Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

WALKA PÓŁNOCY Z POŁUDNIEM

 

(Rozdział XIII-XVI)

 

 

85 ilustracji Benetta i jedna mapa

Nakładem Redakcyi Wędrowca

Warszawa 1887

ns_02.jpg (66916 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część druga

 

 

Rozdział XIII

Podwójne życie.

 

ilka słów wystarczy do wyjaśnienia tego, co dotąd wydawało się zagadkowem w tej opowieści. Czytelnik przekona się, co mogą osiągnąć pewni ludzie, gdy złe instynkta, wspomagane inteligencją, prowadzą ich złą drogą. Ci ludzie, którym się Zerma nagle ukazała, byli to dwaj bracia bliźnięta.

Gdzie się urodzili? Oni sami nie wiedzieli tego dokładnie. Zapewne w jakiej wiosce w Texas, zkąd to imię Texar, przez zmianę końcówki.

Znane jest to rozległe terytorjum, położone na południu Stanów Zjednoczonych, nad zatoką meksykańską.

Texas, po rokoszu przeciwko meksykańczykom, popierany przez amerykanów w dziele niepodległości, przyłączył się do związku r. 1845, pod prezydenturą Johna Tylora.

Na lat piętnaście przed tem przyłączeniem, znaleziono dwoje dzieci, podrzuconych w pewnej wiosce, na wybrzeżu Texasu; zaopiekowano się niemi i wychowano kosztem dobroczynności publicznej.

Przedewszystkiem bliźnięta zwróciły uwagę zdumiewającem podobieństwem. Jednakie miały ruchy, jednaki głos, jednaką postawę, nawet fizjonomję i – zbyteczne chyba dodać – jednakie popędy, dowodzące przedwczesnego zepsucia. Jak ci chłopcy zostali wychowani i w jakim zakresie odebrali wykształcenie, nie wiedział nikt, nie wiedziano też, zkąd pochodzili. Może należeli do jednej z tych koczujących rodzin, które błądziły po kraju, po ogłoszeniu niepodległości.

Skoro tylko bracia Texarowie, opanowani nieprzepartą żądzą wolności, osądzili, że mogą sobie wystarczyć, znikli. Mieli oni wtedy we dwóch 24 lat; nie można przeto wątpić, że ich sposobem do życia była jedynie: kradzież w polach, na folwarkach: tu kradli chleb, tam owoce, dopóki się nie wzięli do rabunku z bronią w ręku i wypraw na gościńce, do których się od dzieciństwa zaprawiali. Słowem, nie pokazali się już więcej śród wiosek i osad Texasu w których zbyt dobrze już ich znano.

Wiele lat upłynęło. Bracia Texarowie zostali zapomniani, nawet z imienia. I chociaż to imię miało mieć później opłakany rozgłos we Florydzie, nie wychodziło jednak na jaw, że obaj spędzili dziecięce lata w Texas.

Jakżeby mogło być inaczej, kiedy od czasu ich zniknięcia, wskutek kombinacji, o której będzie poniżej, nigdy nie znano dwóch Texarów. Na tej to kombinacji zbudowali oni nawet cały szereg przestępstw, które było bardzo trudno sprawdzić i ukarać.

Dowiedziano się później dopiero, gdy ta dwoistość została odkrytą i dowiedzioną materjalnie, że przez pewien przeciąg czasu, od 20 do 30 lat, ci dwaj bracia żyli każdy osobno. Starali się zdobyć majątek wszelkiemi sposobami. Widywali się z sobą bardzo rzadko, pokryjomu, bądź w Ameryce, bądź w jakiej innej części świata, do której ich losy zagnały.

Dowiedziano się także, iż jeden z nich – może obaj – prowadzili handel murzynami. Przewozili, a raczej zarządzali transporta niewolników z wybrzeży afrykańskich do południowych stanów. W operacjach tych spełniali oni tylko rolę pośredników pomiędzy przedsiębiorcami z wybrzeża i kapitanami statków, używanych do tego nieludzkiego handlu.

Czy im dobrze szły interesa, nie było to wiadome, ale prawdopodobnie – nie. W każdym razie, znacznie się pogorszyły i ustały zupełnie, gdy handel niewolnikami, uznany za barbarzyństwo w świecie cywilizowanym, zwolna został zniesiony. Obaj bracia mieli nawet zrzec się tego rodzaju przedsiębiorstwa.

Jednakże, chociaż tak dawno ubiegali się na wszelkie sposoby o fortunę i chcieli ją zdobyć, bądźcobądź, nie pozyskali jej jeszcze i wypadało im starać się dalej. Wtedy to ci dwaj awanturnicy postanowili wyzyskiwać niezwykłe wzajemne podobieństwo.

Zdarza się najczęściej, że podobny objaw znika, gdy dzieci wyrastają na dojrzałych ludzi.

Co do Texarów, stało się inaczej. W miarę, jak im przybywało lat, ich podobieństwo fizyczne i moralne, nie można powiedzieć, że uwydatniało się, ale, że, jak przedtem, było zupełne. W żaden sposób nie można było rozróżniać jednego od drugiego, nietylko po rysach twarzy lub też budowie ciała, lecz i po ruchach lub dźwięku głosu.

 Dwaj bracia postanowili eksploatować tę osobliwość dla spełniania najniecniejszych czynów, z możnością ustanowienia alibi, gdyby który z nich został zaskarżony.

Dlatego to, podczas gdy jeden spełniał umówioną zbrodnię, drugi pokazywał się publicznie w jakiej odległej miejscowości i w ten sposób, dzięki alibi, niewinność jego jawniała ipso facto.

Rozumie się, że musieli przy tem używać całej zręczności, żeby się nie dać schwytać na gorącym uczynku, gdyż w takim razie alibi zostałoby zdemaskowane i całe knowanie wykryłoby się niebawem.

Ułożywszy w ten sposób program życia, bliźniaki przybyli do Florydy, gdzie żaden z nich nie był jeszcze znany. Ciągnęło ich tam wyrachowanie, stan, w którym indjanie wiodą ciągle zaciętą walkę z amerykanami i z hiszpanami, dostarczy im więc sposobności do wzbogacenia się.

Było to około r. 1850 lub 1851, kiedy Texarowie ukazali się na półwyspie Florydy. Raczej należałoby powiedzieć Texar, nie Texarowie. Odpowiednio do ich programu, nigdy nie ukazywali się razem, nigdy ich nie spotykano tego samego dnia w tem samem miejscu; nikt nie wiedział, że istnieje dwóch braci tego imienia.

Zresztą, pokrywając swoje osoby najgłębszym incognito, niemniejszą tajemniczością otoczyli zwykłe swe schronienie.

ns_79.jpg (177552 bytes)

Jak wiadomo, urządzili sobie siedzibę w Czarnej Przystani. Środkową wysepkę, opuszczony blokhauz, odkryli oni podczas jednej z wycieczek na wybrzeżu Saint-Johnu. Tam to zawieźli kilku niewolników, nie wyjawiając im swej tajemnicy. Jeden tylko Squambo wiedział o podwójnej ich egzystencji. Ten zacny powiernik Texarów, poświęcony bezgranicznie dwom braciom, milczący jak grób był nielitościwym wykonawcą ich rozkazów.

ns_81.jpg (175991 bytes)

Rozumie się, że nigdy nie przebywali razem w Czarnej Przystani. Gdy mieli się porozumieć co do jakiej sprawy, znosili się listownie. Jakeśmy to widzieli, nie używali do tego poczty. Dosyć było wsunąć karteczkę w zwoje liścia, ten zaś przymocować do gałęzi drzewa tulipanowego, rosnącego na bagnie, obok Czarnej Przystani. Squambo, zachowując ostrożności, udawał się codzień na bagno; jeśli miał list, napisany przez tego z Texarów, który znajdował się w Czarnej Przystani, zawieszał go na gałęzi drzewa tulipanowego. Jeśli drugi brat pisał, indjanin brał list jego w umówionem miejscu i zanosił go do forteczki.

Przybywszy do Florydy, Texarowie niezadługo nawiązali stosunki z najgorszą częścią ludności całego terytorjum. Mnóstwo złoczyńców stało się wspólnikami ich w kradzieżach, popełnianych w owych czasach; potem zaś służyli im za partyzantów, gdy zaczęli odgrywać rolę polityczną podczas wojny. To jeden, to drugi stawał na ich czele i nigdy nie wiedzieli, że to imię Texar nosiło dwóch bliźniaków.

Czytelnik rozumie teraz, jakim sposobem, podczas sądowych dochodzeń rozmaitych zbrodni, Texarowie mogli się powoływać na alibi, te zaś musiały być przyjmowane. Tak właśnie stało się w epoce poprzedzającej dzieje, przedstawione w niniejszej opowieści.

Między innemi, z powodu podpalenia pewnego folwarku, jakkolwiek James Burbank i Zerma napewno uznawali hiszpana za sprawcę pożaru, został on uniewiniony przez trybunał w mieście św. Augustyna z przyczyny, że dowiódł, iż w chwili, gdy zbrodnia została spełniona, znajdował się w Jacksonville, w tiendzie Torilla, co potwierdziło wielu świadków.

Tak samo rzec się miała, ze spustoszeniem Camdless-Bay. Jakżeby Texar mógł prowadzić rabusiów do szturmu na Castle-House, jakżeby mógł porwać Dy i Zermę, kiedy znajdował się w liczbie więźniów ujętych przez federalistów w Fernandinie i zatrzymanych na jednym z okrętów flotylli? Sąd wojenny był więc zmuszony uwolnić go, pomimo tylu dowodów, pomimo zeznania pod przysięgą, złożonego przez miss Alicję.

Przypuściwszy nawet, że dwoistość Texarów zostanie wreszcie wykryta, prawdopodobnie nie wiedzianoby nigdy, który z nich brał osobisty udział w tych rozmaitych zbrodniach. Zresztą, czyż obaj nie byli winni w jednakowym stopniu, to jako wspólnicy, to jako główni sprawcy zamachów, które od tylu lat groziły Górnej Florydzie? Kara byłaby aż nazbyt zasłużona, na któregokolwiekby spadła, jak gdyby spotkała obydwóch.

Co się tyczy tego, co zaszło ostatniemi czasy w Jacksonville, to prawdopodobnie dwaj bracia odgrywali po kolei tę samą rolę, gdy wskutek powstania legalnie władzę miejskie były zmuszone ustąpić z miejsca.

Ile razy Texar nr. 1 wydalał się na jaką umówioną wyprawę, Texar nr. 2 zastępował go w zwykłych czynnościach, a jego partyzanci nie domyślali się niczego. Ztąd należało przypuszczać, że bracia jednaki brali udział w dokonywanych podówczas nadużyciach względem osadników, pochodzących z Północy, oraz plantatorów z Południa, wyznających zasady, przeciwne niewolnictwu.

Rozumie się, że do tego potrzeba im było wiedzieć o wszystkiem, co się działo w środkowych stanach, gdzie wojna domowa powodowała tyle nieprzewidzianych wypadków. Zresztą, Texarowie wywierali rzeczywisty wpływ na mieszkańców, zamieszkujących hrabstwa, na hiszpanów, a nawet i na amerykanów, sprzyjających niewolnictwu, słowem, na najgorszą część ludności. W takim stanie rzeczy wypadało im często korespondować z sobą, spotykać się potajemnie w jakiem umówionem miejscu, odbywać narady nad sposobem poprowadzenia danej sprawy, i rozłączać się dla przygotowania sobie na przyszłość alibi.

Ztąd to, gdy jeden z nich był uwięziony na jednym ze statków eskadry, drugi organizował ekspedycję na Camdless-Bay i wskutek alibi rada wojenna w mieście św. Augustyna uchyliła wniesioną nań skargę.

Jakeśmy już wzmiankowali, te fenomenalne podobieństwo dwóch braci nie zmniejszało się z wiekiem; jednakże, z przyczyny jakiego wypadku fizycznego lub odniesienia rany, podobieństwo mogło być nadwerężone; któryś z nich mógł być napiętnowany znakiem szczególnym.

Alboż w tem awanturniczem życiu, wystawionem na tyle złych przygód, nie groziło im ryzyko? Zresztą umieli oni bardzo zręcznie korzystać z wypadków i zapobiegać niepomyślnemu zbiegowi okoliczności.

I tak, gdy podczas pewnej napaści nocnej, w jakiś czas po przybyciu Texarów do Florydy, jednemu z nich strzał z pistoletu opalił brodę, drugi czemprędzej ogolił swoją, żeby nie rozróżnić się od brata. Czytelnik może sobie przypomni, że na początku tej opowieści powyższy fakt był wzmiankowany o tym z Texarów, który się znajdował w forteczce.

Jeszcze inny fakt wypada nam wyjaśnić, mianowicie, dlaczego Zerma, będąc jeszcze w Czarnej Przystani, widziała, jak hiszpan tatuował sobie ramię; otóż rzecz miała się tak, że brat jego był w liczbie tych podróżników, którzy, wzięci w niewolę przez bandę seminolów, zostali napiętnowani na lewem ramieniu. Podobizna tego znaku została natychmiast wysłana do forteczki i Squambo mógł ją wiernie odtatuować, wskutek czego bliźniacy i nadal pozostali jednakowi. Gdyby Texar nr. 1 uległ był amputacji jakiej części ciała, to niezawodnie Texar nr. 2 zaraz poddałby się takiej samej.

Słowem, przez lat 10, bracia Texarowie wiedli to podwójne życie, ale tak zręcznie, tak ostrożnie, że do owego czasu potrafili zawsze uniknąć wymiaru sprawiedliwości.

Czy wzbogacili się swem rzemiosłem? Do pewnego stopnia. – Dosyć znaczna suma, tak zdobyta z rabunku i kradzieży, była ukryta w Czarnej Przystani, mianowicie w blokhauzie. Przez ostrożność, hiszpan zabrał pieniądze z sobą, udając się na wyspę Carneval i z pewnością nie zostawiłby ich w wigwamie, gdyby mu wypadło uciec za cieśninę Bahama.

Ponieważ jednak ta fortuna wydawała im się niedostateczną, chcieli ją powiększyć, zanim się udadzą do którego z krajów europejskich lub Ameryki północnej, ażeby tam z niej korzystać.

Zresztą, dowiedziawszy się, że komandor Dupont zamierza ewakuować Florydę, dwaj bracia powiedzieli sobie, że się jeszcze może nadarzyć sposobność przymnożenia majątku i że każą srogo zapłacić osadnikom północnym za kilkodniową okupację federalną.

Dlatego postanowili czekać dalszych wypadków. Byle się tylko dostali do Jacksonville, dzięki swoim zwolennikom i wszystkim południowcom, potrafią odzyskać stanowiska, które utracili wskutek losów wojny. Też same pozwolą im je znów zagarnąć.

Texarowie mieli jednak niechybny sposób zapewnienia sobie fortuny, przewyższającej nawet ich marzenia.

Rzeczywiście, czemu nie zgodzili się na propozycję Zermy; dlaczego nie przystali na oddanie małej Dy zrozpaczonym rodzicom? James Burbank oddałby z pewnością cały majątek za wolność córki; zobowiązałby się nie skarżyć Texara przed sąd, nie domagać się śledztwa.

Ale w bliźniakach nienawiść brała górę nad interesami. Wprawdzie pragnęli oni większego mienia, lecz chcieli także zemścić się na rodzinie Burbanków przed opuszczeniem Florydy.

Teraz objaśniliśmy czytelnika o wszystkiem, co się tyczy Texarów, i wypada nam tylko oczekiwać rozwiązania naszego opowiadania.

Zbytecznem dodać, że Zerma zrozumiała wszystko, znalazłszy się nagle wobec tych ludzi. W jednej chwili uprzytomniła sobie całą przeszłość. Patrzyła w nich ze zdumieniem, nieruchoma, jakby wrośnięta w ziemię, trzymając dziewczynkę na rękach. Ponieważ, na szczęście, w tym pokoju było więcej powietrza, dziecko zostało uratowane od uduszenia.

Co do Zermy, pojawienie się jej przed dwoma braćmi, podchwycenie ich tajemnicy, miało dla niej znaczenie wyroku śmieci.

 

 

Rozdział XIV

Zerma przystępuje do dzieła.

 

a widok Zermy, Texarowie, tak umiejący panować nad sobą, nie zdołali jednak ukryć silnego wrażenia. Od dzieciństwa, rzec można, pierwszy to raz ktoś trzeci widział ich razem; a ten ktoś była to ich zawzięta nieprzyjaciółka. Dlatego pierwszym popędem braci było rzucić się na nią i zabić – w obronie tajemnicy ich podwójnego życia…

Dziecko wyprostowało się w objęciach Zermy i, wyciągając rączki, krzyczało:

– Boję się!… Boję się!

Na gest dwóch braci, Squambo przystąpił żywo do metyski, wziął ją za ramię, wepchnął do pokoju i zamknął drzwi.

Następnie powrócił do Texarów, wyrażając postawę, że gotów spełnić ich rozkazy. Ale ta niespodziana scena zmieszała ich bardziej, niżby się można spodziewać po ich charakterze zuchwałym i gwałtownym. Zdawali się naradzać spojrzeniami.

Tymczasem Zerma skoczyła w kąt pokoju, położywszy dziewczynkę na posłaniu. Odzyskawszy zimną krew, zbliżyła się do drzwi, żeby słyszeć, co teraz mówić będą. Za chwilę los jej będzie pewno rozstrzygnięty. Ale Texarowie i Squambo wyszli z wigwamu; słowa ich nie dolatywały już uszu Zermy.

Oto, co mówili pomiędzy sobą:

– Trzeba zabić Zermę!

– Trzeba! Jeśli potrafi uciec, albo jeśli federaliści zdołają nam ją odebrać, zawsze będziemy zgubieni! Niech więc umiera!

– Natychmiast – odpowiedział Squambo.

I zmierzał ku wigwamowi z kordelasem w ręku. Zatrzymał go jeden z Texarów.

– Zaczekajmy – rzekł – zawsze będzie czas zgładzić ze świata Zermę, której opieka nad dzieckiem jest potrzebna, dopóki jej inną nie zastąpimy. Wpierw wypada nam zdać sobie sprawę z położenia. Oddział północnych krąży obecnie po lesie cyprysowym, z rozkazu Dupont’a. A więc, zwiedzimy przedewszystkiem okolice wyspy i jeziora. Nie wiadomo, czy ten oddział, dążący ku Południowi, skieruje się w tę stronę. Jeśli przyjdzie, będziemy mieli czas uciec. Jeśli nie przyjdzie, pozostaniemy tu i pozwolimy mu zapuścić się w głąb Florydy. Tam będzie on na naszej łasce; zdążymy bowiem zgromadzić większą część milicyj, rozpierzchłych po terytorjum. Zamiast uciekać przed nim, będziemy go ścigali, mając siłę po swojej stronie, i z łatwością zatamujemy odwrót. Z rzezi pod Kissimmee uszła z życiem garstka marynarzy, ale tym razem ani jeden nie powróci!

Ze względu na okoliczności, nie można było obmyśleć nic lepszego. Znaczna część południowców zajmowała wtedy okolicę, czekając tylko sposobności do uderzenia na federalistów. Jeden z Texarów miał się puścić wraz z towarzyszami na rekonesans, poczem dopiero mogli postanowić, czy pozostać na wyspie Carneval, czy też cofnąć się ku okolicy przylądka Sable. Nazajutrz miała się ta rzecz rozstrzygnąć. Co do Zermy, jakikolwiek byłby rezultat wyprawy, Squambo miał ich zabezpieczyć od jej niedyskrecji pchnięciem sztyletu.

– Zachowanie dziewczynki przy życiu leży w naszym interesie. Ona nie mogła zrozumieć tego, co zrozumiała Zerma, i może stać się okupem w razie, gdybyśmy wpadli w ręce Howicka. Dla wyzwolenia córki, James Burbank zgodzi się na wszelkie propozycje z naszej strony: nietylko na zawarowanie nam bezkarności, ale na każdą cenę, jakąbyśmy nałożyli za uwolnienie dziecka.

– Czy się nie należy jednak lękać, żeby ta mała nie umarła, jeśli nie będzie miała Zermy? – odezwał się indjanin.

– Nie będzie pozbawiona starań – odparł jeden z Texarów – z łatwością znajdę jaką indjankę, która zastąpi metyskę.

– Niechaj i tak będzie! Przedewszystkiem idzie o to, żebyśmy się nie potrzebowali obawiać Zermy!

– Cokolwiekbądź miałoby nastąpić, wkrótce pożegna się ona z życiem!

Na tem skończyła się rozmowa dwóch braci i Zerma usłyszała, że powracają do wigwamu.

Jakaż to była noc dla tej nieszczęsnej kobiety! Wiedząc, że zapadł na nią wyrok, o sobie jednakże nie myślała. Mało troszczyła się o własny los, gdyż zawsze była gotowa złożyć go na ofiarę swemu państwu. Ale Dy zostałaby na łasce tych okrutnych ludzi. Przypuściwszy nawet, że mieliby interes w oszczędzeniu życia tej dziewczyny, czy nie umrze mimo to, gdy ją pozbawią opieki Zermy?

Pod wpływem tej obawy, metyska została opanowana uporczywą, niejako nieświadomą myślą ucieczki, zanim ją Texar rozłączy z dzieckiem.

Podczas tej nocy, wlekącej się bez końca, Zerma układała sobie ciągle, w jaki sposób przeprowadzić ów projekt do skutku. Wszakże usłyszała, pomiędzy innemi i to, że nazajutrz jeden z Texarów wraz ze swem otoczeniem miał zwiedzić okolice jeziora. Rozumie się, że przystąpią do tej wyprawy uzbrojeni, ażeby stawić opór oddziałowi federalnemu w razie spotkania go. Texar wziąłby więc ze sobą, oprócz własnych ludzi, także i stronników, sprowadzonych przez brata. Jeden z nich pozostałby na wyspie, zarówno dla tego, ażeby nie być poznanym, jak i dla strzeżenia wigwamu. Wtedy to Zerma miała próbować ucieczki. Spodziewała się, że znajdzie jaką broń, którejby mogła użyć w razie napaści.

Całą noc daremnie wsłuchiwała się we wszystkie głosy, rozlegające się na wyspie, chcąc z nich wywnioskować, czy nie nadchodzi przypadkiem wojsko kapitana Howicka.

Przed samem świtaniem, dzieweczka, nieco pokrzepiona, obudziła się. Zerma orzeźwiła ją kilkoma kroplami wody: poczem, wpatrzywszy się w nią tak, jak gdyby jej oczy nie miały już małej oglądać, przycisnęła ją do piersi. Gdyby w tej chwili wszedł kto, żeby ją oderwać od dziecka, rzuciłaby się na niego, jak dzikie zwierzę, które chcą rozłączyć z małemi.

– Co ci jest, moja droga Zermo? – zapytała dziewczynka.

– Nic… nic! – szepnęła metyska.

– A mama… Kiedy zobaczymy mamę?

– Niedługo… – odpowiedziała Zerma. – Może dziś!… Tak, moja najdroższa! Mam nadzieję, że jeszcze dziś będziemy daleko.

– A ci ludzie, których widziałam dziś w nocy… Czyś się im dobrze przyjrzała?…

– Przyjrzałam się… i takiem się ich bała!…

– Ale dobrze ich widziałaś, prawda? Zauważyłaś, jak są podobni do siebie?…

– Tak… Zermo!

– Pamiętajże powiedzieć ojcu i bratu, że jest ich dwóch braci… rozumiesz! dwóch braci Texarów i tak podobnych do siebie, że ich nie można rozróżnić!…

– I ty także powiesz to?… – odrzekła dziewczynka.

– Powiem… tak! ale gdyby mnie nie było, pamiętaj sama…

– Dlaczego nie miałabyś być? – zapytała dziewczynka, obejmując rączkami metyskę za szyję!

– Będę, najdroższa, będę! Ponieważ wybieramy się w drogę i to w daleką… więc ci ugotuję teraz śniadanie… żebyś nabrała sił…

– A ty?

– Jadłam, kiedyś jeszcze spała, już nie jestem głodna!

Zerma była nadto zgorączkowana, żeby módz jeść; dziecko zaś, posiliwszy się, położyło się znów na posłaniu.

Zerma usiadła wówczas przy szczelinie u ściany, pomiędzy trzcinami, a kącie pokoju i przez dłuższy czas przyglądała się wszystkiemu, co się działo na zewnątrz; było to bowiem dla niej rzeczą wielkiej wagi. Czyniono przygotowania do wyprawy. Jeden z braci – jeden tylko – przewodniczył oddziałowi, który miał poprowadzić do lasu cyprysowego. Drugi, którego nikt nie widział, musiał się ukryć w głębi wigwamu, albo w jakim kącie wyspy.

Tak przynajmniej myślała Zerma, wiedząc, jak starannie przechowują tajemnicę swego życia. Przypuszczała nawet, że ten, który pozostanie na wyspie, będzie czuwał nad dzieckiem i nad nią.

Zerma nie była w błędzie, jak się o tem zaraz przekonamy.

Partyzanci i niewolnicy, których było około pięćdziesięciu, czekali przed wigwamem rozkazu wodza, ażeby wyruszyć w drogę.

ns_82.jpg (172692 bytes)

Było około dziewiątej rano, kiedy ta gromadka puściła się ku skrajowi lasu, co wymagało pewnego przeciągu czasu, gdyż czółno mogło zabrać tylko pięciu lub sześciu ludzi na raz. Zerma widziała, jak się puszczali po kilku na wodę i wysiadali na przeciwnem wybrzeżu, ale nie mogła widzieć przez szparę powierzchni kanału.

Texar, który wyruszył ostatni, znikł także, a za nim poszedł jeden z jego psów, którego instynkt miano spożytkować w tej wyprawie. Na giest swego pana, drugi ogar wrócił ku wigwamowi, jak gdyby on tylko jeden miał strzedz jego drzwi.

Po chwili Zerma spostrzegła, że Texar wspina się na przeciwległe wybrzeże i zatrzymuje się na chwilę dla uszykowania swojego pocztu. Następnie wszyscy znikli, ze Squambo na czele oraz z jego psem, za olbrzymiemi trzcinami pod pierwszemi drzewami w lesie. Jeden z murzynów musiał przewieźć napowrót czółno, żeby nikt nie mógł się dostać do wyspy. Ale metyska nie mogła go zobaczyć i myślała, że się puścił brzegiem kanału. Przestała się już wahać.

Dy obudziła się właśnie, jej wychudłe ciałko przykre sprawiało wrażenie w ubraniu, zniszczonem tylu trudami.

– Chodź, moja droga – rzekła Zerma.

– Dokąd? – zapytała dziewczynka.

– Tam… do lasu!… Może tam zastaniemy twego ojca!… brata… Nie będziesz się bała?…

– Z tobą, nigdy! – odpowiedziała dziewczynka.

Wtedy metyska uchyliła ostrożnie drzwi. Ponieważ nie dochodził już żaden szelest z przyległego pokoju, przypuszczała, że Texara nie ma w wigwamie.

Rzeczywiście nie było nikogo.

Zerma zaczęła przedewszystkiem szukać jakiej broni, którą była zdecydowana posłużyć się przeciw temu, ktoby ją chciał zatrzymać.

Leżał na stole jeden z tych kordelasów, jakich indjanie używają na polowaniach. Metyska porwała go i ukryła pod suknię. Wzięła też kawałek suszonego mięsa, którem mogła się żywić kilka dni.

Teraz szło o wydobycie się z wigwamu. Zerma spojrzała przez dziury, wywiercone w murze, w kierunku kanału. Żywej duszy nie było widać na tej części wyspy, nawet tego psa, któremu została powierzoną straż nad domem.

Uspokojona, spróbowała metyska otworzyć zewnętrzne drzwi.

Drzwi te, zamknięte od dworu, nie ustępowały.

Zerma powróciła natychmiast z dzieckiem do pokoju. Jedno tylko pozostawało jej uczynić: wyjść nawpół już wybitym otworem w ścianie wigwamu.

Nie była to trudna robota. Metyska użyła kordelasa do przecinania trzcin, wplecionych w ścianę, starając się zachować jaknajciszej.

Ale czy ten ogar, który nie towarzyszy Texarowi, nie pojawi się, gdy Zerma już wyjdzie z domu? Czy ten pies nie przybiegnie, nie rzuci się na nią i na dziewczynkę? Byłoby to to samo, co spotkanie tygrysa!

Jednakże nie mogła się wahać. Zrobiwszy otwór, przytuliła do piersi dziewczynkę, która odwzajemniła się jej gorącemi pocałunkami; zrozumiała ona, że trzeba uciec.

Zerma prześlizgnęła się przez szczelinę. Następnie, spojrzawszy w prawo i w lewo, natężyła ucho. Nie dochodził żaden odgłos. Mała Dy ukazała się w otworze.

W tej chwili rozległo się szczekanie, jeszcze bardzo dalekie, jak się zdawało, w zachodniej części wyspy. Zerma schwyciła dziecko.

Serce jej biło, jak młotem… Nie mogła się uważać za względnie ocaloną, dopóki jej nie ukryją trzciny przeciwległego brzegu.

Ale przebycie przestrzeni pomiędzy wigwamem a kanałem, wynoszącej ze sto kroków, było najkrytyczniejszą fazą ucieczki. Mogły być dostrzeżone przez Texara albo przez którego z niewolników, pozostałych na wyspie.

Szczęściem, na prawo od wigwamu, gęstwina drzewiastych krzewów, pomieszanych z trzcinami, ciągnęła się aż do skraju kanału, tylko o kilka yardów od miejsca, w którem powinno się było znajdować czółno.

Zerma postanowiła zagłębić się w tę gąszcz roślinności i natychmiast zamysł ten przyprowadziła do skutku. Weszły pomiędzy wysokie krzewy, których liście zasłoniły je całkowicie. Co się tyczy szczekania psa, to tego nie było już słychać.

To przemykanie się przez gęstwinę kosztowało dosyć trudu. Trzeba było przedostawać się przez łodygi krzaków, zostawiających bardzo ciasne przejście. Niebawem Zerma miała odzież poszarpaną i ręce zakrwawione, ale nieuważała na to, byleby dziecka nie kaleczyły te długie ciernie. Odważna metyska niczem nie zdradziła cierpienia. Pomimo jej zabiegów, dziewczynka otrzymała kilka ran na rękach i ramionach, lecz nie krzyknęła, nie wydała nawet najmniejszego jęku.

Jakkolwiek przestrzeń do przebycia wynosiła około 60 yardów, upłynęło jednak pół godziny, zanim dotarły do kanału.

Zerma zatrzymała się wtedy i z pomiędzy trzcin wyjrzała w stronę wigwamu, a potem w kierunku lasu.

W lesie nie było nikogo. Na przeciwnym brzegu tak że nic nie wskazywało obecności Texara i jego towarzyszów, którzy musieli być ztąd o milę lub dalej i mogli powrócić dopiero za kilka godzin.

Jednakże Zerma nie mogła przypuszczać, że ją zostawiono samą w wigwamie. Również i to nie było możliwe, ażeby ten z Texarów, który poprzedniego dnia przybył ze swymi partyzantami, opuścił wyspę w nocy i żeby zabrał psa ze sobą. Zresztą alboż metyska nie słyszała szczekania, co było dowodem, że ogar włóczy się jeszcze pod drzewami. Lada chwila mogła zobaczyć jednego lub drugiego, może śpiesząc się, zdoła dotrzeć do lasu cyprysowego.

Czytelnik zapewne sobie przypomina, że Zerma obserwując ruchy towarzyszów hiszpana, nie mogła widzieć czółna, w chwili, kiedy przepływało przez kanał, którego koryto było zasłonięte wysokiemi i gęstemi trzcinami.

Jednakże nie wątpiła, że który z niewolników sprowadził napowrót czółno. Było to koniecznie potrzebne ze względu na bezpieczeństwo wigwamu na wypadek, gdyby żołnierze kapitana Howicka zaszli z tyłu południowcom.

Ale jeśli czółno zostało na przeciwnym brzegu, ażeby Texar ze swymi ludźmi mógł prędzej przebyć kanał w razie najścia federalistów, to jakimże sposobem dostanie się na drugi brzeg? Czy jej wypadnie uciekać lasami wyspy? I czy tam musiałaby czekać, dopóki hiszpan nie wyruszy dalej w głąb Ewerglad? Jeśli się jednak zdecyduje na to, na pewno wpierw będzie się starał wszelkiemi sposobami znaleźć Zermę i dziecko. Od tego więc wszystko zależało, ażeby się można było przeprawić czółnem przez kanał.

Zerma posunęła się przez trzciny jeszcze o 5 do 6 yardów dalej, nareszcie zatrzymała się…

ns_83.jpg (174674 bytes)

Czółno było na przeciwnym brzegu…

 

 

Rozdział XV

Dwaj bracia.

 

ołożenie stało się rozpaczliwem. Jak się przedostać? Nawet śmiały pływak zaryzykowałby życie, próbując przebyć kanał wpław.

Prawda, że od jednego do drugiego brzegu było tylko jakie sto kroków, ale beż czółna było niepodobieństwem przepłynąć tą przestrzeń. Trójkątne głowy sterczały tu i owdzie z wody trawy chwiały się pod szybkiem ślizganiem się płazów.

Mała Dy, zdjęta strachem, tuliła się do Zermy. Ach, gdyby dla ocalenia dziecka wystarczyło rzucić się pomiędzy te potwory, które opasałyby je niby olbrzymi mięczak, o tysiącach macek, metyska nie wahałaby się ani chwili.

Ale chyba opatrznościowa okoliczność mogła wyratować biedną Dy. Okoliczność tę jeden tylko Bóg mógł stworzyć. Zerma w Nim tylko jednym miała ucieczkę. Ukląkszy na wybrzeżu, błagała Tego, który rozporządza trafem, czyniąc zeń najczęściej narzędzie swej woli.

Ale lada chwila niektórzy z towarzyszów Texara mogli się ukazać na skraju lasu. Gdyby ten z Texarów, który pozostał na wyspie, wrócił do wigwamu, czy, nie zastawszy tam Zermy i Dy, nie puściłby się w pogoń za niemi?…

Boże mój – zawołała nieszczęśliwa kobieta – zlituj się!

Nagle spojrzała w prawą stronę kanału.

Słaby prąd parł wydy ku północy jeziora, gdzie się znajduje kilka dopływów Calavoschatchesu, jednej z rzeczek, wpadających do zatoki meksykańskiej i zasilających jezioro Okee-cho-bee podczas wielkich przypływów miesięcznych.

Pień, nadpływający z prawej strony, uderzył właśnie o brzeg: otóż czy na tem pniu nie dałoby się przebyć kanału; pływający pień parł w stronę lasu cyprysowego. Prawdopodobnie przeprawa ta powiodłaby się, a w każdym razie, gdyby, na nieszczęście, pień powrócił na wyspę, sytuacya uciekających nie byłaby gorszą, aniżeli obecnie.

Nie zastanawiając się, jakby instynktownie, Zerma skoczyła na nadpływające drzewo. Gdyby wzięła pod rozwagę, możeby sobie powiedziała, że setki gadów roją się w wodach, że trawy mogą zatrzymać pień w środku kanału! Tak! ale wszystko było lepsze od pozostania na wyspie. Dlatego też Zerma, trzymając Dy na rękach, uczepiła się gałęzi i odbiła od brzegu. Pień natychmiast popłynął z prądem ku przeciwległemu brzegowi.

Zerma starała się ukrywać pod gałęziami, które ją w części zasłaniały – zresztą, oba brzegi były puste. Żaden głos nie dochodził ani ze strony wyspy, ani z lasu cyprysowego. Przepłynąwszy kanał, metyska umiałaby znaleźć schronienie do wieczora, zanimby mogła bezpiecznie i niespostrzeżenie zapuścić się w głąb lasu. Ocknęła się w niej nadzieja. Prawie nie troszczyła się o nic, nie zwracała uwagi na gady, otwierające paszczę z obydwu stron pnia drzewa i wślizgające się aż pomiędzy niższe gałęzie. Dziewczynka przymknęła oczy; Zerma zaś przyciskała ją jedną ręką do piersi, drugą gotowa była ugodzić kordelasem w najnatrętniejsze z gadów. Ale bądź, że się lękały grożącego im ostrza, bądź, że są groźne tylko w głębi wód, nie rzucały się na to zaimprowizowane czółno.

Nakoniec pień dostał się na środek kanału, którego prąd porywał go w kierunku ukośnym ku lasowi. Zanim upłynie kwadrans czasu, przybije on do brzegu, jeśli się nie uwikła w porosty wodne; a wtedy, jakkolwiek mogą być wielkie niebezpieczeństwa Zerma przestanie się lękać Texara.

Nagle przycisnęła mocniej dziecko do siebie.

Zajadłe szczekania rozlegały się na wyspie. Natychmiast prawie ukazał się pies na brzegu; biegł on ku kanałowi w ogromnych podskokach.

Zerma poznała ogara, któremu hiszpan powierzył straż nad wigwamem.

Z najeżoną szerścią, z rozpłomienionem okiem, gotował się na brzegu do skoku pomiędzy płazy, poruszające się na powierzchni wód.

W tej chwili człowiek ukazał się także na wybrzeżu.

Był to ten z braci Texarów, który pozostał na wyspie; przybiegł, posłyszawszy szczekanie psa.

Trudno sobie wyobrazić jego wściekłość na widok Zermy i Dy na pniu drzewa; a nie mógł się puścić w pogoń za niemi, ponieważ czółno znajdowało się na przeciwnym brzegu.

W jeden tylko sposób zdołałby je zatrzymać w biegu: trzeba było zabić Zermę, ryzykując zarazem życie dziecka.

Texar, uzbrojony w karabin, wycelował do metyski, usiłującej zasłonić sobą Dy.

Naraz, pies, rozwścieczony, rzucił się w kanał, co widząc, Texar postanowił czekać i obserwować.

Pies zbliżał się szybko do pnia. Zerma, trzymając w ręku kordelas, gotowa była uderzyć. Okazało się to jednak zbyteczne.

ns_84.jpg (172706 bytes)

Gady w jednej chwili oplątały zwierza; z początku pies próbował z niemi walczyć, lecz wkrótce musiał uledz… znikł pod trawami…

Texar widział los psa, lecz nie mógł go uratować… Zerma miała mu się przeto wymknąć.

– A więc giń! – wykrzyknął i strzelił.

Ale pień drzewa dopływał do przeciwnego brzegu, co chwila zmieniając położenie; kula zadrasnęła tylko ramię metyski.

W kilka chwil potem pień przybił do brzegu, a Zerma, wysiadłszy z dzieckiem na ląd, znikła pośród trzcin i bezpieczna od wystrzałów, dostała się do lasu cyprysowego.

Wprawdzie nie groziło jej już nic od tego z Texarów, który pozostał na wyspie, ale mogła wpaść w ręce jego brata.

Przedewszystkiem szło jej tedy o to, żeby się jaknajprzędzej oddalić od wyspy Carneval. Z nadejściem nocy puściła się w kierunku jeziora Waszyngton. Rozwinąwszy całą energję moralną i siłę fizyczną, biegła raczej, aniżeli szła, na los szczęścia, dźwigając wciąż dziecko, które nie mogłoby jej nadążyć. Nóżki Dy nie zdołałyby stąpać prędko po tym nierównym gruncie, pośród tych bagien, uginających się pod stopami pomiędzy powikłanemi korzeniami.

Zerma niosła więc ciągle swój drogi ciężar, którego zdawała się nie czuć wcale. Czasami stawała, nietyle żeby odetchnąć, jak żeby się wsłuchać w dźwięki leśne. Raz jej się zdawało, że szczeka drugi ogar, którego Texar wziął z sobą, znowu, że ją zdaleka strzały dochodzą. Przychodziło jej wtedy na myśl, że południowcy walczą może z oddziałem federalistów. Poznawszy, że to był tylko krzyk przedzieźniacza lub łoskot suchej gałęzi, której włókna pękały z hukiem, niby wystrzału z pistoletu, puszczała się w dalszą drogę. Przepełniona nadzieją, nie chciała widzieć niebezpieczeństw, dopóki nie dotrze do źródeł Saint-Johnu.

Przez całą godzinę oddalała się w ten sposób od jeziora Okee-cho-bee, idąc na ukos do wybrzeża Atlantyku. Rozumowała ona bardzo logicznie, że okręty eskadry muszą krążyć koło wybrzeża florydzkiego, oczekując oddziału kapitana Howicka. Alboż nie było możliwem, że kilka szalup znajduje się na czatach wzdłuż brzegu?…

Nagle stanęła. Tym razem nie myliła się: z pod drzew doszło ją zajadłe szczekanie, zbliżające się coraz bardziej. Zerma poznała głos jednego z ogarów które też często włóczyły się dokoła blokhauzu w Czarnej przystani.

Pies trafił na nasz trop – pomyślała – Texar musi być w pobliżu!

Natychmiast zagłębiła się z dzieckiem w gęstwinę, ale czy zdołała ukryć się przed węchem zwierzęcia domyślnego, a dzikiego, które układano niegdyś do ścigania zbiegłych niewolników.

Szczekanie odzywało się coraz bliżej z oddali i dochodziły już nawet krzyki.

O kilka kroków, Zerma spostrzegła cyprys, wydrążony wskutek starości, na którym pnące się kaktusy i liany utworzyły gęstą sieć z krótkich gałązek. Przyszło jej do głowy natchnienie!

W jednej chwili ukryła się w tem wydrążeniu, tak obszernem, że zmieściły się w niem obie z Dy. Sieć lian zasłoniła je zupełnie.

Ale ogar trafił na ich ślad. Po chwili spostrzegła go Zerma pod drzewem; szczekał coraz zajadlej i jednym skokiem rzucił się na cyprys.

Ugodzony kordelasem, cofnął się i zawył gwałtownie.

Natychmiast prawie dały się słyszeć jakieś kroki: nawoływano się, odpowiadano sobie, a pośród tych głosów brzmiały tak dobrze znane Zermie głosy Texara i Squambo.

Tak, to hiszpan i jego towarzysze zmierzali ku jezioru, żeby uniknąć przed oddziałem federalnym. Spotkali go niespodzianie w lesie cyprysowym i nie mając dostatecznych sił, cofali się czemprędzej. Texar dążył do wyspy jaknajkrótszą drogą, żeby oddzielić się kanałem od federalistów. Ponieważ ci ostatni nie mogli przebyć kanału bez czółna, zatrzymałoby ich to pewien czas. Korzystając ze zwłoki, południowcy staraliby się dostać na drugą stronę wyspy; a w nocy chcieli spożytkować czółno i wysiąść na południowym brzegu jeziora.

Texar i Squambo, doszedłszy do cyprysu, przed którym pies ciągle szczekał, ujrzeli na ziemi krew, płynącą ze zranionego boku zwierzęcia.

– Patrzcie!… Patrzcie – zawołał indjanin.

– Ten pies został zraniony? odpowiedział Texar.

– Tak!… zraniony nożem, przed chwilą!… krew jeszcze ciepła!

– Któż to uczynił?

W tej chwili pies skocył znowu na sieć lin, którą Squambo uchylił karabinem.

– Zerma! – wykrzyknął. – I dziecko! – dodał Texar.

– Tak!… Jakim sposobem zdołały uciec!

– Śmierć Zermie, śmierć!…

Metyska, rozbrojona przez Squambo w chwili, kiedy miała ugodzić hiszpana, została tak gwałtownie wyciągnięta z wydrążenia, że dziewczynka potoczyła się z jej objęć pomiędzy te olbrzymie grzyby i purchawki, tak obfite w lasach cyprysowych.

Gdy dziecko padło, jeden z grzybów wystrzelił niby broń palna i błyszczący pył rozpostarł się w powietrzu. W jednej chwili, inne turchawki eksplodowały i nastąpił taki trzask i huk, jak gdyby las był napełniony fajerwerkami, krzyżującemi się w różnych kierunkach.

Oślepiony miljardami prochów, Texar musiał wypuścić z rąk Zermę, którą trzymał pod swym nożem. Squambo oślepł także od tego palącego pyłu. Na szczęście, metyska i mała Dy, leżąc na ziemi, uniknęły rac, krzyżujących się w górze.

Jednakże Zerma nie mogła ujść Texarowi. Po ostatnim szeregu wybuchów, powietrze stało się możliwe do oddychania…

Wtedy rozległy się nowe wystrzały – tym razem z broni palnej.

To oddział federalny rzucił się na południowców. Ci, otoczeni przez marynarzy kapitana Howicka, musieli złożyć broń. W tej chwili Texar ugodził w pierś Zermę, znajdującą się obok niego.

ns_85.jpg (188891 bytes)

– Dziecko! Porwij dziecko – zawołał Squambo. Indjanin, schwyciwszy dziewczynkę, uciekał w stronę jeziora, kiedy Gilbert strzelił i ugodził go kulą.

Wszyscy więc byli teraz zgromadzeni. James i Gilbert Burbankowie, Edward Carrol, Perry, Mars, murzyn z Camdless-Bay, marynarze kapitana Howicka, którzy nie spuszczali z oka południowców, a pomiędzy nimi Texara, stojącego przy zwłokach Squambo.

Jednakże kilku zdołało uciec w stronę wyspy Carneval! Ale mniejsza o to! Alboż dziewczynka nie znajdowała się już w objęciach ojca, który ją przyciskał do siebie, jakby z obawy, że mu ją znowu wydrą? Gilbert i Mars, pochyleni nad Zermą, usiłowali ją ocucić. Oddychała jeszcze biedna, lecz nie mogła mówić; Mars podtrzymywał jej głowę, wołał na nią, ściskał i całował.

Zerma otworzyła oczy. Zobaczyła dziecko w objęciach Burbanka, poznała Marsa, który ją okrywał pocałunkami, i uśmiechnąwszy się do niego przymknęła powieki…

Mars podniósł się, spostrzegłszy Texara, skoczył doń, powtarzając słowa, które tak często wychodziły z jego ust:

– Zabić Texara!… Zabić Texara!…

– Daj pokój Marsie, wymierzymy sprawiedliwość temu nędznikowi! – rzekł kapitan Howick i zwracając się do hiszpana, zapytał:

– Wszak jesteś Texar z Czarnej przystani?

– Nie chcę odpowiadać – odparł Texar.

– James Burbank, porucznik Gilbert, Edward Carrol i Mars znają cię i poznali w tobie Texara.

– Niechaj i tak będzie!

– Zostaniesz rozstrzelany!

– Strzelajcie!

W tej chwili, ku wielkiemu zdumieniu całego zgromadzenia, mała Dy rzekła do Jamesa Burbanka:

– Ojcze ich jest dwóch braci… dwóch niedobrych ludzi… podobnych do siebie…

– Dwóch ludzi?…

– Tak!… Moja kochana Zerma kazała mi to powiedzieć!…

Byłoby trudno zrozumieć słowa dziewczynki, ale niebawem wyjaśniły się one w niespodziewany sposób.

Texar, postawiony pod drzewem, patrzył prosto w oczy Burbankowi, paląc papierosa, kiedy w chwili, gdy pluton ustawiał się w porządku, aby dać ognia, nagle jakiś człowiek przyskoczył do skazańca.

Był to drugi Texar, zawiadomiony o przytrzymaniu brata przez garstkę partyzantów, zbiegłych na wyspę Carneval.

Na widok dwóch braci, tak podobnych do siebie, zrozumiano słowa dziewczynki i odkrycie to rzuciło światło na szerereg zbrodni, zawsze usprawiedliwianych zagadkowemi alibi.

Cała przeszłość Texarów wyjaśniła się teraz.

Interwencja brata miała jednak opóźnić spełnienie rozkazów komandora.

Istotnie, rozkaz natychmiastowej egzekucji, dany przez Dupont’a, odnosił się tylko do sprawy zasadzki, w której zginęli oficerowie i marynarze z szalup federalnych. Co się tyczy sprawcy grabieży, dokonanej w Camdless-Bay, oraz porwania, ten winien być zaprowadzony do miasta św. Augustyna, gdzie nanowo czekał go sąd i niechybny wyrok śmierci.

A jednak, czy nie było można uważać obu braci za jednako winnych tego długiego szeregu zbrodni, które im się udawało popełniać bezkarnie?

Tak, bez wątpienia! Wszelako, przez poszanowanie prawa, kapitan Howick uznał za stosowne zapytać.

– Który z was poczytuje się za winnego rzezi w Kissimmee?

Milczenie.

Widocznie, Texarowie postanowili nie odpowiadać na żadne pytania.

Jedna tylko Zerma mogłaby powiedzieć, jaki udział brał każdy z nich w tych zbrodniach. Istotnie, ten z dwóch braci, który się znajdował z nią w Czarnej Przystani d. 23 marca, nie mógł być sprawcą rzezi, dokonanej w tym samym dniu o 100 mil, na południu Florydy: rzeczywistego zaś sprawcę porwania Zerma mogłaby poznać… Ale czy ona nie umarła?

Nie, ukazała się wsparta na ramieniu męża i zaledwie dosłyszalnym głosem rzekła:

– Ten, który się dopuścił porwania, ma lewe ramię utatuowane…

Na te słowa dwaj bracia, uśmiechnąwszy się wzgardliwie, obaj zawinęli sobie rękawy u koszuli aby pokazać lewe ramię, jednakowo utatuowane…

Wobec tej nowej niemożności rozróżnienia ich, kapitan Howick rzekł tylko:

– Sprawca rzezi w Kissimmee ma być rozstrzelany; który z was jest nim?

ns_86.jpg (180259 bytes)

– Ja! – odpowiedzieli jednocześnie obaj bracia.

Po tej odpowiedzi pluton egzekucyjny wycelował do skazańców, którzy uścisnęli się po raz ostatni.

Rozległ się wystrzał i obaj, trzymając się za ręce, padli.

Taki był koniec owych ludzi, sprawców tylu zbrodni, które udawało im się popełniać bezkarnie, dzięki szczególnemu podobieństwu. Wzajemne przywiązanie braterskie, jedyne uczucie, jakiego doświadczali kiedykolwiek, przechowało się w nich do ostatniej chwili życia.

 

 

Rozdział XVI

Zakończenie.

 

ojna domowa ciągnęła się dalej z różnemi zmianami i zdarzały się świeże wypadki: które doszły do widomości James Burbanka dopiero po powrocie do Camdless-Bay.

Wogóle, w tym okresie czasu zdawali się brać górę południowcy, skupieni do koła Corinthu, gdy federaliści zajmowali pozycję w Pittsburg-Landing! Armją separatystów dowodził Johnstan, pod którym znajdowali się Beauregard, Hardee, Braxton-Bagg, oraz biskup Polk, dawny wychowaniec akademji wojskowej w Wel-point. Armja ta zręcznie korzystała z nieprzezorności północnych. Dnia 5 go kwietnia w Shiloh ci ostatni dali się zaskoczyć, co spowodowało rozproszenie brygady Peabody’ego i odwrót Shermana. Jednakże południowcy drogo okupili swe powodzenie; bohaterski Johnston został zabity w chwili, gdy odpierał wojsko federalne.

Taki to był pierwszy dzień bitwy z d. 5-go kwietnia. Na trzeci dzień nastąpiła utarczka na całej linji i Shermanowi udało się odebrać Shiloh. Przyszła teraz kolej na południowców. Musieli się cofać na całej linji przed żołnierzami Grant’a. Była to krwawa bitwa! Z 80,000 walczących, 20,000 poległo lub odniosło rany.

O tych ostatnich wypadkach wojny James Burbank i jego towarzysze dowiedzieli się nazajutrz po przybyciu do Castle-House, które nastąpiło jeszcze d. 7-go kwietnia.

Zaraz po rozstrzelaniu braci Texarów, podążyli oni za kapitanem Howickiem, który prowadził swój oddział i jeńców ku wybrzeżu. Pod przylądkiem Maleburskim stał jeden ze statków flotylli, krążącej w pobliżu brzegów, statek ten przewiózł wszystkich do miasta św. Augustyna, potem zaś kanonierka, która ich wzięła na pokład w Picolato, wysadziła na ląd w porcie Camdless-Bay.

Wszyscy powrócili zatem do Castle-House – nawet Zerma, która nie umarła z odniesionych ran. Mars i jego towarzysze zanieśli ją na pokład okrętu federalnego, gdzie ją otoczono staraniami. Zresztą, mogłaż umrzeć, będąc tak szczęśliwą. Ocaliła swoją małą Dy, jest razem z ukochanym!

Łatwo sobie wyobrazić radość rodziny, której członkowie połączyli się znów ze sobą po tylu ciężkich próbach. Pani Burbankowa, mając swą dziecinę przy sobie, przyszła zwolna do zdrowia. Alboż nie miała także męża, syna, mis Alicji, która miała wkrótce zostać jej córką, Zermy i Marsa, – alboż nie ustały obawy przed tym nędznikiem, a raczeje dwoma nędznikami, których główni wspólnicy dostali się w ręce federalistów?

Tymczasem zaczęła się szerzyć pogłoska, o której wzmiankowali już w przytoczonej wyżej rozmowie dwaj bracia na wyspie Carneval, mianowicie, że północni opuszczą Jacksonville, i że komendant Dupont ograniczając swą działalność do blokowania wybrzeża, zamierza cofnąć kanonierki, strzegące Saint-Johnu. Ten zamiar mógł szkodliwie wpłynąć na bezpieczeństwo kolonistów, z nanych z zasad przeciwnych niewolnictwu, a w szczególności James Burbanka.

Była to pogłoska uzasadniona. W samej rzeczy, d. 8-go, nazajutrz po dniu, kiedy cała rodzina połączyła się w Castle-House, federaliści dokonywali ewakuacji Jacksonvillu. Z tego powodu ci z mieszkańców, którzy się okazali przychylni sprawie północnej uznali za właściwe schronić się, bądź w Port-Royal, bądź w Nowym Yorku.

James Burbank nie chciał ich naśladować. Murzyni wrócili do plantacji nie jako niewolnicy, lecz w charakterze wyzwoleńców i obecność ich mogła zapewnić spokój Camdless-Bay’owi. Zresztą losy wojny zaczęły sprzyjać Północy, wskutek czego Gilbert mógł zabawić dłużej w Castle-House, i wziąć ślub z Alicją Stanard.

Roboty plantacyjne rozpoczęły się więc na nowo i praca weszła na zwykły tor. Nie było mowy o tem, ażeby zmusić Jamesa Burbanka do wykonania wyroku, skazującego na wygnanie wyzwoleńców z terytorjum Florydy. Nie było już Texara i jego stronników, którzyby podżegali niższe warstwy ludności. Zresztą, nadbrzeżne kanonierki przywróciłyby szybko porządek w Jacksonville.

Co się tyczy stron wojujących, to ścierały się jeszcze trzy lata i nawet Floryda odczuwała niekiedy ruchy wojny.

Rzeczywiście, tegoż roku, w miesiącu wrześniu, okręty komandora Dupont pojawiły się znów na wysokości Saint-John-Bluffs, w okolicy źródeł rzeki i Jacksonville zostało wzięte po raz drugi. Jenerał Seymour zajął je trzeci raz, nie doznawszy poważnego oporu.

Dnia 1 stycznia 1863, proklamacja prezydenta Lincolna zniosła niewolnictwo we wszystkich stanach, ale wojna skończyła się dopiero 9 kwietnia 1865 r. Owego dnia, w Appomaltox-Court-House, jenerał Lee oddał się z całą armją w ręce jenerała Grant’a po kapitulacji, która przyniosła zaszczyt jednej i drugiej stronie.

Zażarta walka Północy z Południem trwała cztery lata. Kosztowała ona 700 miljonów dolarów i przeszło pół miljona ludzi, ale niewolnictwo zostało zniesione w całej Ameryce północnej.

Tak to nierozdzielność rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych zawarowana została na zawsze przez tych samych amerykanów, których przodkowie przed stu blisko laty wyzwolili kraj w wojnie o niepodległość.

KONIEC

Poprzednia część