Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Król Przestrzeni

Ostatnia powieść Juliusza Verne’a

(Rozdział XI-XIV)

 

ilustracje George Roux

Przekład M. P. 

w tygodniku "Wieczory Rodzinne"

Warszawa, 1905

maimond_02.jpg (47327 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI

Nowa wyprawa.

 

ak więc mityczny kapitan ukazał się znowu i znowu na terytoryum amerykańskiem. Stąd należało wnioskować, że był amerykaninem i że Amerykę tylko chciał uczynić widownią swych prób.

Z największą łatwością mógł się przecież dostać do Europy. Wobec niezwykłej szybkości przyrządu przebycie Atlantyku zajęłoby najwyżej trzy dni. Burze nie stanowiły dlań przeszkody. Gdy na powierzchni oceanu szalały fale, o dwadzieścia stóp poniżej poziomu mógł znaleść zawsze spokój i ciszę.

Porozumienie między zarządem policyjnym w Waszyngtonie, a agentem w Toledo odbyło się w tajemnicy najgłębszej. Żaden dziennik nie otrzymał najlżejszej wzmianki o tem, że policya wpadła na trop tajemniczego kapitana; szło o to, by go nie spłoszyć przedwcześnie.

Przygotowania do odjazdu zrobione były oddawna. Zabraliśmy swe walizki i udaliśmy się na stacyę.

Toledo leży na północnej granicy stanu Ohio, nad brzegiem jeziora Erie. Pociąg pośpieszny w przeciągu nocy przewiózł nas przez Wirginię wschodnią i Ohio. O ósmej rano stanęliśmy w Toledo.

Na dworcu czekał nas agent policyjny, p. Artur Wells, który był uprzedzony o mojem przybyciu.

Przyglądał się bacznie wszystkim wysiadającym z wagonu.

Podszedłem ku niemu i przedstawiłem się.

– Jestem na usługi pana – rzekł.

– Czy mamy się zatrzymać w Toledo, czy też jedziemy wprost?

– Chcąc stanąć na miejscu przed wieczorem, musimy jechać natychmiast. Brek czeka nas na stacyi.

Skinąłem na agentów.

– Dokąd jedziemy?

– Do Black-Rock.

– Daleko stąd?

– Mil ze dwadzieścia.

Po drodze wstąpiliśmy do White-Hotelu, gdzie zostawiliśmy swe walizki i zjedliśmy śniadanie.

O dziesiątej byliśmy już w drodze. Zatoka Black-Rock leżała w miejscowości pustej i bezludnej, zabraliśmy więc ze sobą zapasy żywności na dni kilka. Lato było gorące, perspektywa więc spędzenia kilka nocy pod gołem niebem nie przestraszała nas wcale.

Zresztą, los nasz rozstrzygnie się za kilka godzin… Albo uda się nam uwięzić kapitana „Grozy” na lądzie, kiedy się tego spodziewać nie będzie, albo też wymknie się z rąk naszych i wtedy go żadna siła nie pochwyci.

Artur Wells, jeden z najzdolniejszych agentów policyi amerykańskiej, miał lat około czterdziestu. Silny, śmiały, przedsiębiorczy, obdarzony zimną krwią, odznaczył się już nieraz i to z narażeniem życia. Posiadał nieograniczone zaufanie zwierzchności, która ceniła go bardzo.

Przypadek tylko naprowadził go na ślad „Grozy”.

Para rączych koników unosiła nas szybko brzegiem jeziora Erie ku południowo-zachodniej jego części. Jezioro Erie leży między Kanadą, stanami Ohio, Pensylwanią i New-Yorkiem, na wysokości 600 stóp ponad poziomem oceanu. Powierzchnia jeziora wynosi 80768 kilometrów kwadratowych. Na północno-zachodzie łączy się z jeziorem Huron i Saint-Clair, z południa wpadają doń rzeki Detroit, Rocky i Black. Wszystkie te wody zlewają się do jeziora Ontario, tworząc sławny wodospad Niagary.

Największa głębokość jeziora Erie dochodzi 135-ciu stóp. Aczkolwiek położone pod 40º szerokości północnej, od listopada do kwietnia zamarza: wiatry bowiem arktyczne, wiejące od oceanu Lodowatego nie napotykają na swej drodze żadnych przeszkód i ogromnie obniżają temperaturę.

Oprócz głównych miast, jak Buffalo, Toledo, Cleveland, na brzegach jeziora znajduje się jeszcze dużo pomniejszych miasteczek i wsi, Erie bowiem jest ważnym punktem handlowym, obrót roczny wynosi najmniej 200000 dolarów.

Zacząłem rozpytywać pana Wellsa, co go skłoniło do wysłania depeszy do zarządu policyjnego w Waszyngtonie. Oto czego się dowiedziałem:

27-go lipca po południu Wells wybrał się konno do miasteczka Hearly. Przejeżdżając przez mały lasek o pięć mil od celu podróży spostrzegł statek podwodny wypływający na powierzchni jeziora. Zeskoczył z konia, ukrył się w gęstwinie i widział najwyraźniej, jak statek zatrzymał się w zatoce Crique-Black, a dwaj ludzie wysiedli na brzeg. Jeden z nich był, prawdopodobnie; owym Królem Przestrzeni, a przyrząd jego rozgłośną „Grozą” .

– Niestety byłem sam tylko – ciągnął pan Wells. – Gdybym miał do pomocy pana i agentów, możeby nam się udało pochwycić tych ludzi…

– Niewątpliwie – odparłem. – Dowiedzielibyśmy się od nich wreszcie całej prawdy…

– A może jednym z nich był tajemniczy kapitan „Grozy”?

– Obawiam się tylko, że statku możemy już w zatoce nie zastać.

– Przekonamy się o tem za kilka godzin.

– Czy przedwczoraj zostałeś pan w lasku do wieczora?

– Nie, około piątej odjechałem do Toledo i natychmiast wysłałem depeszę do Waszyngtonu.

– Wczoraj byłeś pan w zatoce Black-Rock?…

– Tak.

– Statek był tam jeszcze?

– Na tem samem miejscu.

– A ludzie?

– Ludzie byli także… O ile mi się zdaje, zajęci byli naprawianiem jakiegoś uszkodzenia… na brzegu, nagromadzony był nawet materyał…

maimond_21.jpg (176304 bytes)

– To bardzo możliwe, że uszkodzenia nie pozwoliły „Grozie” wrócić do zwykłej kryjówki… Czyżby jednak cała załoga tak skomplikowanego przyrządu, który się porusza z taką szybkością niesłychaną, składała się z dwu ludzi tylko?!…

– Nie sądzę, panie Strock… W każdym razie wczoraj i zawczoraj widziałem tylko dwu.

Kilkakrotnie wchodzili do lasku, gdzie byłem ukryty. Ścinali gałęzie, rozpalali ogień…

Zatoka jest tak dzika i pusta, że się nie spodziewali, by ich ktoś zobaczył.

– Przyjrzałeś się im pan dokładnie?

– Najzupełniej… jeden silnie zbudowany, średniego wzrostu, z brodą, rysy twarzy ma ostre… Drugi niższy, przysadzisty.

A zatem, od trzydziestu sześciu godzin tajemniczy statek znajdował się w zatoce Black-Rock, może więc zastaniemy go tam jeszcze i dzisiaj. Obecność „Grozy” na jeziorze Erie nie zdziwiła nas wcale, ostatnim razem widziano ją przecież na jeziorze Górnem, skąd bez trudności przybyć mogła do Erie albo rzeką Detroit, albo też lądem. Tylko w takim razie byłby ją przecież ktoś spostrzegł na drogach Michiganu, strzeżonych przez policyę…

Jeżeli jednak „Groza” opuściła już zatokę, co pozostaje nam do zrobienia?…

Wiedziałem, że w porcie Buffalo znajdują się dwa parowce. Mogłem je wezwać depeszą i wysłać w pogoń za Królem Przestrzeni, lecz „Groza” miała większą szybkość i mogła się przytem ukrywać w głębinie!… Gdybyśmy więc nocy dzisiejszej nie znaleźli statku w zatoce, wyprawa nasza zrobiłaby fiasko.

 Wells zapewniał mnie, że zatoka jest pustą i bezludną. Nawet droga, prowadząca z Toledo do Hearly, przechodzi nieco dalej, o kilka mil od wybrzeża. Postanowiliśmy zatem zostawić brek w lasku, pod osłoną drzew, a gdy noc nadejdzie zbliżyć się do jeziora, ukryć wśród ostrych wysokich skał, i obserwować zatokę.

O siódmej zbliżyliśmy się do lasu. Było jeszcze prawie zupełnie jasno.

– Czy zatrzymamy się tutaj? – zapytałem pana Wellsa.

– Nie – odparł. – O kilkaset kroków dalej znajduje się ładna polanka, gdzie nas niczyje oko nie dostrzeże. Tam urządzimy popas, a skoro się ściemni, udamy się do zatoki.

Oczywiście zastosowałem się do rady pana Wellsa. Wysiedliśmy z breku i poszedliśmy pieszo. Las był tak gęsty, że ostatnie promienie zachodzącego słońca nie przedzierały się wcale po przez wysokie jodły, cyprysy i dęby. Ziemia, pokryta gęstym kobiercem traw, usiana była zeschłemi liśćmi. Ani śladu jakichkolwiek dróg lub ścieżek. Po upływie dziesięciu minut znaleźliśmy się na polance. Do zachodu słońca mieliśmy jeszcze co najmniej godzinę czasu, mogliśmy więc odpocząć nieco po długiej i nużącej podróży.

 Woźnica wyprzągł konie i puścił je na paszę, gdzie miały pozostać aż do naszego powrotu. Rozbiliśmy obóz u stóp wspaniałego cyprysu i zabraliśmy się do spożycia przywiezionych zapasów, głód bowiem zaczął nam dokuczać. Poczem zapaliliśmy fajki, oczekując upragnionej chwili zmroku. Niepokój pędził nas ku zatoce, lecz rozsądek nakazywał niecierpliwość. Dokoła panowała cisza zupełna. Nawet ptaki umilkły. Wieczór zapadał powoli. Świeży wietrzyk lekko poruszał liścmi drzew. Wreszcie ściemniło się zupełnie.

Spojrzałem na zegarek. Było w pół do dziewiątej.

– Czas na nas, panie Wells.

– Idźmy zatem!

maimond_22.jpg (192326 bytes)

Wells poszedł naprzód. Ostrożnie posuwałem się za nim, a za mną John Hart i Nab Walker. Wśród mroków nocy mogliśmy z łatwością zgubić drogę, lecz szczęściem, Wells doskonałym był przewodnikiem. Wreszcie doszliśmy do skraju lasu. Przed nami rozciągało się piaszczyste wybrzeże, dochodzące do samej zatoki. Wszędzie pustka i cisza.

Na znak dany przez Wellsa zbliżamy się powoli… Piasek skrzypi pod naszemi stopami… Jeszcze kilkaset kroków i jesteśmy na samym brzegu Erie…

Nie widzimy nic… nic!… Miejsce, gdzie wczoraj jeszcze pan Wells widział „Grozę”, puste… A więc Król Przestrzeni opuścił już zatokę Black-Rock!…

 

Rozdział XII

W zatoce Black-Rock.

 

iemy, jak chętnie natura ludzka podlega złudzeniom. Tak małe mieliśmy szanse znalezienia „Grozy” w zatoce Black-Rock, a jednak pod koniec dnia uwierzyliśmy najzupełniej w powodzenie.

To też łatwo sobie wyobrazić nasz zawód, nawet rozpacz! Cała wyprawa na nic!

Groza”, prawdopodobnie, została już naprawiona i odpłynęła daleko. A jeżeli nawet znajduje się jeszcze na wodach Erie, odnaleźć ją i pochwycić… nie w naszej leży mocy. Wobec Króla Przestrzeni jesteśmy bezsilni i bezradni!…

Obaj z Wellsem staliśmy zgnębieni. John Hart i Nab Walker, niemniej rozczarowani, przechadzali się brzegiem zatoki, rozglądając się dokoła.

A jednak zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Obmyśliliśmy wszystko. Gdybyśmy ludzi widzianych przez pana Wellsa, zobaczyli na wybrzeżu, bylibyśmy wpadli na nich niespodziewanie i uwięzili… Gdyby zaś stali na pokładzie, czekalibyśmy aż wyjdą na brzeg i przecięlibyśmy im odwrót…

Tymczasem „Grozy” nie było już w zatoce! Milczeliśmy obaj i bez słów odczuwaliśmy wzajemnie swoją boleść… Powoli miejsce jej zajął gniew… Jakto, tyle trudów poszło na marne!… Niemoc nasza i bezradność doprowadzała nas do rozpaczy.

Upłynęła godzina… Nie ruszaliśmy się z miejsca.

Wzrok nasz błąkał się dokoła, usiłując przeniknąć ciemności… Czasem na powierzchni wody zamigotały jakieś blaski i gasły szybko, a z nim resztki nadziei!… Czasem znowu zdawało się nam, że dostrzegamy jakby sylwetkę zbliżającego się statku… to znowu wiry jakieś podnosiły wodę i znowu tonęły w głębinie… Lecz i te słabe wskazowki znikały po krótkiej chwili… była to więc chyba gra podnieconej wyobraźni… złudzenie zmysłów…

Agenci zbliżyli się ku nam.

– Co słychać nowego? – zapytałem, – cień nadziei znowu się zbudził w mej duszy.

– Nic – odparł John Hart – obeszliśmy zatokę dokoła, lecz nigdzie nie zauważyliśmy nawet śladu materyałów o których wspominał pan Wells.

– Czekajmy jeszcze – zawyrokowałem, nie mogąc się zdecydować na powrót do lasu.

maimond_23.jpg (203339 bytes)

Nagle uwagę naszą przykuło do siebie jakieś kołysanie się wody, rozchodzące się aż do podnóża skał.

– Co to jest? jakby plusk fali, – zauważył Wells.

– Istotnie – odpowiedziałem, – zniżając głos instynktowo. Co za przyczyna? Wiatr ustał zupełnie… Czy to wzburzenie wody tworzy się na jej powierzchni…

– …Czy też w głębinie – dokończył Wells, pochylając się ku ziemi, by lepiej usłyszeć.

Można było myśleć, że to jakiś statek zbliża się do brzegu.

W milczeniu, bez ruchu staraliśmy się przeniknąć ciemności, podczas, gdy fale jeziora rozbijały się o urwiste brzegi.

Tymczasem John Hart i Nab Walker weszli na szczyt sąsiedniej skały. Ja zaś położyłem się prawie na ziemi, przyglądając się zjawisku, które nie zmniejszało się wcale… przeciwnie stawało się coraz wyraźniejsze… dostrzegałem nawet miarowe kołysanie się fali, podobne do tego jakie wywołuje obrót śruby.

– Niema już wątpliwości –oświadczył Wells, pochylając się ku mnie, – statek się zbliża…

– Tak – przyświadczyłem, – o ile to nie jest jakieś zwierzę z gatunku wielorybów lub haja żarłoczna.

– Nie, to statek z pewnością.

– Czy w tym samym miejscu widziałeś go pan wczoraj?

– Tak. Oba razy stał tutaj. Teraz przybija tam…

Leżeliśmy prawie na brzegu, wpatrując się chciwie w poruszającą się niewyraźną masę. Posuwała się naprzód bardzo powoli i, prawdopodobnie, znajdowała się jeszcze dosyć daleko. Huk motoru zaledwie dawał się słyszeć.

A więc, podobnie jak wczoraj „Groza” spędzi noc w zatoce!… Dlaczego podniosła kotwicę, skoro wraca na to samo miejsce?… Czy jakieś nowe uszkodzenia nie pozwoliły jej popłynąć dalej?…

Te i tym podobne pytania opanowały mój umysł, lecz nie miałem czasu na ich rozstrzygnięcie.

Statek przybliżał się coraz więcej. Kapitan widocznie znał zatokę wybornie, nie zapalił bowiem żadnej latarni. Od czasu do czasu słychać było cichy stuk maszyny. Plusk stawał się coraz wyraźniejszy. Było jasnem, że statek za chwilę przybije do brzegu. Skały, wznoszące się nieco ponad powierzchnią jeziora tworzyły rodzaj naturalnego portu.

– Odejdźmy stąd – rzekł pan Wells, – biorąc mnie za ramię.

– Tak – odparłem – musimy się ukryć w zagłębieniach skał i czekać cierpliwie stosownej chwili… Tu mogliby nas dostrzedz.

– Idźmy więc.

Nie było czasu do stracenia. Niewyraźna masa zbliżała się coraz więcej. Na pokładzie, lekko wystającym ponad poziom wody ukazały się sylwetki dwu ludzi.

A więc naprawdę było ich tylko dwu?!…

Wells, ja, John Hart i Nab Walker wszyscy ukryliśmy się wśród skał, czołgając się jak najciszej. Jeżeli ludzie z „Grozy” wyjdą na brzeg, nie zobaczą nas z pewnością, my zaś będziemy ich widzieli dokładnie i postąpimy stosownie do okoliczności.

Sądząc z krótkich, urywanych słów, które zamieniali ze sobą, nie wątpiliśmy już, że mają wylądować za chwilę. Rzucili nawet linę na cypel przesmyku, który służył nam za punkt obserwacyi. Jeden z marynarzy zeskoczył na ziemię i zapomocą tej liny ciągnął ku sobie statek. Wreszcie usłyszeliśmy skrzyp zarzucanej kotwicy. W kilka sekund później na piasku wybrzeża rozległy się kroki dwu ludzi, którzy kierowali się w stronę lasu, szukając drogi przy świetle okrętowej latarni.

Czyżby więc zatoka Black-Rock była miejscem wypoczynku dla „Grozy”?… Po co ci ludzie szli do lasu?… Czy mieli tam składy żywności i materyałów, skąd czerpali zapasy w razie potrzeby?… Widocznie tak byli przekonani o pustce tej okolicy, że nie zachowywali zwykłych ostrożności.

– Co robić? – zapytał Wells.

– Zaczekać ich powrotu, a wtedy…

Nie dokończyłem. Światło latarni padło na twarz jednego z ludzi… w którym poznałem tajemniczego szpiega z ulicy Long-Street!… Poznałem go najwyraźniej… On więc był tym królem przestrzeni, on pisał oba listy… przypomniały mi się groźby… lecz te się odnosiły do Great-Eyry!… Po raz nie wiem już który zadawałem sobie pytanie, nie umiejąc na nie znaleść odpowiedzi: jaki związek istnieje między Great-Eyry a „Grozą”? W kilku słowach odpowiedziałem Wellsowi o dręczącej mnie zagadce.

– Istotnie, to bardzo dziwne – odparł.

Tymczasem obaj marynarze znikli w lasku.

– Gdybyż tylko nie natrafili na nasz brek i konie! – szepnął Wells.

– Niema obawy… pocóż się mają zapuszczać tak daleko?…

– Gdyby jednak?

– W takim razie pośpieszą z powrotem, a my przetniemy im drogę do statku.

Na jeziorze panowała cisza głęboka. Wyszedłem z ukrycia i zbliżyłem się do miejsca, gdzie wbito kotwicę… Statek utrzymywany przez linę, kołysał się lekko. Na „Grozie” pusto było i ciemno. Żadnego światełka, żadnej istoty ludzkiej! A gdyby też wskoczyć na pokład i tam oczekiwać powrotu kapitana?…

– Panie Strock… panie Strock… – usłyszałem przytłumiony szept Wellsa.

Wróciłem pośpiesznie i przykucnąłem obok niego. A więc już zapóźno!… Sposobność opanowania statku minęła!… człowiek z latarką i towarzysz wracali już na brzeg. Oczywiście w lesie nie zauważyli nic podejrzanego. Każdy z nich niósł w ręku dużą pakę. Weszli na przesmyk i zatrzymali się na samym cyplu.

– Kapitanie! – rozległ się jakiś głos.

– Tutaj – brzmiała odpowiedź.

– A więc jest ich trzech – szepnął mi do ucha Wells.

– Kto wie, a może czterech, pięciu, lub sześciu – odpowiedziałem również cicho.

 Położenie stawało się trudniejszem. Z liczną załogą nie damy sobie rady!… Najmniejsza nieostrożność zgubić nas może… Co mają zamiar robić ci ludzie?… Czy zaniosą paki na pokład i odpłyną zaraz, czy też czekać będą świtu?… Lecz z chwilą, gdy statek odpłynie, dla nas będzie stracony!… Gdzież go szukać będziemy? Czy druga sposobność nadarzy się jeszcze?…

– Jest nas czterech – zwróciłem się do Wellsa. Nie podejrzewając niczego… możemy wpaść na nich niespodziewanie i uwięzić

Chciałem już przywołać agentów, lecz Wells pochwycił mnie za ramię:

– Cicho! słuchaj pan! – szepnął.

Jeden z marynarzy zapomocą liny holował statek do brzegu.

– Czy wszystko w porządku? rozległ się

głos z pokładu.

– Tak, kapitanie!…

– Zostały jeszcze dwie paki?

– Tak, kapitanie, dwie.

– A więc pójdziecie raz jeszcze i będziemy mieli wszystkie zapasy na „Grozie

Nie myliliśmy się zatem! Mieliśmy do czynienia z Królem przestrzeni!

– Tak, kapitanie!

– Dobrze, odjedziemy jutro o wschodzie słońca!

Było zaledwie trzech ludzi.

Dwaj pójdą do lasu po paki… następnie zaniosą je na pokład i położą się spać… Czyż nie będzie to wyborna chwila do napadu?… Zdecydowaliśmy się na ten plan, uspokojeni, że „Groza” zostanie w zatoce do rana.

Było już w pół do jedenastej. Na piasku znowu rozległy się kroki ludzi, idących do lasu.

Skoro tylko znikli w cieniu drzew, Wells poszedł uprzedzić agentów, a ja prześliznąłem się na przesmyk

Stanąłem na samym cyplu. Przede mną lekko kołysała się „Groza”. Przypominała ona nieco statek, kursujący po zatoce Bostońskiej. Nie miała ani komina, ani masztu, ani lin, ani żagli.

Wróciliśmy na dawne miejsca i obejrzeliśmy nasze rewolwery.

Upłynęło pięć minut. Lada chwila oczekiwaliśmy powrotu ludzi z pakami. W godzinę po ich wejściu na statek, kiedy prawdopodobnie wszyscy ułożą się do snu, wskoczymy na pokład i uwięzimy śpiących. Byleby tylko nie zdążyli podnieść kotwicy, albo zanurzyć się w głębiny, wtedy bowiem dostalibyśmy się w ich ręce.

Nigdy w życiu nie doznawałem tak silnego wzruszenia i niecierpliwości…

Zdawało mi się, że ludzie ci nie wyjdą z pomiędzy zarośli, że coś ich tam zatrzymało.

Nagle usłyszeliśmy jakiś hałas, jakby tentent koni – to nasze rumaki pędziły szybko brzegiem lasu…

Zaraz potem ukazali się ludzie z pakami… biegli co sił ku zatoce…

Niewątpliwie konie nasze obudziły ich czujność…

Domyślili się, że gdzieś w pobliżu ukrywają się agenci… że im grozi niebezpieczeństwo dostania się w ręce policyi…

Wpadną więc na przesmyk i podniosą kotwicę i wskoczą ma pokład… „Groza” z szybkością błyskawicy zniknie nam z przed oczu, a partya nasza będzie przegrana!…

– Naprzód! – zakomenderowałem.

Zbiegliśmy na dół, chcąc zagrodzić drogę marynarzom.

Skoro nas spostrzegli, rzucili paki i pochwycili rewolwery. Rozległy się strzały. Kula zraniła Johna Harta w nogę.

Wystrzeliliśmy również, lecz mniej szczęśliwie. Nie trafiliśmy w żadnego z przeciwników. Popędzili dalej, aż na sam cypel i nie podnosząc kotwicy wskoczyli na pokład.

maimond_24.jpg (196535 bytes)

Kapitan, stojący na pokładzie, dał ognia… kula drasnęła Wellsa.

Ja i Nab Walker pochwyciliśmy linę i ciągnęliśmy statek do brzegu.

Gdyby jednak tamci linę odcięli, mogliby odpłynąć spokojnie… .

Wtem nagłe wstrząśnienie… Nab Walker upada na ziemię… jedno z ramion wyrwanej z piasku kotwicy zaczepia się za mój pas i pociąga mnie ku statkowi…

Za chwilę „Groza” z całą szybkością na jaką ją stać, odpływa na pełne wody Erie…

 

Rozdział XIIi

Na pokładzie „Grozy”.

 

dy odzyskałem przytomność był już dzień. Leżałem na łóżku w ciasnej, skąpo oświetlonej kajucie, starannie okryty kołdrą. Ile godzin upłynęło od chwili mego porwania, nie miałem pojęcia. Sądząc jednak z ukośnie padających promieni, które się z trudem przedzierały przez małe okienka, było jeszcze bardzo rano.

W kącie suszyło się moje ubranie, a przedarty pas walał się na podłodze.

Nie poniosłem żadnej rany, uczuwałem tylko niesłychane znużenie. Sprawę z przebytego niebezpieczeństwa zdawałem sobie doskonale. Lina pociągnęła mnie do wody. Wpadłem głową na dół i byłbym się udusił niewątpliwie, gdyby mnie nie wciągnięto na pokład. Ostatnia scena głęboko utkwiła w mojej pamięci. Hart raniony w nogę leżał rozciągnięty na piasku, Wells celował w kapitana, Walker upadł na ziemię… Wszyscy oni sądzą zapewne, że zginąłem w falach Erie…

Jaką drogę obrała „Groza”?…

Jedno było pewnem, że obecnie znajdowaliśmy się na powierzchni wody. Nie przypominam sobie żadnych wstrząśnień, prawdopodobnie więc kapitan nie przekształcał statku na samochód i nie jechaliśmy wcale lądem, tylko cały czas płynęliśmy po Erie. Gdzie byliśmy obecnie? Czy na rzece Detroit, czy może na jeziorze Huron, albo Górnem? Trudno o tem było sądzić! Przypuszczałem jednak, że na Erie.

Postanowiłem wyjrzeć na świat i zoryentować się w miejscowości. Ubierałem się z pewnym niepokojem. A może zamknięto mnie na klucz?… Sprobowałem podnieść klapę w suficie kajuty. Udało mi się na szczęście i po chwili wysunąłem się do połowy na pokład.

maimond_25.jpg (170611 bytes)

Rozejrzałem się wokoło. Wszędzie niezmierzona wodna płaszczyzna! Płynęliśmy z ogromną szybkością a fale rozbijając się o przód okrętu rozpryskiwały się w drobniuchne bryzgi, które uderzały mnie po twarzy. Uczułem smak wody słodkiej.

Słońce było jeszcze dosyć daleko od zenitu, najwyżej więc godzin ośm upłynęło od chwili odjazdu z zatoki Black-Rock. Wobec tego, że długość Erie wynosi 225 mil, a szerokość 50 mil, nie dziwiłem się wcale, nie widząc nigdzie brzegów

Na pokładzie znajdowało się dwu ludzi. Jeden stał na przodzie, wpatrzony w rozciągającą się przed nim bezkreśną przestrzeń, drugi u steru, kierując ku półno-wschodowi. Pierwszym był jeden ze szpiegów, czatujących na mnie przy ulicy Long-Street, drugim ten, co niósł latarkę, gdy obaj szli do lasu.

Daremnie szukałem trzeciego, który nosił nazwę „Kapitana”… nie było go nigdzie…

Łatwo pojąć, jak gorąco pragnąłem stanąć oko w oko z tym śmiałym wynalazcą, który nie obawiał się wystąpić do walki z całą ludzkością, którego sława rozbrzmiewała po całym świecie, a który się tak dumnie tytułował „Królem przestrzeni”!…

Zbliżyłem się do człowieka, stojącego na przodzie statku i po chwilowem milczeniu zapytałem:

– Gdzie kapitan?

Spojrzał na mnie z pod oka, lecz nie raczył odpowiedzieć, chociaż ze słów zamienionych na brzegu, wiedziałem, że rozumie po angielsku. Obecność moja na pokładzie zdawała się nie wzruszać go wcale. Odwrócił się ode mnie plecami i w dalszym ciągu obserwował horyzont.

Wtedy zwróciłem się do sternika, chcąc mu zadać to samo pytanie, lecz on usunął mnie ruchem ręki, nie mówiąc ani słowa.

Wobec tego postanowiłem czekać cierpliwie na ukazanie się samego kapitana, który powitał nas wystrzałami z rewolweru, gdyśmy w zatoce razem z Walkerem usiłowali przyciągnąć statek do brzegu.

Tymczasem zacząłem przyglądać się „Grozie”.

Pokład i kasztele zbudowane były z jakiegoś metalu, którego rozpoznać nie mogłem. W środku znajdowała się klapa, którą można było podnosić, a która prowadziła do maszyn, pracujących bardzo cicho i równomiernie.

Nie było ani komina, ani masztu, ani żagli. Przyrząd optyczny, tak zwany heryskop, ułatwiał prawdopodobnie kierowanie pod wodą. Po obu bokach pokładu znajdowały się jakieś dziwne, nieznane mi przyrządy, których użytku nie rozumiałem wcale

Z przodu i z tyłu statku spostrzegłem klapy kwadratowe, które prowadziły do kajut; klapy te, otoczone ramą z kauczuku, zamykały się bardzo szczelnie, ażeby woda nie mogła przeniknąć do wnętrza, gdy statek zanurzał się w głębiny. Nie widziałem ani motoru ani śrub, ani turbin. Zauważyłem tylko, że statek pozostawiał za sobą nikłą smugę.

Widocznem więc było, że motoru nie poruszała ani woda, ani nafta, ani alkohol, a tylko elektryczność, nagromadzona do wysokiego punktu napięcia. Gdzie było jej źródło? Czy wytwarzały ją stosy, czy akumulatory? Jakiego systemu? Czy znajdę kiedy rozwikłanie tej zagadki?

Potem myśl moja wróciła do towarzyszy wyprawy, pozostałych na brzegu zatoki. Hart był raniony, a może Wells i Walker również. Widzieli jak kotwica unosiła mnie od brzegu, prawdopodobnie sądzą, że zginąłem.

Czyż mogą przypuszczać, że zabrano mnie na pokład Grozy?… Wells telegraficznie zawiadomił o mojej śmierci pana Warda, któż się teraz ośmieli przedsiewziąć wyprawę przeciw Królowi Przestrzeni?

Te i tym podobne myśli tłoczyły się w mej głowie podczas gdy z niecierpliwością oczekiwałem na przyjście kapitana.

Lecz ten się nie ukazywał.

Głód dokuczał mi srodze. Przeszło dwanaście godzin nic w ustach nie miałem… zdawało mi się, że się nikt o moje pożywienie… nie troszczy. Nagle człowiek, stojący na przodzie statku zeszedł na dół i wrócił po krótkiej chwili. Z radością spostrzegłem, że przyniósł mi kawał mięsa solonego, suchary i kufel czarnego piwa. Z zapałem zabrałem się do tego śniadania. Marynarze nie dotrzymywali mi towarzystwa. Widząc, że nie mają wcale zamiaru rozmawiać ze mną, pogrążyłem się znowu w rozmyślaniach, jak się zakończy cała ta przygoda?… Czy ujrzę wreszcie tego mytycznego kapitana?… Czy zwróci mi swobodę?… Czy zdołam się wymknąć wbrew jego woli?… Prawdopodobnie będzie to zależało od okoliczności… Nie mogę nawet marzyć o ucieczce, dopóki Groza płynąć będzie środkiem jeziora… tem mniej jeżeli się zanurzy w głębiny… Chyba, że się przekształci na samochód…

Lecz nie miałem najlżejszej ochoty do wydostania się na swobodę przed zbadaniem tajemnic tak dziwnego statku. Wyprawa moja nie została wprawdzie uwieńczona powodzeniem, nawet nieomal nie utraciłem w niej życia, lecz bądź co bądź był to ważny krok naprzód.

Groza posuwała się ciągle w kierunku północno-wschodnim, tj. w kierunku długości Erie, płynęliśmy ze średnią szybkością, pomimo to obliczałem, że za kilka godzin będziemy na samym krańcu jeziora, tam gdzie się ono łączy z Ontario za pośrednictwem rzeki Niagary. O 15 mil poniżej Buffalo znajdują się owe sławne wodospady… Wobec tego, że kapitan nie zwrócił się na rzekę Détroit, pozostaje mu tylko przybić do brzegu i przekształcić statek na samochód.

Słońce przeszło południk. Pogoda była wspaniała, upał silny, lecz znośny, dzięki chłodzącemu wietrzykowi. Brzegów jeziora nie widać było wcale.

 Czyż ten kapitan nie ukaże się dzisiaj wcale?… Może nie chce bym go zobaczył?… W takim razie ma chyba zamiar zwrócić mi swobodę, gdy dopłyniemy do brzegu?… Lecz to znów wydawało mi się niepodobieństwem!…

Wreszcie około drugiej po południu usłyszałem lekki szelest. Podniosła się klapa środkowa i upragniony kapitan stanął przed nami.

Podobnie jak i jego podwładni nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Zbliżył się do sternika i usiadł za nim. Półgłosem zamienili ze sobą słów kilka, poczem sternik zeszedł na dół do maszyn.

Kapitan rozejrzał się dokoła, rzucił okiem na busolę, zmienił lekko kierunek statku, posuwaliśmy się naprzód ze zwiększoną szybkością.

Kapitan wyglądał na lat przeszło pięćdziesiąt. Wzrostu średniego, barczysty, wyprostowany, włosy miał szare, krótko przystrzyżone, ręce i nogi muskularne, szczęki silne, piersi szerokie i brwi ściągające się ustawicznie. Nie nosił wąsów ani faworytów, tylko gęstą krodę po amerykańsku. Widać było, że zdrowie ma żelazne, krew gorącą, energję niezłomną.

Podobnie jak i jego towarzysze ubrany był, w kostyum marynarza, płaszcz gumowy i czapkę wełnianą.

Przyglądałem mu się bacznie. Nie unikał mych spojrzeń, lecz zachowywał się z taką obojętnością, jak gdyby na pokładzie nie było nikogo obcego. Poznałem w nim odrazu jednego z tych ludzi, którzy mnie śledzili na Long Street.

Niewątpliwie poznał mnie również. Im dłużej wpatrywałem się w tę twarz charakterystyczną, tem więcej dochodziłem do przekonania że już ją widziałem, niegdyś jeszcze przed spotkaniem na Long-Street, tylko gdzie?… Może na jakiejś fotografii za szybą wystawową lub w biurze informacyjnem… Wspomnienie pozostało bardzo niejasne, może zresztą, było to tylko złudzenie wyobraźni…

Czy zrobi mi więcej honoru, niż jego załoga i zechce odpowiedzieć na pytania?… Muszę się przecież dowiedzieć, jakie względem mnie żywi zamiary… Chyba nie zechce pozbawiać życia?… W takim razie byłby mnie przecież pozostawił własnemu losowi w zatoce Black-Rock!… Powstałem z miejsca i stanąłem przed nim.

maimond_26.jpg (197838 bytes)

Spojrzał na mnie oczami płonącemi.

– Pan jesteś kapitanem? – zapytałem.

Milczenie.

– A statek ten… to Groza?…

Żadnej odpowiedzi.

Zbliżyłem się jeszcze o krok i chciałem go schwycić za ramię.

Odtrącił mnie lekko, lecz ruch ten zdradzał siłę niezwykłą.

Podszedłem ku niemu po raz drugi.

– Powiedz mi pan, jakie masz względem mnie zamiary? – zapytałem już mniej spokojnie.

Zdawało mi się, że z ust jego, ściągniętych gniewem zerwą się jakieś słowa. Powstrzymał się jednak i odwrócił głowę, ręką oparł się o regulator.

Maszyna zaczęła funkcyonować z większą szybkością.

Opanowała mnie wściekłość. Chciałem krzyknąć: – Dobrze! milcz pan, jeżeli się tak panu podoba… wiem dobrze kim jesteś! Nazywasz siebie Królem Przestrzeni… A statek ten, to słynna Groza!… Napisałeś pan list do rządu amerykańskiego i do mnie… Wyobrażasz pan sobie, że jesteś dosyć potężny, ażeby wyzwać do walki świat cały!…

Czyżby mógł zaprzeczyć?. Inicjały K. P. widziałem na sterze.

Szczęściem stłumiłem gniew, a wiedząc, że nie otrzymam odpowiedzi, wróciłem na dawne miejsce … Siedziałem tam długie godziny wpatrując się w horyzont i oczekując ukazania się ziemi.

 

Rozdział XIV

Niagara.

 

zas upływał, a w położeniu mojem nic się nie zmieniało. Sternik wrócił do rudla, a kapitan do maszyn, pomimo zwiększonej szybkości Groza posuwała się cicho. Ani razu nie doznałem wstrząśnień, nieuniknionych przy systemie walców. Stąd wnioskowałem, że zastosowano tutaj system kołowy, lecz przypuszczeń moich stwierdzić nie mogłem.

Płynęliśmy ciągle w kierunku północno-wschodnim, t. j. ku Buffalo. Nie wątpiłem, że staniemy tam przed nocą.

– Jakże jednak kapitan mógł się odważyć na obranie tej drogi?… Czyżby miał zamiar stanąć na kotwicy w porcie tak ludnym, wśród tylu statków rybackich i handlowych?… Wypłynąć z Erie nie może, ponieważ wodospady Niagary zagrodzą mu drogę… A może oczekuje nadejścia nocy, ażeby zbliżyć się do brzegu i przekształcić statek na samochód?…

Jeżeli podczas wylądowywania na ziemię nie uda mi się wymknąć niepostrzeżenie, wszelka nadzieja na odzyskanie swobody będzie stracona!…

Wprawdzie zostając przy boku Króla Przestrzeni mogę zbadać, gdzie się ten dziwny człowiek ukrywa tak umiejętnie, że dotąd żadne oko wyśledzić go nie zdołało! Lecz kto wie, czy on już nie wydał na mnie wyroku śmierci?… Może czeka tylko chwili odpowiedniej?…

Wschodnią część jeziora znałem doskonale, przed trzema laty bowiem z powodu ważnej sprawy spędziłem czas dłuższy w stanie New-York, między Albany i Buffalo. Wtedy zwiedziłem dokładnie wodospady, główne wyspy, leżące między Buffalo i Niagara-Falls, potem wyspę Navy i wyspę Goat-Island, która dzieli wodospad amerykański od kanadyjskiego.

Gdyby się więc nadarzyła sposobność do ucieczki znalazłbym się w okolicy znajomej. Czy jednak istotnie pragnąłbym z takiej sposobności skorzystać?. Ileż tajemnic niezbadanych przykuwa mnie do statku, na który los pomyślny – może nieprzyjazny – los wczoraj mnie rzucił.

Zresztą niema co nawet i myśleć o brzegach Niagary – przecież tam popłynąć nie możemy!

Łamałem sobie głowę, dlaczego napisał do mnie ten list grożący i dlaczego śledził mnie w Waszyngtonie… W ogóle, co go obchodziła sprawa Great-Eyry?… Za pomocą kanałów podziemnych mógł się dostać na jezioro Kirdallskie, lecz nawet przy pomocy tak niezwykłego przyrządu, jak Groza, nie zdoła przebyć czwartego pierścienia skał na Great-Eyry!…

Od czasu do czasu na dalekim horyzoncie widywaliśmy jakieś statki lecz te nas mijały, nie spostrzegając Grozy, którą trudno było zauważyć.

Tymczasem w oddali zaczęły się już zarysowywać wzgórza, tworząc na krańcu jeziora rodzaj lejka, przez który Erie wlewa swe wody do koryta Niagary. Na prawo łagodne zagłębienia urozmaicały wybrzeże. Tu i owdzie sterczały grupy drzew. Z dala dostrzegałem statki rybackie i handlowe, szalupy i parowce, ku niebu wznosiły się słupy dymów, poruszane lekkim wietrzykiem.

Ciekawość moja doszła do najwyższego punktu natężenia. Cóż zamyśla kapitan posuwając się w najlepsze, drogą ku Buffalo?… Ciągle oczekiwałem jakiegoś sygnału do odwrotu albo do zanurzenia się w głębiny Erie!…

Nagle sternik, nie spuszczający oczu z północo-wschodu, skinął na swego towarzysza. Ten zeszedł natychmiast do maszyn

Za chwilę na pokładzie ukazał się kapitan, podszedł do sternika i zaczął z nim rozmowę po cichu. Sternik wskazywał mu ręką dwa ciemne punkty w kierunku Buffalo, odległe mniej więcej na 5-6 mil.

Kapitan przyglądał się im uważnie, poczem ruszył ramionami i usiadł przy rudlu nie zmieniając bynajmniej kierunku drogi.

W kwadrans później rozpoznałem dwa słupy dymu, zarysowujące się na północno-wschodniej stronie horyzontu. Zbliżały się ku nam z szybkością ogromną. Nagle przyszło mi na myśl, że są to prawdopodobnie, parowce, o których wspominał pan Wells i którym powierzono ścisły nadzór nad jeziorem. Zbudowane według najnowszego systemu mogły przebyć dwadzieścia siedem mil na godzinę.

Szybkość ich jednak nie dorównywała szybkości Grozy, która przytem, w razie niebezpieczeństwa mogła się przekształcić na statek podwodny i ujść przed pogonią.

Parowce spostrzegłszy Grozę pędziły ku niej o ile mogły najszybcej. Widocznem było, że chcą ją wziąć we dwa ognie, odciąć od Buffalo i wepchnąć w ten kąt jeziora, skąd niema innego wyjścia prócz Niagary. Nie wątpiłem już, że parowce te wysłał pan Wells.

Kapitan zasiadł przy rudlu, jeden z załogi zeszedł na dół, a drugi stał na przodzie statku.

Na mnie nikt nie zwracał uwagi.

Głęboko wzruszony i podniecony nie spuszczałem oka z parowców, odległość między nami zmniejszyła się do 2 mil.

Na twarzy Króla Przestrzeni malowała się wzgarda najwyższa. Wiedział, że nie grozi mu nic… Każdej chwili mógł statek swój zanurzyć w głębiny, gdzie go kule armatnie nie dosięgną.

Upłynęło jeszcze dziesięć minut. Już tylko jedna mila dzieliła nas od parowców.

Kapitan zachowywał się najobojętniej w świecie, zwiększył tylko szybkość Grozy, jak gdyby chciał igrać z prześladowcami, albo, gdy noc zapadnie, prześliznąć się między nimi.

Na prawym brzegu jeziora zarysowało się Buffalo. Coraz wyraźniej odróżniałem jego gmachy, dzwonnicę, elewatory. Trochę ku północo-zachodowi, najwyżej o 4-5 mil, wody jeziora zlewały się do Niagary.

Co należało mi uczynić? … Będąc wybornym pływakiem mogłem zeskoczyć z pokładu, gdy się znajdziemy między parowcami… a ztamtąd z pewnością dadzą mi pomóc.

Co prawda na Niagarze miałbym szanse dużo lepsze. Mógłbym się rzucić wpław około wyspy Navy, którą znam wybornie… Czy mogę jednak rachować na to, że kapitanowi starczy odwagi, by obrać tę właśnie drogę? Przecież wodospadów przebyć nie zdoła, nawet mając do swego rozporządzenia taki statek jak Groza.

Nie mogłem się zdobyć na decyzyę… Co prawda, żal mi też było opuszczać stanowisko, na którem miałem możność zbadania palącej mnie tajemnicy… Nie chciałem więc rozstawać się z Grozą i tymi dziwnymi ludźmi!…

Było już po szóstej Parowce zbliżały się coraz więcej. Chwila jeszcze, a znajdziemy się między nimi.

Nie ruszyłem się z miejsca. Jeden z marynarzy stał tuż obok mnie.

Nieruchomo, z oczami płonącemi, z brwiami ściągniętemi kapitan zdawał się wyczekiwać chwili odpowiedniej do wykonania ostatniego manewru.

Nagle z lewego parowca rozległ się wystrzał, kula musnęła powierzchnię wody i przeszła przed samym dziobem Grozy.

Wyprostowałem się. Marynarz, znajdujący się za mną spojrzał pytająco na kapitana. Ten nie odwrócił nawet głowy. Nigdy nie zapomnę wyrazu głębokiej pogardy jaką tchnęły rysy jego energicznej twarzy.

Równocześnie wepchnięty zostałem do kajuty i usłyszałem stuk zamykanej klapy, chwila jeszcze i statek zagłębił się w wodę.

Do uszu moich dochodził głuchy łoskot wystrzałów armatnich. Potem wszystko ucichło. Przez okienko kajuty przedzierały się jakieś blade blaski – Groza bez żadnego kołysania się mknęła cicho przez Erie. Zdumiony byłem niesłychaną szybkością i łatwością z jaką się dokonało przekształcenie Grozy na statek podwodny.

Cóż teraz pocznie nieustraszony Król Przestrzeni?… Najprawdopodobniej zmieni kierunek drogi, albo też zbliży się do brzegu i zmieni przyrząd podwodny na samochód.

Przypuszczenia moje nie sprawdziły się wcale Po upływie najwyżej dziesięciu minut usłyszałem jakiś ruch niezwykły. Nastąpiła bystra wymiana słów urywanych. Maszyny funkcyonowały z niezwykłym stukiem i hałasem. Domyśliłem się, że się coś zepsuło i statek musi znowu wypłynąć na powierzchnię wody.

Tak się też i stało. Za chwilę blaski wieczorne wpadły do mojej kajuty. Na pokładzie usłyszałem kroki, otworzono klapę… W mgnieniu oka byłem już na pokładzie. Kapitan siedział u steru.

maimond_27.jpg (212635 bytes)

Parowce znajdowały się najwyżej o ćwierć mili. Skoro tylko spostrzegą Grozę znowu rozpoczną pogoń. Płynęliśmy w kierunku Niagary. Wyznaję, że kombinacyi kapitana nie rozumiałem zupełnie. Stracił chyba rozum, jeżeli wybiera drogę przez rzekę, z której niema wyjścia. A może chce się zbliżyć do brzegów i uciekać lądem?… Zresztą mógłby przecież płynąć z większą szybkością, wyprzedzić swych prześladowców i pod osłoną nocy zniknąć im z oczu, zawracając chociażby ku zachodowi.

Buffalo zostało na prawo. Trochę po siódmej ujrzeliśmy Niagarę.

Co teraz zrobi kapitan?… Spokojny, obojętny nie raczył nawet obserwować parowców. Jezioro było zupełnie puste. Nie widzieliśmy nawet łódki rybackiej.

Niagara oddziela terytoryum kanadyjskie od amerykańskiego. Szerokość jej wynosi prawie 3/4 mili; zbliżając się ku wodospadom rzeka zwęża się znacznie. Przestrzeń między Erie a Ontario równa się piętnastu milom. Różnica między poziomem wód Erie, a Ontario wynosi 340 stóp; wysokość wodospadu ma przeszło 150 stóp. Wodospad nosi nazwę „Wodospadu podkowy” ponieważ przypomina nieco kształt podkowy; Indyanie zowią go „Wodo-grzmotem”, huk bowiem spadających wód podobny jest do huku grzmotu, który się rozlega nieustannie i słyszeć się daje w promieniu wielu mil dokoła. Między Buffalo a miasteczkiem Niagara-Falls znajdują się dwie wyspy: wyspa Navy o milę powyżej „wodospadu podkowy” i wyspa Goat-Island, oddzielająca wodospad kanadyjski od amerykańskiego. Na cyplu tej wyspy, prawie nad samą przepaścią, wznosiła się niegdyś wieża Żółwia; dzisiaj ją zwalono wobec cofania się bowiem wodospadu, fale byłyby ją uniosły w otchłań bezdenną.

Na wysokości wyspy Navy leżą dwa miasteczka: Schlosser na prawym brzegu Niagary, Chipewa na lewym. Stąd już prąd rzeki staje się gwałtowniejszy, a o dwie mile poniżej wody spadają z wysokości 150 stóp, tworząc sławne wodospady.

Groza minęła fort Erié. Słońce chyliło się ku zachodowi, a okrągła tarcza księżyca wychylała się z mgieł południo-wschodu.

Za godzinę zapadnie noc.

Parowce, pędząc całą siłą pary oddalone były jeszcze prawię o milę. Mknęliśmy szybko wśród brzegów, ocienionych drzewami i zielonemi równinami, wśród których bieliły się gęste dworki.

Nie mogłem pojąć taktyki kapitana. Za pół godziny najwyżej zagrodzą nam drogę wodospady. Odwrót uniemożliwiały parowce, któreby niewątpliwie zatopiły… Grozę.

Muszę się więc zdecydować wreszcie na ucieczkę, rzucić się wpław i dostać się na wyspę Navy. Lecz czułem, że teraz właśnie jestem śledzony pilnie. Jeden z marynarzy nie spuszczał mnie z oczu. A więc los mój związany ściśle z losem Króla Przestrzeni!

Odległość między Grozą a parowcami, zmniejsza się z każdą chwilą. Czyżby wskutek ostatniego wypadku cudowny statek nie mógł się już poruszać z większą szybkością?… kapitan jednak nie zdradza najmniejszego niepokoju… nie zbliża się do brzegu.

Z jednej strony słyszymy gwizd wypuszczanej pary, widzimy gęste słupy czarnego dymu – z drugiej dochodzi nas ryk wodospadów, odległych najwyżej o trzy mile.

Płyniemy w pobliżu lewego brzegu rzeki, mijamy Navy. Przed nami widnieją już wysokie drzewa na Goat-Island. Prąd staje się coraz bystrzejszy… Za chwilę parowce zmuszone będą zaprzestać pogoni… Nie mogą przecież ścigać przeklętego kapitana w spienionych nurtach wodogrzmotu, nie pójdą za nim w przepaść, 180 stóp głęboką.

Istotnie, przeciągły świst maszyn – rozdziera powietrze; parowce zatrzymują się na odległości 500-600 stop od wodospadu. Rozlegają się wystrzały. Kilka kul armatnich przelatuje ponad Grozą, nie wyrządzając jej szkody.

Słońce zaszło. Księżyc rzuca swe srebrne promienie na pogrążoną w mrokach ziemię. Szybkość prądu podwaja szybkość Grozy. Za chwilę uniesie nas ku czarnej, groźnej otchłani…

Z przerażaniem spoglądam na znikające brzegi Goat-Island. Drobniuchne bryzgi spienionych wód uderzają mnie po twarzy, chłodząc rozpalone czoło.

Powstaję z miejsca, by rzucić się w rzekę.

Lecz ręka marynarza chwyta mnie za ramię.

maimond_28.jpg (153801 bytes)

Równocześnie uszu moich dochodzi głośny huk motoru. Duże, dotąd niezrozumiałe dla mnie przyrządy, umieszczone po obu bokach statku, roztaczają się na podobieństwo skrzydeł… Groza wznosi się w przestrzeń, a w sekundę później przelatuje ponad ryczącym wodospadem, oblanym potokami seledynowego światła.

Poprzednia częśćNastępna cześć