrzał przed sobą upragnione jezioro. Deszcz ustał, mgła tylko lekko osłaniała ziemię. Wilki obrywały mu co chwila nowe kawałki futra. Bronił się jak mógł kolbą rewolweru.

Nagle potknął się o jakąś drabinę. Zkąd się tu wzięła? O co się opierała? Mniejsza o to! Dosyć, że była dlań zbawianiem…

liw_(04).jpg (165012 bytes)

Drabina pochylała się nieco ukośnie i nie sięgała ziemi. Pochwycił rękami szczeble i zaczął się wspinać szybko w górę. Wilki wpiły się ostremi kłami w jego buty, rozdzierając skórę.

Drabina ugięła się pod ciężarem człowieka. Jeżeli się złamie, zguba nieszczęśliwego jest nieuchronną. Potwory pożrą go żywcem.

Ze zręcznością majtka, wspinającego się po linach na maszt najwyższy, czepiał się coraz wyższych szczebli. Wreszcie tuż nad głową ujrzał jakąś belkę, rodzaj grubej osi, na którą wskoczył w mgnieniu oka.

Teraz był już w miejscu bezpiecznem.

U stóp drabiny wilki miotały się jak wściekłe, napełniając powietrze głuchem przeraźliwem wyciem.

 

 

Rozdział II

Łotysz za Łotysza.

 

elka, na której się zbieg nasz umieścił, stanowiła wał, połączony z kołem; do wału tego przytwierdzone były cztery drabiny, właściwie cztery skrzydła młynu, wznoszącego się na małym wzgórzu, niedaleko od miejsca, gdzie Embach zlewa swe wody z wodami jeziora.

Szczęściem w chwili obecnej młyn znajdował się w stanie spoczynku.

Czy jednak stan ten mógł trwać długo? Jeżeli nad ranem zerwie się wicher i zacznie obracać skrzydła, jak to się wtedy utrzymać na wale? Zresztą młynarz mógł dostrzedz obecność obcego człowieka w miejscu tak niezwykłem.

Nieznajomy rozumiał doskonale całą trudność swego położenia, nie myślał jednak o zejściu na ziemię, wilki bowiem nie odchodziły wcale od stóp wzgórza i w dalszym ciągu wyły straszliwie. Hałas ten piekielny mógł nawet zbudzić ze snu mieszkańców wioski.

Pozostawała więc jedyna droga ratunku, a mianowicie: dostać się do wnętrza młyna i w razie gdyby ten był pusty zupełnie – spędzić tam dzień cały, a nad wieczorem puścić się w dalszą drogę.

Przesunął się ostrożnie do małego okienka w dachu, przez które przechodziła dźwignia ruchu.

Dach kształtem swym przypominał łódkę obróconą dnem do góry i spoczywał na okrąglakach; pozwalało to skierować przyrząd ruchu w stronę wiatru. Cały zaś budynek był nieruchomy w przeciwieństwie do młynów holenderskich, obracających się dokoła swej osi.

Zbieg przecisnął się ostrożnie przez wązkie okienko i znalazł się na małym poddaszu, gdzie umieszczony był wał poziomy, który za pomocą systemu kół zębatych i drąga łączył się z kamieniem młyńskim, ustawionym na piętrze dolnym.

W izdebce panowała zupełna cisza i ciemność. Tuż przy ścianie z grubych tarcic znajdowały się strome schody, prowadzące na dół. Ostrożność jednak nakazywała pozostawać na poddaszu. Zresztą głód i senność dokuczały biedakowi srodze. Spożył resztki żywności do ostatniej kruszyny. Nie kładł się jednak i czekał poranka.

liw_(05).jpg (176302 bytes)

Około pół do ósmej mgła się podniosła. Nieznajomy wychylił się z okienka i rozejrzał wokoło: na prawo ciągnęła się równina, pokryta brudnym, topniejącym śniegiem, przecięta drogą, biegnącą hen! w przestrzeń ku zachodowi; tu i owdzie sterczały pnie obnażonych drzew, ponad któremi unosiły się stada błotnego ptactwa. Na lewo lśniły lody Wierzjerwu i Embachu.

Tu i owdzie zieleniły się jodły i sosny, odbijając jaskrawo od ogołoconych z liści, wynędzniałych olch i klonów.

Odetchnął lżej, przekonawszy się, że wilki opuściły już dawne stanowisko.

– Tak – rzekł do siebie wilki odeszły, lecz większe jeszcze niebezpieczeństwo grozi mi ze strony policyi. W miejscowościach nadmorskich ilość agentów jest podwojona, trzeba się mieć na baczności… Umieram ze znużenia, nim zasnę jednak, muszę obmyśleć ucieczkę w razie pogoni.

Rozjaśniło się zupełnie. Temperatura podniosła się o kilka stopni. Wiatr powiał od zachodu. Czy okoliczność ta nie skłoni młynarza do przystąpienia do pracy?

Najwyżej o pół wiorsty leżała niewielka wioseczka z szeroko rozrzuconemi domkami o dachach, krytych słomą, ubielonych śniegiem. Tam pewnie mieszkał i młynarz.

Po krótkim namyśle zbieg zeszedł na dół i zatrzymał się na dolnem piętrze w pobliżu kamienia młyńskiego. Dokoła ułożone były worki ze zbożem. Młyn więc nie był opuszczony.

Wobec tego rozsądek nakazywał wrócić do izdebki pod strychem i przespać się kilka godzin. Zostać na dole było niebezpiecznie. Dwoje drzwi zamykało się tylko na zwykła zasówkę i w razie deszczu każdy przechodzień mógł tutaj szukać schronienia.

W parę minut później był już po strychem, rzucił się na ziemię i zasnął głęboko.

Gdy się zbudził było już dosyć późno. Zapewne około czwartej. Młyn jednak stał ciągle.

Nagle uszu jego dobiegł szmer rozmowy prowadzonej z wielkim ożywieniem na piętrze dolnym. Już z pierwszych słów zrozumiał, kto się tam znajduje i jakiego niebezpieczeństwa uniknął – jeżeli uniknął – wracając na górę. Czy jednak uda mu się opuścić młyn przed lub po odejściu ludzi, których głosy słyszał w tej chwili?

Byli to agenci policyjni: podoficer i dwaj jego pomocnicy. W owym czasie rozpoczęła się właśnie rusyfikacya prowincyi Nadbałtyckich, ulegających dotąd wpływom niemczyzny. Większą część policyantów stanowili rdzenni Niemcy. Pomiędzy nimi gorliwością i sprytem wyróżniał się podoficer Eck. Ze szczególną zajadłością śledził sprawy kryminalne i polityczne. Każde powodzenie napełniało go dumą, każdy zawód – bólem. Tym razem czynił poszukiwania z energią gorączkową, szło bowiem o schwytanie Łotysza, który zbiegł z Syberyi.

Około godziny dziewiątej rano młynarz, widząc, że wiatr się zerwał, przyszedł do młyna, lecz nim się zabrał do wprawiania w ruch motoru, deszcz zaczął padać i wiatr ustał; nie wracał jednak do wioski w nadziei że, się wkrótce rozpogodzi. W parę godzin później we drzwiach młynu ukazał się Eck w towarzystwie dwu pomocników.

– Czy nie przechodził tędy – badał podoficer – człowiek lat około trzydziestu pięciu?

– Nie – odparł marynarz.– Nikt obcy nie zaglądał do naszej wioski. Czy to miał być cudzoziemiec?

– Nie. Łotysz.

– Łotysz… – powtórzył młynarz.

– Tak, łotr, którego pojmanie przyniesie mi dużo zaszczytu.

Dla policyanta każdy zbieg jest łotrem.

– Poszukujecie zatem zbiega? – pytał znowu młynarz.

– Od dwudziestu czterech godzin. Zdaje się bowiem, że go widziano na jeziorze Pejpus.

– A czy wiecie, dokąd on dąży – badał młynarz, ciekawy z natury.

– Naturalnie, że do jakiegoś portu – odrzekł Eck. Do Rewla a może do Rygi.

Rozumował słusznie. Zbieg najprawdopodobniej dążył do Rewla, ponieważ port ten odmarza najwcześniej. Lecz Rewel, jedno z najstarszych miast hanzeatyckich, zaludniony przez Niemców i Estończyków, znajdował się w odległości stu czterdziestu wiorst od młyna. Podróż więc zajęłaby dużo czasu.

– Dlaczego do Rewla? Jabym sądził, że do Parnawy…– zauważył młynarz.

Istotnie odległość do Parnawy wynosiła zaledwie sto wiorst. Ryga zaś, oddalona o wiorst dwieście, leżała najdalej.

Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem skupieniem uwagi nieszczęśliwy zbieg przysłuchiwał się rozmowie.

– Tak – mówił podoficer, droga do Parnawy również jest strzeżona. Major Verder wszelako przypuszcza, że ptaszek uda się do Rewla, zkąd łatwiej będzie mógł odpłynąć.

Major Verder był szefem policyi inflanckiej i gorliwym germanizatorem.

Rozmowa ciągnęła się kilka minut jeszcze w tym samym duchu. Eck zostawił rysopis zbiega: wzrost więcej niż średni, budowa silna, lat 34, gęsta blond broda, kaftan brunatny.

– Raz jeszcze zapewniam panów – oświadczył młynarz, że człowiek ten… Łotysz, zdaje się.

– Tak, Łotysz.

– Otóż, człowiek podobny do rysopisu, nie ukazywał się wcale w naszej wiosce i w żadnym domu niczego się o nim nie dowiecie.

– Pamiętaj – przerwał Eck – że każdy kto mu udzieli przytułku, będzie uwięziony i traktowany jak jego wspólnik!

– Niech bóg nas od tego zachowa! Wiem, co mi grozi i z pewnością na niebezpieczeństwo się nie narażę.

– Dobrze zrobisz – dodał Eck, źle jest zadzierać z majorem Verderem.

– Będę się tego strzegł.

Wreszcie policyanci zaczęli się żegnać, mówiąc, że rozpoczną dalsze poszukiwania na drogach, prowadzących do Rewla i Parnawy.

– Tymczasem – rzekł młynarz, mam do was prośbę. Wiatr się wzmaga. Wieje od południo-zachodu. Pomóżcie mi zatem skierować skrzydła ku wschodowi. Nie będę wracał do wioski i zostanę tutaj na całą noc.

Eck przystał chętnie. Wyszli wszyscy przez drzwi przeciwległe, uchwycili dźwignię zewnętrzną, obrócili dach i skierowali motor w stronę wiatru.

Wkrótce skrzydła zaczęły się obracać szybko. Eck i jego pomocnicy odeszli ku północo-zachodowi. Zbieg nie uronił ani jednego słowa. Wiedział już, że jest śledzony… Że cała policya jest w ruchu… że na każdym kroku czyha nań niebezpieczeństwo… Czy uda mu się dotrzeć do Rewla?… A może lepiej skierować się ku Parnawie?…

Wobec tego, że temperatura tak znacznie się podniosła, wszystkie porty i na morzu Baltyckiem i w zatoce Fińskiej prędko wolne będą od lodów.

Przedewszystkiem należało wydostać się z młyna jak najprędzej. Lecz w jaki sposób odejść, nie zwracając na siebie uwagi młynarza, który wobec pomyślnego wiatru zostanie tutaj na całą noc. Nawet marzyć nie można o zejściu na piętro dolne i wymknięcie się przez drzwi… Pozostawała droga jedyna: prześliznąć się przez to samo okienko i, chwytając się występów dachu, dopełznąć aż do wielkiej dźwigni a potem spuścić się po niej na ziemię. Była to rzecz bardzo trudna, ale możliwa, szczególniej dla człowieka obdarzonego energią i ogromną siłą fizyczną.

Do zmroku pozostawała jeszcze godzina. A gdyby w przeciągu tego czasu zaszedł do izdebki młynarz? Co zrobić wtedy? Chyba rzucić się nań od razu, zakneblować mu usta, a w razie sporu zagrozić nożem… Krzyki bowiem sprowadzić mogły innych mieszkańców wioski.

Lecz po co zaprzątać sobie głowę podobnemi myślami?… Może młynarz nie zajrzy tu wcale, ma przecież tyle zajęcia przy kamieniach… Może się obejdzie bez krwi rozlewu…

Godzina minęła wśród skrzypu skrzydeł, zgrzytu kół zębatych, poświstu wichru i żałosnego jęku mielonego zboża. Zmrok już zapadał. W izdebce panowały ciemności. Zbliżała się chwila decydująca. Tej nocy zrobić musi wiorst czterdzieści, nie należy więc zwlekać z odejściem.

Obejrzał nóż i nabił rewolwer.

Najtrudniej było przesunąć się przez okienko i nie dostać się pomiędzy koła zębate mechanizmu. Zbliżał się już ku ścianie zewnętrznej, gdy nagle na schodach dał się słyszeć lekki szmer kroków. To młynarz wstępował ostrożnie z latarką w ręku. Zbieg pochwycił rewolwer i gotował się obrony. Wtem usłyszał głos, tchnący życzliwością:

– Teraz najlepsza pora do ucieczki… Spiesz się… drzwi otwarte…

Ponad podłogą ukazała się najpierw głowa, a potem ramiona młynarza. Poczciwe oczy spoglądały na zbiega przyjaźnie.

Ten milczał zdumiony. A zatem młynarz wiedział o jego obecności na poddaszu. Widocznie wchodził na górę i zastał go śpiącym. Lecz ani jednem słówkiem nie zdradził się przed policyantami. I nic dziwnego… Był przecież tak samo Łotyszem. Poznać to było od razu z rysów twarzy.

liw_(06).jpg (196464 bytes)

– Schodź prędzej – powtórzył łagodnie.

Zbieg poszedł za młynarzem. Serce mu biło gwałtownie.

Gdy się znaleźli na dole, poczciwy człowiek dał mu kawałek chleba i mięsa na drogę.

– Widziałem, że torba twoja jest pusta, flaszka również. Napełnij ją wódką i, niech Bóg cię prowadzi…

– Gdyby jednak policya…

– Staraj się, by na trop twój nie wpadła… o mnie się nie troszcz, dam sobie radę… Nie pytam cię o nazwisko… wystarcza mi, że jesteś Łotyszem… a nigdy Łotysz nie wyda Łotysza w ręce Niemców.

– O dzięki ci, dzięki… – wyszeptał nieszczęśliwy.

– Spiesz się… Niech Bóg cię ma w swej opiece i wybaczy winy, jeżeli zgrzeszyłeś!

Noc była bardzo ciemna, droga zupełnie pusta. Zbieg pożegnał młynarza i znikł wkrótce na zakręcie. Zmienił nieco plan podróży. Postanowił w przeciągu tej nocy dojść do miasteczka Fallen, ukryć się gdzieś w jego okolicy i wypoczywać cały dzień następny.

Do Fallen miał wiorst czterdzieści, lecz był w stanie zrobić je w przeciągu jednej nocy. Ztamtąd pozostanie mu tylko wiorst sześćdziesiąt do Parnawy. Jeżeli więc nie spotka go żadna zła przygoda, 11-go kwietnia przed północą stanie w Parnawie. Tam znajdzie jakieś schronienie bezpieczne i będzie czekał chwili, gdy zaczną kursować statki. Wtedy porzuci ojczyznę na zawsze.

Poszedł krokiem szybkim, mijając równiny, okrążając wzgórza, przeskakując szczeliny skalne i napół zamarznięte strumienie. Droga prowadziła częstokroć brzegiem ciemnych, jodłowych lub brzozowych lasów. Grunt był więcej urodzajny, niż w okolicach Pejpusu, gdzie gleba piaszczysta ubogą tylko i karłowatą pokrywa się roślinnością. Tu zaś uprawiają grykę, jęczmień, len i konopie. Gdzieniegdzie wśród pól równych, monotonnych majaczyły wioski. Tempetatura ocieplała widocznie. Śniegi tajały zamieniając się stopniowo w błoto.

Około godziny piątej rano zbieg był już w pobliży Fallenu. Nie dochodząc do miasteczka, spostrzegł jakąś opuszczoną ruderę, która mogła mu służyć za kryjówkę przez cały dzień następny. Pokrzepił się jedzeniem, w który go litościwy młynarz zaopatrzył i zasnął głęboko. Nikt mu spoczynku nie przerwał. O szóstej wieczór ruszył w dalszą drogę ku Parnawie. Pozostawało już tylko wiorst sześćdziesiąt.

Szedł cała noc niezmordowanie, a nad ranem ukrył się w gąszczu chojaków, o pół wiorsty od drogi. Było to bezpieczniej, niż szukać przytułku w jakiejś nieznanej i niepewnej oberży. Nie zawsze się trafia na takich ludzi jak młynarz.

Dzień cały siedział skulony wyglądając na świat poprzez gałęzie. Po południu tuż obok przeleciał oddział policyantów, udając się do Parnawy. Agenci zatrzymali się chwilę, jak gdyby mieli zamiar robić poszukiwania w lesie, po namyśle jednak popędzili dalej.

Około szóstej wysunął się z ukrycia i ruszył ku Parnawie. Miał to już być jego etap ostatni. Niebo było bez chmur, noc jasna, księżycowa. O trzeciej rano był na lewym brzegu rzeki Parnawy, o pięć wiorst od miasta. Ztąd poszedł brzegiem w górę rzeki i dotarł do przedmieścia, gdzie miał zamiar zatrzymać się w jakiejś skromnej, mało znanej oberży.

Z zadowoleniem patrzył, że Parnawa już ruszyła. Kra płynęła ku zatoce. Jeszcze kilka dnie niepewności, a potem swoboda… Tak sądził przynajmniej…

Nagle rozległo się wołanie. Słowa brzmiały po niemiecku. Słyszał je już na granicy Inflant.

– Kto tam?

Przy drodze stało czterech policyantów z Eckiem na czele.

Zbieg namyślił się chwilę, a potem puścił się pędem ku rzece.

– To on! – krzyknął jeden z agentów.

Na nieszczęście księżyc świecił tak jasno, że nie sposób było się ukryć. Po całonocnej podróży siły zaczęły opuszczać zbiega. Nie mógł już biedz tak szybko jak zazwyczaj. Eck i agenci dotrzymywali mu kroku.

– Raczej umrzeć, niż oddać się w ich ręce! – rzekł do siebie.

Z temi słowy wskoczył na dużą krę, płynącą mniej więcej o sześć stóp od brzegu.

– Ognia! – rozkazał Eck.

Rozległy się cztery wystrzały, lecz kule rewolwerowe utkwiły gdzieś w płynących lodach.

Kra, na której stał zbieg, posuwała się naprzód z niesłychaną szybkością, na wiosnę bowiem prąd wody w Parnawie jest bardzo silny.

Policyanci biegli brzegiem, lecz nie mogli nadążyć. Należało pójść za przykładem ściganego i wskoczyć na kry. Eck zdecydował się szybko, i wydał rozkaz odpowiedni; właśnie mieli wszyscy rzucić się do rzeki, gdzie zaszła okoliczność niespodziewana. Koryto Parnawy zwężało się nagle. W miejscu tem skupiły się stosy lodów. Kra, na której płynął zbieg, starła się z niemi, pochyliła się raz i drugi, poczem znikła wźród masy złomów, tamujących bieg wody.

Agenci wskoczyli niezwłocznie na pole lodowe i rozpoczęli gorliwe poszukiwania

Zbiega nie było ani śladu.

Niewątpliwie utonął podczas starć się lodów.

– Szkoda – rzekł jeden z agentów… lepiej go było wziąć żywcem.

– To nie ulega wątpliwości – odparł Eck, ponieważ jednak nie ujęliśmy żywego, musimy przynajmniej znaleźć nieżywego!

 

 

Rozdział III

Rodzina Ozolinów.

 

azajutrz po tym wypadku – 12-go kwietnia – pomiędzy godziną 7-8 wieczorem na jednem z przedmieść Rygi w mieszkaniu Matiasa Ozolina siedziały trzy osoby.

Pomimo sześciu stopni mrozu w pokoju panowało miłe ciepło, dzięki temu, iż oprócz pieca ogień na kominku palił się od samego rana.

Niewielka lampa, osłonięta abażurem rzucała miękkie, łagodne światło. Na marmurowym stoliku kipiał samowar. Cztery nakrycia wskazywały, że zgromadzani czekają z herbatą na kogoś czwartego.

liw_(07).jpg (181515 bytes)

– Matias się spóźnił zauważył jeden z gości, wyglądając przez okno wychodzące na ulicę.

Był to najlepszy przyjaciel domu, doktor Paulin. Już od dwudziestu pięciu lat praktykował w Rydze i cieszył się wielkiem uznaniem jako lekarz i jako człowiek. Koledzy zazdrościli mu powodzenia.

– Tak… wkrótce ósma, potwierdził gość drugi, spoglądając na duży zegar ścienny. Wiadoma rzecz jednak, że kwadrans akademicki liczy więcej niż piętnaście minut.

Słowa powyższe wypowiedział p. Delaporte, konsul francuski. Od lat dziesięciu zamieszkały w Rydze a lubiony powszechnie dzięki zaletom umysłowym i wielkiej uprzejmości w stosunkach z ludźmi.

– Ojciec ma lekcje na drugim końcu miasta – wmieszała się do rozmowy osoba trzecia – młoda dziewczyna, córka gospodarza domu. – Przytem pogoda jest szkaradna, wichura straszliwa, deszcz ze śniegiem. Ojczulek powróci całkiem przemoczony.

– Ba – zawołał doktór Paulin, lecz znajdzie tutaj ciepły pokój i kipiący samowar. Po paru filiżankach herbaty odzyska humor i siły… Nie bój się więc, droga Marto… Zresztą, w razie potrzeby, na moją pomoc jako przyjaciela i lekarza liczyć może zawsze…

– Wiemy o tem, kochany doktorze! – odparła z wdzięcznym uśmiechem młoda dziewczyna.

Marta Ozolin miała lat dwadzieścia cztery. Przedstawiała typ zupełnie odmienny od większości ryżanek, odznaczających się bardzo różową cerą i bardzo niebieskiemi, trochę bezmyślnemi oczami. Wysoka brunetka, o szlachetnych, nieco surowych rysach twarzy i dużych, łagodnych, nieskończenie śmutnych oczach, ubrana była z wielką prostotą, bez cienia kokieterji. Marta była sierotą. Matkę straciła przed laty dziesięciu. Młodszy jej brat Jan, którym się troskliwie opiekowała od dziecka, miał obecnie lat osiemnaście i studjował w Dorpacie. (ob. Jurjew przyp.tłom.)

Matias Ozolin utrzymywał się z lekcyi. Wykładał fizykę i matematykę. Słynął w mieście jako doskonały profesor i bardzo zacny człowiek.

Jesteśmy zatem, kochany doktorze – zaczął konsul, – w przededniu wielkich zmian politycznych w Estonii, Inflantach i Kurlandyi. Dzienniki estońskie zaznaczają to dosyć wyraźnie.

– Pora już – odparł doktór, ażebyśmy Niemców wyparli z landtagów. Dotąd przecież stosunki były zupełnie anormalne. Niemcy kierowali wszystkiem i rządzili jak u siebie w domu …

– Nawet gdy utracą wpływ na administracyę kraju – wtrąciła Marta, będą jeszcze bardzo potężni, w ich rękach bowiem spoczywają kapitały, lepsze urzędy i większa część ziemi.

– Z urzędów można ich będzie wyrugować – zauważył p. Delaporte… Co do ziemi, to prawa będzie trudniejsza… w samych Inflantach bowiem posiadają przeszło 400,000 hektarów. I to jest prawdą najzupełniejszą. W prowincyach Nadbaltyckich szlachta, mieszczanie i kupcy są przeważnie pochodzenia niemieckiego. Lud jednak, nawrócony przez tych Niemców najpierw na katolicyzm, a następnie na protestantyzm, zachowywał się odpornie i nie dał się zgermanizować. Estowie i Łotysze od wieków osiedli na roli, z najwyższą niechęcią odnoszą się do wszystkiego, co niemieckie. W Rewlu i Dorpacie powstaje coraz więcej pism, występujących w obronie interesów narodowych.

Po chwili konsul zaczął znowu.

– Gdyby to można było powiedzieć, kto w tej walce żywiołów germańskich z łotyskimi zwycięży?

– Miejmy nadzieję, że my, Łotysze – odparł doktór gorąco.

– Oby się nam udało! – wtrąciła Marta. Już od lat siedmiuset, t. j. od chwil podboju, włościanie nasi i robotnicy walczą z najeźdźcami, i dotąd daremnie.

– Twój ojciec, droga Marto, jest jednym z najdzielniejszych obrońców naszej sprawy – rzekł doktór. Słusznie zupełnie nazywają go przywódcą partyi narodowej.

– Zyskał sobie przytem wrogów zaciętych – zauważył p. Delaporte.

– Przedewszystkiem w osobie braci Johansenów! Ci wzbogaceni bankierzy zzielenieją chyba złości w dniu, gdy Matias Ozolin zostanie burmistrzem Rygi.

– Mój ojciec niema dążeń tak ambitnych – odparła Marta. Idzie mu tylko o to, by zwycięstwo zostało przy nas.

– Nie ulega wątpliwości, że na następnych wyborach Łotysze zwyciężą – przerwał p. Delaporte – i jeżeli tylko Matias Ozolin zgodzi się postawić swoją kandydaturę…

– Sprawiłoby mu to wiele trudności… – przerwała Marta – nasze środki materyalne są bardzo ograniczone…. Zresztą, Ryga jest tak zniemczona, że rezultat zabiegów byłby bardzo wątpliwy.

– Nie przesądzajmy wypadków! zawołał doktór… – Nowe prądy zwyciężyć muszą… Wierzę, że odzyskamy nasze prawa, a wtedy…

– Wdzięczna jestem panom niezmiernie za przyjaźń, którą żywicie dla mojego ojca. – przerwała Marta serdecznie.– W ostatnich czasach jestem bardzo niespokojna. Stał się jakiś smutny, zamyślony…

Od paru miesięcy obaj przyjaciele zrobili to samo spostrzeżenie. Nie pytali jednak o nie, ponieważ Matias Ozolin zamknięty w sobie i małomowny nie skłonny był do zwierzeń. Spokoju i zapomnienia szukał zazwyczaj w pracy, a pracy tej miał zawsze sporo.

Cała ludność łotyska Rygi widziała w nim swego przyszłego burmistrza, obrońcę interesów narodowych.

Była to epoka, kiedy idea rusyfikacyi, o której myślała już Katarzyna II, zbudziła się z nową siłą. Władze dążyły do usunięcia od udziału w zarządzie miejskim korporacyi niemieckich i zaprowadzenia języka rosyjskiego. Ludność miejscowa, złożona z Estów i Łotyszów rozpoczęła walkę z mniejszym liczebnie, ale wszechpotężnym dotąd żywiołem germańskim i na przyszłych wyborach miejskich postanowiła przeprowadzić swoich kandydatów. Niemcy byli zdecydowani walczyć do upadłego byle tylko zachować dawne przywileje. Akcyą kierowali wpływowi i bogaci bankierzy, bracia Johansonowie.

Marta Ozolin od kilku już lat była zaręczoną z Jerzym Stuvitem, synem Michała Stuvita, przyjaciela Matiasa od lat dziecięcych. Jerzy Stuvit był bardzo zdolnym adwokatem. Młodzi ludzie znali się od dziecka i spotykali z sobą często. Nic dziwnego, że w tych warunkach pokochali się wzajemnie i wyznali sobie swoje uczucia. Ślub miał się odbyć za rok. Do tego czasu zaręczyny ich miały pozostać tajemnicą rodzinną. Termin naznaczony już się zbliżał, gdy nagle zaszedł wypadek okropny, niespodziewany, który zburzył nadzieje młodej pary.

liw_(08).jpg (183115 bytes)

Jerzy Stuvit był członkiem jednej z partyi postępowych, dążących do przeprowadzenia w Rosyi różnych reform Rząd wystąpił z niemi do walki, podejrzane osobistości drogą administracyjną, bez sądu wysyłał do oddalonych gubernii Cesarstwa lub na Syberyę. Rozpoczęły się liczne areszty we wszystkich miastach znaczniejszych, między innemi w Rydze Jerzego Stuvita wzięto w nocy i wywieziono za Ural.

Był to cios straszliwy dla obu rodzin. Współczuła z niemi cała Ryga. Marta czerpała siły w swojem uczuciu. Postanowiła połączyć się z narzeczonym, skoro tylko otrzyma na to pozwolenie władzy. Dotąd jednak starania jej były daremne. W przeciągu czterech lat nie otrzymała żadnej o Jerzym wieści. Nie wiedziała nawet dokąd go zesłano. W sześć miesięcy po uwięzieniu syna zmarł Michał Stuvit. Przed śmiercią spieniężył swą majętność i otrzymane pieniądze – dwadzieścia tysięcy rubli – złożył na ręce Matiasa Ozolina, który miał je w przyszłości doręczyć Jerzemu.

Wszystko to się odbyło w tajemnicy, tak, że o depozycie nie wiedziała nawet Marta.

Inflanty są chyba jedynym krajem na świecie, gdzie spotkać można dowody niezwykłej wierności i stałości uczuć. Pary narzeczone czekają niekiedy na siebie po lat dwadzieścia pięć, zanim się ich pozycya majątkowa nie ustali. Nie wątpią nigdy o sobie. Marta po zesłaniu Jerzego była pewna, że o niej pamięta, tak jak ona pamiętała o nim. Wierzyła, że się połączą ze sobą, jeżeli nie na tym świecie, to na tamtym. Oczekiwała ciągle jakiegoś ułaskawienia, manifestu. Miała nadzieję, że uda się jej w końcu pojechać na Syberyę i zaślubić Jerzego. Jeżeli jednak uzyska to pozwolenie tak upragnione, jakże ciężko będzie opuścić ojca, który przywykł do jej troskliwości i potrzebował opieki!… tembardziej, że od niejakiegoś czasu zauważyła ogromną zmianę w jego usposobieniu. Wyglądał jak człowiek, którego trapi ciężki, ukrywany przed ludźmi smutek. Jaka mogła być tego przyczyna… Nie wiedziała zupełnie. Matias Ozolin nie zdradził się nigdy ani słówkiem, pomimo, że katastrofa już się zbliżała…

Ojciec Matiasa, kupiec ryski, umierają zostawił interesa w bardzo złym stanie. Po likwidacyi całego majątku pozostało 25,000 rb. deficytu. Matias chciał imię ojca oczyścić z zarzutu bankructwa i postanowił dług ten spłacić. Przy usilnej pracy i wielkiej oszczędności udało mu się zebrać kilka tysięcy rb. i zwrócić je głównemu wierzycielowi, a był nim właśnie dom bankierski braci Johansenów. Za pięć tygodni upływał termin wypłaty reszty długu – 18,000 rubli. O prolongacie nie można było nawet marzyć. Bracia Johansenowie nie zgodzą się nigdy na żadne ustępstwa!… Przecież tu idzie o zadanie śmiertelnego ciosu najgroźniejszemu przeciwnikowi politycznemu…

Rozmowa trwała jeszcze z pół godziny. Niepokój młodej dziewczyny wzrastał z każdą chwilą. Wreszcie na progu jadalni ukazał się Matias Ozolin.

Był to człowiek zaledwie czterdziestosiedmioletni, wyglądał jednak conajmniej o dziesięć lat starzej. Wzrost miał więcej niż średni, brodę siwawą, czoło poorane zmarszczkami, wyraz twarzy smutny, surowy, głos dźwięczny, silny i przepyszne, płomienne oczy.

Zrzucił z ramion płaszcz przemoczony, położył na krześle kapelusz, poszedł do córki i pocałował ją w czoło, potem uścisnął dłonie przyjaciół.

– Spóźniłeś się, drogi ojcze… – odezwała się Marta.

– Zatrzymano mnie po drodze. – odparł Matias. – Przytem lekcya się przeciągnęła…

– Proszę panów na herbatę – przerwała Marta.

– Stanowczo jesteś przepracowany, mój drogi – zauważył doktór Paulin. – Źle wyglądasz, Nie powinieneś tak się zamęczać. Należy ci się wypoczynek

– Nic mi nie jest, – odparł Matias – lekkie zmęczenie. Sen mnie pokrzepi i jutro rano będę się czuł zupełnie dobrze. Teraz idźmy na herbatę. Dzisiaj mam zamiar położyć się wcześnie…

– Co ci to, drogi ojcze? – zapytała Marta z niepokojem.

– Ależ nic, zupełnie nic, drogie dziecko… zapewniam cię. Nie mówmy już o tem więcej, bo Paulin gotów naprawdę odnaleźć we mnie jakąś urojoną chorobę, chociażby dla samej przyjemności leczenia.

– Czy masz pan jakie nowe wiadomości, panie Ozolin? – zapytał konsul.

– Żadnych. Chyba to, że przysłano z Petersburga nowy komunikat, ograniczający Niemców w samorządzie.

– Doskonale! – zawołał doktór. – Wyobrażam sobie, jakie miny muszą mieć teraz bracia Johansenowie!

Czoło Matiasa zasępiło się widocznie. Nazwisko bankierów niemieckich przypomniało mu fatalny termin zbliżającej się wypłaty.

Marta tymczasem podał wyborną, gorącą herbatę i kanapki, które przyrządzała własnoręcznie. Zawiązała się swobodna, ożywiona pogawędka. Tematów dostarczyły przyszłe wybory i ogólny nastrój umysłów w Rydze. Walka pomiędzy żywiołem germańskim a łotyskim roznamiętniła najobojętniejszych. Przewidywano nawet możliwość starcia, szczególniej w Rydze, gdzie obie narodowości stykały się ze sobą najczęściej.

Matias był stale zamyślony i prawie wcale nie brał udziału w rozmowie. Zapytywany, odpowiadał półsłówkami.

– Zdaje mi się, Matiasie, – zaczął doktór – że myśli twoje odbiegły gdzieś daleko od Rygi… Może w głąb Kurlandyi?… Czyżbyś miał zamiar odstąpić od walki?… Przecież za tobą jest opinia ogółu… nawet władze ci sprzyjają… Nie pozwolisz chyba na to, ażeby zwycięstwo znowu zostało przy Johansenach?

I znowu padło to imię fatalne, przygniatając ołowiem duszę nieszczęśliwego dłużnika bogatych bankierów.

– Niestety, są oni potężniejsi, niż sądzisz – rzucił z westchnieniem, – lecz stanowczo mniej potężni, niż to sobie wyobrażają. Przekonamy się niedługo.

Na ściennym zegarze wybiła ósma. Goście wstali od stołu i zaczęli się żegnać. Pogoda była szkaradna. Wiatr bił o szyby, wył i huczał w kominie.

– Co za czas okropny! – rzekł konsul.

– Dobry gospodarz psa by z domu nie wypędził… – odparł doktór… – No, ale trudno, nie możemy tu przecież nocować – w drogę zatem!

Raz jeszcze pożegnali Martę i Matiasa, który odprowadził ich do drzwi. Po chwili znikli w ciemności. Marta pocałowała ojca na dobranoc. Matias przytulił córkę do piersi serdeczniej niż zwykle.

– Ojcze – szepnęła cicho – nie widziałam dzisiejszej gazety. Czyżby listonosz nie przychodził wcale?…

– Przeciwnie, moje dziecko. Spotkałem go wychodząc z domu i sam odebrałem gazetę.

– Listu nie było żadnego? – zapytała młoda dziewczyna głosem drżącym.

– Nie, dziecko…

Codziennie – od czterech długich lat – powtarzało się to samo pytanie i codziennie odpowiedź brzmiała „nie”. Listu nie było – przynajmniej upragnionego listu z Syberyi, któryby Marta mogła oblać łzami i przycisnąć do serca.

– Dobranoc, ojcze.

– Dobranoc, moje dziecko.

 

 

Rozdział IV

W karetce pocztowej.

 

owym czasie w prowincyach Nadbaltyckich była już przeprowadzona kolej żelazna, idąca północnym brzegiem Estonii wzdłuż zatoki Fińskiej. Z miast większych jeden Rewel leżał przy tej linii, lecz z Rygą i Mitawą posiadał tylko komunikacyę pocztową. Podróżni mieli do swego rozporządzenia albo najpierwotniejsze wehikuły, proste bryczki, albo karetki pocztowe. W zimie, oczywiście, zastępowano je saniami. Karetka pocztowa, kursująca między Rygą a Rewlem, odchodziła dwa razy na tydzień.

13-go kwietnia rano w karetce, odchodzącej do Rewla, zajęte było jedno tylko miejsce. Podróżny, człowiek około pięćdziesięcioletni, uśmiechnięty wesoło, wyglądał bardzo dobrodusznie i poczciwie Ubrany był w ciepłe futro. Pod pachą trzymał skórzany pugilares. Gdy wszedł do biura, konduktor zwrócił się do niego z wyrazami zadowolenia:

– Dzień dobry, Poch! A więc to ty zamówiłeś miejsce w karetce?

– Tak, to ja, Broksie.

– Ho! ho, więc ci już bryczka nie wystarcza! Wymagasz powozu i dobrej trójki!

– I dobrego, konduktora, jak ty, stary przyjacielu…

– Ho, ho, nie oglądasz się zatem wcale na wydatki!

– Nie! szczególniej gdy płacę nie sam.

– A któż płaci za ciebie?

– Mój pryncypał… p. Franz Johansen.

– Ba! – zawołał konduktor, – ten to mógłby zakupić wszystkie cztery miejsca, gdyby mu się spodobało…

– Naturalnie, lecz ja zamówiłem tylko jedno, wolę bowiem odbywać podróż w towarzystwie. Nie tak się przykrzy droga…

– Tym razem, mój kochany, nie będziesz miał ani jednego towarzysza.

– Czyż to być może?

– Zdarza się to rzadko, lecz się zdarza… Chyba ktoś się znajdzie po drodze… Nie martw się jednak zbytnio, wiesz, że ja jestem zawsze skory do pogawędki.

– Tak jak i ja, Broksie!

– Dokąd jedziesz?

– Do Rewla. Do filii firmy Johansenów.

Tu Poch mrugnął lekko, wzkazując okiem na pugilares, przytwierdzony do pasa za pomocą miedzianego łańcuszka.

– Tu, mój kochany, – przerwał Broks, o tem lepiej nie wspominać… Nie jesteśmy już sami…

Istotnie w tej chwili właśnie wchodził do biura nowy podróżny, który mógł zauważyć wymowny ruch kantorowicza.

Podróżny ten, szczelnie otulony burką, w kapiszonie nasuniętym na oczy, wyglądał jak człowiek, który się starannie ukrywa. Zbliżył się do konduktora z zapytaniem:

– Czy jest jeszcze wolne miejsce w karetce?

– Są aż trzy –odparł Broks.

– Jedno mi wystarczy.

– Dokąd bilet? Do Rewla?

– Tak. Do Rewla – odparł po krótkiem wahaniu.

Zapłacił za bilet i zapytał krótko:

– O której odjeżdżamy?

– Za dziesięć minut.

– Gdzie zanocujemy?

– W Parnawie, o ile śnieżyca się nie zerwie…

– Czy nam to grozi? – zapytał.

– Hm, – odparł Broks, – pogoda mi się nie podoba. Chmury napływają z szybkością niezwykłą… Oby się skończyło na deszczu… Obawiam się jednak śniegu…

– Słuchaj, Broks, zdaje mi się, że nie żałując napiwków, możemy stanąć w Rewlu jutro przed nocą…

– Byłoby to bardzo pożądane! Trzydzieści sześć godzin! W zwykłych warunkach to dosyć zupełnie…

W takim razie w drogę! nie zwlekajmy chwili! – zawołał Poch.

– Konie już zaprzężone – odparł Broks. Nie czekam dłużej na nikogo. No, a teraz na szczęśliwą drogę wypijmy po kieliszku wódki.

Wstąpili do pobliskiego szynku, dając znak pocztylionowi, ażeby poszedł za nimi. W parę minut później wrócili do karetki, gdzie się już usadowił nieznajomy. Poch umieścił się obok niego. Karetka ruszyła w drogę. Koniki były małe, chude, lecz rącze. Woźnica nie potrzebował uciekać się do bicza. Pędziły dobrym kłusem.

Poch oddawna już należał do personelu domu bankowego braci Johansenów. Służbę rozpoczął jeszcze za lat dziecięcych. Cieszył się wielkiem zaufaniem ze strony pryncypałów; często bardzo wysyłano go w interesach firmy do Rewla, Parnawy, Mitawy, powierzając znaczne nawet sumy. Tym razem miał w pugilaresie piętnaście tysięcy rubli.

Do pośpiechu miał powód niezmiernie ważny, jaki mianowicie, dowiemy się niebawem z rozmowy z Broksem.

Woźnica zaciął konie. Podróżni nasi minęli szybko przedmieście północne i znaleźli się na gościńcu.

Tuż za Rygą znajdowały się pola uprawne, lecz nieco dalej, na odgległości dziesięciu lub dwunastu wiorst ciągnęły się bezkreśne, monotonne równiny, tu i owdzie tylko poprzerzynane gęstym, zielonym lasem.

Jak słusznie zauważył Broks, wygląd nieba był bardzo niepokojący. Od czasu do czasu zrywał się gwałtowny wicher, skupiający chmury, które zakrywały słońce. Śnieżyca zapowiadała się coraz wyraźniej.

Co dwadzieścia wiorst zatrzymywano się na stacyach pocztowych, gdzie zmieniano konie, pocztylionów i pędzono dalej.

Poch prędko bardzo zrozumiał, że nieznajomy towarzysz nie nadaje się zupełnie do bliższej znajomości. Rozparł się w rogu karety, nasunął na czoło kapiszon i spał, lub też udawał, że śpi.

Wszelkie próby zawiązania z nim rozmowy spełzły na niczem. Wobec tego Poch otworzył przednie okno karety i rozpoczął pogawędkę z Broksem, siedzącym obok woźnicy. Obaj byli gadatliwi, języki więc obracały się jak w kołowrocie.

– A więc, twierdzisz z całą pewnością, Broksie, – pytanie to ponawiał Poch już po raz czwarty, – że jutro wieczorem będziemy w Rewlu?…

– Tak, jeżeli pogoda nam nie przeszkodzi.

– W Rewlu karetka zatrzyma się całą dobę!…

– Tak – odparł Broks.

– I ty także pojedziesz z powrotem do Rygi?

– Pojadę.

– O, mój Boże, co jabym za to dał, żebyśmy już wracali, razem oczywiście…

– Razem… dzięki ci za tyle uprzejmości… Lecz skąd ten pośpiech?…

– Mam dla ciebie zaproszenie, kochany Broksie.

– Dla mnie?

– Tak. Powinieneś być zadowolony, lubisz bowiem dobrze zjeść i wypić w kółku dobranym…

– Ba, któżby tego nie lubił!– odparł Broks, mlaskając językiem – więc tu idzie o jakiś obiad?

– O coś dużo lepszego… O ucztę weselną…

– Weselną! – zawołał konduktor. – A któż to ma mnie prosić na wesele?…

– Pan młody… który zna ciebie osobiście.

– Zna mnie osobiście?…

– I panna młoda także…

– W takim razie przystaję chętnie… nie pytając nawet, kto są państwo młodzi…

– Zaraz się dowiesz…

– Wpierw jednak powiedz mi, czy to są ludzie porządni…

– Tak sądzę… Przecież to ja się żenię!…

– Ty, Poch?

– Tak, ja… żenię się z tą zacną, miłą Zofią Adelin.

– Istotnie to idealna niewiasta… Przyznam się, że się tego nie spodziewałem…

– Dziwisz się?

– Ani trochę… będziecie stanowili parę bardzo dobraną, pomimo, że ty, mój kochany masz już lat pięćdziesiąt.

– A Zofia czterdzieści pięć – dokończył Poch z westchnieniem. Ha, cóż robić! Krócej będziemy szczęśliwi! Widzisz, mój drogi, kochać się można zawsze, ale żenić tylko wtedy, kiedy pozwalają środki… Gdyśmy się poznali, miałem lat dwadzieścia pięć, a ona dwadzieścia… Lecz oboje razem mieliśmy niecałe sto rubli… Trzeba więc było czekać i pracować… Oszczędzaliśmy się we wszystkiem i zbieraliśmy pieniądze. Dziś ja mam pięćset rubli rocznie. W dniu ślubu otrzymuję podwyżkę… Zofia zarabia prawie to samo… Jesteśmy więc bogaci… Nie posiadamy wprawdzie ani czwartej części tego, co zawiera mój pugilares…

Tu urwał, rzucając nieufne spojrzenie na towarzysza podroży, który drzemał w kącie…

Po chwili zaczął znowu:

– Tak, jesteśmy bogaci… ma się rozumieć, odpowiednio do naszych wymagań… A że tak długo czekaliśmy na siebie, to nic nie szkodzi… takie czekanie potęguje miłość… upewnia co do przyszłości…

– Masz słuszność najzupełniejszą…

– Zofia ma zamiar założyć sklepik… Właśnie sprzedaje się obecnie jeden, w pobliżu portu.

– Ja ci obiecuję dostarczyć dużo klientów – przerwał Broks z zapałem.

– Dziękuję ci, przyjacielu, dziękuję serdecznie. Należy mi się to, co prawda, wzamian za miejsce, które ci wyznaczyłem przy uczcie weselnej.

 – Jakteż to miejsce?

 – W pobliżu panny młodej. Zobaczysz, jak piękna będzie Zofia w sukni ślubnej, w wieńcu mirtowym na głowie i w naszyjniku, który jej podarowała pani Johansenowa.

– Wierzę ci najzupełniej. Kobieta, która jest tak dobrą jak Zofia, nie może być brzydką… Ale kiedyż ślub?

– Za cztery dni, 16-go tego miesiąca… Dlatego to powtarzam ci nieustannie: każ woźnicom jechać coprędzej… nie będę żałował im napiwków… niech wiedzą, że wiozą narzeczonego… Nie chcę się zestarzeć w podróży!

– Naturalnie… wtedy Zofia ciebie nie zechce!…

– Nie zechce?!… Mój drogi, gdybym miał o dwadzieścia lat więcej, jeszczeby mnie chciała!…

Dzięki hojnym poczęstunkom, jakich Broks nie szczędził woźnicom, stacye mijały jedna za drugą. Nigdy jeszcze karetka pocztowa nie toczyła się z taką szybkością.

liw_(09).jpg (195218 bytes)

Krajobraz przedstawiał wiecznie te same, monotonne równiny, na których w lecie uprawiają przeważnie konopie. Niekiedy droga prowadziła brzegiem gęstych lasów, gdzie rosły klony, olchy, brzozy, czasem znów olbrzymie jodły, uginające się za powiewem wichru. Ludzi nie spotykano wcale.

Na stacyach, Broks i Poch wysiadali z karetki i przechodzili się po podwórzu. Nieznajomy nie ruszał się z miejsca, tylko, gdy zostawał sam, wyglądał ciekawie przez okno.

– Hm, przyznać trzeba, że towarzysz mój niezabawny wcale! – rzekł Poch.

– I nie rozmowny – potwierdził Broks.

– Nie wiesz, kto to taki?

– Nie, zresztą nie przyjrzałem mu się wcale… nie widziałem nawet koloru jego brody.

– Musi nam przecież ukazać swoje oblicze podczas obiadu…

– Hm, a jeżeli będzie tak samo nie jedzący, jak jest nie mówiący – odciął Broks.

Mijali wioski, nędzne lepianki, zamieszkałe przez biedaków, wreszcie zatrzymali się w pośrodku porządnej, dużej wsi przed bardzo przyzwoitą oberżą, gdzie im podano obiad wspaniały: zupę z prosięciny, ogórki solone, czarny chleb, łososia z Dźwiny, kawior, imbir, chrzan i powidła z borówek. Za napój służyła nieśmiertelna herbata, którą tutaj pochłaniają w ilości ogromnej. Broks i Poch zajadali z apetytem. Przy każdej następnej potrawie zyskiwali na humorze.

Nieznajomy nie wzruszał się wcale wybornem jedzeniem. Kazał sobie podać obiad przy osobnym stoliku w najciemniejszym kącie sali. Zjadł pośpiesznie i zaraz wrócił na dawne miejsce w karetce. Poch i Broks, pomimo natarczywego przyglądania się, zauważyli tylko, że ma brodę siwawą.

Tajemniczość ta zaintrygowała niezmiernie obu przyjaciół. Poch nie ukrywał bynajmniej swego niezadowolenia.

– A zatem nie dowiemy się wcale, co to za indywiduum? – zapytał w końcu konduktora.

– Zaraz ci powiem –odparł Broks.

– Znasz go?

– Tak. Jest to pewien pan, który zapłacił za bilet i to mi wystarcza w zupełności.

O drugiej popołudniu, ruszono w dalszą. drogę. Pocztylion zaciął konie, które pomknęły szybko.

Po dobrym obiedzie i. po paru kieliszkach wódki obaj przyjaciele stracili werwę do rozmowy. Tematy się wyczerpały. Przytem ogarnęło ich pewne znużenie. Poch rozparł się jak mógł najwygodniej w rogu karety i drzemał, kiwając się na prawo i lewo. W kwandrans później chrapał już mocno, śniąc prawdopodobnie o słodkiej twarzycce panny Zofii.

Tymczasem chmury opadały coraz niżej. Ściemniało się widocznie. Karetka posuwała się wolno błotnistą drogą, prowadzącą przez moczary, poprzerzynane licznymi stumieniami. Tu i owdzie sterczały pnie drzewne. Konie przystawały często i ledwie dowlokły się do stacyi następnej.

O piątej było już ciemno zupełnie. Stangret z trudnością trzymał się drogi. Konie rzucały się w bok.

– Ha, niema rady… musimy jechać krokiem – powtarzał Broks z rezygnacyą. Lepiej spóźnić się do Parnawy o godzinę, niż złamać powóz i znaleść się w rowie.

– Spóźnić się o godzinę!… – wykrzyknął Poch, zbudzony ze snu przecierając oczy.

– To dużo bezpieczniej – potwierdził stangret, zsiadając z kozła i prowadząc konie za uzdy.

Nieznajomy z widocznym niepokojem wysunął głowę przez okno karety. Nie dojrzał nic, ciemności bowiem panowały zupełne. Tylko latarki powozowe rzucały dwa małe i nikłe snopy światła.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał Poch.

– O dwadzieścia wiorst od Parnawy – odparł Broks. – Najlepiej zrobimy, jeżeli zanocujemy na pierwszej stacyi.

– Niech licho porwie tę przeklętą śnieżycę, która o całych dwanaście godzin opóźni nasz powrót – wykrzyknął Poch z irytacyą.

Jechano dalej krokiem. Wicher huczał z wściekłością. Konie płoszyły się i spychały wzajemnie. Karetka przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. Poch i Broks zaczęli poważnie roztrząsać kwestyę, czy nie lepiej wysiąść z powozu i dalszą drogę odbywać pieszo. Nieznajomy milczał zawzięcie i nie zdradzał najmniejszego niepokoju. Żaden Anglik nie wykazałby więcej zimnej krwi.

liw_(10).jpg (196657 bytes)

Nagle o godzinie w pół do siódmej podróżni doznali gwałtownego wstrząśnienia. Złamało się przednie koło… karetka przewróciła się na lewo. Rozległy się okrzyki bólu. To Poch jęczał żałośnie, uderzył bowiem silnie nogę. Stangret spadł z kozła. Nieznajomy i Broks odnieśli tylko lekkie stłuczenie. Wypadek zdarzył się w miejscowości zupełnie odludnej.

– O mój Boże! Co się z nami stanie! – jęczał kantorowicz.

– Karetka nie może się ruszyć z miejsca – odparł Broks.

Nieznajomy nie wyrzekł ani słowa.

– Czy mógłbyś dojść do Parnawy pieszo? – zapytał Broks przyjaciela.

– Piętnaście wiorst! – wykrzyknął nieszczęśliwy narzeczony z rozpaczą w głosie. – Zapominasz chyba, że straciłem nogę.

– A konno?

– Konno?! spadłbym z konia po kilku krokach!

Wobec tego postanowiono dojść do najbliższej oberży, gdzie Poch i nieznajomy mieli pozostać do rana. Broks zaś ze stangretem pojadą tymczasem konno do Parnawy i wrócą nazajutrz z kołodziejem, który naprawi karetkę.

Pomysł był nienajgorszy. W innych okolicznościach kantorowicz byłby nawet z przymusowego wypoczynku zadowolony, tym razem jednak trapił go niepokój o pieniądze firmy.

Zresztą nie było nawet pewności, czy w pobliżu znajduje się jakiś zajazd lub ferma, gdzieby można było kołatać o przytułek. Okolica była zupełnie pusta.

– Tam… zdaje się… dostrzegam światełko… odezwał się po raz pierwszy milczący towarzysz, wskazując ręką na lewo.

Istotnie, w dali wśród grupy drzew migał jakiś blady ognik.

Stangret na zapytanie podróżnych odpowiedział:

– To szynk Kroffa.

– Kroffa?… – powtórzył Poch.

– Tak… szynk Pod złamanym hakiem.

– A zatem – zwrócił się Broks do podróżnych – wstępujemy do szynku Kroffa; panowie zostajecie na noc, my śpieszymy do Parnawy i wracamy jutro.

Nikt nie sprzeciwiał się. Nie było zresztą wyboru. Pogoda stawała się coraz okropniejsza. Deszcz lał jak z cebra, wichura gwałtowna nie pozwalała ustać na nogach.

– Ha – wyrzekł Poch z rezygnacyą, idźmy zatem do tego szynku, tylko, proszę cię, Broksie, nie spóźnij się jutro.

– Bądź zupełnie spokojny! – odparł konduktor i zaczął pomagać stangretowi wyprzęgać konie. Karetka miała pozostać na drodze.

Poch ścisnął dłoń przyjaciela i kulejąc mocno, skierował się w stronę, skąd dochodziło światełko. Nieznajomy, widząc że kantorowicz idzie z trudnością, podał mu ramię. Poch przyjął jego pomoc z wdzięcznością.

Tak przeszli ze dwieście kroków bez żadnego wypadku i zatrzymali się przed nędznym zajazdem. Na wysokim słupie umieszczona była mała naftowa latarka. Przez szpary zamkniętych okiennic dochodził blask świateł z wewnątrz, dźwięk szklanek, szmer ochrypłych głosów. Nad drzwiami wisiał szyld ohydnie malowany, z napisem: „Pod złamanym hakiem”.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1. Wypadki ostanie w prowincyach Nadbałtyckich zwróciły uwagę na ludy zamieszkujące te prowincye, Łotyszów i Estów. Pierwsi zamieszkują przeważnie Kurlandyę, sąsiadując ze Żmudzinami i Litwinami, drudzy zaś Estowie, mają siedziby swe w Liflandyi i Estlandyi, opierają się zaś od północy o zatokę Fińską.

W r. 1582-im Stryjkowski w swojej «kronice» pisał o Łotyszach:

Ubiór ich zwierzęce wszystko były skóry,

A majętność, na sobie, co miał nosić który.

Dom – kuczka, prostym darniem nakryta,

A bót z łyka.

Od lat z gór trzysta nieco się zmieniło zwłaszcza w ostatnich latach.

Lud łotyski wraz z Litwinami i Żmudzinami tworzy oddzielny szczep, mając z innemi szczepami europejsklemi wspólne pochodzenie aryjskie. Pomiędzy językami łotyskim a litewskim jest takie pokrewieństwo, jak np. między polskim a czeskim.

Według spisów ludnościowych, Łotysze liczą z górą miljon ludności, osiadłej przeważnie na obszernych przestrzeniach polnych, w osadach porozrzucanych, lubują się bowiem w samotności. Łotysz, który całe życie spędził w obrębie swej parafii i nigdy po za nią się nie wychylił, nie jest bynajmniej rzadkością. Przyczyną tego są głównie bagna i moczary nie do przebycia, pomiędzy któremi ciągną się liche pola łotyskie. Gospodarstwo na tych polach jest marne, – chociaż w ostatnich czasach daje się zauważyć dążenie do poprawy; wołów i koni niewiele, zazwyczaj baba przywiązana do dyszla sochy ciągnie ją cały dzień Boży, przystając tylko chwilami dla otarcia potu z twarzy. Bieda i nędza wypędza Łotyszów do fabryk niemieckich, istniejących w miastach nadmorskich. Widnawie, Libawie, Rydze i innych, albo też gna ich za ocean do Ameryki.

Łotysz z usposobienia jest cichym, łagodnym, gościnnym. Pieśni jego, dziwne brzmieniem jednostajnem, nie zdradzają ani śladu jakiegokolwiek uczucia. Nawet smutku w nich nie widać. Przypowieści, zagadki, przysłowia, pełne myśli głębokiej i rezygnacyi, – oto cała literatura łotyska.

Niemcy, początkowo Kawalerowie Mieczowi, później baronowie kurlandcy, zagarnęli ziemie łotyskie, pozostawiając ludności trud jej obrabiania. Ogniem i mieczem szerzyli wśród ludu tego kulturę, której jedynym wyrazem jest wyznanie protestanckie i nieliczne książki do nabożeństwa niemieckiemi literami w łotyskim języku drukowane.

W miastach Łotysz jako robotnik lub cokolwiek więcej wykształcony zawodowiec, odznacza się wielką inteligencyą, wytrwałością i cierpliwością. Dlatego też fabrykanci niemieccy prawie wyłącznie Łotyszami posługiwali się w swych przedsiębiorstwach.

W ostatnich dziesiątkach lat wśród inteligencyi łotyskiej obudził się ożywiony ruch literacki i narodowy, posiadający najznaczniejsze swoje ogniska w Rydze i Mitawie.

W Liflandyi (Inflantach) Łotysze pomieszani są z Estami, którzy znów prawie wyłącznie zamieszkują Estalndyę. Szczep to zupełnie odmienny, należący do grupy fińskiej językiem spokrewniony z ludami uralsko-altajskiemi, do których zaliczają się z jednej strony ludy z nad morza Białego, z drugiej zaś Mongołowie i Turcy. Język Estów blisko spokrewniony z językiem węgierskim, chociaż pozornie nie przedstawia doń podobieństwa.

Rosjanie nazywają Estów «czuchnami». Z mową ich spotykać się można często w Warszawie, w dni świąteczne, przed kościołem ewangelicko-augsburskim, do którego, jako żołnierze miejscowej załogi, licznie uczęszczają i po nabożeństwie w małych grupach głośno i żywo rozmawiają.

Cechami charakteru Estów jest rozwaga, zabiegliwość, dobroduszność i wzorowa uczciwość. W Estalndyi kradzieże i rozboje są wyjątkowemi, Estowie zaś prawie nigdy do nich nie należą.

Kultura niemiecka w Estonii głębiej się rozpostarła, ztąd też kraj ten należy do wysoko rozwiniętych. Oświata stoi wysoko, Estowie umieją po niemiecku, ale swój język pielęgnują z troskliwą pieczołowitością. W Dorpacie i Rewlu wychodzą liczne gazety estońskie. Gęste szkółki po wsiach estrońskich szerzą oświatę tak korzystnie, że prawie wszyscy Estowie umieją czytać i pisać.

W Liflandyi Estowie żyją pomieszani z Łotyszami i nie lubią się wzajemnie; łączy ich tylko wspólna nienawiść do Niemców i pragnienie pozyskania swobody ekonomicznej i kulturalnej.(Przyp. tłom.).

2. Rzeka Embach wypływa z jeziora Ledla i wpada do jeziora Pejpus.