Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

 

Tom I

(Rozdział IV-VI)

 

99ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

 

dompar_001.jpg (94649 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział IV

W GŁĘBI JASKIŃ ELLORY.

 

ie ulegało wątpliwości, że Nana Sahib, jedyny może w owej epoce żyjący z przywódców buntu Sipajów, zdołał wymknąć się z niedostępnej swej kryjówki w Nepalu. Śmiały, odważny, oswojony z największemi niebezpieczeństwami, umiejący uniknąć pogoni i zatrzeć wszelkie ślady, chytry i podstępny, odważył się dotrzeć aż do prowincji Dekkanu, wiedziony nieprzepartą żądzą zemsty, spotęgowanej jeszcze tak srogiem uśmierzeniem powstania z r. 1857.

Tak, Nana Sahib poprzysiągł śmiertelną zemstę zdobywcom Indji. Był spadkobiercą Baji Rao, a gdy Peiszwah ten umarł w roku 1851, Kompanja indyjska odmówiła mu płacenia pensji ośmiu laków rupji (dwa miljony złotych) do jakiej miał prawo. Oto co było początkiem owej nienawiści, mającej tak okrutne sprowadzić następstwa.

Jakież były teraz widoki i nadzieje Nany Sahiba? Bunt Sipajów już od lat ośmiu był zupełnie stłumiony, miejsce Kompanji indyjskiej zajął rząd angielski, który silniejszą dłonią dzierżył władzę w kraju niż stowarzyszenie kupców. Pułki utworzone z krajowców zostały zreorganizowane wedle nowych zasad i nawet ślad ducha buntu w nich się nie przechował. Czyżby zamierzał próbować wywołać powstanie narodowe najniższych klas ludności Hindostanu?…

Poznamy wkrótce jego zamiary. To pewne jednak, że dowiedział się, że doniesiono o obecności jego w prowincji Aurungabad, że gubernator jeneralny zawiadomił o tem wicekróla w Kalkucie, i że nałożono cenę za jego głowę. Musiał więc uciekać jak najprędzej i ukryć się znowu w tak bezpiecznem schronieniu, aby go nie zdołały dosięgnąć poszukiwania policji angielsko-indyjskiej.

W owej nocy z 6. na 7. marca, Nana nie stracił ani godziny czasu. Znał on doskonale kraj j najniedostępniejsze jego kryjówki; postanowił więc udać się do pieczar Ellory, odległych o 25 mil od Aurungabad, aby tam spotkać się z jednym ze swoich towarzyszy.

Noc była ciemna. Upewniwszy się. że nie jest ścigany, fałszywy fakir zwrócił się ku mauzoleum wzniesionem w pewnej odległości od miasta na cześć mahometanina Sha-Sufi, świętego muzułmańskiego, którego szczątkom przypisują moc dokonywania cudownych uzdrowień, Kapłani, pielgrzymi i wszystko dokoła było pogrążone w głębokim śnie, mógł więc przejść niespostrzeżony i niezapytywany przez nikogo.

Noc jednak nie była znów tak czarna, aby nie dostrzedz sterczącej zdala na skale granitowej 240 stóp wysokiej, niezdobytej fortecy Daulutabad. Patrząc na nią nabob przypomniał sobie, że jeden z jego przodków, cesarz Dekkanu, chciał kiedyś uczynić stolicą swoją rozległe miasto, wznoszące się niegdyś u stóp tej fortecy. A byłoby to stanowisko niezdobyte, mogące stać się środkowym punktem ruchu powstańczego w tej części Indji. Lecz Nana Sahib spojrzał teraz z groźną nienawiścią na tę fortecę: była bowiem w posiadaniu Anglików.

Minąwszy płaszczyznę, wszedł na grunt pagórkowaty, który zaczynał się stawać coraz górzystszym. Nana Sahib będący jeszcze w sile wieku, nie zwolnił wcale kroku, wchodząc na strome pochyłości. chciał koniecznie przebyć w tej nocy 25 mil angielskich, oddzielających Ellore od Aurungabadu, bo tam dopiero mógł odpocząć bezpiecznie. I dla tego nie zatrzymywał się ani w otwartych po drodze karawanserajach, ani w napół rozwalonych ruinach, gdzie mógłby przespać parę godzin.

Z wschodzącem słońcem obszedł wieś Raupah, w której wznosi się bardzo skromny grobowiec Aurung Zeba, największego i najznakomitszego z cesarzy mongolskich I w parę godzin doszedł nareszcie do sławnych pieczar, noszących nazwę Ellora, od małej pobliskiej wioski tegoż nazwiska.

Wzgórze, w którem wydrążono te groty, w liczbie trzydziestu, przedstawia się w kształcie półksiężyca. W pieczarach mieszczą się 4 wielkie świątynie, dwadzieścia cztery klasztorów buddyjskich i kilka grot mniejszych rozmiarów. Złomy bazaltu dobywane były ręką człowieka. Lecz nie dla budowania arcydzieł rozprószonych tu i ówdzie po półwyspie, architekci indyjscy w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej wydobywali stąd kamień. Chodziło im tylko o wytworzenie próżni, aby wydrążenia te zamienić następnie w kryjówki odpowiednio do ich przeznaczenia.

Najosobliwszą z czterech świątyń. jest świątynia Kaïlasa. Wyobraźcie sobie złom skały wysoki na sio dwadzieścia stóp i mające sześćset stóp obwodu, Złom ten oddzielono od góry z niesłychaną śmiałością, odosobniono na 360 stóp długiej a 126 szerokiej przestrzeni, która powstała przez wydobywanie złomów bazaltowych do kola ze skały.

Złom ten odosobniony w ten sposób, architekci wyżłabiali jak snycerz marmur lub kość słoniową. Nazewnątrz powyrzynali kolumny, piramidy, kopuły i płaskorzeźby, w których słonie większe od naturalnych zdawały się dźwigać gmach cały. We wnętrzu wykuli wielką salę, otoczoną kaplicami, której sklepienie wspiera się na oddzielonych od całości kolumnach. Słowem, z jednej bryły skały, utworzyli świątynię w swoim rodzaju jedyną w całym świecie, nie wybudowaną ale wykutą, godną współzawodniczyć z najcudowniejszymi pomnikami Indji, którą śmiało można porównać z podziemnemi gmachami Egiptu.

Tę zupełnie prawie opuszczoną teraz świątynię uszkodził czas w niektórych częściach. Płaskorzeźby zaczynają się zacierać, ściany ulegać zniszczeniu. Istnieje dopiero lat tysiąc; byłoby to niczem, gdyby była dziełem przyrody, lecz co jest dopiero pierwszym wiekiem dla tworów natury, to dla dzieł ludzkiej ręki jest już zgrzybiałością.

Około bocznej lewej ściany wytworzyły się głębokie rozpadliny; jedną z nich na wpół zakrytą grzbietem jednego z rzeźbionych słoni, podpierających świątynię, wsunął się Nana Sahib i nikt nie mógł się domyśleć obecności jego w Ellorze.

Rozpadlina, w którą się wsunął, tworzyła rodzaj ciemnego korytarza około podstaw świątyni, prowadzącego do krypty czyli cysterny służącej za zbiornik wód deszczowych, ale wtedy zupełnie suchej. Dostawszy się do rozpadliny, Nana Sahib gwizdnął w umówiony widać sposób, gdyż niezwłocznie odpowiedziano mu takiem samem gwizdnięciem. A nie było to odbijające się echo, gdyż niebawem zabłysło światło w ciemności i ukazał się Hindus z latarką w ręku.

dompar_11.jpg (171182 bytes)

– Zgaś światło! – rzekł Nana.

– Czy to ty, Dandu-Pancie – zapytał w odpowiedzi Hindus i zdmuchnął latarkę.

– Ja, bracie.

– Czyżby?…

– Najpierw jeść, rozmowa polem – odrzekł Nana. Ani do jedzenia, ani do rozmowy światło nie potrzebne, weź mnie za rękę i prowadź.

Hindus ujął jego rękę, wprowadził go do małej krypty i pomógł położyć się na posłaniu z suchej trawy, które sam opuścił przed chwilą, zbudzony gwizdnięciem fakira.

Hindus ten, dobrze widać obeznany z ciemnem schronieniem i umiejący się w niem kierować, znalazł prędko swój mały zapas żywności, to jest chleb i kawałek pasztetu a raczej rodzaj siekaniny z kurcząt, zwanej „murgis”, bardzo rozpowszechnionej w Indjach i flaszkę obejmującą pół kwarty ognistego płynu zwanego „arak”, który otrzymuje się przez destylację soku kokosowego.

Nana Sahib jadł i pił nie mówiąc ani słowa umierał ze znużenia i głodu. Całe życie jego ześrodkowało się w oczach, błyszczących w ciemności jak źrenice tygrysa.

Hindus siedział nieruchomy, czekając aż nabobowi podoba się przemówić. Był to Balao Rao, rodzony brat Sahiba.

Balao Rao, o rok starszy od Dandu-Panta, był tak nadzwyczaj do niego podobny, iż można było wziąć jednego za drugiego. Pod względem moralnym niczem także nie różnili się od siebie. Obaj pałali jednakową nienawiścią do Anglików, odznaczali się jednakową, do zuchwalstwa posuniętą odwagą, chytrością i podstępnością, jednaką dzikością i okrucieństwem: była to jakby jedna dusza w dwóch ciałach.

Przez cały czas powstania nie rozłączali się z sobą; po jego uśmierzeniu obaj szukali schronienia na krańcach Nepalu i teraz żyli jedną wspólną myślą wywołania nowego powstania, nowej walki z nienawistnymi zaborcami.

Pokrzepiwszy się posiłkiem, Nana wsparł głowę na ręku i zatonął w myślach, Balao Rao nie przerywał milczenia, mniemając, że nabob chce zdrzemnąć się trochę. Lecz Dandu-Pant nagle podniósł głowę i chwytając rękę brata, rzekł głuchym głosem:

– Zauważyli obecność moją w prezydenturze Bombaju, a gubernator nałożył cenę na moją głowę. Przyrzeczono zapłacić dwa tysiące funtów szterlingów temu, kto wyda im Nanę Sahiba żywym czy umarłym.

– Dandu-Pancie, – odrzekł Balao Rao, głowa twoja stokroć więcej warta! Dwa tysiące funtów to zaledwie wartość mojej głowy, a zanim trzy miesiące upłyną, najchętniej 20.000 funtów zapłaciliby za obie.

Tak, – odpowiedział Nana, – za trzy miesiące, dnia 23. czerwca, to rocznica bitwy pod Plassey, której setna rocznica przypadająca w roku 1857, miała stanowić kres panowania angielskiego i epokę wyswobodzenia dzieci słońca! Tak przepowiedzieli nasi prorocy, tak opiewali nasi bardowie. Za trzy miesiące sto dziewięć lat upłynie, a jednak, bracie mój, jeszcze najeźdzca depcze naszą hinduską ziemię!…

– Dandu-Pancie, – odrzekł Balao Rao, – co nie powiodło się w r. 1857, może udać się w dziesięć lat później. W latach 1827., w 1837. i 1847. były zaburzenia w Indjach; gorączka buntu co lat dziesięć ogarnia Hindusów, uleczą się z niej w tym roku kąpielą w rzekach krwi Europejczyków.

– Niech Brahma nam pomaga i kieruje! – szepnął Nana, a gdy chwila ta nadejdzie, za męki nasze sroższe mi jeszcze odpłacimy męczarniami. Biada! biada dowódzcom wojsk królewskich, którzy nie zginęli pod ciosami Sipajów! Lawrence zginął, Barnard zginął, Hope zginął, Napier zginął, Hawelock zginął, ale kilku jeszcze żyje! Campbell, Rose żyją jeszcze, a szczególniej ten, którego najbardziej nienawidzę pułkownik Munro, potomek tego krwawego mordercy, który pierwszy kazał przywiązywać Hindusów do wylotów dział i tak mordować, człowiek z którego ręki poległa wierna i nieodstępna towarzyszka moja, Rani z Jansi! Niech tylko wpadnie w moje ręce, a przekona się, czy zapomniałem mordów i okrucieństwa pułkownika Neil, rzezi Sekander Bogha, wyrznięcia pałacu Begum, Bareilli, Jansi, i Morar, wyspy Hidaspe i Delhi! zobaczy czy zapomniałem o tem, że on zaprzysiągł wydrzeć mi życie, zarówno jak ja poprzysiągłem zgładzić go ze świata.

– Wszak opuścił służbę wojskową? – zapytał Balao Rao.

– Tak, ale na pierwszy odgłos powstania, wróci do szeregów… Jeśli powstanie się nie powiedzie, pójdę zamordować go własną ręką w jego bungalowie w Kalkucie.

– Dobrze, a teraz?…

– Teraz, trzeba prowadzić dalej rozpoczęte dzieło. Tym razem będzie to powstanie narodowe. Niech tylko powstaną Hindusi po wsiach i miastach, a Sipaje nie omieszkają przyłączyć się do nich. Przebiegłem środek i północną część Dekkanu i wszędzie znalazłem gotowość do zrzucenia obcego jarzma. Nie ma miasta ani wioski, gdziebyśmy nie mieli sprzymierzeńców gotowych do czynu. Bramani potrafią podniecić i sfanatyzować lud; poczucie religijne popchnie tym razem do połączenia się z nami sekciarzy Sziwy i Wisznu; na umówiony znak, w oznaczonym czasie, miljony Hindusów powstaną jak jeden człowiek i zgniotą, wytępią wojsko angielskie.

– A wtedy Dandu-Pancie!… – zawołał Balao Rao, chwytając rękę brata.

– Wtedy Dandu-Pant, odrzekł Nana, nie będzie tylko Peïschwah’em koronowanym w fortecy Bilhur, ale monarchą całej uświęconej ziemi indyjskiej.

Powiedziawszy to, skrzyżował ręce na piersiach i zamilkł, a spojrzenie jego zdradzało, że nie myśli o przeszłości, ani o teraźniejszości, ale o przyszłości.

Balao Rao nie przerywał jego zadumy; kontent był, że dzika ta dusza rozpłomienia się własnym gorejącym w niej płomieniem, a w razie potrzeby gotów był podniecić ten wewnętrzny ogień wszelkiemi możliwemi sposobami. Nana Sahib nie miał ściślej połączonego z sobą towarzysza, gorętszego doradcy, namiętniej i gwałtowniej popychającego go do zamierzonego celu. Jak powiedzieliśmy wyżej, Balao Rao był drugiem jego uosobieniem, drugim Naną Sahibem.

Po krótkiem milczeniu Nana podniósł głowę i wracając do obecnego położenia, zapytał:

– Gdzie nasi towarzysze?

– W jaskini Adjuntah, jak było umówione, że czekać na nas będą.

– A konie?

– Zostawiłem je niedaleko, na drodze prowadzącej z Ellory do Boregami.

– Czy Kalagani ich strzeże?

– Tak bracie – czuwa on bacznie, a konie dobrze utrzymane i dostatecznie wypoczęte czekają tylko na nas.

– A więc chodźmy, rzekł Nana, powinniśmy stanąć w Adjuntah przed wschodem słońca.

– Gdzież udamy się stamtąd? – zapytał Balao Rao. Czy ta nagła ucieczka nie pokrzyżowała twoich planów?

– Nie, odrzekł Nana Sahib. Dotrzemy do gór Sautpurra, których najmniejsze zakręty i wąwozy są mi doskonale znane, tam możemy drwić sobie z wszelkich poszukiwań angielskiej policji. A zresztą to ziemia Bilhów i Gundów, wiernych naszych sprzymierzeńców, tam będę mógł oczekiwać przyjaznej chwili wśród górskiej ludności, zawsze gotowej do powstania.

– A więc ruszajmy! – zawołał Balao Rao. A! przyobiecali 2.000 funtów szterlingów temu, coby cię oddał w ich ręce! myślą, że dość wyznaczyć cenę na głowę, aby ją schwytać!…

– O! nie dostaną jej – odrzekł Nana, nie traćmy chwili czasu, w drogę bracie mój!

dompar_12.jpg (187794 bytes)

Balao Rao szedł pewnym krokiem przez ciasny kurytarz wydrążony pod podłogą świątyni; doszedłszy do otworu kryjącego się poza ogromnym grzbietem kamiennego słonia, wysunął ostrożnie głowę, rozejrzał się wokoło i dopiero przekonawszy się, że nigdzie nie ma nikogo, wyszedł powoli z kryjówki. Potem przeszedł ze dwadzieścia kroków, znowu obejrzał się na wszystkie strony, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, gwizdnął dając znak bratu że, może wyjść.

Niezadługo dwaj bracia opuścili tę sztuczną pół mili długą dolinę, pełną galerji, sklepień, wydrążeń, w niektórych miejscach piętrzących się bardzo wysoko. Unikali starannie tych bungalów, pełnych zawsze pielgrzymów i podróżnych wszelkich narodowości, przybywających dla ujrzenia cudów Ellory i minąwszy wieś Rauzah, dostali się na drogę łączącą Adjuntah z Boregami.

Odległość z Ellory do Adjuntah wynosiła 50 mil (około 80 kilometrów), ale Nana Sahib nie był już teraz owym zbiegiem uciekającym piechotą z Aurungabad. Jak to powiedział Balao Rao, na drodze czekały na nich trzy konie, strzeżone przez Kalagani’ego, wiernego sługę Dandu-Pant’a. Konie ukryte były w lesie, o milę od wioski. Jeden przeznaczony był dla Nany, drugi dla Balao Rao, trzeci dla Kalagan’iego i wkrótce też pognali na nich w kierunku Adjuntah. W razie jakiegoś spotkania nikt by się nie dziwił, widząc fakira jadącego konno, bo większa część tych bezczelnych żebraków w ten sposób żebrze o jałmużnę.

Zresztą w tej porze roku, droga ta mało była uczęszczaną; jechali więc prędko, nie obawiając się niebezpiecznych spotkań. Zatrzymywali się tylko, aby dać wytchnąć koniom i pożywić się zapasami żywności, które Kalagani miał w worku przymocowanym do siodła.

Grunt był równy i płaski. Na wszystkie strony roztaczały się pola zarosłe krzakami i dopiero w pobliżu Adjuntah droga stawała się bardziej górzystą.

dompar_13.jpg (191552 bytes)

Przepyszne groty Adjuntah, współzawodniczące cudownością z pieczarami Ellory, a może pod względem całości piękniejsce jeszcze od nich, zajmują niższą część doliny, o jakie pół mili odległej od miasta. Tak więc Nana Sahib nie potrzebował przebywać Adjuntah, gdzie musiało już być rozlepione ogłoszenie gubernatora i gdzie mógłby być poznanym, W piętnaście godzin po opuszczeniu Ellory, Nana i towarzysze jego zapuścili się w ciasny wąwóz, prowadzący do sławnej doliny, której dwadzieścia siedm świątyń wykutych w skale wznoszą się nad niezgłębionemi otchłaniami.

Noc była prześliczna, tysiące gwiazd iskrzyły się na niebie, ale księżyc nie świecił. Wierzchołki olbrzymich banianów odbijały się czarno od zasianego gwiazdami firmamentu, najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu: żaden listek się nie poruszał, żaden szelest nie dawał się słyszeć, tylko strumień płynący w głębi parowu szemrał tajemniczo.

Cichy ten szmer uwydatniał się coraz więcej i nareszcie zamienił się w istny huk, gdy dojechali do wodospadu Sakkhond, spadającego z wysokości 50 sążni, szarpanego wystającemi kantami skał kwarcowych i bazaltowych. Wilgotny pył wodny unosił się w wąwozie, i gdyby księżyc świecił, pył ten błyszczałby siedmioma kolorami tęczy, wśród tej pięknej wiosennej nocy.

Nana Sahib, Balao Rao i Kalagani przybyli do oznaczonego miejsca. Na zakręcie wąwozu ukazała się dolina bogata w arcydzieła budhyjskiej architektury. Tam na murach tych świątyń, bogato zdobnych w kolumny, rozety, arabeski, werandy, zaludnionych olbrzymiemi postaciami zwierząt o fantastycznych kształtach, wśród których powydrążano ciemne celki, będące niegdyś mieszkaniem kapłanów, stróżów tych miejsc świętych, artyści mogą po dziś dzień podziwiać niektóre freski, wyglądające jakby wymalowane były wczoraj. Przedstawiają one uroczystości królewskie, procesje religijne, bitwy, w których przedstawiona jest broń ówczesna, znana w Indjach w początkach ery chrześcijańskiej.

Nana Sahib znał wszelkie kryjówki tych tajemniczych pieczar i niejednokrotnie w niebezpiecznych dniach powstania, on i jego towarzysze, ścigani przez wojska królewskie szukali w nich schronienia. Galerje podziemne łączące je z sobą, najciaśniejsze tunele przebite w skale, kręte przejścia krzyżujące się na wszystkich rogach i tysiączne rozgałęzienia tego labiryntu znał tak doskonale, że nawet bez światła mógł kierować się w nich i nie zbłądzić.

To też pomimo ciemności, jak człowiek pewny siebie, Nana zdążał wprost do jednego z mniejszych wydrążeń, którego otwór ukryty wśród krzewów, zasłaniała kupa dużych kamieni, jak się zdawało oderwanych od skały skutkiem jej załamania. Skrobnął paznokciem po skale, był to znak jego obecności w tem miejscu.

dompar_14.jpg (192646 bytes)

I w tejże chwili parę głów Hindusów ukazało się z pomiędzy zarośli, powoli zaczęły pojawiać się inne, a za nimi całe postacie, które jak węże wysuwały się z pośród skał i utworzyły oddział złożony z czterdziestu dobrze uzbrojonych ludzi.

„W drogę! – zawołał Nana Sahib.

I wierni ci towarzysze poszli za nim, nie żądając tłumaczenia, nie pytając dokąd ich prowadzi, gotowi oddać życie na jedno jego skinienie. Nie mieli koni, ale nogi ich mogły iść w zawody z wierzchowcami.

Mały hufiec zagłębił się w wąwóz ciągnący się nad przepaścią i okrążył grzbiet góry zwracając się ku północy. W godzinę potem, dotarli do drogi wiodącej do Kandeisz, ginącej w przesmykach góry Sautpurra.

Z nadejściem dnia minęli odnogę kolei żelaznej z Bombaju do Nagpore i główną linję prowadzącą do Allahabad. W tej chwili przebiegł pospieszny pociąg z Kalkutty, rzucając na przydrożne baniany całe kłęby pary, a świst lokomotywy przestraszał dzikie zwierzęta, kryjące się w gęstwinie,

Nabob zatrzymał konia i zawołał grzmiącym głosem, wyciągając rękę ku uciekającym wagonom:

– Pędź, pędź potworze! – spiesz oznajmić wice-królowi Indji, że Nana Sahib żyje jeszcze i że tę kolej, szatański wytwór ich rąk przeklętych, zatopi w strumieniach krwi najeźdzców!”

 

 

Rozdział V

OLBRZYM STALOWY.

 

iepodobna wyobrazić sobie większego osłupienia nad to, które ogarnęło mężczyzn, kobiety i dzieci. tak Hindusów jak i Anglików, na wielkiej drodze z Kalkutty do Chandernagor. Dnia 6, maja równo ze wschodem słońca, z jednego z głównych przedmieść stolicy Indji, wśród dwóch szeregów ciekawych, cisnących się z obu stron drogi, posuwał się szczególniejszy wehikuł; jeśli można tak nazwać dziwny przyząd, przesuwający się po wybrzeżu Hougly.

Na czele, jako jedyny motor, posuwał się spokojnie i tajemniczo olbrzymi słoń, mający 20 stóp wysokości, 30 długości i odpowiednią szerokość. Trąba jego była nieco odwinięta niby wielki róg obfitości; wielkie złocone kły wysuwały się z ogromnej paszczy na kształt dwóch groźnych kos. Na ciemno-zielonym dziwacznie upstrzonym korpusie, roztaczała się bogata jaskrawa draperja, przetykana srebrem i złotem, zakończona przepyszną frendzlą z torsadą i kwastami. Na grzbiecie tego słonia wznosił się rodzaj wieżyczki, zakończonej na sposób indyjski okrągławą kopułą, której ściany zaopatrzone były w grube szklanne soczewki, podobne do okienek w ścianach kajut okrętowych.

Słoń ten ciągnął pociąg złożony z dwóch wagonów a raczej z dwóch domów, przenośnych bungalów, z których każdy osadzony był na czterech bogato rzeźbionych kołach. Koła te, których tylko niższa część była widoczna, poruszały się w bębenkach zasłaniających do połowy podstawy ogromnych przyrządów ruchu. Te dwa wozy łączył ze sobą mostek zwodzony.

Jak to być mogło, aby jeden słoń, choćby nadzwyczaj silny, mógł uciągnąć dwa tak wielkie i ciężkie wagony, i to jak się zdawało bez najmniejszego wysilenia! A przecież tak było. Szerokie łapy, zadziwiającego zwierzęcia podnosiły się i opadały bezzwiednie z mechaniczną regularnością i w jednej chwili zwialniał lub przyspieszał biegu, choć nie widać było „mahuta” (przewodnika) kierującego nim ręką lub głosem.

Oto co najpierw zdumiewało ciekawych, jak patrzyli z oddali, ale gdy zbliżyli się do olbrzyma, podziw ich nie miał granic.

Najpierw tedy dawał im się słyszeć rodzaj miarowego mruczenia, podobnego wydawanemu przez tych olbrzymów fauny indyjskiej; nadto w pewnych małych przystankach, z podniesionej w górę trąby buchały kłęby pary. A przecież był to wyraźnie słoń. Jego chropowata czarno-zielona skóra pokrywała widocznie ogromne kości, jakiemi natura obdarzyła tego króla gruboskórców. Oczy jego jaśniały blaskiem życia, członki mogły się poruszać.

Gdyby jednak ktoś z tych ciekawych dotknął ręką ogromnego zwierza, przekonałby się wnet, że jest to naśladownictwo, przedstawiające nawet z bliska wszelkie pozory życia.

Jakoż rzeczywiście słoń ten wyrobiony był z blachy stalowej, a we wnętrzu jego kryła się lokomotywa. Co zaś do pociągu, był to dom przenośny, jak to przyrzekł inżynier.

Pierwszy wagon, czyli dom, służył za pomieszkanie dla pułkownika Munro, dla kapitana Hod, dla Banksa i dla mnie. W drugim mieściła się służba i sierżant Mac Neil.

Banks i pułkownik Munro dotrzymali swoich przyrzeczeń, tak więc dnia 6. maja mogliśmy puścić się w drogę tym zadziwiającym wekihułem, aby zwiedzić północne okolice półwyspu indyjskiego.

Ale do czegoż ten dziwny słoń? Co znaczy ta dziwna fantazja tak niezgodna z praktycznością Anglików? Nikomu dotąd ani w umyśle nie powstało, aby lokomotywie, czy to mającej jechać po szynach kolei żelaznej, czy po wielkich traktach, nadawać kształt jakiegoś czworonożnego zwierza. Przyznaję, że gdyśmy po raz pierwszy zobaczyli tę zadziwiającą maszynę, osłupieliśmy z podziwu. Zarzuciliśmy przyjaciela Banksa niezliczonemi pytaniami, gdyż lokomotywa ta była zbudowana podług jego planu i pod jego kierunkiem. Skąd mógł mu przyjść tak niepojęty pomysł, aby ukryć lokomotywę między stalowemi ścianami mechanicznego słonia.

– Kochani przyjaciele, – odpowiedział poważnie Banks, czy znacie radżę z Buthanu?

– Otóż zanim umarł radża z Buthanu, żył inaczej jak inni. Przepadał za wszelkiego rodzaju przepychem, nie odmawiał sobie niczego, co mu tylko mogło przyjść na myśl. Łamał sobie głowę, aby wymyśleć jakieś niepodobieństwo i gdyby umysł jego był płodniejszy w pomysły, skarb jego opróżniłby się bardzo prędko. Był nadzwyczaj bogaty, jak to niegdyś bywali indyjscy nabobowie; posiadał wielkie skrzynie pełne laków rupji. Nie znał żadnych trosk i chyba się o to kłopotał, aby wydawać pieniądze nie w tak pospolity sposób jak jego koledzy miljonerzy.

Otóż raz przyszła mu myśl, która go wielce niepokoiła, a z której i sam Salomon mógłby być dumny, aby odbyć podróż w sposób zupełnie dotąd nieznany, ekwipażem o jakim nikt nie marzył nawet. Gdyby znał działanie pary, byłby ją użył do swego pomysłu: nie znając, zwrócił się do mnie, gdyż znaliśmy się z sobą. Sam mi narysował plan swego oryginalnego ekwipażu i nie myślcie, że parsknąłem śmiechem, słuchając radżę. Zrozumiałem, że myśl tak wielka mogła się tylko zrodzić w umyśle indyjskiego monarchy i zapragnąłem gorąco urzeczywistnić ją jak najprędzej, z własnem i poetycznego mego kljenta zadowoleniem, Poważny inżynier nie zawsze ma sposobność spotykania się z fantastycznością, a fantazja radży nie była niemożliwą do urzeczywistnienia; wiecie co już dokonała technika, ale nie wiecie czego w przyszłości dokonać jeszcze może. Zabrałem się więc do pracy i udało mi się w osłonie z blachy stalowej w postaci słonia ukryć kocioł, mechanizm i tender lokomotywy drożnej, ze wszystkiemi przynależytościami. Trąba tak urządzona, że może się podnosić i opuszczać, posłużyła za komin, za pomocą odpowiedniego przyrządu zaprzągłem nogi mego słonia do kół maszyny, oczy urządziłem jak soczewki w morskiej latarni, aby tryskały przez nie dwa strumienie elektrycznego światła i w ten sposób stworzyłem mego sztucznego słonia. Jednakże nie dokonałem tego odrazu; nastręczało się wiele nie łatwych do pokonania trudności. Ten motor, ta olbrzymia zabawka kosztowała mnie wiele trudów i bezsennych nocy, tak, że nareszcie radża trawiony gorączkową niecierpliwością, większą część życia przepędzając w moich warsztatach, umarł zanim zdołałem wypróbować ostatnie ulepszenia i zanim słoń jego mógł się puścić w podróż. Biedak nie miał nawet tej pociechy, aby choć raz przejechać się w swoim przenośnym domu. Spadkobiercy jego nie tak bujną obdarzeni wyobraźnią, spoglądali na moje dzieło z zabobonną trwogą, uważając je za wymysł szaleńca, chętnie więc pozbyli go się za marne pieniądze. Teraz wiecie już kochani przyjaciele, jakim sposobem my jedni na całym świecie, za to ręczyć mogę, mamy do rozporządzenia słonia parowego o sile ośmdziesięciu koni.

– Brawo i brawo Banks! – wykrzyknął kapitan Hod. Znakomity inżynier, umiejący być zarazem artystą i poetą w żelazie i stali, to istny biały kruk.

– Gdy po śmierci radży nabyłem jego ekwipaż, nie miałem odwagi zniszczyć mojego słonia i przywrócić lokomotywie jej zwykłe kształty.

– I dobrześ zrobił – rzekł kapitan, pyszny i okazały jest ten twój słoń. A jakież to zdziwienie wywoła ten zwierz olbrzymi, gdy wieźć nas będzie wśród równin i dżungli Hindostanu. Wielki jest pomysł tego radży! – a my wprowadzimy go w wykonanie – wszak prawda pułkowniku?

Pułkownik Munro prawie się uśmiechnął, co było nieomylnym znakiem zezwolenia na projektowaną podróż.

dompar_15.jpg (183903 bytes)

Tak więc słoń stalowy, to jedyne w swoim rodzaju zwierzę, ten sztuczny Lewiatan, miał stać się przenośnym domem czterech Anglików, zamiast służyć do przejażdżek najbogatszego z radżów indyjskich. jego licznego dworu i służby.

Lokomotywa drożna, do której Banks zastosował umiejętnie najnowsze naukowe udoskonalenia i wynalazki, była w ten sposób skonstruowana.

Cały mechanizm, walce (cylindry), skrzynki i pompa zasilająca, mimowody (ekscentryki) umieszczone zostały między czterema kołami, a po nad nimi kociół z ogniskiem mającem sześćdziesiąt metrów przestrzeni. Umieszczone to było całkowicie na przedniej części korpusu stalowego słonia, w którego tylnej części znajdował się tender przeznaczony na zbiornik wody i paliwa. Mała przestrzeń oddzielająca tender od kotła, ułatwiała palaczowi jego zadanie. Po nad korpusem zwierza wznosi się kopuła, zbudowana tak, aby kule przebić jej nie mogły, tam przebywa maszynista, a w razie groźniejszej napaści wszyscy obecni schronićby się do niej mogli. Tuż przed oczyma maszynisty mieściły się klapy bezpieczeństwa i manometr, wykazujący natężenie pary, a tuż pod ręką regulator dla regulowania pary i korba dla manewrowania w celu dowolnego zarządzenia ruchu naprzód czy wstecz. W kopule osadzone były grube szkła soczewkowate, przez które maszynista mógł widzieć roztaczającą się przed nim drogę, a odpowiednio urządzony pedał dozwalał mu zmieniać i nadawać pociągowi żądany kierunek.

Resory z najlepszej stali przytwierdzone do osi w ten sposób podtrzymywały kocioł i tender, iż łagodziły wstrząśnienia, spowodowane nierównością gruntu. Wypróbowanej mocy koła urządzone są w sposób niedopuszczający „ślizgania”.

Jak to powiedział Banks, nominalna siła maszyny odpowiada sile ośmdziesięciu koni, ale można ją podnieść do stu pięćdziesięciu, nie obawiając się eksplozji. Maszyna ta urządzona została według zasad systemu Fielda o podwójnym walcu. Szczelnie zamknięta skrzynka osłaniała cały mechanizm, nie dopuszczając kurzu szkodliwie oddziaływającego na wszystkie części składowe. Największą jej zaletą zaś było, że potrzebowała mało a produkowała wiele i można było ją opalać zarówno węglem jak drzewem. Według oszacowania Inżyniera Banksa lokomotywa ta mogła przebiegać 25 kilometrów na godzinę, a po odpowiedniej drodze nawet 40 kilometrów.

Wielkie pochyłości lokomotywa ta przebywała z łatwością.

Dodać trzeba, że Anglicy pobudowali w Indjach tysiące mil doskonałych dróg, wybornie nadających się do podobnych lokomotyw. Sama Great Trunk Road przerzynająca półwysep, ciągnie się przez przestrzeń 1.200 mil angielskich, czyli blizko dwa tysiące kilometrów.

Lecz Banks nie samą tylko drożną lokomotywę, ale i pociągi należące do niej odkupił na rzecz pułkownika Munro od spadkobierców naboba. Nic dziwnego, że radża Buthanu kazał go urządzić według swojej fantazji i na sposób indyjski. Słusznie nazwałem go przenośnym bungalowem, gdyż dwa składające go wagony, były najcudowniejszym okazem indyjskiej architektury.

Wyobraźmy sobie jakby dwie pagody bez minaretów, z dachami zaokrąglonemi jak wydęte kopuły, z wystawami u okien wspierającemi się na bogato rzeźbionych filarach, ozdoby misternie wyrzynane z drogocennego różnobarwnego drzewa i piękne werandy, jedna z przodu, druga od tyłu. Zdawałoby się, że dwie te pagody przeniesione zostały ze świętego wzgórza Sonnaghura, połączone z sobą i zaprzężone w olbrzymiego stalowego słonia miały biedz po drogach.

Nie dość na tem, cudowna ta lokomotywa mogła zarówno biedz jak pływać. Niższa część korpusu słonia, w której zawarty był kocioł i maszyna, stanowiła zarazem łódkę z lekkiej blachy tak sprytnie obmyśloną, iż nadawała się do pływania, więc w razie napotkania na drodze jakichś rzek czy jezior, słoń, którego nogi opatrzone były odpowiednim przyrządem, śmiało rzucał się w ich fale, ciągnąc za sobą cały tabor, czyli tak nazwany przez Banksa „Steam-House” jak i my odtąd nazywać go będziemy. Podwójne to zastosowanie stawało się nieocenionem w tych obszernych przestrzeniach Indji, gdzie znajduje się bardzo wiele rzek czekających jeszcze na mosty.

Pod względem tedy zewnętrznym jedyny len w swoim rodzaju pociąg, odpowiadał w zupełności żądaniu kapryśnego radży Buthanu. Banks zastosował się do jego woli, nadając motorowi kształt słonia, a wagonom pozór pagód, ale za to wnętrze urządził na sposób angielski, odpowiedni do długiej podróży.

Steam-House składał się z dwóch wagonów, sześć metrów szerokich, zatem przechodziły one poza koła, mające tylko pięć metrów szerokości. Wagony zawieszone były na bardzo długich i łatwo uginających się resorach, przez co nie podlegały trzęsieniu i przesuwały się równie lekko jak wagony kolejowe najdoskonalej dopasowane do dróg żelaznych.

Pierwszy wagon miał piętnaście metrów długości. Z przodu urządzona była piękna weranda, opierająca się na lekkich kolumnach po nad balkonem, na którym dziesięć osób mogło pomieścić się wygodnie. Z werandy tej wychodziły dwa okna i drzwi balkonowe, prowadzące do salonu. W salonie tym obitym drogocennemi tkaninami jedwabnemi, stał piękny stół, bibljoteka, wygodne sofki rozstawione pod ścianami; posadzkę pokrywał gruby dywan smyrneński. Przed oknami pourządzane były „talis” to jest rodzaj ekranów, skrapianych nieustannie pachnącą wodą a te roztaczały miły chłód tak w salonie, jak w przyległych przegrodzeniach, tworzących pokoje. U sufitu zawieszona była „punka”, którą automatycznie poruszał bieg pociągu, a gdy tenże się zatrzymał, czynność tę spełniał jeden ze służby. Poruszenie to wywoływało prąd powietrza, niezbędnego dla ochłodzenia temperatury, która tu w pewnych miesiącach roku dochodzi w cieniu do przeszło czterdziestu pięciu stopni.

Naprzeciw okna balkonowego znajdowały się drzwi artystycznie wykonane; prowadzące do sali jadalnej, oświetlonej nietylko obszernemi oknami, ale i przez sufit ze szkła matowego. Na środku stał stół jadalny, przy którym mogło się pomieścić ośmiu biesiadników, a że nas było tylko czterech, mogliśmy więc rozsiadać się wygodnie. Na bufecie w kredensach stały bogate srebra, kryształy i porcelana; zbytku tego domaga się bowiem komfort angielski Dodam jeszcze, iż wszystkie przedmioty, podlegające łatwo uszkodzeniu lub stłuczeniu ustawione były w dobrze dopasowanych zagłębieniach, jak się to praktykuje na okrętach, przez co nie mogły być narażone na uderzenia, ani na upadek, choćby nawet pociąg zniewolony był puścić się na najgorsze drogi.

W głębi sali jadalnej były drzwi, wychodzące na korytarz, prowadzący do tylnego balkonu, także pokrytego werandą. Z tego korytarza wchodziło się do czterech pokoików, oświetlonych z boku; w każdym z nich stało łóżko, toaleta, szafa i sofka; były urządzone jak kajuty na najpiękniejszych okrętach transatlantyckich. Pułkownik Munro zajmował pierwszy pokoik na lewo; drugi na prawo inżynier Banks. Z prawej strony naprzeciw pokoiku inżyniera, znajdował się pokój kapitana Hod; ja zamieszkałem pokój umieszczony naprzeciw pokoju pułkownika Munro.

Drugi wagon miał dwanaście metrów długości i tu znajdował się balkon z werandą, z którego wychodziło się do obszernej kuchni, po dwóch stronach jej urządzone były składy i spiżarnie obficie zaopatrzone. Po za kuchnią był pokój jadalny dla służby, oświetlony otworem urządzonym w suficie. Po rogach znajdowały się cztery kajuty przeznaczone dla sierżanta Mac Netla, dla maszynisty, dla palacza i służącego pułkownika Munro. Dalej ku tyłowi, dwie kajuty, jedna dla kucharza, druga dla służącego kapitana Hoda; lodownia, skład na pakunki i potrzebne sprzęty, do których wchodziło się z tylnego balkonu.

Tak więc Banks nadzwyczaj rozumnie i wygodnie urządził oba mieszkania ruchomego domu. W zimie mogły być ogrzewane zapomocą przyrządu, który ciepło dostarczone przez maszynę rozprowadzał po pokojach, a oprócz tego urządzone były dwa kominki, jeden w salonie, drugi w sali jadalnej. Mogliśmy więc nie obawiać się ostrości zimnej pory roku, choćby u podnóża gór Tybetu.

Nie zapomnieliśmy zaopatrzyć się w zapasy żywności i w wyborne konserwy, których zapas mógł starczyć na cały rok dla nas i dla wszystkich osób, należących do podróży. Mieliśmy całe pudła konserw mięsnych, doskonałe buljony i pasztety z „murgisów” czyli kurcząt indyjskich, których na całym półwyspie zjadają niezliczoną ilość.

Nie zapomnieliśmy także o skondenzowanem mleku, które można przewozić jak najdalej i przechowywać bardzo długo. Chcąc otrzymać skondenzowane mleko, trzeba je poddać wyparowaniu, aby zgęstniało jak ciasto, które następnie zamyka się w szczelnie zachodzące pudełka, obejmujące niespełna 450 gramów. Dodawszy do tego pięć razy tyle wody, otrzymamy trzy kwarty płynu, niczem nie różniącego się od dobrego zwyczajnego mleka.

W strefach tak gorących, lód jest nietylko nadzwyczaj użyteczny, ale prawie niezbędny; można go mieć na zawołanie za pomocą przyrządu Carrego, wywołującego obniżenie temperatury przez ulotnienie gazu amoniakowego. W tylnym rogu jednego wagonu urządzona była jakby lodownia, tak więc z pomocą ulatniania się amoniaku czy też ulotnienia eteru metalicznego, moglibyśmy choćby jak najdłużej przechowywać zapasy upolowanej przez nas zwierzyny, Tak suto zaopatrzeni nie potrzebowaliśmy obawiać się braku żywności.

Mieliśmy także odpowiedni zapas napojów; doskonałe wina francuskie, kilka gatunków piwa, wódki i arak, aby na wszelki wypadek niczego nam nie zabrakło. Mogliśmy tedy podróżować bezpiecznie, tem bardziej, że nie zamierzaliśmy oddalać się bardzo od zamieszkałych prowincji półwyspu. A Indje nie są bynajmniej pustynią; byleby nie zabrakło rupji, można tam dostać nietylko rzeczy niezbędnych, ale nawet zadowolić zbytkowne wymagania. Tylko w razie, gdyby nam przyszło zimować w okolicach północnych u podnóża Himalajów, wtedy może musielibyśmy poprzestać na naszych podróżnych zapasach. W każdym razie byliśmy zupełnie spokojni, licząc na to, że praktyczny Banks nie da nam doznać niedostatku.

Plan naszej podróży, z wyjątkiem nieprzewidzianych wypadków, był następujący:

dompar_17.jpg (160252 bytes)

Wyjechawszy z Kalkutty posuwać się doliną Gangesu aż do Allahabad, następnie przebyć królestwo Audh aż do pierwszych przedgórzy Tybetu, zatrzymywać się w niektórych miejscowościach dłużej lub krócej, by kapitan Hod mógł urządzać sobie polowania i nareszcie dotrzeć aż do Bombaju.

Tak więc zamierzaliśmy przebyć przeszło 900 mil drogi, ale jadąc w wygodnym ruchomym domu i z dostateczną służbą; któżby w takich warunkach bał się odbyć podróż choćby na około świata?

 

 

Rozdział VI

PIERWSZE ETAPY.

 

nia 6. maja, równo ze świtem opuściłem moje mieszkanie w hotelu Spencera, najpierwszym w Kalkucie; stolica Indji nie miała już dla mnie tajemnic, zwiedziłem wszystkie jej osobliwości. Odbywałem pieszo przechadzki ranne, wieczorem spacery w powozie po „strandzie” aż do fortu Williama, przesuwając się w pośród przepysznych ekwipaży zamieszkałych tam Europejczyków, mijających pogardliwie równie wspaniałe powozy indyjskich nabobów. Poznałem ciekawe ulice kupieckie, słusznie bardzo zwane bazarami; pola umarłych na wybrzeżach Gangesu; piękne ogrody botaniczne Hookera; widziałem „panią Kali”, ową straszną postać niewieścią z czterema rękoma okrutną boginię śmierci, kryjącą się w małej kapliczce na jednem z tych przedmieści, na których nowożytna cywilizacja spotyka się co krok z miejscowem barbarzyństwem. Napatrzyłem się dowoli pałacowi wicekróla, który się wznosi naprzeciw okien hotelu; podziwiałem, ciekawy pałac Chowringhi Road i Town-Hold, poświęcony pamięci wielkich ludzi naszej epoki, zbadałem szczegółowo zaciekawiający meczet Hougly; zwiedziłem niejednokrotnie port zapchany najpiękniejszymi okrętami marynarki angielskiej; widziałem więc wszystko, co jest do widzenia w Kalkucie i nie miałem tu dłużej co robić.

dompar_16.jpg (181766 bytes)

Tak tedy raniutko 6. maja, palki-ghari, rodzaj lichego powozu o czterech kołach, zaprzężony w parę koni, zajechał po mnie na plac rządowy i zawiózł przed bungalow pułkownika Munro, a o sto kroków poza przedmieściem, pociąg nasz czekał na nas. Pakunki nasze były już poskładane w właściwych oddziałach. Zabieraliśmy tylko rzeczy niezbędnie potrzebne. Kapitan Hod, który zabrał cztery karabiny Enfielda, cztery dubeltówki do polowania, a prócz tego kilka pistoletów i rewolwerów, słowem zapas broni, wystarczający do uzbrojenia nas wszystkich, ani chciał słyszeć o zmniejszeniu swego myśliwskiego arsenału.

A w jak złotym był humorze! Najprzód cieszyło go to niezmiernie, że ukochanego swego pułkownika wyrwał z tak smutnego osamotnienia, powtóre, że odbędzie podróż do północnych prowincji jedynym w swoim rodzaju wehikułem, a nareszcie, że będzie miał sposobność do tak niezwykłych polowań w strefach himalajskich. Wesołość jego nie miała granic, śmiał się i ściskał nas za ręce z wszystkich sił.

Nadeszła godzina odjazdu, kocioł wrzał, maszyna gotowa była do ruchu, maszynista stał na swojem stanowisku, trzymając rękę na regulatorze, rozległ się wreszcie świst, dający znak do odjazdu.

– Dalej! – zawołał kapitan Hod, podnosząc w górę kapelusz, – ruszaj w drogę stalowy olbrzymie!

I odtąd cudowny nasz motor zatrzymał już tę nazwę: „stalowy olbrzym” doskonale do niego zastosowaną.

Musimy jeszcze zapoznać was, czytelnicy, z personalem naszego ruchomego domu.

Maszynista Storr służył jeszcze przed paru miesiącami kompanji „Great Southern of India”, ale Banks, który go znał i cenił wysoko. namówił go, aby przeszedł do usług pułkownika Munro, co będzie dlań pod każdym względem korzystniejsze. Był to człowiek czterdziestoletni, doświadczony i biegły maszynista, który następnie wielkie miał nam oddać usługi.

Palacz nazywał się Kalut. Pochodził z tej klasy Hindusów, tak poszukiwanych przez kompanje kolei żelaznych, umiejących znosić podzwrotnikowy upał Indji, połączony z gorącem pochodzącem od kotła. Tą samą właściwością odznaczają się Arabowie, którym kompanje transportowe morskie powierzają obowiązki palaczy podczas przepływania morza Czerwonego.

Tam, gdzie Europejczycy rozpłynęliby się z gorąca, oni pocą się tylko.

Służącym pułkownika Munro był trzydziestopięcioletni Hindus z plemienia Gurków, nazwiskiem Gumi. Służył w tym pułku, który na dowód karności zgodził się bez oporu na używanie owych nowych ładunków, których zaprowadzenie było pierwszym powodem, a przynajmniej pozorem do buntu Sipajów. Nizki, szczupły, zwinny, bezgranicznie przywiązany i wierny, nie zdejmował nigdy czarnego munduru swej brygady, który zdawał mu się tak niezbędnym jak własna skóra.

Obydwaj, sierżant Mac-Neil i Gumi byli duszą i ciałem oddani pułkownikowi, dla niego nie cofnęliby się przed żadnem poświęceniem. Walczyli obok niego we wszystkich bitwach staczanych w Indjach, pomagali w bezowocnych dotąd usiłowaniach odszukania Nany Sahiba, a odtąd nie odstępywali go w jego samotnem ustroniu.

Służący kapitana Hod był Anglikiem czystej krwi, wesoły, rozmowny, równie zapamiętały myśliwy jak i jego pan. Nie chciałby zamienić swego stanowiska za żadne dostojeństwo, Przebiegły i rzutki, usprawiedliwiał zupełnie swoje nazwisko Fox, które znaczy lis; zabił 37 tygrysów, o trzy mniej niż jego kapitan, pocieszał się tem, że jeszcze dość jest tygrysów w Indjach, potrafi więc wyzyskać sposobność dorównania kapitanowi liczbą zabitych tygrysów.

Nakoniec musimy jeszcze wymienić naszego kucharza, murzyna, którego państwo roztaczało się w tylnej części drugiego wagonu, pomiędzy dwoma spiżarniami. „Pan Parazard”, jak go nazywaliśmy, w różnych już strefach spełniał swoje powołanie; przyprawiał sosy, potrawki, pasztety i był przekonany że nie zajmuje się bynajmniej podrzędnemi zajęciami, ale ważne spełnia posłannictwo. Trzeba było patrzeć na niego, z jakiem namaszczeniem przesuwał rękę od jednego do drugiego rondla, wydzielając sól, pieprz i przeróżne przyprawy ze ścisłością chemika, pracującego w swojem laboratorjum. Ale że był dobrym kucharzem i dobrym człowiekiem, więc się z niego nie wyśmiewano.

Tak więc było nas dziesięć osób; sir Edward Munro, Banks, kapitan Hod i ja, a w drugim wagonie Mac Neil, Storr, Kalut, Gumi, Fox i pan Parazard.

Stalowy olbrzym niósł nas i nasze ruchome domy ku północy półwyspu.

Ale byłbym zapomniał jeszcze o dwóch psach, Fan i Blak, których przymioty myśliwskie kapitan Hod cenił bardzo wysoko.

Bengal jest jeśli nie najciekawszą, to przynajmniej najbogatszą z prezydentur Hindostanu, jest to prowincja bardzo gęsto zaludniona i można ją uważać za prawdziwy kraj Hindusów. Ciągnie się ku północy, aż do nieprzebytych grzbietów Himalajów. Według planu naszej podróży, mieliśny ją tylko ukośnie przejechać.

Gdy Banks zapytał pułkownika Munro, w jakim kierunku mamy podróżować, tenże odpowiedział:

– Rób co chcesz, kochany Banksie, zupełnie spuszczam się na ciebie, dla mnie jest zupełnie obojętnem, w którą stronę udamy się. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie: gdy dojedziemy do Benares, gdzie zamierzasz udać się stamtąd?

– W kierunku północnym! – zawołał kapitan Hod, – drogą prowadzącą przez królestwo Audh, do pierwszych podgórzy Himalajów.

– Dobrze więc, moi przyjaciele, – odrzekł pułkownik, – może wtedy zapytam… ale dość będzie czasu później o tem mówić… zanim to nastąpi, jedźcie, gdzie i jak chcecie.

Ta odpowiedź pułkownika Munro zadziwiła mnie nieco, wyraźnie miał jakąś ukrytą myśl. Czyżby dlatego tylko zgodził się na tę podróż, iż spodziewał się, że może przypadek odkryje mu, czego mimo najusilniejszych poszukiwań nie mógł wynaleźć? Czy spodziewał się, że jeśli Nana Sahib żyje, to najpewniej wytropi go gdzieś w północnych Indjach? Czy żywił jeszcze nadzieję, że będzie mógł pomścić okrutną śmierć żony? Nie wiedziałem, co zamyśla, ale byłem przekonany, że ukrywa jakieś zamiary i że Mac Neil przypuszczony jest do tajemnicy.

W pierwszych godzinach poranku, zasiedliśmy wszyscy w salonie Steam-House. Drzwi i oba okna werandy były otwarte, a punka poruszająca powietrze chłodziła temperaturę, Olbrzym stalowy posuwał się dość umiarkowanie z prędkością jednej mili na godzinę, gdyż tak życzyliśmy sobie, pragnąc dobrze rozejrzeć się w przebywanych okolicach.

Gdyśmy mijali przedmieścia Kalkutty, pobiegło za nami wielu Europejczyków, zdziwionych widokiem naszego niezwykłego wehikułu oraz tłumy Hindusów, przypatrujących mu się z podziwieniem i zarazem trwogą. Wszyscy przechodnie zatrzymywali się zdumieni; nie tyle przepysznemi wagonami, ile widokiem olbrzymiego słonia, który je ciągnął buchając kłębami pary.

O dziesiątej podano do stołu w sali jadalnej; rozprawiliśmy się z przyrządzonem przez pana Parazard śniadaniem, które nam wszystkim bardzo smakowało.

Droga, którą jechaliśmy, ciągnęła się lewym brzegiem rzeki Hougly, t. j. zachodnie ramię Gangesu, przez t. zw. Sunderbund. Cała ta przestrzeń jest formacji alluwialnej.

– To, co widzisz, kochany Mauclerze, – rzekł do mnie Banks, – jest to podbój świętej rzeki, dokonany na równie świętej zatoce bengalskiej; jest to działanie czasu. Nie znalazłby tu może ani garści innej ziemi nad naniesioną prądem Gangesu od granic Himalajów. Rzeka ta, ocierając się o góry, zabierała ich części, aby utworzyć z nich grunta tej prowincji, w której urządziła sobie łożysko.

– Aby je porzucać często dla innego! – dodał kapitan Hod. – Ach! ten Ganges to grymaśnik, fantastyk, dziwak pierwszej klasy, Na wybrzeżach jego wzniesiono miasto; otóż w kilka wieków później miasto stoi w dolinie, wybrzeża wyschły, a rzeka zmieniła kierunek i ujście. Tak się stało z miastami Rajmahal i z Gaur; niegdyś kapryśna ta rzeka oblewała je swemi falami, dziś umierają z pragnienia w pośród wyschłych łanów pól ryżowych.

– Czyż i dla Kalkutty nie należy obawiać się podobnego losu? – zapytałem.

– Bardzo łatwo może to nastąpić, – odrzekł kapitan Hod.

– Ba! od czegoż my inżynierowie? – rzekł Banks. – W razie potrzeby potrafimy poskromić wybryki Gangesu, pourządzamy tamy, włożymy mu kaftan jak warjatowi.

– Wielkie to szczęście dla ciebie, kochany Banksie, że Hindusi nie słyszą, że w podobny sposób wyrażasz się o ich świętej rzece, pewnie nie uszłoby ci to na sucho.

– Zapewne, – odrzekł inżynier, – bo dla nich Ganges jest synem bóstwa, jeżeli nawet nie samem bóstwem, więc cokolwiek uczyni, w ich oczach jest dobrem i szlachetnem.

– Czy nawet i te febry, cholera i zarazy, jakie szerzy po tym kraju? – zapytał kapitan Hod. – Dziwna rzecz jednak, że nie oddziaływa to na zdrowie tygrysów i krokodyli, widać mięsożerne te stworzenia nie podlegają zarazie, a to zabójcze powietrze dodaje im jeszcze sił.

dompar_18.jpg (196532 bytes)

A zwracając się do swego służącego, sprzątającego ze stołu, zawołał:

– Fox!

– Słucham kapitanie.

– Wszak na wybrzeżach Gangesu zabiłeś swego trzydziestego siódmego?

– Tak, panie kapitanie, o dwie mile od Port-Canning. Było to wieczorem…

– Dość tego, – przerwał kapitan, wychylając szklankę grogu, – znam dobrze historję twego trzydziestego siódmego, wolałbym dowiedzieć się coś o trzydziestym ósmym.

– Kiedy jeszcze nie zabity, kapitanie.

– Nie bój się, zabijesz go, zarówno jak ja mego czterdziestego pierwszego.

W miarę naszego posuwania się, Hougly, która pod Kalkuttą ma przeszło kilometr szerokości, coraz więcej zwężała swe łożysko. W górę od Kalkutty wody jej płyną w pośród dość nizkich wybrzeży; tam bardzo często powstają straszne cyklony, pustoszące całą prowincję. Całe dzielnice zostają zniszczone, setki domów rozpadają się w gruzy, ogromne plantacje obraca cyklon w perzynę, tysiące trupów zalega miasta i wioski, oto skutki tych strasznych zjawisk, z których najokropniejszym był cyklon w 1844. roku.

Klimat Indji dzieli się na trzy pory: na porę dżdżystą, zimową i gorącą; ostatnia trwa najkróciej, ale też jest najcięższą do przebycia. Najgroźniejsze miesiące są: marzec, kwiecień i maj. W tej porze roku, szczególne w maju; w niektórych godzinach dnia kilkagodzinne wystawienie się na upał słoneczny zagraża śmiercią, szczególnie Europejczykom. Nieraz wtedy, nawet w cieniu, termometr wskazuje sto sześć stopni Farenheita (około 41 Celsjusza).

Jednakże dzięki szybkiemu biegowi Steam-House, ruchowi powietrza, wywołanego uderzeniami punki i wilgotnej atmosferze, przechodzącej przez nieustannie zraszane maty okienne, gorąco nie dokuczało nam zbytecznie.

dompar_19.jpg (207597 bytes)

Około pierwszej po południu dojechaliśmy do Chandernagor. Zwiedzałem już poprzednio tę miejscowość, która jedna już tylko z całej prezydentury Bombaju należy do Francji i powiewa nad nią jej trójkolorowo chorągiew. Chandernagor, dawny współzawodnik Kalkutty, dziś bardzo chyli się ku upadkowi. Nie wolno miastu utrzymywać więcej nad piętnastu żołnierzy dla własnej obrony; handel i przemysł upadł, bazary opustoszały, warownia opuszczona.

Pociąg nasz ominął miasto i zatrzymał się o trzy mile dalej pod palmowym lasem i spokojnie spędziliśmy noc w naszych kajutach. Podczas tego wypoczynku Banks kazał odnowić zapas paliwa, bo choć nie wiele jeszcze spotrzebowano węgla, drzewa i wody, chciał aby zawsze mieć ich tyle, ile potrzeba na przeciąg sześćdziesięciu godzin.

Nazajutrz rano, 7. maja, puściliśmy się w dalszą drogę, po dwóch dniach, zbliżaliśmy się do Burdwan, który 9. maja zamierzaliśmy zwiedzić.

Gdyśmy jechali wzdłuż toru kolei żelaznej, która przez Burdwan łączy Rajmahal z doliną Gangesu i stamtąd ciągnie się aż do Benares, przebiegł w pędzie koło nas pociąg pospieszny z Kalkutty. Podróżni cisnęli się do okien wagonów z okrzykami podziwu.

Okolica, przez którą przejeżdżaliśmy w następnych 2 dniach była zapełnie płaską i przez to dosyć monotonną. Tu i ówdzie kołysały się pod wpływem wiatru smukłe palmy kokosowe, który to gatunek drzew znika im bardziej zbliża się okolica ku miastu Burdwan. Ten rodzaj palm jest przyjacielem wybrzeża morskiego i udaje się tylko, jeżeli ma choćby odrobinę morskiego powietrza. Dlatego rośnie on tylko na wąskim pasie nadbrzeżnym a we wnętrzu kraju go się nie napotyka.

Roślinność śródlądowa Indji jest mimo to mniej zajmująca i różnoraka. Kraj po obu stronach Gangesu tworzy niejako olbrzymią szachownicę pól ryżowych, rozciągających się na olbrzymiej przestrzeni. Tu jednak dominowała zieleń, a żniwa na tym ciepłym i wilgotnym gruncie z jego bujną roślinnością zapowiadają się bardzo dobrze.

Następnego dnia maszyna o oznaczonej godzinie buchnęła ostatnim kłębem pary z punktualnością której mógłby jej zazdrościć każdy pociąg pospieszny i zatrzymała się przed bramami miasta Burdwan.

Pod względem administracyjnym miasto to jest stolicą okręgu angielskiego, ale cały obwód powiatowy jest własnością maharadży, opłacającego rządowi ni mniej ni więcej, tylko dziesięć miljonów rocznej daniny. Miasto składało się po większej części z nizkich domków, oddzielonych szerokiemi ulicami, wysadzane mi drzewami. Ulice te są tak szerokie, iż nasz Steam-House mógł najwygodniej przesuwać się po nich. Zatrzymaliśmy się na łące w ślicznem ustroniu, pełnem cienia i świeżości. Nasz słoń stalowy wywołał i tu wielkie wrażenie, był to podziw połączony z przestrachem. Ze wszech stron nadbiegali bengalczycy z gołemi głowami, jedynem ubraniem mężczyzn był rodzaj chusty opasanej dokoła bioder, kobiety zaś były od stóp do głów owinięte w białe płachty „sarri”.

– Jednej tylko obawiam się rzeczy, rzekł kapitan Hod, a to żeby maharadża nie chciał zakupić naszego olbrzyma stalowego i żeby nie ofiarował za niego tak wielkiej sumy, że prawie czulibyśmy się zmuszeni sprzedać go jego wysokości!

– O nigdy! – wykrzyknął Banks. Zrobiłbym mu innego słonia, gdyby chciał, a ten byłby tak silny, że mógłby uciągnąć całą jego stolicę i nawet całe jego państwo. Ale naszego nie sprzedalibyśmy za żadną cenę, czyż nie prawda Munro?

– Za żadną cenę w świecie – odrzekł pułkownik tonem, który zdradzał, że nawet miljony nie potrafiłyby go do tego skusić.

Zresztą niepotrzebnie obawialiśmy się o naszego słonia.

Maharadży nie było w mieście. Odwiedził nas tylko jego „kandar” czyli przyboczny sekretarz, który pragnął poznać wnętrze naszego wehikułu. Zezwoliliśmy na to chętnie, za co wywdzięczając się, poprowadził nas do prześlicznych ogrodów i parku pałacowego. Mogliśmy tu przypatrzyć się najrzadszym okazom podzwrotnikowej roślinności; strumienie i stawy przerzynały prześliczne murawy; w parku były fantastycznie porozrzucane prześliczne kioski, w zwierzyńcu biegały oswojone sarny, jelenie, daniele, słonie, tygrysy zaś, pantery, lwy, niedźwiedzie mieściły się w przepysznie urządzonej menażerji.

– Tygrysy trzymane w klatkach niby jakie ptaki! – krzyknął Fox – a to śmiech i litość bierze… nieprawdaż panie kapitanie?

– Prawda, mój Foxie; gdyby je zapytano co wolą poczciwe te zwierzęta, wolałyby pewnie hasać swobodnie po dżunglach… choćby z narażaniem się na strzały karabinów z wybuchającemi kulami.

– Pojmuję to doskonale panie kapitanie – odrzekł wzdychając Fox.

Nazajutrz 10. maja, opuściliśmy Burdwan, puszczając się w dalszą drogę.

Nasz we wszystko zaopatrzony Steam-House przekroczył tor kolejowy i zwrócił się wprost do Ramghur, miasta leżącego w odległości około 75 km.

Przez obranie tej drogi pozostawiliśmy co prawda po prawej stronie dość wielkie miasto Mourchedabad, które jednak ani w swej angielskiej ani indyjskiej części nie przedstawia nic zajmującego, dalej miasto Monghiz, rodzaj indyjskiego Birminghamu, położonego na przedgórzu dominującem nad korytem rzeki; Patrnę, stolicę królestwa Behar, ośrodek handlu i wywozu opium.

Podczas tej części podróży przyspieszyliśmy nieco tempo jazdy naszego olbrzyma a jego wyborny trab przekonał nas naocznie o wspaniałem urządzeniu naszych ruchomych domów. Zresztą droga była dobra i nadawała się do tej próby. Może drapieżne zwierzęta ulękły się olbrzymiego słonia spowitego w kłęby dymu i pary.

Przynajmniej nie widzieliśmy ku niemałemu zduwieniu kapitana Hod ani jednego drapieżnego zwierzęcia w dżunglach tego kraju. Ten jednakże nie skarzył się zbytnio, bo nie tu zaraz w Bengalu, lecz w północnych okolicach Indji chciał dać upust swej żyłce myśliwskiej.

Dotąd nie jeździliśmy prędzej jak piętnaście mil na dwanaście godzin. Dnia 15. maja zatrzymaliśmy się pod Ramghur, prawie o 50 mil od Burdwan, a 18-go o sto kilometrów dalej, pod małem miasta Chittra. Do tego czasu żaden ważniejszy wypadek nie zdarzył się w naszej podróży. Dnie były gorące, ale na naszej werandzie upał nie dokuczał.

Wieczorem maszynista Storr i palacz Kalut czyścili kociół i rewidowali maszynę pod czujnem okiem Banksa. Ja zaś, kapitan Hod i służący jego Fox, zabieraliśmy wyżły i udawaliśmy się na polowanie w pobliżu obozowiska. Strzelaliśmy do ptactwa i drobnej zwierzyny. Hod, jako myśliwy, za nic miał takie polowanie, ale jako smakosz, rozkoszował się urządzanemi przez pana Parazard przysmakami z ubitej zwierzyny, zwłaszcza, że przez to oszczędzaliśmy nasze zapasy.

Czasem zatrzymywali się Fox i Gumi, by narębać drzewa lub przynieść świeżą wodę, bo przez cały dzień trzeba było napełniać tender. Z tego powodu Banks obierał jako miejsca postoju brzegi strumieni lub pobliże lasów. Zaopatrywanie się w potrzebne materjały odbywało się stale pod dozorem inżyniera, który sam starał się o wszystko.

dompar_20.jpg (192987 bytes)

Po ukończeniu tego wszystkiego zapalaliśmy sobie wonne cygara „cherouts” z Manilli i paliliśmy je rozmawiając o kraju, który Hod i Banks znali przecież doskonale. Kapitan gardził zwyczajnem cygarem i wciągał swemi silnemi płucami wonny dym przez szlauch długości 20 stóp z fajki, „houkah”, którą służący mu starannie napełniał.

Pragnęliśmy bardzo, by pułkownik Munro towarzyszył nam w tych małych wycieczkach; zawsze wybierając się, namawialiśmy go, aby szedł z nami, ale odmawiał zawsze stanowczo i zostawał ze swoim sierżantem Mac Neil’em. Potem wychodzili obydwaj i przechadzali się po drodze, nie oddalając się zbytecznie. Nie wiele mówili z sobą, znać jednak było, że się rozumieją doskonale i nie potrzebują słów do wymiany myśli. Obydwaj byli zatopieni we wspomnieniach, których nic nie mogło zatrzeć w sercu i umyśle pułkownika. Obecnie wspomnienia te potęgowały się jeszcze w miarę, jak zbliżali się do miejsca będącego niegdyś widownią krwawego powstania. Widocznie nie sam żal rozstania się z nami skłonił pułkownika Munro do towarzyszenia nam w tej wycieczce do Indji północnych, ale jakaś myśl ukryta, jakieś tajone zamiary, które zapewne dopiero później poznamy. Ja, kapitan Hod i inżynier Banks, wszyscyśmy byli pod tym względem jednego zdania i z niepokojem zadawaliśmy sobie pytanie: czy też słoń stalowy pędzący po drogach półwyspu nie goni może za jakimś strasznym dramatem.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć