Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI

Powieść fantastyczna w dwóch częściach

 

(Rozdział I-V)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska 

Ilustracje Férat i Beaurepaire

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań 1925

krfu_02.jpg (43110 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

krfu_03.jpg (178786 bytes)

 

Rozdział I

Wieczór w Fort Reliance.

 

wego to wieczora – 17 marca 1859 – kapitan Craventy urządził wieczorną zabawę w forcie Reliance.

Niech czytelnik jednak nie sądzi, że była to uroczystość dworska, wielki bal, raut wspaniały lub festyn z orkiestrą. Przyjęcie u kapitana Craventy nosiło cechę skromniejszą, chociaż kapitan nie szczędził starań, aby uczynić je możliwie świetnem.

Istotnie, pod kierunkiem kaprala Joliffe, wielki salon na parterze zmienił całkowicie swój wygląd. Ściany, z pni drzew zaledwie ociosanych i położonych poziomo, przykryte były po większej części flagami angielskiemi, umieszczonemi w czterech rogach i bronią, wziętą z arsenału miejscowego. Na suficie z długich, czarniawych, chropowatych belek, wspartych na poprzecznicach pierwotnie umocowanych, dwie lampy o reflektorach blaszanych, kołyszące się na swych łańcuchach jak dwa pająki, rozświetlały zaciemnioną atmosferę sali. Z wąskichokien, poczęści przypominających strzelnice, a pokrytych gęstym szronem, zwieszały się zwoje czerwonej, gustownie ułożonej materji, budząc zachwyt zaproszonych gości. Co zaś do podłogi z grubych tarcic dębowych, kapral Joliffe nie omieszkał jej zamieść starannie stosownie do okoliczności. W salonie nie utrudniały swobody ruchów ani fotele, ani sofy, ani krzesła, ani żadne inne dodatki nowoczesnego umeblowania. Stały tam proste ławki drewniane, ustawione pod ścianą, ciężkie pieńki zaledwie ociosane i dwa stoły o grubych nogach. Ale zato ściana wewnętrzna, w której znajdowały się drzwi o jednem skrzydle, prowadzące do sąsiedniego pokoju, ozdobiona była w sposób zarówno bogaty jak malowniczy. Wisiały na niej w największym porządku najwspanialsze futra, których doborem nie mogłyby się pochwalić nawet najpiękniejsze wystawy Regent Street lub Prospektu Newskiego. Zdawałoby się, że cała fauna okolic podbiegunowych miała tu swych najprzedniejszych przedstawicieli. Futra wilków, szarych i białych niedźwiedzi, bobrów, wydr, piżmowców, gronostajów, niebieskich lisów, nęciły wzrok swą okazałością. Nad tą wystawą unosiła się dewiza misternie wykrojona w pomalowanym kawałku tektury, – dewiza słynnego Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej.

Propelle cutem.

– Doprawdy, kapralu Joliffe, – rzekł kapitan Craventy do swego podwładnego – przeszedłeś sam siebie!

– I ja tak myślę, kapitanie, – odparł kapral. – Lecz oddajmy sprawiedliwość każdemu. Część pochwał pańskich należy się mistress Joliffe, która niemało mi w tem pomogła.

– Zręczna to kobieta.

– Nie ma sobie równej, panie kapitanie.

Na środku salonu stał piec ogromny, napoły ceglany, napoły kaflowy, z rurą blaszaną, przechodzącą przez sufit i unoszącą z sobą kłęby czarnego dymu. Piec ten syczał, chrapał, rozżarzał się pod wpływem węgla dorzucanego ustawicznie przez żołnierza, któremu powierzono tę czynność. Od czasu do czasu prąd wiatru dostawał się do komina, uniemożliwiając doń dostęp dymu, i zmuszając go do powrotu do pieca, skąd wydobywał się gęstemi kłębami na salę. Obłok dymu zaciemniał światło lampy, osiadając sadzą na belkach sufitu. Drobna ta niedogodność jednak nie wzruszała bynajmniej zaproszonych gości. Ciepło pieca wynagradzało to w zupełności, tem bardziej, że silny mróz w połączeniu z wiatrem północnym dotkliwie czuć się dawał nazewnątrz.

Burza szalała dookoła domu. Śnieg padający w zamarzniętych płatkach obijał się o szron szyb. Przeciągły świst wiatru, przedostającego się przez szczeliny drzwi i okien, zamieniał się w ostre odgłosy, ustępując nagle miejsca niezwykłej ciszy, jak gdyby rozszalały żywioł potrzebował zaczerpnąć tchu. Cisza ta jednak trwała chwil tylko kilka, poczem nawałnica powracała ze zdwojoną siłą. Dom trząsł się w swej podstawie, tarcice podłogi trzeszczały, belki sufitu pękały. Ktoś mniej przyzwyczajony od zaproszonych gości do tych wstrząsów atmosferycznych, mógł był sądzić, że niebawem cała siedziba runie. Lecz obecni nie zwracali prawie uwagi na nawałnicę, a nawet gdyby ich była zaskoczyła na dworze, nie przestraszyliby się jej wcale na podobieństwo owych ptaków morskich, które wśród zawiei śnieżnych czują się w swoim żywiole.

Wszelako z obecnych wyłączyć należy dwie kobiety, które nie były zwykłemi mieszkankami fortu Reliance. Załoga tego fortu składała się z kapitana Craventy, porucznika Jasper Hobson, sierżanta Long, kaprala Joliffe i około sześćdziesięciu żołnierzy i urzędników Towarzystwa. Niektórzy z nich byli żonaci, jak, między innymi, kapral Joliffe, szczęśliwy małżonek zwinnej i żywej Kanadyjki, niejaki Mac Nap, Szkot ożeniony ze Szkotką, i John Raë, który ożenił się był niedawno z Indjanką z okolicy. Wszyscy oni, bez różnicy stanowiska, oficerowie, żołnierze i urzędnicy, podejmowani byli owego wieczora przez kapitana Craventy.

Dodać należy, że załoga fortu Reliance nie była jedyną uczestniczką uroczystości. Sąsiednie forty – a w tych okolicach sąsiedztwo liczy się na setki mil odległości – dostały i przyjęły również zaproszenie kapitana Craventy. Znaczna liczba urzędników lub pośredników przybyła z fortów Providence i Resolution, należących do obwodu jeziora Niewolnika, a nawet z fortu Chipewan i z fortu Liard, położonych bardziej na południe. Bo też była to okazja nielada dla samotników zabłąkanych w pustynnych strefach podbiegunowych!

Oprócz tych gości na sali znajdowało się kilku zaproszonych przywódców Indjan. Tubylcy ci utrzymywali ciągłe stosunki z faktorjami, którym dostarczali, po większej części drogą wymiany, futra, stanowiące przedmiot handlu dla Towarzystwa. Byli to Indjanie Chippeways, ludzie silni, wspaniałej budowy, odziani w kaftany skórzane i płaszcze futrzane wysokiej wartości. Twarze ich, napoły czerwone, napoły czarne, przypominały swym wyglądem postacie djabłów występujących zwykle w tem ubarwieniu w zaczarowanych widowiskach Europy. Na ich głowach wznosiły się pióropusze z piór orlich, rozwiniętych jak wachlarz senority, i chwiejących się za każdem poruszeniem ich czarnych włosów. Przywódcy ci nie przyprowadzili z sobą żon, tych nieszczęśliwych „squaws”, skazanych na życie niewolnicze.

Taki był skład towarzystwa na przyjęciu u kapitana fortu Reliance. Nie tańczono z powodu braku orkiestry, lecz obfity bufet zastępował z powodzeniem tę konieczną rozrywkę balów europejskich. Na stole wznosił się piramidalny pudding, przyrządzony własną ręką Mrs. Joliffe; był to olbrzymi stożek ścięty, złożony z mąki i tłuszczu reniferowego i wołowego, wynagradzający brak jajek, mleka i cytryny swą niezmierną wielkością. Pomimo, że Mrs. Joliffe nie przestawała obdzielać nim towarzystwo, rozmiary jego nie zdawały się zmniejszać wcale. Na stole figurowały również stosy sandwiczów, u których suchary morskie zastępowały cienkie kawałki chleba angielskiego; między dwa suchary, które pomimo swej twardości nie opierały się zębom Chippeways’ów, wsunęła Mrs. Joliffe cienkie paski „corn-beef”, rodzaju wędzonej wołowiny, mającej zastąpić szynkę jorską, i kawałki naszpikowanego truflami indyka, naśladując w tem bufety europejskie. Co do napojów, to rozdawano wisky i gin, rodzaj wódki zbożowej, w kieliszkach cynowych, nie mówiąc już o wspaniałym ponczu, mającym być podanym na zakończenie uroczystości, o której wspominać będą długo Indjanie w swych wigwamach.

To też nie szczędzono pochwał małżonkom Joliffe! Zresztą zasłużyli na nie w pełni. Ileż trudu i uprzejmości włożyli w to przyjęcie! Z jaką hojnością rozdawali napoje! Jak wyprzedzali życzenia każdego! Nie miano czasu ani poprosić, ani nawet zapragnąć czegokolwiek! Po sandwiczach następował pudding, po puddingu – wisky lub gin!

– Nie, dziękuję, mistress Joliffe.

– Pan jest zbyt dobry, panie kapralu, niech pan mi pozwoli odetchnąć.

– Mistress Joliffe, zaręczam pani, że już oddychać nie mogę.

– Panie kapralu, robisz ze mną, co ci się podoba.

– Nie, tym razem proszę pani, jest to niepodobieństwo!

W ten to sposób odpowiadano na zaproszenia uprzejmej pary małżonków. Nalegali oni jednak z taką wytrwałością, że najodporniejsi poddać im się musieli. Jedzono więc i pito bezustanku! Rozmowy stawały się coraz głośniejsze! Żołnierze, urzędnicy rozprawiali z coraz większą żywością to o polowaniu to o handlu. Ileż nowych zamiarów powzięto na przyszłość! Cała fauna okolic podbiegunowych nie byłaby w stanie zadowolić tych przedsiębiorczych myśliwych! Zdawało się, że niedźwiedzie, lisy, piżmowce padają już pod ich kulami! Że szczury, bobry, gronostaje, kuny, wpadają tysiącami w nastawione na nich łapki! Że futra piętrzyły się już w składach Towarzystwa, i że cieszy się ono w tym roku niebywałym zyskiem! A podczas gdy gorące napoje coraz bardziej podniecały wyobraźnię Europejczyków, Indjanie, poważni i milczący, zbyt dumni, by się zachwycać, zbyt ostrożni, by obiecywać, z pobłażaniem słuchali potoku ich wymowy, wchłaniając wielkiemi łykami ognistą wodę kapitana Craventy.

Kapitan uszczęśliwiony ożywieniem biednych tych ludzi, poniekąd odciętych od świata zamieszkałego, przechadzał się wesoło wśród zaproszonych gości, odpowiadając na wszystkie zadane mu pytania tyczące się uroczystości temi słowy:

– Pytajcie Joliffe’a! pytajcie Joliffe’a!

Zwracano się więc do Joliffe’a, który miał uprzejmą odpowiedź dla każdego.

O niektórych osobach wchodzących w skład załogi fortu Reliance musimy podać poszczególne wzmianki, one to bowiem stały się igraszką okoliczności strasznych, których przewidzieć nie mógł był najprzezorniejszy z ludzi. Należy więc, między innymi wymienić porucznika Jasper Hobson, sierżanta Long, małżonków Joliffe i dwie nieznajome, na które szczególniejszą uwagę zwracał kapitan podczas odbywającej się uroczystości.

krfu_04.jpg (145938 bytes)

Porucznik Jasper Hobson liczył czterdzieści lat wieku. Małego wzrostu, szczupły, nie odznaczający się wielką siłą fizyczną, posiadał w sobie niewyczerpany zapas energji moralnej, która górowała ponad wszystkie okoliczności i wypadki. Był on „dzieckiem Towarzystwa.” Jego ojciec, major Hobson, Irlandczyk z Dublina, który go osierocił przed kilku laty, mieszkał długi czas wraz ze swą małżonką w forcie Assiniboine. Tam też urodził się Jasper Hobson. Dziecięctwo swe i młodość przepędził swobodnie u podnóża gór Skalistych. Wychowany surowo przez ojca, odznaczał się zimną krwią i odwagą dojrzałego człowieka już w wieku młodzieńczym. Jasper Hobson nie był myśliwym, lecz żołnierzem, oficerem rozumnym i dzielnym. Podczas walk, które staczać musiało Towarzystwo w Oregonie ze współzawodniczącemi z niem Towarzystwami amerykańskiemi, Jasper Hobson odznaczył się gorliwością i odwagą, zdobywając w krótkim czasie stopień porucznika. Na skutek tego odznaczenia, powierzono mu właśnie dowództwo wyprawy na północ. Wyprawa ta miała na celu zbadanie północnych okolic jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i postawienie fortu na krańcu amerykańskiego lądu. Wyjazd porucznika Jasper Hobson był naznaczony na początek kwietnia.

Jeżeli porucznik przedstawiał sobą skończony typ oficera, to sierżant Long, lat pięćdziesięciu, z brodą podobną do włókien kokosu, był typem żołnierza dzielnego i posłusznego z natury, nie znającego nic prócz rozkazu, nie zastanawiającego się nad nim nigdy, nawet gdy mógł się wydać osobliwy, nie rozumującego wcale, gdy chodziło o spełnienie obowiązku służbowego; słowem maszyna w mundurze, lecz maszyna doskonała, nie podlegająca zepsuciu, działająca ustawicznie bez żadnego zmęczenia. Być może sierżant Long był nieco surowy dla swych ludzi, tak zresztą jak dla siebie samego. Nie znosił najdrobniejszego wykroczenia przeciwko dyscyplinie, karząc nielitościwie najlżejsze przewinienie, sam zaś karany nie był ani razu. Należy jednak zaznaczyć, że rozkazywał tylko na skutek swego urzędowego obowiązku, bo w rzeczywistości nie lubił dawać rozkazów. Słowem był to człowiek stworzony do posłuszeństwa, a to unicestwianie swej osoby pasowało dobrze do jego biernego usposobienia. Z takich to ludzi składają się najpotężniejsze armie. Są to liczne ręce na usługi jednej jedynej głowy. Czyż nie to stanowi treść każdej prawdziwej siły? Bajka wymyśliła dwa typy: Briarée sturęką i Hydrę stugłową. Gdy dwa te potwory walczą z sobą, kto zwycięży? Briarée.

Kaprala Joliffe znamy już nieco. Mógł być nieraz zbyt gorliwy, gorliwość ta wszakże przykrą nie była. Byłby może raczej marszałkiem dworu, niż żołnierzem. Sam to zresztą przyznawał. To też tytułował się chętnie „kapralem do szczególnych zleceń”, lecz tym zleceniom nie byłby podołał, gdyby nie energiczna pomoc małej Mrs. Joliffe; to znaczy, że słuchał we wszystkiem swej żony, choć przyznać się do tego nie chciał nigdy, mówiąc prawdopodobnie jak filozof Sancho: „Rada kobiety niewiele warta, ale trzeba być warjatem, aby do niej nie przywiązywać wagi”.

Obcym żywiołem na zebraniu były, jak to już powiedzieliśmy, dwie kobiety, mniej więcej czterdziestoletnie. Jedna z nich zasługiwała na zaliczenie jej w poczet najsławniejszych podróżniczek. Współzawodniczka Pfeifferów, Tinneuszów, Hommaire de Hell’ów – Paulina Barnett, tak bowiem nazywała się podróżniczka, doczekała się niejednej zaszczytnej wzmianki na posiedzeniach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Ona to, posuwając się wdłuż rzeki Bramaputry, dotarła aż do gór Tybetu, dosięgnąwszy zaś do nieznanego zakątka Nowej Holandji od zatoki Łabędziej do zatoki Karpentarja, wykazała zalety niezwykłej podróżniczki. Była to kobieta wysokiego wzrostu, owdowiała od piętnastu lat. Żądza podróży gnała ją ustawicznie w kraje nieznane. Jej głowa okolona długim zwojem włosów, siwiejących miejscami, wyrażała niezwykłą energję. Jej wzrok, nieco krótki, krył się za szkłami w oprawie srebrnej, spoczywającemi na nosie długim i prostym, o nozdrzach ruchomych, jak gdyby „wciągających w siebie przestrzeń”. Jej postawa, należy przyznać, była raczej męską, a cała jej postać, aczkolwiek pozbawiona wdzięku kobiecego, wyrażała moc siły moralnej. Była to Angielka z hrabstwa York, dość majętna i wydająca większą część swych dochodów na swe niezwykłe wyprawy. I jeżeli znajdowała się obecnie w forcie Reliance, to dlatego, że chęć zbadania nowych okolic zawiodła ją w te strony podbiegunowe. Po zwiedzeniu stref podzwrotnikowych, chciała zkolei dosięgnąć ostatecznych granic stref północnych. Obecność jej w forcie była niezwykłem zdarzeniem. Dyrektor Towarzystwa polecił ją listownie kapitanowi Craventy, który stosownie do treści listu, miał jej ułatwić zamiar dostania się do wybrzeży oceanu Lodowatego. Przedsięwzięcie nielada! Należało iść śladami Hearne’ów, Mackensie, Raë’ów, Franklinów. Na ileż trudów, niebezpieczeństw narażała się kobieta w tym strasznym klimacie podbiegunowym, przed jakim cofnęło się tylu podróżników, nie mówiąc o tych, którzy zginęli! Ale nieznajoma, przebywająca w tej chwili w forcie Reliance, nie była to zwykła kobieta: była to Paulina Barnett, laureatka Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.

Dodamy, że sławnej podróżniczce towarzyszyła Madge, służąca, a raczej odważna, przywiązana i oddana jej całkowicie towarzyszka, Szkotka dawnych czasów, a z którą Caleb mógłby się ożenić bez ujmy dla swej godności. Madge, wysokiego wzrostu i silnej budowy, była około pięciu lat starsza od swej pani. Obydwie kobiety mówiły do siebie po imieniu. Paulina uważała Madge za swą starszą siostrę; Madge odnosiła się do Pauliny jak do swej córki. Słowem dwie te kobiety stanowiły jedność.

Ażeby zaś wszystko powiedzieć jak było, zaznaczyć musimy, iż kapitan wydał ten wieczór na cześć Pauliny Barnett i dla niej to podejmował dzisiaj swych urzędników i Indjan z plemienia Chippeways. Istotnie, podróżniczka miała towarzyszyć oddziałowi porucznika Jasper Hobson w jego wyprawie na północ. Na cześć więc Pauliny Barnett w wielkim salonie faktorji rozlegały się radosne okrzyki.

Jeżeli zaś podczas tego pamiętnego wieczoru spalono centnar węgla, to dlatego, że termometr Fahrenheita wskazywał dwadzieścia cztery stopnie poniżej zera (–32° Celz.) i że fort Reliance jest położony na 61°47’ szerokości północnej, to jest o cztery stopnie od koła Polarnego.

 

 

Rozdział II

Hudson’s bay fur Company.

 

anie kapitanie?

– Słucham, mistress Barnett.

– Co pan sądzi o poruczniku Jasper Hobson?

– Sądzę, że oficer ten zajdzie daleko.

– Co pan rozumie przez te słowa: zajdzie daleko? Czyżby to miało znaczyć, że przejdzie osiemdziesiąty równoleżnik?

Pytanie to wywołało mimowolny uśmiech na ustach kapitana Craventy. Rozmawiali w pobliżu pieca, podczas gdy inni goście zajęci byli przechodzeniem od stołu z żywnością do stołu z napojami.

– Proszę pani, odpowiedział kapitan, co tylko leży w mocy ludzkiej, tego dokona Jasper Hobson. Towarzystwo poleciło mu zbadać północne swe posiadłości i założyć faktorję na granicy amerykańskiego lądu. Jestem pewny, że wywiąże się dobrze ze swego zadania.

– Wielka odpowiedzialność ciąży na nim! – odezwała się podróżniczka.

– W istocie, lecz Jasper Hobson nie cofnął się nigdy przed spełnieniem obowiązku bodaj najcięższego.

– Ufam panu, panie kapitanie, – odpowiedziała Paulina Barnett – i przekonam się o tem naocznie. Ale na skutek jakich pobudek Towarzystwo chce założyć faktorję na granicy oceanu Lodowatego?

– Bardzo poważnych, – odpowiedział kapitan – a dodam podwójnie poważnych. Prawdopodobnie w bliskim czasie Rosja odstąpi swe posiadłości Stanom Zjednoczonym,1 a wtedy stosunki handlowe Towarzystwa zostaną niezmiernie utrudnione z portami oceanu Spokojnego, jeżeli droga na północo-zachód odkryta przez Mac Clure’a nie stanie się dostępną dla przejazdu. Właśnie w tym celu wyrusza Jasper Hobson, admiralicja bowiem posyła okręt mający zwiedzić wybrzeże amerykańskie od cieśniny Berynga do zatoki Koronacji, granicy wschodniej, poza którą ma być założona nowa faktorja. Jeżeli przedsięwzięcie się uda, stanie się ona ważną placówką, skupiającą w sobie cały handel północny futrami. Przewiezienie futer przez terytorja indyjskie pociąga za sobą znaczną stratę czasu i ogromne koszta, tymczasem transport parowcami od nowego fortu do oceanu Spokojnego uskuteczniony być może w kilka dni.

– Istotnie, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett – będzie to wielkie udogodnienie, jeżeli droga na północo-zachód okaże się dostępna. Ale, zdaje mi się, że pan wspomniał o podwójnych pobudkach?

– Druga pobudka, – ciągnął dalej kapitan, – tyczy się samego istnienia Towarzystwa. Pozwoli pani, że przypomnę jej w kilku słowach powstanie tego Towarzystwa. Zrozumie pani wtedy, dlaczego tak kwitnące ongi, dziś zagrożone jest w swej podstawie.

Istotnie, kapitan Craventy odpowiedział w kilku słowach dzieje tego słynnego Towarzystwa.

Zdawiendawna człowiek posługiwał się skórą i futrem zwierząt dla swego okrycia. Handel więc futrami sięga czasów bardzo odległych. Zbytek tego rodzaju odzieży rozwinął się nawet do tego stopnia, że zostały wydane prawa, ograniczające wszelkie nadużycia w tym względzie. W XII wieku zabroniono futer białych i siwych, jak również i popielic.

W 1553 Rosja założyła kilka faktoryj w swoich stepach północnych, a niebawem towarzystwa angielskie poszły za jej przykładem. Handel kunami, gronostajami, sobolami, bobrami i t.p. odbywał się za pośrednictwem Samojedów. Ale za rządów królowej Elżbiety używanie futer zbytkownych było ściśle ograniczone na skutek woli królewskiej, ta więc gałąź handlu przez kilka lat nie miała żadnego zbytu.

2 maja 1670 Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej otrzymało przywilej handlu futrami. Niektórzy z akcjonarjuszów tego towarzystwa należeli do najznakomitszych rodów, jak książę Yorku, książę Albermale, hrabia Shaftesbury i t.p. Kapitał Towarzystwa wynosił wówczas zaledwie osiem tysięcy czterysta funtów szterl. Współzawodniczyły z nim Towarzystwa prywatne, których francuscy przedstawiciele, zamieszkali w Kanadzie, urządzali wyprawy ryzykowne, lecz bardzo zyskowne. Nieustraszeni ci myśliwi, znani pod nazwą „podróżników kanadyjskich” stanowili tak poważną konkurencję dla nowopowstałego Towarzystwa, że byt jego został poważnie zagrożony.

Ale zdobycie Kanady wpłynęło na zmianę tego niefortunnego położenia. W trzy lata po wzięciu Quebec’u, w 1766, handel futrami ożywił się wielce. Kupcy angielscy oswoili się z trudnościami tego rodzaju handlu; zaznajomili się ze zwyczajami kraju, przyzwyczajeniami Indjan i ze sposobem jakim tubylcy uskuteczniali zamianę, zyski jednak Towarzystwa nie powiększyły się wcale. Co więcej, około 1784, kupcy z Montreal zrzeszyli się w celu wspólnego poszukiwania futer, tworząc potężne Towarzystwo Północo-Zachodu, które zogniskowało w sobie wszystkie przedsiębiorstwa tego rodzaju. W 1798 obrót Towarzystwa dochodził do sumy sto dwadzieścia tysięcy funtów szterl. i byt Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej był znów zagrożony.

Zaznaczyć należy, że Towarzystwo Północno-Zachodnie nie cofało się przed żadnym czynem nieetycznym, jeżeli chodziło o ich interes. Wyzyskiwali oni swych własnych urzędników, korzystali z nędzy Indjan, źle obchodzili się z nimi, doprowadzili ich do pijaństwa, aby rabować ich dobytek, łamiąc tem prawo wydane przez parlament, które zakazywało sprzedaży napojów wyskokowych na terytorjach tubylców. W ten to niegodziwy sposób zbierali znaczne zyski, pomimo konkurencji Towarzystw amerykańskich i rosyjskich, a miedzy innemi „Towarzystwa Amerykańskiego dla Handlu Futrami” powstałego w 1809 z kapitałem miljona dolarów a które eksploatowało okolice na zachód od gór Skalistych.

Ze wszystkich tych Towarzystw jednak Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej było najbardziej zagrożone. Dopiero 1821 r. zdołało ono, po długich debatach nad umową, przejąć prawa swego dawnego współzawodnika Towarzystwa Północno-Zachodniego, nadając sobie nazwę: Hudsons bay fur Company.

Obecnie poważne to Towarzystwo ma tylko jednego współzawodnika w postaci Towarzystwa Amerykańskiego dla handlu futrami Saint-Louis. Posiada ono liczne faktorje rozrzucone na przestrzeni trzech milionów siedmiuset tysięcy mil kwadratowych. Najważniejsze jej faktorje znajdują się nad zatoką James, przy ujściu rzeki Severn, w południowej stronie i w pobliżu granicy Górnej Kanady, nad jeziorami Athapeskow, Winnipeg, Wyższem, Methye, Buffalo, nad brzegiem rzek Colombia, Mackenzie, Saskatchawan, Assimpoil i t.d. Fort York, górujący nad rzeką Nelson, która wpada do zatoki Hudsońskiej, jest główną placówką Towarzystwa i głównym składem futer. Oprócz tego w 1842 wzięło ono w dzierżawę za cenę roczną dwustu tysięcy franków, faktorje rosyjskie Ameryki Północnej. Eksploatuje ono również, na własny rachunek, olbrzymie przestrzenie między rzeką Mississipi a oceanem Spokojnym. Posłało ono w różnych kierunkach nieustraszonych podróżników, jak Hearn’a, który odkrył Coppermine w pobliżu morza Polarnego w 1770 r.; Franklina, od 1819 do 1822, który zwiedził wybrzeże amerykańskie na przestrzeni pięciu tysięcy pięciuset pięćdziesięciu mil; Mackenzie, który po odkryciu rzeki, noszącej jego nazwisko, dotarł do 52°24’ szerokości północnej wybrzeża oceanu Spokojnego. W latach 1833 i 34 wysłało ono do Europy następujące ilości skór i futer:

 

Bobry.......... 1,074

Pargaminy i młode bobry ........ 92,288

Piżmowce.............. 694,092

Borsuki...................... 1,069

Niedźwiedzie.............. 7,451

Gronostaje..................... 491

Rybaki........................ 5,296

Lisy............................. 9,937

Ostrowidze (lynx)...... 14,255

Kuny......................... 64,490

Tchórze..................... 25,100

Wydry....................... 22,303

Szczurki.......................... 713

Łabędzie...................... 7,918

Wilki............................ 8,484

Wolwereny.................. 1,571

Podobna obfitość futer musiała zapewnić Towarzystwu Zatoki Hudsońskiej zyski bardzo znaczne, niestety jednak, cyfry te nie utrzymały się długo i od dwudziestu lat podlegają stopniowemu zmniejszaniu.

O przyczynie tego powolnego upadku interesów Towarzystwa mówił właśnie kapitan Craventy Mrs. Paulinie Barnett.

– Do 1837 bez wątpienia stan interesów Towarzystwa byt świetny. W tym roku jeszcze wywóz futer dosięgał cyfry dwu miljonów trzystu pięćdziesięciu tysięcy. Lecz odtąd zmniejszała się ciągle i obecnie cyfra ta zmniejszyła się o połowę.

– I czemu należy przypisać ten znaczny spadek wywozu futer? – spytała Paulina Barnett.

– Opustoszeniu wywołanemu przez zbytnią gorliwość i dodam, niedbalstwo myśliwych. Nastawiano łapki i wybijano zwierzynę bez przerwy i bez żadnego wyboru. Nie oszczędzano nawet samic brzemiennych. Z tego to powodu zwierzęta o futrach cennych stawały się coraz rzadszą rzeczą. Wydra znikła prawie zupełnie i znajduje się obecnie tylko pobliżu wysp północnej części oceanu Spokojnego. Bobry schroniły się małemi oddziałkami do najbardziej oddalonych brzegów rzek. To samo dzieje się z innemi drogocennemi zwierzętami. Łapki, dawniej zawsze przepełnione, obecnie są puste. Ceny futer rosną coraz bardziej i to w chwili, gdy futra są nader poszukiwane. To też myśliwi zniechęcają się i tylko niektórzy z nich, najodważniejsi i niestrudzeni, dosięgają niekiedy granic amerykańskiego lądu.

– Rozumiem obecnie, – odezwała się Paulina Barnett – dlaczego Towarzystwo przywiązuje taką wagę do założenia faktorji na wybrzeżu oceanu Północnego, skoro zwierzęta schroniły się poza koło Polarne.

– Tak, pani, – odrzekł kapitan. – Zresztą Towarzystwo było zmuszone do przeniesienia bardziej na północ ośrodka swej działalności, gdyż, lat temu dwa, parlament angielski uszczuplił osobliwie jego posiadłości.

– Jakże uzasadniono to uszczuplenie?

– Przyczyną ekonomicznej natury wielkiego znaczenia, i na którą zwrócić musieli uwagę mężowie stanu Wielkiej Brytanji. Istotnie Towarzystwu nie chodziło bynajmniej o kulturę tych krain. Przeciwnie. W jego własnym interesie utrzymywać musiało swoje tereny w stanie nieuprawnym. Wszelka próba wykarczowania gruntu, mogąca spłoszyć zwierzęta, była przez nie surowo zabroniona. Jego monopol zatemjest wrogiem wszelkiego rolnego przedsiębiorstwa. Co więcej, wszelkie sprawy nie tyczące się jego przemysłu, są nielitościwie odrzucane przez radę administracyjną. To samowładztwo, poniekąd nieetyczne, zmusiło parlament do wydania odpowiednich praw, i w 1857, komisja wyznaczona przez sekretarza stanu kolonji orzekła, że należy przyłączyć do Kanady wszystkie ziemie podatne dla uprawy, mianowicie, dorzecze rzeki Czerwonej, okręgi Saskatchawanu i pozostawić mu tylko ziemie nie przedstawiające pola do uprawy. W rok po tym dekrecie Towarzystwo traciło całą zachodnią część gór Skalistych, która przechodziła pod bezpośrednią władzę Colonial-Office, a tem samem wyłamywała się z pod władzy Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej. Z tego to powodu Towarzystwo, zanim się wyrzeknie handlu futrami, chce najpierw zbadać te strony północne, prawie jeszcze nieznane, i znaleźć drogę łączącą je z oceanem Spokojnym.

Mrs. Paulinę Barnett zajęły niezmiernie przyszłe zamiary Towarzystwa. Postanowiła być obecną założeniu fortu na wybrzeżu morza Polarnego. Kapitan Craventy byłby jej może udzielił bliższych szczegółów, gdyż lubił opowiadać, lecz przerwało rozmowę głośne oświadczenie kaprala Joliffe, iż ma zamiar z pomocą Mrs. Joliffe zająć się przygotowaniem ponczu. Wiadomość tę przyjęto okrzykami zadowolenia. Czara – a raczej basen – napełniona cennym płynem zawierała nie mniej niż dziesięć kwart wódki. Na dnie spoczywały kawałki cukru, na wierzchu zaś pływały plasterki cytryny. Nie pozostawało nic więcej jak tylko zapalić to morze alkoholu, to też kapral z lontem zapalonym w ręku, oczekiwał rozkazu kapitana z taką powagą, jak gdyby chodziło o zapalenie miny.

krfu_05.jpg (179605 bytes)

– Dalej, Joliffe! – rzekł w tej chwili kapitan Craventy.

Płomień dotknął płynu, który zagorzał ku radości obecnych.

W dziesięć minut później pełne szklanki ponczu krążyły po sali. Amatorów na nie nie brakowało, jak to się zwykle dzieje z akcjami, skoro idą w górę.

– Hurra! Hurra! mistress Paulina Barnett. Hurra! kapitan Craventy!

W chwili, gdy wesołe te wiwaty rozlegały się po sali, jakieś krzyki dały się słyszeć na dworze. Goście umilkli natychmiast.

– Sierżancie Long, zobacz co się stało!

Na rozkaz swego naczelnika, sierżant postawiwszy na stole niedokończoną szklankę, spiesznie opuścił salę.

 

 

Rozdział III

Odmarznięty uczony.

 

dy sierżant Long doszedł do wąskiego korytarza prowadzącego do drzwi zewnętrznych – krzyki wyraźniej doszły jego uszu. Stukano gwałtownie do bramy podwórza okolonego grubą drewnianą zagrodą. Śnieg na grubość stopy pokrywał ziemię. Sierżant, brnąc po kolana w tej warstwie białej, z oczami zamkniętemi z powodu nawałnicy, smagany do krwi mroźnym wiatrem, szedł ukosem przez podwórze do bramy.

– Któż u djabła może przyjść na taki czas! – mówił sobie sierżant Long, zdejmując metodycznie, możnaby powiedzieć „dyscyplinarnie” ciężkie sztaby bramy. – Tylko Eskimosi zdolni są do wycieczek podczas takiego mrozu!

– Otwórzcie wreszcie, otwórzcie! – wołano.

– Otwieramy, – odpowiedział sierżant Long, który rzeczywiście przeciągał swą czynność.

Nareszcie wrota bramy otworzyły się nawewnątrz i sierżant został nawpół przewrócony sankami zaprzężonemi w sześć psów, które przemknęły jak błyskawica. Mało brakowało, aby godny Long nie był zmiażdżony, podniósł się jednak bez skargi, zamknął wrota i powrócił do domu krokiem zwykłym, to jest czyniąc siedemdziesiąt pięć kroków na minutę.

Niebawem zjawili się kapitan Craventy i porucznik Jasper Hobson, którzy nie zważając na silny mróz przyglądali się sankom białym od śniegu, które zatrzymały się przed nimi i z których wyszedł natychmiast człowiek cały spowity w futra.

– Czy to fort Reliance?

– Tak – odpowiedział kapitan.

– Czy pan jest kapitanem Craventy?

– Tak jest. A kim pan jesteś?

– Kurjerem Towarzystwa.

– Czy pan przybywa sam?

– Nie. Prowadzę podróżnika.

– Podróżnika! I pocóż przybywa?

– Zobaczyć księżyc.

Usłyszawszy tę odpowiedź kapitan zastanowił się, czy nie ma do czynienia z warjatem, co zresztą było prawdopodobne w tych okolicznościach. Lecz nie miał czasu podzielić się swem zapatrywaniem. Kurjer wyciągnął z sanek bezwładną masę, rodzaj worka pokrytego śniegiem, i chciał go zaciągnąć do domu, gdy kapitan go zapytał:

– Co to za worek?

krfu_06.jpg (167699 bytes)

– To mój podróżnik! – odpowiedział kurjer.

– Co za podróżnik?

– Astronom Tomasz Black.

– Ależ on zamarzł.

– To też trzeba go odcucić.

Przy pomocy sierżanta, kaprala i kurjera wniesiono Tomasza Black do domu. Złożono go w pokoju na pierwszem piętrze, w którem panowało znośne ciepło dzięki rozżarzonemu piecowi. Do rozciągniętego na łóżku astronoma zbliżył się kapitan i wziął go za rękę.

Była zupełnie zmarznięta. Odrzuciwszy koce i futra w które był związany jak pakunek, zobaczył przed tobą człowieka pięćdziesięcioletniego, grubego, małego wzrostu, siwawego z brodą nieogoloną, z zamkniętemi oczami, z ustami jak gdyby sklejonemi gumą. Człowiek ten nie oddychał wcale lub tak słabo, że oddech jego nie byłby zmącił powierzchni zwierciadła. Joliffe rozbierał go szybko, obracał na wszystkie strony, powtarzając:

– Ależ, panie! ależ, panie! czy pan nie przyjdzie do siebie?

Przyjezdny zdawał się być już trupem. Kapral Joliffe uważał, że pozostaje tylko skąpać go w gorejącym ponczu, aby przywrócić mu uleciałe ciepło.

Bardzo szczęśliwie wypadło dla Tomasza Black, że porucznik Jasper Hobson był innego zdania.

– Śniegu! – zawołał sierżant Long, – kilka garści śniegu!

Tego produktu nie brakowało w forcie. Podczas nieobecności sierżanta Joliffe rozebrał astronoma. Ciało nieszczęśliwego było pokryte bielejącemi plamami wskazującemi na gwałtowne przeniknięcie ciała mrozem. Było rzeczą konieczną powrócić dobieg krwi do porażonych części. Tego to spodziewał się porucznik, zalecając silne tarcie śniegiem. Jest to znany w tych stronach polarnych środek dla pobudzenia obiegu krwi podczas strasznych mrozów, tamujących go tak samo, jak tamuje on bieg rzek.

krfu_07.jpg (169374 bytes)

Sierżant Long i Joliffe zaczęli nacierać śniegiem nowoprzybyłego tak silnie, jak prawdopodobne nie był nacieranym nigdy w życiu. Nie był to bowiem masaż zwykły, lecz gwałtowne tarcie, przypominające raczej dotknięcie zgrzebłem, niż pieszczotę ręki.

Podczas pocierania gadatliwy kapral przemawiał ciągle do zamarzniętego podróżnika:

– Ależ, panie, ależ, panie. Co panu przyszło do głowy dać się tak wyziębić? No, niechże pan nie będzie tak uparty!

Prawdopodobnie Tomasz Black musiał być bardzo uparty, gdyż po półgodzinnem nacieraniu nie dawał znaku życia. Zaczętojuż powątpiewać o skuteczności masażu i miano już zaprzestać tej nużącej czynności, gdy biedny człowiek westchnął kilkakrotnie.

– Żyje! przychodzi do siebie! – zawołał Jasper Hobson.

Po rozgrzaniu ciała z zewnątrz, pomyślano również o wewnętrznem cieple. To też kapral Joliffe spiesznie przyniósł kilka szklanek ponczu. Przybyły doznał prawdziwej ulgi; policzki się zaróżowiły, oczy odzyskały wyraz, usta się poruszyły, tak że kapitan miał nadzieję dowiedzenia się wreszcie od Tomasza Black, poco tu przybył i dlaczego w tak opłakanym stanie.

Tomasz Black starannie owinięty kocami, podniósł się napół, oparł się na łokciu i głosem osłabionym spytał:

krfu_08.jpg (163854 bytes)

– Czy to fort Reliance?

– Tak, – odpowiedział kapitan.

– A kapitan Craventy?

– To ja i dodam, witam pana. Czy mogę jednak spytać poco pan przybył do fortu Reliance?

– Aby zobaczyć księżyc! – odpowiedział kurjer, który zapewne przywiązywał wagę do tej odpowiedzi, skoro powtarzał ją po raz drugi.

Zresztą było to po myśli Tomasza Black, gdyż potwierdził te słowa ruchem głowy. Poczem zapytał znów:

– A porucznik Hobson?

– Służę panu, – odezwał się porucznik.

– Pan nie wyjechał jeszcze?

– Jeszcze nie.

– A zatem nie pozostaje mi nic więcej, jak podziękować panu i spać do jutra rana!

Kapitan więc i jego towarzysze odeszli, pozostawiając w spokoju osobliwego gościa. W pół godziny później goście rozeszli się do swych siedzib, czy to w obrębie fortu, czy też poza jego obrębem.

Nazajutrz Tomasz Black czuł się prawie zupełnie dobrze. Silny jego organizm oparł się zabójczej działalności ostrego mrozu. Kto inny nie byłby się wyzwolił z jego uścisku, lecz astronom nie poddawał się zwykłym prawom ludzkim.

Któż więc był ten osobliwy astronom? Skąd przybywał? Dlaczego przedsięwziął tę podróż poprzez terytorja Towarzystwa podczas tej srogiej zimy. Co znaczyła odpowiedź kurjera: zobaczyć księżyc! Czyż księżyc nie świeci wszędzie i czyż trzeba go oglądać aż w strefach podbiegunowych?

Podobne pytania zadawał sobie kapitan Craventy. Po rozmowie jednak z nowym gościem trwającej nazajutrz godzinę całą, ciekawość swą zaspokoił w zupełności.

Tomasz Black był istotnie astronomem pracującym w obserwatorjum w Greenwich, tak świetnie prowadzonem przez p. Airy. Nie był on teoretykiem w całem znaczeniu tego słowa, lecz umysłem żywym i rzutkim, który oddany swym obowiązkom od lat dwudziestu, przyczynił się niemało do rozwoju wiedzy astronomicznej. W życiu prywatnem Tomasz Black był niczem. Zatopiony w badaniach niebieskich żył na niebie nie na ziemi, słowem był to potomek tego dobrodusznego uczonego z Lafontaine’a, który wpadł do studni. Rozmawiać z nim było można jedynie o gwiazdach i konstelacjach. Człowiek ten powinien był zamieszkać w lunecie. Ale gdy zaczął wpatrywać się w niebo, wtedy równego sobie nie miał na całym świecie! Z jakąż niestrudzoną cierpliwością stawał przed lunetą! Gotów był miesiącami całemi badać pojawienie się zjawiska kosmicznego! Specjalnością jego były meteory i gwiazdy błądzące, a odkrycia jego w tej dziedzinie meteorologji zasługiwały na wzmiankę. To też ile razy chodziło o drobiazgowe badania, o dokładne wyliczenia, zwracano się do Tomasza Black, który posiadał bystrość wzroku wyjątkową. Umieć badać zjawiska nie wszyscy potrafią. Dlatego to nikt dziwić się nie powinien, że nie kto inny tylko Tomasz Black był wybrany dla zbadania zjawiska, które zajęło do najwyższego stopnia świat astronomiczny.

Wiadomo, że podczas całkowitego zaćmienia słońca księżyc otoczony jest świetlnym wieńcem. Ale co wywołuje ten wieniec? Czy istnieje on w rzeczywistości? Czy nie jest to raczej załamanie się promieni słonecznych w pobliżu księżyca? Jest to zagadnienie, na które dotąd nie odpowiedziały przeprowadzone badania.

W roku 1706 astronomowie starali się po raz pierwszy opisać tę świetlną aureolę. Louville i Halley badali ją podczas całkowitego zaćmienia słońca w 1715, Maraldi w 1724, Antonio de Ulloa w 1778, Bouditch i Ferrer w 1806, lecz teorje ich okazały się tak sprzeczne z sobą, że nie mogły służyć za dane naukowe. Co zaś do całkowitego zaćmienia słońca z 1842, uczeni wszystkich narodowości Airy, Arago, Peytal, Laugier, Mauvais, Otto, Struve, Petit, Baily i inni szukali rozwiązania tego zagadnienia, ale pomimo ścisłości badań „rozbieżne wyniki osiągnięte jak mówi Arago, z badań dokonanych w różnych miejscowościach przez wytrawnych astronomów przy jednem i tem samem zaćmieniu, utrudniły tak to zagadnienie, że niepodobna dojść do żadnego pewnego wniosku co do przyczyny tego zjawiska”. Od tego czasu niejedno zaćmienie było badane, a pomimo to nie osiągnięto żadnego rezultatu.

Wszelako zagadnienie to zajmowało zanadto umysły uczonych, aby miano je zarzucić. Postanowiono je rozwiązać za wszelką cenę. Otóż nadarzała się ku temu nowa sposobność. Całkowite zaćmienie słońca przypadające na najdalszą część Północnej Ameryki, na Hiszpanję, północną Afrykę i t.d. miało nastąpić 18 lipca 1860 r. Astronomowie różnych krajów mieli równocześnie zająć się badaniem zjawiska w rozmaitych punktach dotkniętych całkowitem zaćmieniem słońca. Tak więc Tomasz Black był wyznaczony dla zbadania zaćmienia w północnej części Ameryki. Miał się przeto znaleźć w tych samych warunkach, w jakich byli astronomowie angielscy w Szwecji i Norwegji podczas zaćmienia słońca 1851 roku.

Nietrudno się domyślić, że Tomasz Black przyjął nader chętnie uczynioną mu propozycję. Miał równocześnie zbadać, o ile to możliwe, naturę protuberancyj czerwonawych, zjawiających się w różnych punktach ziemskiego satelity. Jeżeli astronom z Greenwich potrafi dowieść przyczyny tych zjawisk, zyska sobie zasłużenie pochwałę całego uczonego świata Europy.

Tomasz Black przygotował się odpowiednio do wyjazdu. Dostał listy polecające do głównych przedstawicieli Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej. Dowiedział się również, że właśnie ma się odbyć wyprawa do granic lądu amerykańskiego, aby założyć tam nową faktorję. Była to sposobność, nie do pominięcia. Tomasz Black wyruszył, przepłynął Atlantyk, wysiadł w Nowym Jorku, poprzez jezioro dostał się do fortu na rzece Czerwonej, a stąd, od fortu do fortu, na sankach, pod przewodnictwem kurjera Towarzystwa, pomimo zimy, pomimo mrozu, pomimo wszelkich możliwych niebezpieczeństw podobnej podróży, przybył 17 marca do fortu Reliance w okolicznościach już nam wiadomych.

Po dowiedzeniu się o zamiarach astronoma, kapitan Craventy oddał się cały na jego usługi.

– Ale dlaczego, panie Black, pilno było tak panu przyjechać o tej porze, skoro zaćmienie słońca nastąpi dopiero w 1860, to jest dopiero w roku przyszłem?

– Kapitanie, – odpowiedział astronom, – dowiedziałem się, że Towarzystwo wysyła wyprawę na wybrzeże amerykańskie poza siedemdziesiąty równoleżnik, nie chciałem więc ominąć sposobności podróżowania z porucznikiem Hobson.

– Panie Black, – odezwał się kapitan, – gdyby porucznik już był wyruszył, czułbym się w obowiązku towarzyszenia panu aż do samych granic morza Polarnego.

Poczem powtórzył astronomowi, że może liczyć w zupełności na niego i że jest on mile widzianym gościem w forcie Reliance.

 

 

Rozdział IV

Faktorja.

 

ezioro Niewolnicze jest jedno z najrozleglejszych jezior części lądu amerykańskiego, znajdującej się poza sześćdziesiątym pierwszym równoleżnikiem. Długość jego wynosi dwieście pięćdziesiąt mil, szerokość zaś – pięćdziesiąt. Jezioro to położone jest ściśle na 61°25’ szerokości geograficznej i 114° długości zachodniej. Cała otaczająca je okolica zniża się stopniowo, dążąc długiemi pochyłościami do wspólnego ośrodka zajętego przez jezioro.

Położenie tego jeziora wśród okolicy obfitującej w zwierzęta o drogocennych futrach zwróciło uwagę Towarzystwa w samym jego zawiązku. Oprócz tego liczne rzeki, wpadające lub wypływające zeń, jak Mackenzie, rzeka Siana, Atapeskow i t.p. podnosiły niezwykle jego znaczenie. To też na jego wybrzeżach zbudowano kilka ważnych fortów, między innemi fort Providence na północy i fort Resolution na południu. Fort Reliance zajmował kraniec północno-wschodni jeziora w odległości nie większej niż trzysta mil od Chesterfield, długiego i wąskiego ujścia portowego, utworzonego przez wody zatoki Hudsońskiej.

Jezioro Niewolnicze jest jak gdyby usiane małemi wysepkami, wznoszącemi się nad sto do dwustu stóp nad poziomem, a złożonemi przeważnie z granitu i gnejsu. Na północnem wybrzeżu ciągną się gęste lasy, granicząc z tą jałową i mroźną częścią lądu, która nie bez przyczyny została nazwana Ziemią Przeklętą. Natomiast wybrzeże południowe o pokładzie wapiennym jest płaskie, bez pogórków, bez najmniejszej wydatności gruntu. Z tej to strony zarysowuje się granica, której nie przekraczają nigdy olbrzymie przeżuwacze Ameryki podbiegunowej, jak bawoły i bizony, których mięso stanowi wyłącznie prawie pożywienie myśliwych kanadyjskich lub tubylczych.

Lasy północnego wybrzeża odznaczają się wspaniałą bujnością i rozmaitością. Roślinność tak piękna, w strefie tak oddalonej nie wyda się nam bynajmniej rzeczą dziwną, gdy sobie przypomnimy, że szerokość geograficzna jeziora Niewolniczego nie jest wyższa od szerokości, na której znajduje się Sztokholm w Szwecji, lub Christjanja w Norwegji. Należy tylko zaznaczyć, że linje ciepłostanu przechodzące przez miejscowości, których temperatura jest jednakowa, nie są zależne od równoleżników ziemskich i dlatego, na pewnej danej szerokości w Ameryce jest chłodniej, niż w Europie. W kwietniu w Nowym Jorku ulice są pokryte jeszcze śniegiem, pomimo, że New York leży na tym samym równoleżniku co Azorskie wyspy. Warunki klimatyczne zależą od natury, lądu, od jego położenia w stosunku do oceanów jak również od części składowych samego gruntu.

Fort Reliance, podczas lata, nurza się w masie zieleni, rozweselającej oko po smutnych dniach zimowych. Drzew nie brakowało w lasach, składających się jedynie z topoli, sosen i brzóz. Na wysepkach jeziora wspaniałe wierzby zwieszały swe gałęzie. W laskach kryła się wielka obfitość zwierzyny nawet podczas zimy. Bardziej na południe myśliwi z fortu z powodzeniem polowali na bizony, łosie i pewnego gatunku jeżozwierze z Kanady, których mięso jest doskonałą strawą. Wody jeziora Niewolniczego obfitowały w różnego rodzaju ryby, jak pstrągi, dosięgające niezwykłych rozmiarów, szczupaki, żarłoczne miętusy, pewnego gatunku lipienie, zwane przez Anglików „błękitną rybą”, niezliczone zastępy „tittamegs”, zwanych przez naturalistów „corregou biały”. Mieszkańcy zatem fortu Reliance nie potrzebowali się zbytnio kłopotać o pożywienie i byleby byli zaopatrzeni na zimę w futra na podobieństwo lisów, kun, niedźwiedzi i innych zwierząt, mogli z łatwością znieść ostrość klimatu.

Fort, w ścisłem znaczeniu tego słowa, składał się z domu drewnianego piętrowego, służącego za mieszkanie komendanta i oficerów. Naokoło tego domu wznosiły się domki dla żołnierzy, skład Towarzystwa i kantory, służące za miejsce wymiany. Mała kapliczka, w której brak było tylko pastora, i prochownia dopełniały całokształtu budowli fortu. Zabudowania te otoczone były zagrodą drewnianą, wysokości dwudziestu stóp, stanowiącą rozległy równoległobok z czterema małemi basztami o dachu spiczastym. Fort przeto był dostatecznie zabezpieczony przed możliwością napadu. Ostrożność ta była konieczną w czasach, gdy Indjanie, zamiast być dostawcami Towarzystwa, walczyli o niepodległość swego terytorjum. Ostrożność ta była również potrzebna ze względu na agentów i żołnierzy i innych współzawodniczących Towarzystw, którzy rościli sobie niegdyś prawo do posiadania i eksploatowania tej bogatej w futra krainy.

Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej liczyło wówczas około tysiąca ludzi. Rozporządzało ono pełnią władzy wobec swych urzędników i żołnierzy, a nawet przysługiwało mu prawo życia i śmierci. Dowódcy faktorji mogli, według uznania, wyznaczać wielkość zapłaty i cenę artykułów żywnościowych oraz cenę futer. Dzięki temu przywilejowi, mogli nieraz ciągnąć zyski w stosunku do trzystu na sto.

Z poniżej podanego wykazu, wyjętego z Podróży kapitana Robert Lade, można będzie się przekonać, w jakich warunkach dokonywała się wymiana przedmiotów z Indjanami, którzy są obecnie najlepszymi myśliwymi Towarzystwa. Skóra bobra służyła w tym czasie za zasadniczą jednostkę podaży i popytu.

Indjanie płacili:

 

za strzelbę............................. 10 skór bobrowych

„ pół funta prochu.................... 1         „ „

„ cztery funty ołowiu................. 1         „ „

„ siekierę................................. 1         „ „

„ sześć noży............................. 1         „ „

„ funt wyrobów szklanych........ 1         „ „

„ ubranie z galonami................. 6         „ „

„ ubranie bez galonów.............. 5         „ „

„ ubranie kobiece z galonami.... 6         „ „

„ funt tytoniu............................ 1         „ „

„ pudełko prochu..................... 1         „ „

„ grzebień i zwierciadło............ 2         „ „

 

Od kilku lat jednak, skóra bobra stała się rzeczą tak rzadką że jednostka monetarna musiała ulec zmianie. Obecnie skóra bizona stanowi podstawową jednostkę handlu. Indjaninowi zjawiającemu się w forcie wypłacają agenci tyle znaczków drewnianych ile przyniósł on skór, Indjanin zaś natychmiast w tym samym forcie zamienia te znaczki na wyroby gotowe. W ten sposób Towarzystwo, które zresztą wyznacza dowolnie wartość przedmiotów wymiany, osiąga znaczne zyski.

Takie to zwyczaje panowały w różnych faktorjach, a tem samem w forcie Reliance. Mrs. Paulina Barnett mogła je zbadać dokładnie podczas swej bytności trwającej do 16 kwietnia.

Podróżniczka i porucznik Hobson rozmawiali z sobą często, tworząc najwspanialsze projekty i postanawiając nie cofać się przed żadnem niebezpieczeństwem. Astronom Tomasz Black rozmawiał wtedy tylko, gdy chodziło o cel jego podróży. Sprawa wieńca świetlnego i protuberancyj czerwonawych nie wychodziła mu z myśli. Włożył on całe swe życie w rozwiązanie tego zagadnienia, a oddawał mu się z takim zapałem, że nawet podróżniczka zaczęła się gorąco intersować badaniem tego zjawiska. Z jakąż niecierpliwością oczekiwali oboje na chwilę przekroczenia koła Polarnego i jakże oddaloną im się zdawała data 18 lipca 1860 r., szczególniej dla niecierpliwego astronoma z Greenwich!

Przygotowania do odjazdu mogły zacząć się dopiero w połowie marca. Zajęły one przeszło miesiąc, gdyż wyprawa do stref podbiegunowych wymaga nielada trudu. Należało pomyśleć o wszystkiem: o żywności, ubraniu, naczyniach, narzędziach, broni i amunicji.

Oddział, którym dowodził porucznik Jasper Hobson, miał się składać z jednego oficera, dwu podoficerów i dziesięciu żołnierzy, z których trzech żonatych zabierało żony z sobą. Oto lista ludzi wybranych przez kapitana Craventy wśród najenergiczniejszych i najodważniejszych:

1. porucznik Jasper Hobson,

2. sierżant Long,

3. kapral Joliffe,

4. Petersen, żołnierz,

5. Belcher, żołnierz,

6. Raë, żołnierz,

7. Marbre, żołnierz,

8. Garry, żołnierz,

9. Pond, żołnierz,

10. Mac Nap, żołnierz,

11. Sabine, żołnierz,

12. Hope, żołnierz,

13. Kellet, żołnierz,

Mrs. Raë,

Mrs. Joliffe,

Mrs. Mac Nap.

Nienależący do załogi fortu:

Mrs. Paulina Barnett,

Madge,

Tomasz Black.

Ogółem dziewiętnaście osób, które należało zaopatrzyć należycie na tę długą i uciążliwą podróż, wymagającą przebycia kilku setek mil poprzez okolicę pustynną i mało znaną.

To też w przewidywaniu tej wyprawy Towarzystwo pomyślało o zgromadzeniu potrzebnych dla niej różnorodnych zapasów. Dwanaście sanek z odpowiednim zaprzęgiem psów stało w pogotowiu. Pojazdy te, bardzo pierwotne, zbudowane były z mocnych a lekkich desek, połączonych z sobą poprzecznem wiązadłem. Wystający kawałek drzewa, kabłąkowaty i podniesiony na końcu na podobieństwo łyżwy, ułatwiał sankom rozgarnianie śniegu bez zbytniego zagłębiania się w nim. Sześć psów, zaprzężonych parami, stanowiło silę pociągową każdych sanek, siłę wytrzymałą i pewną, gdyż mogącą przebyć piętnaście mil na godzinę.

Odzienie podróżników składało się ze skór reniferowych podszytych grubem futrem. Na ciele mieli wełnianą tkaninę, chroniącą ich od gwałtownych zmian atmosferycznych, tak częstych w tych stronach podbiegunowych. Każdy z nich, mężczyzna czy kobieta, miał na nogach buty ze skóry fokowej, zszyte wysuszonemi ścięgnami zwierzęcemi z niebywałą sprawnością przez tubylców. Obuwie to jest całkiem nieprzemakalne i bardzo dogodne w chodzeniu z powodu swej giętkości. Do podeszew można było przytwierdzać narty z drzewa sosnowego długości trzech do czterech stóp, coś w rodzaju przyrządów utrzymujących człowieka na śniegu najbardziej miękkim i pozwalającym na szybkie poruszanie się po śniegu. Czapki futrzane i pasy ze skóry danielej dopełniały tego dziwacznego stroju.

Co się tyczy broni, składała się ona z karabinków jednego typu, z pistoletów i szabli wojskowych; narzędzia zaś stanowiły siekiery, piły, toporki i inne przyrządy używane w ciesielstwie. Oprócz tego zabrano wszystkie przybory potrzebne do urządzenia faktorji w tych wyjątkowych warunkach, między innemi: piec, żelazny piecyk, dwie pompy powietrzne ze zbiornikiem przeznaczone do wentylacji, jeden „halkett-boat”, rodzaj łódki gumowej, którą się napełnia powietrzem, w razie potrzeby.

Co do żywności, to można było liczyć na myśliwych. Niektórzy z żołnierzy oddziału byli zręcznymi obławnikami zwierzyny, a reniferów nie brak w tych stronach podbiegunowych. Całe plemiona Indjan i Eskimosów, pozbawione chleba i wszelkiego innego pożywienia, żywią się wyłącznie ich mięsem, zarówno obfitem jak smacznem. Wszelako, ponieważ trzeba było przewidywać nieuniknione opóźnienie i trudności wszelkiego rodzaju, zabrano pewną ilość żywności, jak mięso bizona, łosia, daniela, zdobyte podczas długich obław w południowej stronie jeziora, „corn-beef”, mogące przechowywać się nieskończenie, jak również preparaty wyrobu Indjan, w których mięso zmiażdżone i obrócone w proszek nieuchwytny, zachowuje wszystkie składniki pożywcze w postaci niezmiernie zmniejszonej. W ten sposób przygotowane mięso nie potrzebuje ani gotowania ani pieczenia, a stanowi pożywienie bardzo posilne.

Co do napojów, to porucznik Hobson zabierał kilka baryłek wódki i wisky z postanowieniem zresztą obchodzenia się bardzo ostrożnie z temi płynami wyskokowemi, które są szczególnie szkodliwe dla zdrowia w zimnych strefach. Natomiast Towarzystwo zaopatrzyło go w apteczkę przenośną i znaczną ilość „lime juice”, cytryn i różnych innych owoców, niezbędnych dla leczenia skorbutu, tak niebezpiecznego w tych stronach, i dla zapobiegania tej chorobie. Zresztą w wyborze ludzi zwracano uwagę na to, aby nie byli oni zbyt szczupli lub też ociężali, przyzwyczajeni zaś przez długie lata do ostrości klimatu, mogli łatwiej znosić trudy wyprawy do oceanu Lodowatego. Oprócz tego byli to ludzie chętni, odważni i nieustraszeni, którzy dobrowolnie brali udział w podróży. Zapewniono im podwójną płacę przez cały czas pobytu na krańcach lądu amerykańskiego, o ile będzie można ustalić się poza siedemdziesiątym równoleżnikiem.

Sanki nieco wygodniejsze przygotowano dla Mrs. Pauliny Barnett i jej wiernej Madge. Dzielna kobieta nie chciała tego wyróżnienia, musiała jednak ulec naleganiom kapitana, który zresztą spełniał tylko polecenie Towarzystwa.

Tomasz Black miał jechać pojazdem, który go przywiózł do fortu Reliance wraz ze swym małym bagażem uczonego. Przyrządy astronoma, nieliczne zresztą, – luneta dla badań zjawisk księżycowych, sekstant do mierzenia szerokości geograficznej, chronometr dla oznaczania długości geograficznej, kilka map, kilka książek, – mieściły się doskonale na sankach, i Tomasz Black był spokojny, że psy nie zostawią go w drodze.

Nie potrzebujemy dodawać, że nie zapomniano również o żywności dla zwierząt. Ogółem było siedemdziesiąt dwa psy, istne stado, które należało karmić w drodze. To też myśliwi oddziału mieli zajmować się dostarczaniem im strawy. Psy owe, rozumne i silne, kupione były od Indjan Chippeways’ów celujących w tresowaniu tych zwierząt.

Przygotowania do odjazdu szły nader sprawnie. Porucznik Jasper Hobson oddawał im się z niezrównanym zapałem. Dumny ze swej misji, oddany całą duszą wyprawie, nie zaniedbał niczego, co mogłoby zapewnić jej powodzenie. Kapral Joliffe, zawsze niezmiernie zaaferowany, pracował bez wielkiego skutku, lecz obecność jego żony była i miała być bardzo użyteczna dla całej wyprawy. Mrs. Paulina Barnett polubiła ją bardzo. Była to kobieta rozumna i żywa, Kanadyjka o blond włosach i wielkich, łagodnych oczach.

Kapitan Craventy oczywiście dołożył wszelkich starań, aby wyprawie nie zbywało na niczem. Instrukcje, które otrzymywał od naczelników Towarzystwa dowodziły, jaką wagę przywiązuje ono do założenia faktorji poza siedemdziesiątym równoleżnikiem. Można więc było śmiało twierdzić, że wszystko co było w ludzkiej mocy zrobiono, aby osiągnąć cel wyprawy. Ale czy natura nie stanie wpoprzek zamiarom dzielnego porucznika? Tego nikt przewidzieć nie mógł.

 

 

Rozdział V

Z fortu Reliance do fortu Entreprise.

 

astała wiosna. Warstwa śniegu, pokrywająca pagórki, tajała powoli, ukazując gdzie niegdzie zieleniejące tło ich zboczy. Ptaki wędrowne, jak łabędzie, cietrzewie, orły o łysej głowie i inne, nadciągały z południa. Pączki nabrzmiewały na gałęziach wierzb, brzóz i topoli. Na rozległych sadzawkach utworzonych tu i ówdzie przez tajanie śniegu pływały kaczki o główkach czerwonych, jeden z licznych gatunków Ameryki Północnej. Nurzyki zaś, zimorodki i inne północne ptaki odlatywały do zimnych stref. „Musaraigni” małe, mikroskopijne myszki, wielkości orzecha, wychodziły z nor, rysując na ziemi dziwaczne linje spiczastemi ogonami. Promienie słońca upajały swą mocą wiosenną! Natura rozkosznie uśmiechnięta budziła się z długiego snu zimowego. Nadejście wiosny witane jest w okolicach podbiegunowych z głębszą radością, niż w innych stronach kuli ziemskiej.

Odwilż jednak nie była zupełna. Jakkolwiek termometr Fahrenheita wskazywał czterdzieści i jeden stopień (± 5° Celz.) warstwa śnieżna nie traciła swego oporu z powodu panujących w nocy chłodów. Okoliczność ta jednak była pomyślna dla podróżnych, gdyż ułatwiała jazdę sankami.

Lód na jeziorze trzymał się jeszcze mocno. Myśliwi z fortu, korzystając z tych rozległych zamarzniętych przestrzeni, od miesiąca już tropili zwierzynę. Mrs. Paulina Barnett z zachwytem patrzyła na zręczne posługiwanie się mieszkańców fortu nartami. Uzbrojeni w to „obuwie na śnieg” mogli byli z powodzeniem współzawodniczyć z koniem w biegu. Idąc za radą kapitana Craventy, podróżniczka zaopatrzyła się w tego rodzaju przyrządy i po pewnym czasie posługiwała się niemi zręcznie.

Od kilku już dni do fortu przybywali gromadnie Indjanie w celu zamiany na wyroby fabryczne swej upolowanej w zimie zdobyczy. Nie była ona wszakże zbyt obfita w tym roku. Futer kun i „wison’ów”, nie brakowało, lecz bobrów, wyder, ostrowidzów, gronostajów, lisów była zato mała liczba. Towarzystwo okazało się więc bardzo przezorne, urządzając wyprawę na północ do stron nieznanych, do których nie dotarła jeszcze chciwość ludzka.

krfu_09.jpg (179615 bytes)

16 kwietnia zrana porucznik Hobson i jego oddział byli gotowi do wymarszu. Droga między jeziorem Niewolniczem, a jeziorem Wielkiego Niedźwiedzia, znajdującem się poza kołem Polarnem, była już znana. Miano dotrzeć do fortu Confidence, położonego na krańcu północnym jeziora. Następnie zaś Jasper Hobson zamierzał zatrzymać się w forcie Entreprise oddalonym o dwieście mil na północo-zachód na brzegu małego jeziora Snure, gdzie można było zaopatrzyć się w żywność. Porucznik spodziewał się, robiąc piętnaście mil dziennie, dotrzeć doń w pierwszych dniach maja.

Po tym postoju oddział miał najkrótszą drogą dostać się do wybrzeża amerykańskiego, a stąd wyruszyć na przylądek Bathurst. Było umówione, że za rok kapitan Craventy przyśle do tego przylądka konwój z zapasem żywności i że kilku ludzi z oddziału wyjedzie naprzeciwko tego konwoju, aby mu wskazać miejsce, gdzie nowy fort został założony. Tym sposobem przyszłość faktorji była zabezpieczona, a porucznik i jego towarzysze, dobrowolni wygnańcy, nie byliby pozbawieni kontaktu, choć zrzadka, z bliźnimi.

16 więc kwietnia zrana, sanki zaprzężone czekały przed bramą na podróżnych. Kapitan Craventy, zebrawszy odjeżdżających żołnierzy, żegnał ich serdecznemi słowy, zalecając wzajemne wspomaganie się wobec niebezpieczeństw i posłuszeństwo dla dowódcy, które było nieodzownym warunkiem powodzenia wyprawy, wymagającej poświęcenia i abnegacji. Okrzykiem hurra odpowiedziano na przemówienie kapitana, a po krótkiem pożegnaniu każdy zajął miejsce w sankach dla niego przeznaczonych. Jasper Hobson i sierżant Long jechali na czele. Za nimi Mrs. Paulina Barnett i Madge, która doskonale posługiwała się długim batem eskimoskim, zakończonym rzemykiem ze stwardniałego ścięgna. Tomasz Black i jeden z żołnierzy, Kanadyjczyk Peterson, zajmowali trzecie miejsce w szeregu. Reszta sanek z żołnierzami i kobietami sunęła w tyle. Kapral Joliffe i Mrs. Joliffe byli w arjergardzie. Stosownie do rozkazu Jasper Hobson’a każdy z powożących miał trzymać się wyznaczonego miejsca i znajdować się w jednostajnej odległości od innych sanek, aby nie wywoływać zamieszania. Istotnie zderzenie się sanek pędzących z całą szybkością mogło stać się przyczyną nieszczęśliwego wypadku.

Opuszczając fort Reliance, Jasper Hobson udał się w prostym kierunku na północo-zachód. Musiał najpierw przejechać przez rzekę, łączącą jezioro Niewolnicze z jeziorem Wolmsley. Rzeka zamarznięta i pokryta śniegiem nie różniła się bynajmniej od rozległej białej równiny. Jednostajny, śnieżny kobierzec pokrywał całą okolicę, a sanki, uniesione sprawnemi zaprzęgami, mknęły rączo po tej warstwie stwardniałej.

Pogoda sprzyjała, lecz powietrze było bardzo chłodne. Słońce, nisko nad horyzontem, zakreślało na niebie łuk niezmiernie wydłużony. Promienie słoneczne, odbijające się jaskrawo w śniegu, dostarczały więcej blasku, niż ciepła. Na szczęście najlżejszy podmuch wiatru nie zakłócał spokoju atmosfery, więc mróz był znośny aczkolwiek twarze uczestników wyprawy, którzy nie przywykli do ostrości podbiegunowego klimatu, odczuwały go dotkliwie.

krfu_10.jpg (129712 bytes)

– Podróż nasza zaczyna się pomyślnie, – odezwał się Jasper Hobson do sierżanta, który siedział obok niego nieruchomy jak gdyby stał na baczność. – Niebo jasne, temperatura znośna, zaprzęgi pędzą jak ekspresy, więc o ile pogoda trwać będzie, dojedziemy bez przeszkód. Cóż myślisz o tem, sierżancie Long?

– To samo co pan, panie poruczniku – odpowiedział sierżant, żywe echo swego dowódcy.

– Czy zdecydowałeś się jak ja, sierżancie, – ciągnął dalej Jasper Hobson, – dotrzeć do najodleglejszego krańca północy?

– Wystarczy, abyś rozkazał, panie poruczniku.

– Wiem o tem, sierżancie, wiem, że wystarczy wydać ci rozkaz, abyś go spełnił. Gdyby wszyscy nasi ludzie mogli zrozumieć jak ty całą doniosłość tej wyprawy i oddać się duszą i ciałem sprawom Towarzystwa! Ach, sierżancie Long, wiem, że gdybym ci dał rozkaz niemożliwy do spełnienia…

– Niema rozkazu niemożliwego, panie poruczniku.

– Jakto! A gdybym ci kazał iść do bieguna Północnego?

– Poszedłbym.

– I powrócić!… – dodał Jasper Hobson śmiejąc się.

– Powróciłbym – odpowiedział prosto sierżant Long.

Gdy w ten sposób rozmawiali z sobą porucznik Hobson i jego sierżant, w sankach Mrs. Pauliny Barnett odbywała się również wymiana zdań przy każdem zwolnieniu biegu jazdy spowodowanem większem wzniesieniem gruntu. Dwie te dzielne kobiety, zakapturzone w czapkach futrzanych i napoły zakopane w grubem futrze niedźwiedziem, przyglądały się dzikiej naturze i białym sylwetkom lodowców rysującym się na horyzoncie. Oddział minął już był pagórki, wznoszące się na wybrzeżu północnem, jeziora Niewolniczego, których szczyty pokryte były wykrzywionemi szkieletami drzew. Przed niemi ciągnęła się nieskończona równina, której ciszę przerywał tylko krzyk unoszących się nad nią ptaków, a przeważnie łabędzi spieszących na północ. Ich białe pióra mieszały się z białością śniegu tak, że oko odróżnićby ich nie mogło, gdyby nie odlatywały od czasu do czasu, odcinając się żywo swą białością od szarawego tła otaczającej ich atmosfery.

– Co za osobliwa okolica! – mówiła Paulina Barnett. – Jakże różni się od zieleniejących równin Australji! Czy pamiętasz, moja dobra Madge, upał panujący nad wybrzeżem jeziora Karpentarja i martwe niebo bez najmniejszego obłoka, bez najlżejszej chmurki?

– Moja córko, – odpowiedziała Madge, – nie posiadam jak ty daru pamięci. Ty zachowujesz swoje wrażenia, ja – zapominam o moich.

– Jakto, Madge, – zawołała Paulina Barnett, – nie pamiętasz tropikalnych upałów Indyj i Australji? Czyżbyś wykreśliła ze swej pamięci wspomnienie tortur, jakie przechodziłyśmy, będąc pozbawione kropli wody w pustyni, lub będąc narażone na działanie promieni słonecznych, które przepalały nas do kości, tak że nawet noc nie przynosiła ulgi naszym cierpieniom!

– Nie, Paulino, nie, – odpowiedziała Madge, zawijając się jeszcze szczelniej w swe futro, – nie pamiętam tego wcale! I jakże mogłabym pamiętać cierpienia, o których wspominasz, jak upał, pragnienie, szczególniej w tej chwili, gdy lód otacza nas zewsząd i gdy wystarczy wychylić rękę z sanek, aby nabrać w nią całą garść śniegu? Mówisz mi o upale, gdy marzniemy pod futrem niedźwiedziem! Wspominasz o żarze promieni słonecznych, gdy tu słońce kwietniowe nie jest w stanie rozpuścić kropel rosy zmarzniętej na naszych wargach! Nie, córko moja, nie dowódź mi, że gdziekolwiek istnieje ciepło, nie wmawiaj we mnie, że kiedykolwiek uskarżałam się na upał, bo wierzyć temu nie będę!

Mrs. Paulina nie mogła powstrzymać śmiechu.

– A więc jest ci bardzo zimno, Madge?

– Istotnie, jest mi bardzo zimno, moja córko, ale nie narzekam na nic. Przeciwnie zdaje mi się, że ten klimat musi być bardzo zdrowotny i jestem pewna, że będę czuła się doskonale na północnym krańcu Ameryki! Doprawdy piękny to kraj!

– Tak, Madge, zachwycający kraj, pomimo że nie widziałyśmy jeszcze wszystkich jego cudów. Ale niech wyprawa nasza dotrze do granic oceanu Północnego, niech nadejdzie zima ze swemi zwałami lodu, ze swym całunem śnieżnym, zawiejami podbiegunowemi, zorzą północną, wspaniałemi konstelacjami, nocami sześciomiesięcznemi, zrozumiesz dopiero, o ile dzieło Stwórcy jest wszędzie i zawsze niespożyte!

W ten sposób mówiła Paulina Barnett, unosząc się żywą wyobraźnią. W tych stronach oddalonych, w tym ostrym klimacie widziała tylko twórczą siłę natury, objawiającą się w najpiękniejszych swych zjawiskach. Zapał podróżniczy brał górę nad rozsądkiem. W tych stronach podbiegunowych widziała jedynie wstrząsające piękno tyle razy opiewane przez sagi germańskie i pieśni bardów z czasów Osjana. Madge jednak, bardziej pozytywna, nie ukrywała przed sobą ani niebezpieczeństw, na które była narażona wyprawa do tych okolic podbiegunowych, ani cierpień, na które skazywało je zimowanie w odległości mniej niż trzydziestu stopni od bieguna.

I, w istocie, ludzie bardziej zahartowani, niż dwie te kobiety, wytrzymać nie mogli trudów, niedostatku, tortur moralnych i fizycznych w tym nieubłaganym klimacie. Wprawdzie, wyprawa porucznika Jasper Hobson nie miała dotrzeć do najwyższej szerokości kuli ziemskiej, jak również nie chodziło bynajmniej o dotarcie do bieguna, podążenie śladami Parry’ch, Ross’ów, Mac Clure’ów, Kane’ów, Morton’ów. Wszelako poza kołem Polarnem nie brak trudności do zwalczenia, zarówno jak i nad samym biegunem Północnym. Jasper Hobson miał dotrzeć tylko powyżej siedemdziesiątego równoleżnika. To prawda. Ale nie zapominajmy, że Franklin i jego nieszczęśliwi towarzysze zginęli z powodu chłodu i głodu, nie przekroczywszy nawet sześćdziesiątego ósmego stopnia północnej szerokości!

W sankach Mr. et Mrs. Joliffe rozmawiano o zgoła innych rzeczach. Być może, że kapral przed wyjazdem oblał zbyt szczodrze chwilę pożegnania, dość że, o dziwo! sprzeczał się ze swą małżonką. Tak, sprzeczał się z nią, a to było rzadkością.

– Nie! mistress Joliffe, – mówił kapral, – nie! nie obawiaj się niczego. Powozić sankami jest rzeczą tak łatwo jak powozić zwykłym wózkiem, i niech djabli mnie porwą, jeżeli nie potrafię powozić psami!

– Nie zaprzeczam twej zręczności, – odpowiedziała Mrs. Joliffe. – Radzę ci tylko być uważniejszym w ruchach. Wyprzedziłeś już wszystkich, a słyszę, jak porucznik Hobson woła, abyś się trzymał w arjergardzie.

– Pozwól mu wołać, mistress Joliffe, pozwól mu krzyczeć!…

Przy tych słowach kapral, smagnąwszy psy uderzeniem bata, popędził jeszcze szybciej sankami.

– Uważaj, Joliffe, – napominała go żona. – Nie tak szybko! Zbliżamy się do pochyłości.

– Do pochyłości! – odparł kapral. – Nazywasz to pochyłością, mrs. Joliffe. Przeciwnie, to się wznosi!

– Powtarzam ci, że to się pochyla!

– A ja dowodzę, że się wznosi! Patrz, patrz jeno jak psy ciągną!

Tymczasem psy wcale nie ciągnęły. Pochyłość gruntu przeciwnie była bardzo wydatna. Sanki mknęły z zawrotną szybkością, wyprzedzając coraz bardziej resztę oddziału. Mr. i Mrs. Joliffe podskakiwali co chwila. Wyboje, spowodowane nierównością warstwy śnieżnej, stawały się coraz częstsze. Małżonkowie, podrzucani, to na prawo, to na lewo, uderzali się co chwila o siebie. Ale kapral nie zwracał uwagi ani na rady żony, ani na wołania porucznika Hobsona. Porucznik Hobson, wiedząc, czem skończyć się może ta szalona jazda, podążył szybciej, aby dopędzić nieostrożnego kaprala, a za nim podążyła reszta podróżnych.

Ale kapral pędził w najlepsze! Szybkość jazdy upajała go! Gestykulował, krzyczał, wywijał batem, jak sportsmen skończony.

– Co to za znakomite narzędzie ten bat! – wołał, – i jak doskonale umieją się nim posługiwać Eskimosi.

– Ale ty nie jesteś Eskimosem, – wołała Mrs. Joliffe, starając się napróżno zatrzymać rękę nieostrożnego woźnicy.

– Powiedziano mi, – ciągnął dalej kapral, – że Eskimosi potrafią dosięgnąć nim psa w miejscu, w którem chcą go uderzyć. Mogą nawet końcem rzemyka odtrącić mu kawałeczek ucha, jeżeli im się podoba. Spróbuję i ja…

– Nie próbuj, Joliffe, nie próbuj! – wołała młoda kobieta, z przestrachem.

– Nie obawiaj się niczego, mistress Joliffe. Oto właśnie ten pies na prawo w trzeciej parze zaczyna brykać. Muszę go nauczyć!…

Ale widać kapral za mało jeszcze był „Eskimosem”, lub też nie dość sprawnie umiał obchodzić się z batem, którego długi rzemień sięga na cztery stopy poza zaprzęgiem, gdyż bat rozwinął się ze świstem i zwracając się wtył niezręcznem uderzeniem, okręcił się około szyi mistrza Joliffe, tak że jego czapka futrzana uniosła się w powietrzu. Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie to grube nakrycie głowy, kapral byłby oberwał sobie kawałek własnego ucha.

krfu_11.jpg (167646 bytes)

W tej chwili psy rzuciły się w stronę, sanki przewróciły się i para małżeńska znalazła się w śniegu. Na szczęście warstwa śnieżna była gruba, więc wyszli cało z wypadku. Ale co za wstyd dla kaprala! Jakim wzrokiem spojrzała na niego małżonka! Jakiemi wymówkami obdarzył go porucznik.

Sanki podniesiono, ale odtąd ster powożenia, jak ster gospodarstwa, należał do Mistress Joliffe. Kapral, niezmiernie zawstydzony, musiał zgodzić się na ten dekret, poczem karawana wyruszyła w dalszą drogę.

Dwa tygodnie upłynęło od tego wypadku. Podróżni nasi przy wciąż sprzyjającej pogodzie i temperaturze znośnej dojechali 1-go maja bez żadnej przygody do fortu Entreprise.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 1 Przewidywania te w istocie sprawdziły się.