Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI

Powieść fantastyczna w dwóch częściach

 

(Rozdział XI-VV)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska 

Ilustracje Férat i Beaurepaire

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań 1925

krfu_02.jpg (43110 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział XI

Wzdłuż wybrzeża.

 

zerokie ujście, do którego dotarli podróżni po sześciotygodniowej podróży, tworzyło trapeisodalne wgłębienie, wyraźnie zarysowane w lądzie amerykańskim. W zachodnim jego kącie znajdowało się ujście Coppermine’y, we wschodnim zaś, przeciwnie, woda wrzynała się w ląd wąskim długim kanałem, nazwanym wejściem Bathurst. Z tej strony wybrzeże, postrzępione kapryśnie, z nieprzeliczoną liczbą przystani i przylądków urwistych i spiczastych, gubiło się w masie cieśnin, przesmyków, przejść, które nadają mapom stron polarnych wygląd tak osobliwy. Z drugiej strony, na lewo, od ujścia Coppermine’y wybrzeże ciągnęło się na północ, kończąc się przylądkiem Kruzenstern.

Wielki ten obszar wody, nazywający się zatoką Koronacji, był cały pokryty wyspami i wysepkami, stanowiącemi przedłużenie archipelagu księcia York.

Porozumiawszy się sierżantem Long, Jasper Hobson postanowił zatrzymać się tu przez jeden dzień.

Poszukiwanie miejsca odpowiedniego dla założenia faktorji miało rozpocząć teraz. Towarzystwo poleciło mu, ażeby, o ile to możliwe, faktorja zbudowaną została powyżej siedemdziesiątego równoleżnika nad wybrzeżem morza Polarnego. Otóż, aby zadośćuczynić temu żądaniu, należało dotrzeć na zachód do miejsca, które znajdowałoby się na tej szerokości a należało do lądu amerykańskiego. W istocie, na wschód wszystkie rozdrobnione części lądu należały do terytorjum podbiegunowego, z wyjątkiem może ziemi Boothia, przez którą przechodzi siedemdziesiąty równoleżnik, ale której zarys geograficzny jest dotąd jeszcze wątpliwy.

Wyliczywszy dokładnie długość i szerokość geograficzną miejsca, w którem się znajdował, i sprawdziwszy je na mapie, Jasper Hobson stwierdził, że znajduje się przeszło o sto mil poniżej siedemdziesiątego stopnia. Ale poza przylądkiem Kruzenstern, wybrzeże, ciągnące się na północo-wschód, nagłym występem sięgało poza siedemdziesiąty równoleżnik, mniej więcej na sto trzydziestym południku, to jest właśnie na wysokości przylądka Bathurst, gdzie kapitan Craventy miał go odwiedzić. Do tego więc punktu należało dotrzeć i tam fort założyć, o ile potrzebne do tego materjały znajdą się na miejscu.

– Tam, sierżancie Long, – rzekł porucznik, pokazując podoficerowi mapę stron polarnych, – tam zadosyćuczynimy żądaniom Towarzystwa. W tem miejscu morze dostępne przez większą część roku, pozwoli okrętom z cieśniny Berynga dojeżdżać do fortu, dostarczać mu zapasów i wywozić jego zdobycze.

– Nie mówiąc już o tem, że z chwilą gdy nasi ludzie osiądą ponad siedemdziesiątym równoleżnikiem, uzyskają prawo do podwójnej zapłaty.

– Jest to całkiem zrozumiałe – odparł porucznik, – i przypuszczam, że przyjmą ją bez szemrania.

– A zatem, panie poruczniku, nie pozostaje nam nic innego, jak udać się na przylądek Bathurst – rzekł prosto sierżant.

Ale ponieważ dzień wypoczynku był obiecany, wyruszono dopiero nazajutrz, 6 czerwca.

Druga ta część podróży miała być istotnie całkiem odmienna od pierwszej. Jazdę w szeregu utrzymać teraz nie było można, sanki sunęły wedle upodobania. Jechano wolno, zatrzymując się przy każdym zakręcie wybrzeża, a najczęściej musiano iść pieszo. Jednej rzeczy tylko wymagał porucznik Hobson od swego oddziału, to jest, aby nie oddalano się ponad trzy mile od wybrzeża i ażeby wszyscy znajdowali się w oddziale dwa razy dziennie, w południe i wieczorem. W nocy obozowano. W tym czasie pogoda dopisywała stale, a termometr wskazywał średnio 59 Fahrenheita (45° Cels.). Kilka razy nadciągały burze śnieżne, ale ponieważ trwały krótko, nie wpływały na spadek temperatury.

Od 6 do 20 czerwca podróżnicy nasi zwiedzili całą część wybrzeża, położonego między przylądkiem Kruzenstern, a przylądkiem Parry, ciągnącego się na przestrzeni przeszło dwustu pięćdziesięciu mil. Jeżeli zbadanie geograficzne tej strony nie pozostawiało nic do życzenia, tak że nawet Jasper Hobson mógł przy pomocy astronoma Tomasza Black sprostować niektóre pomyłki w mapie hydrograficznej, niemniej starannie zbadał on sąsiednią okolicę ze specjalnego punktu widzenia Towarzystwa, mianowicie: czy obfitowała ona w zwierzynę? czy posiadała zarówno zwierzynę, mogącą służyć za pożywienie, jak i zwierzęta o cennych futrach? czy jej zasoby wystarczą na wyżywienie faktorji przynajmniej podczas pory letniej? Tego wszystkiego chciał się dowiedzieć porucznik Hobson i oto do jakich doszedł wniosków.

Zwierzyny w prawdziwem znaczeniu tego słowa – a do jakiej kapral Joliffe przywiązywał największą wagę – nie było wiele. Ptactwa, należącego do licznego rodzaju kaczek, nie brakowało, lecz plemię gryzoni miało swych przedstawicieli w nielicznej garstce zająców polarnych, których nie łatwo było dosięgnąć. Zato niedźwiedzi powinno być niemało w tej stronie wybrzeża. Sabine i Mac Nap nieraz natrafiali na ich ślady. Niektóre z nich dostrzeżono i wytropiono, trzymały się jednak naogół zdaleka. W każdym razie podczas zimy zgłodniałe te zwierzęta musiały opuszczać swe legowiska letnie, dążąc tłumnie do niżej położonych wybrzeży morza Północnego.

– Otóż – zawyrokował kapral Joliffe, którego sprawa żywnościowa zajmowała bardzo – skoro niedźwiedź jest w spiżarni, jest on strawą wcale nie do pogardzenia. Ale, skoro go w niej niema, jest to zwierzyna bardzo problematyczna, niepewna, i pragnąca dla myśliwych tego samego losu, jaki oni mu przeznaczają!

Kapral Joliffe mówił prawdę. Niedźwiedzie nie mogły zapewnić dostatecznej żywności załodze fortu. Na szczęście okolicę tę odwiedzały zwierzęta użyteczniejsze od niedźwiedzi, doskonałe jako strawa, i które służą Eskimosom i niektórym plemionom indyjskim za główne pożywienie. Są to renifery, i kapral Joliffe stwierdził z widocznem zadowoleniem, że ta część wybrzeża obfitowała w nie dowoli. Natura sama bowiem postarała się, aby je tu przyciągnąć, wydając gatunek mchu, na jaki renifer jest niezmiernie łakomy i który umie odszukać pod śniegiem, zadawalając się nim przez całe lato.

krfu_23.jpg (170405 bytes)

Jasper Hobson niemniej był zadowolony od kaprala, gdy dostrzegł liczne ślady tych przeżuwaczy, ślady te zaś są łatwe do rozróżnienia, gdyż spód kopyta renifera zamiast być równym, jest wypukły, jak u wielbłąda. Zwierzęta te łączą się w stada tak wielkie, że w niektórych stronach Ameryki, gdzie błądzą w stanie dzikim, dochodzą do tysięcy sztuk. Oswajają się jednak łatwo, a wtedy oddają faktorjom znaczne usługi, to dostarczając mleka doskonałego i bardziej pożywnego niż mleko krowie, to ciągnąc sanki. Skóra ich jest niemniej użyteczna, gdyż jest bardzo gruba i podatna dla wszelkiego rodzaju ubrania; z sierci wyrabiać można doskonałe nici; mięso jest smaczne, nic więc dziwnego, iż jest to najcenniejsze zwierzę w tych strefach. To też Jasper Hobson, sprawdziwszy obecność reniferów, zachęcił się wielce do budowy faktorji w tych stronach.

Niemniej był zadowolony z obecności zwierząt o cennych futrach. Na rzekach wznosiły się domki bobrów i piżmowców. Borsuki, ostrowidze, gronostaje, wolwereny, kuny, wizony odwiedzały te okolice, nie prześladowane dotąd przez myśliwych. Obecność człowieka nie zdradziła się tu niczem, to też zwierzęta miały w tych okolicach spokój zapewniony. Natrafiono również na ślady wspaniałych lisów, niebieskich i srebrnych, gatunek coraz rzadszy i którego futra ceni się na wagę złota. Sabine i Mac Nap mieli sposobność upolować w tym czasie niejedną cenną zdobycz. Ale porucznik postąpił bardzo roztropnie, zakazując myśliwym tego rodzaju polowania. Nie chciał odstraszać zwierzęta przed zimą, to jest przed tą porą, gdy ich futro staje się gęściejsze, a przez to zyskuje na piękności. Zresztą było rzeczą zbyteczną obciążać sanki podczas jazdy. Sabine i Mac Nap wzięli pod uwagę te słuszne powody, niemniej jednak ręka zadrżała im nieraz, gdy spostrzegli jakiego sobola lub cennego lisa. Wszelako rozkaz Jasper Hobson’a był kategoryczny i porucznik nie pozwolił, aby go przekroczono.

Myśliwi zatem w tym drugim okresie podróży mogli się pochwalić zdobyczą zaledwie kilku niedźwiedzi polarnych, ukazujących się nieraz w pobliżu jadącego oddziału. Zwierzęta te mięsożerne, nie będąc zgłodniałe, uciekały szybko, więc dosięgnąć je było trudno. Wszelako jeżeli czworonożne zwierzęta tej okolicy nie ucierpiały zbytnio od naszych podróżnych, nie można tego samego powiedzieć o plemieniu ptasiem, które odpokutowało za całe królestwo zwierzęce. Zabito niejednego orła o głowie białej, ptaka olbrzymiego o przeraźliwym krzyku, sokoła-rybaka, zwykle gnieżdżącego się w uschniętych drzewach; gęś śnieżną o olśniewającej białości, rodzaj gęsi morskiej, najlepszy gatunek jadalny, kaczkę o głowie czerwonej i piersiach czarnych, wronę szarą, rodzaj sójki, niezwykłej brzydoty; niejednego zimoroda, niejedną kaczkę dziką i wiele innych z tego rodu skrzydlatego, który zagłuszał swym krzykiem echa skał polarnych. Ptaki te w nieprzeliczonej liczbie zamieszkują wybrzeże morzaLodowatego, tak że określić ich ilość byłoby niepodobieństwem.

krfu_24.jpg (173871 bytes)

Oczywiście myśliwi, którym zakazano polowania na czworonożne zwierzęta, obrócili cały swój zapał w stronę ptasiego królestwa. Kilka setek ptaków zostało zabitych podczas tych pierwszych dwu tygodni, służąc doskonałym dodatkiem do corn-beef’u i sucharów.

Tak więc zwierząt nie było brak w okolicy. Towarzystwo mogło zapełnić swe składy, a załoga nie potrzebowała mieć próżnej spiżarni. Ale dwie te okoliczności nie wystarczały dla założenia faktorji. Na tej wysokości geograficznej przedewszystkiem należało mieć zapewniony opał, aby móc skutecznie zwalczać mrozy podbiegunowe.

Na szczęście wybrzeże było lesiste. Pagórki, piętrzące się poza wybrzeżem były pokryte drzewami. wśród których górowała sosna. Grupy te drzew iglastych nieraz tworzyły lasy całe. Gdzie niegdzie też rosły kępami wierzby, topole, brzozy karłowate i liczne krzaki mącznic. O tej porze letniej drzewa te i krzewy były pokryte zielenią, wprawiającą w zdumienie wzrok przyzwyczajonych do zarysów surowych i monotonnych krajobrazów podbiegunowych. Na ziemi, u stóp pagórków rosła trawa niska, którą renifery jedzą chciwie i która stanowi ich pożywienie w zimie. Jak widzimy, porucznik mógł sobie tylko powinszować, że za teren swych badań obrał północno-zachodnią część lądu amerykańskiego.

Wspomnieliśmy już wyżej, że jeżeli nie brak było zwierząt w tej stronie, natomiast ludzi nie było tu wcale. Nie spotkano ani Eskimosów, którzy chętniej koczują w okręgach zbliżonych do zatoki Hudsońskiej, ani Indjan, którzy zwykle nie przekraczają koła Polarnego. I nic dziwnego. W tych oddalonych stronach wszelka wyprawa jest ryzykowna, gdyż albo zima przedłuża się ponad miarę, albo wraca niespodziewanie, a wtedy komunikacja jest zupełnie przerwana. Łatwo domyślić się można, że porucznik Hobson nie skarżył się bynajmniej na nieobecność swych bliźnich, którzy mogli być jego współzawodnikami. Zależało mu na tem, aby kraina, do której dążył, była niezamieszkała, gdyż przedstawiała ona pewne schronisko dla zwierząt o cennych futrach, o jakie chodziło mu właśnie. Z myślami swemi dzielił się ze swą towarzyszką. Mrs. Paulina Barnett nie zapominała, że Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej okazywało jej największe względy, było zatem rzeczą naturalną, że serdecznie pragnęła, aby wyprawa Jasper Hobson’a zakończyła się pomyślnie.

Można sobie więc wyobrazić, jakie było rozczarowanie Jasper Hobson’a, gdy rankiem 20 czerwca znalazł się przed obozowiskiem, które musiało być niedawno opuszczone.

Znajdowało się ono w małej zatoce, noszącej nazwę zatoki Darnley, a leżącej na wschód od przylądku Parry. U stóp pagórka widniały słupy służące zapewne jako rodzaj oszańcowania, i stosy popiołu na miejscach, gdzie zagasły ogniska.

Wszyscy podróżni zebrali się koło tego obozowiska. Każdy z nich rozumiał, o ile odkrycie to musiało być przykre dla porucznika.

– Okoliczność to wcale niepożądana, – rzekł Jasper Hobson – i, zaiste, wolałbym spotkać na mej drodze całą rodzinę niedźwiedzi polarnych!

– W każdym razie, ktokolwiek był w tych stronach, jest obecnie już daleko – odezwała się Mrs. Paulina Barnett – i według wszelkiego prawdopodobieństwa, powrócił na południe, aby tam zająć się polowaniem.

– To zależy – odrzekł porucznik. – Jeżeli to byli Eskimosi, podążyli oni raczej na północ. Jeżeli zaś Indjanie, to przyszli zapewne zwiedzić to nowe pole myśliwskie, tak jak my to sami czynimy, i powtarzam, jest to dla nas bardzo niepożądane.

– Czy nie możnaby poznać do jakiej rasy należą ci wędrowcy? Czy są to północni Eskimosi, czy też południowi Indjanie? Zdaje mi się, że te plemiona, tak różne pochodzeniem i zwyczajami muszą również mieć odmienne obozowiska.

Uwaga Mrs. Pauliny Barnett była słuszna i należało istotnie przyjrzeć się dokładnie obozowisku.

Jasper Hobson i kilku jego towarzyszy zabrało się więc do obejrzenia opuszczonego stanowiska, szukając starannie jakiegokolwiek śladu lub przedmiotu, któreby mogły służyć im za wskazówkę. Ale nie zauważyli niczego szczególnego. Pozostałe kości zwierzęce niewiele mówiły. Jasper Hobson wracał niezadowolony, gdy usłyszał wołanie Mrs. Joliffe, która oddaliła się była o sto kroków na lewo.

Jasper Hobson, Mrs. Paulina Barnett, sierżant, kapral i kilku innych podążyła ku młodej Kanadyjce, która stała w milczeniu, przypatrując się z uwagą ziemi.

– Szukaliście państwo śladów? – rzekła – oto je macie!

Przy tych słowach Mrs. Joliffe wskazywała na liczne ślady kroków, doskonale zachowane na gruncie gliniastym.

Ślady te mogły być cenną wskazówką, gdyż stopy Indjan i Eskimosów, zarówno jak i ich obuwie, różnią się od siebie wielce.

Ale przedewszystkiem porucznika uderzył osobliwy układ tych śladów. Pochodziły one oczywiście z nacisku stopy ludzkiej, a nawet stopy obutej, ale, okolicznością niezrozumiałą było to, że nie zostały wyciśnięte obcasem a tylko podeszwą. Oprócz tego liczba śladów była znaczna i były one niezwykle pokrzyżowane, pomimo że zajmowały małą przestrzeń.

Jasper Hobson zwrócił na to uwagę swych towarzyszy.

– Nie są to ślady osoby chodzącej, – rzekł.

– Ani osoby skaczącej, ponieważ niema śladu obcasa – dodała Paulina Barnett.

krfu_25.jpg (161000 bytes)

– Nie, to są ślady osoby tańczącej, – odezwała się Mrs. Joliffe.

Mrs. Joliffe nie myliła się. Po dokładnem przyjrzeniu się tym śladom nie ulegało wątpliwości, że są to ślady stóp męskich, których właściciel oddawał się sztuce horeograficznej – i to nie tańcowi ciężkiemu, zwartemu, przygniatającemu, lecz ruchom lekkim, zgrabnym i wesołym. Uwaga zatem Mrs. Joliffe okazała się bezsprzecznie prawdziwą. Ale któż mógł być na tyle wesołym osobnikiem, aby powziąć myśl lub uczuć potrzebę tańca i to tak rześkiego na granicy lądu amerykańskiego, na kilka stopni poniżej koła Polarnego?

– Nie jest to w żadnym razie Eskimos, – zauważył porucznik.

– Ani Indjanin! – zawołał kapral Joliffe.

– Tylko Francuz! rzekł spokojnie sierżant Long.

I jednogłośnie orzeczono, że jedynie Francuz zdolny był tańczyć po tej geograficznej wysokości kuli ziemskiej.

 

 

Rozdział XII

Słońce o północy.

 

wierdzenie sierżanta Long nie byłoli zbyt śmiałe? Czyż dlatego, że były to ślady lekkiego tańca, należało stąd wnioskować, iż jedynie Francuz mógł być do niego zdolny?

Porucznik Jasper Hobson wszakże podzielał zapatrywanie sierżanta, jak zresztą wszyscy obecni. I wszyscy uważali za rzecz pewną, że jakaś garstka wędrowców, wśród której znajdował się rodak Vestris’a1 przebywała w tej miejscowości niedawno.

Odkrycie to oczywiście nie było po myśli porucznika. Jasper Hobson od tej pory nie wiedział, czy nie był wyprzedzony przez współzawodników i czy tajemnica Towarzystwa, jakkolwiek dobrze strzeżona, nie została odkryta w środowiskach handlowych Kanady lub Stanów Zjednoczonych.

To też Jasper Hobson był osobliwie zafrasowany, tem bardziej, że za daleko zaszedł, aby móc zawrócić z drogi.

Przy tej sposobności Mrs. Paulina Barnett zadała porucznikowi następujące pytanie:

– Panie Jasper, czyż spotyka się jeszcze Francuzów w okolicach północnego lądu?

– Spotyka się, – proszę pani, – jeżeli zaś nie Francuzów, to, co prawie na jedno wychodzi, Kanadyjczyków, pochodzących od dawnych władców Kanady, gdy Kanada należała do Francji, a przyznać trzeba, że są to nasi najzawziętsi współzawodnicy.

– Przypuszczałam, – odezwała się podróżniczka, – że z chwilą przejęcia praw Towarzystwa północno-zachodniego, Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej nie miało współzawodników na lądzie amerykańskim.

– Przeciwnie, – rzekł Jasper Hobson – wprawdzie poza naszem niema urzędowego Towarzystwa, któreby zajmowały się handlem futer, ale zato istnieją Towarzystwa prywatne zupełnie niezależne. Naogół są to towarzystwa amerykańskie, które bardzo słusznie posługują się dawnymi agentami francuskimi lub ich potomkami.

– Agenci ci zatem musieli być bardzo użyteczni? – zauważyła Mrs. Paulina Barnett.

– Zapewne, i to całkiem słusznie. Przez dziewięćdziesiąt cztery lata rządów Francji w Kanadzie, agenci francuscy brali ustawicznie górę nad naszymi agentami. Trzeba oddać sprawiedliwość nawet współzawodnikom.

– Szczególnie współzawodnikom! – dodała Mrs. Barnett.

– Tak… szczególnie… W owym to czasie myśliwi francuscy z Montrealu, ich głównej siedziby, udawali się na Północ z większą niż inni śmiałością. Przebywali oni latami całemi wśród plemion indyjskich. Żenili się tam niekiedy. Nazywano ich „bywalcami lasów” lub „podróżnikami kanadyjskimi”, oni zaś sami mienili się kuzynami i braćmi. Byli to ludzie odważni, zręczni, znawcy żeglugi rzecznej, bardzo dzielni, niefrasobliwi, naginający się do wszystkiego z giętkością właściwą ich rasie, bardzo uczciwi, bardzo weseli i przy lada sposobności gotowi do śpiewu i tańca!

– Pan przypuszcza, że podróżni, na których ślad natrafiliśmy, przybyli w te strony oddalone tylko w celu polowania na futra?

– Nic innego przypuścić nie mogę – odpowiedział porucznik – i z pewnością poszukują oni jakich nowych okolic myśliwskich. Ale ponieważ wstrzymać ich nie możemy, postarajmy się przynajmniej jak najprędzej dojść do celu, poczem będziemy dzielnie walczyli przeciw wszelkim współzawodnikom!

Porucznik, pogodziwszy się z myślą tego współzawodnictwa, któremu zresztą przeciwstawić się nie mógł, naglił swój oddział do jazdy, aby jak najprędzej dostać się powyżej siedemdziesiątego równoleżnika. Miał nadzieję, że może jego współzawodnicy nie posuną się tak daleko.

Podróżnicy skierowali się o dwadzieścia mil na południe, aby objechać łatwiej zatokę Franklin’a. Okolica była pokryta zielenią. Ponieważ zaś spotykano po drodze zwierzęta i ptaki, które były już zwróciły ich uwagę, wywnioskowano więc, że muszą się one znajdować na całem wybrzeżu polarnem.

Morze dotykające do wybrzeża granic nie miało, o czem zresztą świadczyły najświeższe mapy, na których nie było widać zarysu żadnego lądu. Było to zatem wolne przestworze i tylko lody mogły stanąć na przeszkodzie żeglarzom cieśniny Berynga dla dotarcia do Bieguna.

4 lipca oddział okrążył drugą zatokę głęboko wrzynającą się w ziemię, mianowicie zatokę Wasburn i dosięgnął krańca nieznanego dotąd jeziora, ciągnącego się na przestrzeni dwu mil kwadratowych. Był to raczej rozległy staw o słodkiej wodzie, niż jezioro.

Sanki sunęły bez trudności. Wygląd okolicy zachęcał do założenia faktorji i należało przypuszczać, że położenie fortu zbudowane na krańcu przylądka Bathurst’a, mającego na swych tyłach małe jeziorko, przed sobą zaś drogę przez cieśninę Berynga, to jest morze dostępne dla żeglugi podczas czterech lub pięciu miesięcy lata, będzie bardzo pomyślne dla wywozu futer i zaopatrywania fortu w potrzebne produkty.

Nazajutrz, 5 lipca, około trzeciej po południu oddział dotarł wreszcie do przylądka Bathurst. Należało sprawdzić, czy rzeczywiście przylądek znajduje się powyżej siedemdziesiątego równoleżnika, gdyż nie można było polegać w tym względzie na mapie. Tymczasem Jasper Hobson postanowił tu się zatrzymać.

– Cóż nam przeszkadza osiąść tu na dobre? – spytał kapral Joliffe. Pan przyzna, panie poruczniku, że miejsce to jest bardzo zachęcające?

– Zapewne zachęci was jeszcze bardziej, – odpowiedział porucznik Hobson – skoro pobierać będziecie podwójną gażę!

– Bezsprzecznie – odparł kapral Joliffe – zresztą trzeba zastosować się do instrukcji Towarzystwa.

– Bądźcie więc cierpliwi do jutra, – dodał Jasper Hobson, – i o ile okaże się, o czem nie wątpię. że przylądek Bathurst istotnie znajduje się powyżej siedemdziesiątego równoleżnika, rozłożymy tu nasz obóz!

Miejsce było, zaiste, odpowiednie dla budowy fortu. Brzegi jeziorka okolone lesistemi pagórkami mogły dostarczyć w znacznej ilości sosen, brzóz i innych gatunków drzew potrzebnych do budowy, następnie zaś do opalania faktorji. Porucznik wraz z kilku towarzyszami, doszedłszy do samego krańca przylądku, zauważył, że na zachód wybrzeże pochylało się, tworząc łuk bardzo wydłużony. Skały dość znacznej wysokości zamykały horyzont z tej strony. Co do wody jeziorka przekonano się, że jest słodka, a nie słonawa, pomimo bliskiego sąsiedztwa morza. Ale wody słodkiej w żadnym razie nie byłoby zabrakło załodze fortu, gdyż mała rzeczka, o wodzie świeżej i czystej, płynęła w pobliżu, wpadając do oceanu Lodowatego, wąskiem ujściem położonem o kilkaset kroków na południo-wschód od przylądka Bathurst. Ujście to, zasłonięte nie skałami lecz dość osobliwem nagromadzeniem ziemi i piasku tworzyło port naturalny, w którym dwa lub trzy okręty mogły znaleźćdostateczne schronienie przed silniejszemi wiatrami pełnego morza. Ujście to mogło być w następstwie wykorzystane dla okrętów, które przybywać miały z cieśniny Berynga. Jasper Hobson przez uprzejmość dla podróżniczki nadał rzeczce nazwę Paulina-river, a małemu portowi nazwę Barnett, co wzruszyło wielce podróżniczkę.

Fort miał być zbudowany nieco w tyle krańca przylądka, aby dom i składy były zabezpieczone od najchłodniejszych wiatrów. Wyniosłość samego przylądka miała go chronić od tych gwałtownych zawiei, które zdolne są w kilka godzin zasypać śniegiem całe siedziby ludzkie. Przestrzeń między podnóżem przylądka a jeziorkiem była dość rozległa, żeby na niej wznieść budowle wchodzące w skład faktorji. Można nawet było ogrodzić ją drewnianą palisadą, któraby się opierała o pierwsze występy skał, a na szczycie przylądka wznieść redutę, budowlę czysto obronną, lecz użyteczną w razie gdyby współzawodnicy chcieli osiąść w okolicy. To też Jasper Hobson z zadowoleniem zauważył, że obrona faktorji byłaby łatwą.

Pogoda była wtedy bardzo piękna, nawet było dość ciepło. Najmniejsza chmurka nie zasłaniała horyzontu, ani zenitu. Co do nieba stron polarnych, to nie przypomina ono bynajmniej czystego nieba stref gorących i umiarkowanych. Podczas lata w powietrzu unosi się prawie ustawicznie lekka mgła. O tem zaś, że w zimie wznoszą się góry lodowe, że ostry wiatr północny szaleje wśród skał, że noc czteromiesięczna pokrywa swym mrokiem ląd i morze nie pomyślał żaden z towarzyszy Hobsona, bo pogoda była wspaniała, krajobraz zielony, temperatura ciepła i niebo połyskujące.

krfu_26.jpg (193140 bytes)

Rozłożono tymczasowe obozowisko na samym brzegu jeziorka. Mrs. Barnett, porucznik, Tomasz Black nawet i sierżant Long udali się na zwiedzenie okolicy. Powrócili zadowoleni, gdyż odpowiadała ich celowi w zupełności. Jasper Hobson oczekiwał z niecierpliwością następnego ranka, aby sprawdzić geograficzne położenie przylądka, a tem samem przekonać się, czy odpowiada warunkom żądanym przez Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej.

– Piękny to kraj – odezwał się astronom, zwracając się do porucznika, gdy zwiedzili całą okolicę. – Nie przypuszczałem nigdy, że tak zachwycająca kraina może istnieć powyżej koła Polarnego.

– Mylił się pan, panie Black, wszak tu są najpiękniejsze strony świata! – rzekł Jasper Hobson – i chciałbym jak najprędzej sprawdzić długość i szerokość miejsca, gdzie obecnie przebywamy.

– Szerokość przedewszystkiem! – odezwał się astronom, zajęty wyłącznie przyszłem swem zaćmieniem. – Zdaje mi się, że pańscy towarzysze nie są mniej niecierpliwi, niż pan, panie Hobson. Podwójna gaża czeka ich, jeżeli osiądziecie, poza siedemdziesiątym równoleżnikiem.

– A panu, panie Black – spytała Mrs. Paulina Barnett, – czy nie zależy również, oczywiście w imię nauki, na przekroczeniu tego równoleżnika?

– Niezawodnie, niezawodnie, zależy mi na tem przekroczeniu, byle nie zbyt daleko. Według obliczeń najściślejszych rocznika astronomicznego, zaćmienie słońca, które mam zbadać, może być widziane całkowicie tylko nieco poza siedemdziesiątym równoleżnikiem. Oczekuję więc z równą jak porucznik niecierpliwością sprawdzenia położenia geograficznego przylądka Bathurst!

– Zdaje mi się jednak, panie Black, – rzekła podróżniczka, – że to zaćmienie słońca ma nastąpić dopiero 18 lipca?

– W istocie, 18 lipca 1860.

– A mamy obecnie 5 lipca 1859. A zatem dopiero za rok!

– Zgadzam się, proszę pani, – odpowiedział astronom. – Ale pani przyzna, że gdybym był wyjechał dopiero w przyszłym roku, mógłbym przybyć za późno!

– Istotnie, panie Black, – odparł Jasper Hobson, – i dobrze pan zrobił, wyjeżdżając tak wcześnie. Przynajmniej pan jest pewien zobaczyć swe zaćmienie. Przyznam się bowiem panu, że podróż, z fortu Reliance do przylądku Bathurst, odbyliśmy w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach. Nie doznaliśmy ani wielkiego zmęczenia, ani też zbytniego opóźnienia. Byłem pewny, że do tego wybrzeża dotrzemy dopiero w połowie sierpnia i gdyby zaćmienie miało nastąpić 18 lipca 1859, mógłby pan nie widzieć go wcale. Ale zresztą niewiadomo jeszcze, czy znajdujemy się rzeczywiście powyżej siedemdziesiątego równoleżnika.

– W każdym razie, kochany poruczniku, – rzekł Tomasz Black, – nie żałuję wcale podróży, którą odbyłem w pańskim towarzystwie i cierpliwie oczekiwać będę mojego zaćmienia do roku przyszłego. Jasnowłosa Febe jest dość wielka dama, przypuszczam, aby można było na nią zaczekać!

Nazajutrz rano, nieco przed południem, Jasper Hobson i Tomasz Black przygotowali się należycie do sprawdzenia położenia geograficznego przylądka Bathurst. Dnia tego słońce uwypuklało się dostatecznie, aby można było zdjąć dokładny jego zarys. Zresztą w tej parzę roku dosięga ono swego najwyższego punktu na niebie, co ułatwiało pracę obu badaczy.

Już dnia poprzedniego zrana wzięli oni rozmiar stopniowego wznoszenia się słońca nad horyzontem przy pomocy obliczenia kafów godzinowych, przez co sprawdzili długość geograficzną miejscowości. Ale Jasper Hobson’owi chodziło głównie o jej szerokość geograficzną.

Zbliżało się południe. Wszyscy uczestnicy podróży otoczyli dwu badaczy, zaopatrzonych w swe narzędziapomiarowe. Oczekiwano z niecierpliwością rezultatu badań. I nic dziwnego. Od niego to bowiem zależało,czyprzylądek Bathurst będzie kresem ich podróży, czy też będą musieli szukać innej miejscowości na wybrzeżu, któraby odpowiadała wymaganiom Towarzystwa.

Otóż, ostatnia ta alternatywa nie mogła im dostarczyć zadowalającego wyniku. W istocie – sądząc z map, wprawdzie bardzo niedokładnych – wybrzeże, począwszy od przylądka Bathurst, zbaczając na zachód, zniżało się poniżej siedemdziesiątego równoleżnika, podnosząc się powyżej dopiero w części Ameryki należącej do Rosjan, w której Anglicy nie mieli prawa się osiedlać. Nie bez słuszności zatem zdążał Jasper Hobson do przylądka Bathurst, jedynego z przylądków Ameryki angielskiej, sięgającego poza siedemdziesiąty równoleżnik i znajdujący się między setnym i setnym pięćdziesiątym południkiem. Należało więc ostatecznie dowiedzieć się, czy istotnie przylądek znajduje się na długości i wysokości oznaczonej na najnowszych mapach.

Słońce zbliżało się już do swego punktu kulminacyjnego. Tomasz Black i Jasper Hobson nastawili swoje lunety w kierunku wznoszącego się słońca. Zapomocą zwierciadeł pochyłych, ustawionych na przyrządzie, słońce miało być pozornie sprowadzone do horyzontu, a chwila, w której zdawać się będzie, że niższy brzeg tarczy słonecznej dotyka horyzontu, będzie to właśnie chwila, w której dosięgnie ono najwyższego punktu łuku dziennego, a tem samem chwila, w której przechodzić będzie przez południk, to jest południe dla danej miejscowości.

Wszyscy oczekiwali w milczeniu.

– Południe! – zawołał wkrótce Jasper Hobson.

– Południe! – odezwał się w tej samej chwili Tomasz Black.

Opuszczono natychmiast lunety. Porucznik i astronom odczytali na skalach wartość kątów dopiero co otrzymanych i wzięli się zaraz do obliczeń.

Po kilku minutach tej pracy porucznik Hobson wstał i zwracając się do swych towarzyszy rzekł:

krfu_27.jpg (175557 bytes)

– Przyjaciele, od tego dnia, 6 lipca Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej obowiązuje się przeze mnie, podnieść w dwójnosób waszą płacę!

– Hurra; hurra! niech żyje Towarzystwo! – zawołali dzielni towarzysze porucznika Hobson.

Istotnie przylądek Bathurst i przylegająca do niego okolica znajdowała się bezsprzecznie powyżej siedemdziesiątego równoleżnika.

Oto zresztą, z dokładnością co do sekundy, jak przedstawiają się te współrzędne, mające odegrać tak ważną rolę w przyszłości nowego fortu: Długość: 127°36’12” na zachód od południa Greenwich. Szerokość: 70°44’37” północna.

Tego samego to dnia dzielni ci podróżnicy zdala od świata zamieszkałego, przeszło osiemset mil od fortu Reliance zobaczyli promieniejące ciało na brzegach horyzontu zachodniego w całej pełni swej tarczy płomiennej.

Słońce o północy ukazało się pierwszy raz ich oczom.

 

 

Rozdział XIII

Fort Nadziei.

 

ybór miejsca pod budowę fortu był nieodwołalnie dokonany. Odpowiedniejszego znaleźćby trudno. Położenie między przylądkiem Bathurst a wschodniem wybrzeżem jeziorka, tworzyło jedną równą płaszczyznę. Jasper Hobson postanowił rozpocząć natychmiast budowę głównego domu. Tymczasem każdy ulokować się musiał według upodobania. Sanki zostały użyte bardzo pomysłowo do urządzenia prowizorycznego obozowiska.

Zresztą porucznik, licząc na sprawność swych ludzi, przypuszczał, że główny dom stanie w przeciągu miesiąca. Miał on być dość rozległy, ażeby móc pomieścić tymczasowo dziewiętnaście osób, wchodzących w skład oddziału. O ile zaś czas pozwoli przed nadejściem chłodów, miano zbudować mieszkanie dla żołnierzy i składy dla futer. Jasper Hobson wątpił jednak czy prace tę będą wykończone do końca września. Z początkiem zaś października zaczynają się długie noce, zła pogoda, pierwsze przymrozki, siłą rzeczy przerywające robotę.

Z dziesięciu żołnierzy, których był wybrał kapitan Craventy, dwóch tylko, Sabine i Marbre byli myśliwymi. Reszta zaś władała z równą sprawnością siekierą, jak karabinem. Na podobieństwo marynarzy byli oni uzdolnieni do wszystkiego. Ale obecnie mieli oni być przedewszystkiem robotnikami nie żołnierzami, skoro chodziło o budowę fortu, któremu żaden wróg nie groził jeszcze. Petersen, Belcher, Raë, Garry, Pond, Hope, Kellet byli zręcznymi i zapalonymi cieślami; Mac Nap zaś, Szkot ze Stirlingu, znający się doskonale na budowie domów, a nawet okrętów, mógł z powodzeniem objąć nadzór nad pracą. Narzędzi nie brakowało, jak siekier, toporów, ręcznych piłek, toporków, hebli, pił, świdrów, młotków, dłut i innych. Jeden z żołnierzy, Raë, kowal z zawodu, mógł nawet, przy pomocy przenośnej kuźni, fabrykować kołki, śrubki, nity, gwoździe, śruby i naśrubki, słowem wszystkie przybory do robót ciesielskich. Mularza nie było ani jednego wśród tych robotników ale też nie był on potrzebny, gdyż wszystkie domy faktoryj północnych są zbudowane z drzewa. Na szczęście drzew nie brakowało w okolicy przylądka, zato, co było dość osobliwe, nie było wcale skał, kamieni, a nawet kamyków. Ziemia tylko i piasek, nic więcej. Na wybrzeżu leżała niezliczona ilość muszli złożonych, rozbitych przez nadpływające bałwany i rośliny morskie albo zoofity, czyli zwierzokrzewy, składające się przeważnie z dwu gatunków: niedźwiadków i gwiazdeczek (oursins et astéries). Na ten zupełny brak kamieni, jakichkolwiek krzemieni lub odłamków granatu, zwrócił uwagę Pauliny Barnett Jasper Hobson. Przylądek zatem był utworzony przez nagromadzenie piasków ruchomych, których cząsteczki złączone były zaledwie kilku roślinami.

Owego to dnia, po południu, Jasper Hobson i mistrz Mac Nap, cieśla, udali się na miejsce, gdzie miał być zbudowany fort, aby wyznaczyć dokładnie miejsce, na którym stanąć miał główny dom. Z płaskowzgórza można było objąć wzrokiem jeziorko i okolicę położoną na zachód na przestrzeni dziesięciu do dwunastu mil. Na prawo, lecz w odległości nie mniej czterech mil, piętrzyły się skały dość znacznej wysokości, ginące w mgle. Na lewo, przeciwnie ciągnęły się rozlegle równiny, rozległe stepy, które, zimą musiały stanowić jedno z zamarzniętą powierzchnią jeziorka i Oceanu.

krfu_28.jpg (171318 bytes)

Wybrawszy odpowiednie miejsce, Jasper Hobson i Mac Nap zakreślili sznurkiem obwód domu. Był to prostokąt wydłużony na sześćdziesiąt stóp, którego szerokość wynosiły stóp trzydzieści. W przedniej ścianie domu wychodzącej na wewnętrzne podwórko od strony przylądka, miały być drzwi i trzy okna, w ścianie zaś tylnej od strony jeziorka – cztery okna. Drzwi zamiast pośrodku miały być na lewym rogu, dla wygody domu. Istotnie tego rodzaju rozkład miał zabezpieczyć od przystępu zewnętrznego zimnego powietrza pokoje, znajdujące się w tyle domu.

Plan domu był prosty: dom podzielony na cztery części, z których pierwszą stanowił przedpokój zaopatrzony w podwójne drzwi, drugą kuchnia, gdzie miały odbywać się wszystkie prace kuchenne, aby ochronić inne części mieszkalne od wilgoci, trzecią wielka sala, gdzie miano wspólnie spożywać posiłek; wreszcie w czwartej, podzielonej na kilka części, mieściły się oddzielne pokoje.

Żołnierze mieli zajmować tymczasowo wielką salę, w której miano pomieścić łóżka polowe. Porucznik, Mrs. Paulina Barnett, Tomasz Black, Madge, Mrs. Joliffe, mrs. Mac Nap i mrs. Raë, mieli zajmować pokoje czwartej części domu. Pomieszczenie to było nieco przyciasne, ale stan ten nie miał trwać długo, gdyż wraz z ukończeniem mieszkania dla żołnierzy w domu głównym pozostałby tylko porucznik, Mrs. Paulina Barnett z nierozłączoną wierną Madge i Tomasz Black. A wtedy może dałoby się podzielić czwartą część mieszkania na trzy pokoje, usuwając cele prowizoryczne, gdyż zasadą mieszkańców stref północnych jest „unikać kątów”. W istocie kąty są zbiornikiem zimna, ściany utrudniają przewiew powietrza, powodując nagromadzenie się wilgoci, która zmienia się w śnieg, czyniąc pokoje niezamieszkalne i powodując choroby nieraz bardzo poważne. To też żeglarze północni, zmuszeni do zimowania wśród lodowców, urządzają na okrętach jedną wspólną salę, gdzie mieszczą się wspólnie kapitan i cała załoga. Jasper Hobson wszakże nie mógł iść za ich przykładem dla łatwo zrozumiałych powodów.

Jak widać z tego przedwczesnego opisu siedziby, której jeszcze nie było, główne mieszkanie domu składało się tylko z jednego piętra, nad którem wznosił się rozległy dach o spadzistych bokach, aby wody mogły łatwo spływać. Śnieg zaś, marznąc potrafi się na nim utrzymać, przynosząc podwójną korzyść; warstwą swoją bowiem zakryje wszelkie szczeliny domu, a tem samem przyczyni się do ujednostajnienia temperatury. Śnieg, jak wiadomo, jest złym przewodnikiem ciepła; nie przepuszcza go do mieszkania, ale jednocześnie nie pozwala mu się zeń wydostać.

Nad dachem cieśla miał ustawić dwa kominy, jeden prowadzący do kuchni, drugi do pieca wielkiej sali, mającego jednocześnie ogrzewać cele czwartej części mieszkania. Budowla tego rodzaju nie stanie się zapewne dziełem architektonicznem, lecz posiadać będzie wszelkie możliwe warunki mieszkalne. Cóż więcej żądać było można? Zresztą wśród tego ciągłego zmroku, wśród tych nieustannych zawiei śnieżnych, napół pochowany w lodzie, pokryty szronem od góry do dołu, ze swym mglistym zarysem, dymem szarawym, pokręconym przez wiatr, dom ten zwróciłby swym wyglądem osobliwym, ponurym i opłakanym uwagę artysty.

Tak więc plan domu był wyznaczony. Pozostawało tylko go wykonać. A to już było zadaniem mistrza Mac Nap’a i jego pomocników. Podczas zaś pracy cieśli, myśliwi mieli dostarczać codziennych zapasów żywności, słowem pracy nie brakowało nikomu.

krfu_29.jpg (200724 bytes)

Mistrz Mac Nap zajął się przedewszystkiem wyborem drzewa podatnego do budowli. Na pagórkach znalazł znaczną liczbę sosen, przypominających bardzo sosny szkockie. Drzewa te, średniej wysokości, nadawały się dobrze do budowy domu. W tych siedzibach bowiem pierwotnych mury, podłogi i sufity, przegrody, krokwie, szczyty domów, gonty, wszystko słowem zrobione jest z desek, belek i słupów.

Oczywiście budowa tych domów nie wymaga robotników wykwalifikowanych, więc Mac Nap mógł poprzestać na swoich pomocnikach, co zresztą nie wykluczało trwałości mieszkania.

Mac Nap wybrał drzewa proste, które zostały ścięte na stopę ponad ziemią. Długość tych sosen w liczbie stu, nieociosanych, nie obranych z kory, wynosiła dwadzieścia stóp. Siekiera i topór obciosały je tylko przy końcach, aby móc włożyć w nie kołki, które miały je połączy z sobą. Pracę tę wykonano w kilka dni i wkrótce gotowy materjał zawieziono przy pomocy psów na miejsce ich przeznaczenia.

Plac pod budowę domu był starannie zrównany. Grunt, składający się z ziemi i piasku, ubito starannie. Trawy niskie i suche, jak również niewielkie krzaki rosnące na placu spalono, a pozostała stąd gęsta warstwa popiołu zabezpieczała całkiem dom od wilgoci. W ten sposób Mac Nap otrzymał podstawę czystą i suchą na której mógł budować bezpiecznie.

Po skończeniu tej pierwszej pracy założono w rogach domu i miejscach, gdzie miały stać przegrody, prostopadłe belki, mające utrzymać cały kadłub domu. Opaliwszy je w ogniu, wbito na kilka stóp w ziemię. Na belkach wydrążonych po bokach oparły się poprzeczne dyle, mające tworzyć ściany domu. Nie omieszkano oczywiście zostawić odpowiednich miejsc dla drzwi i okien. W górnej swej części belki te połączone były z sobą innemi belkami, które osadzone mocno w fugach utrwalały zespół budowli. Na końcach tych belek, wystających z obu stron domu, spoczęły wysokie krokwie dachu, którego niższy koniec pochylał się nad ścianami, jak w szaletach. Na utworzonym w ten sposób kwadracie ułożono w górnej części dyle, tworząc sufit, w dolnej zaś, na warstwie popiołu – podłogę.

Dyle te, zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne przylegały tylko do siebie. Aby połączyć dyle ściślej, kowal Raë prześwidrował je i połączył długiemi żelaznemi kołkami, które zostały wbite silnemi uderzeniami młota. Lecz połączenie to nie było zupełnie ścisłe. Dla wypełnienia szczelin Mac Nap zastosował z powodzeniem okrętowy sposób utykania szpar pakułami, które tamują dostęp wody całkowicie. Do tego utykania użyto, jako pakuł, pewnego gatunku suchego mchu, którym pokryte było całe wschodnie zbocze przylądka. Mech ten wprowadzony był do szczelin zapomocą kawałka żelaza, okręconego kłakami i wbijanego młotkiem drewnianym, następnie zalewano każdą szparę kilku warstwami smoły, której dostarczyły sosny w wielkiej obfitości. Ściany i podłogi w ten sposób zaopatrzone były niedostępne dla wilgoci, a ich grubość zabezpieczała je przed nawałnicami i mrozem.

Drzwi i okna, choć bardzo pierwotne, były mocno osadzone. Okna składały się z małych szyb, które nie były niczem innem jak tylko substancją rogową, żółtawą, zaledwie przezroczystą, utworzoną z suszonego kleju rybiego, lecz trzeba było się nią zadowolić. Zresztą podczas lata okna były otwarte dla przewiewu. Podczas zimy zaś, ponieważ i tak zmrok panował ciągły, okna były szczelnie zamknięte grubemi okutemi okiennicami, aby mogły stawiać skuteczny opór szalejącym nawałnicom.

Urządzenia wewnętrznego domu dokonano również szybko. Drzwi postawione w tyle drzwi wejściowych w części domu przeznaczonej na przedpokój, pozwalały wchodzącym i wychodząym uniknąć gwałtownego przejścia od temperatury zewnętrznej do wewnętrznej i odwrotnie. Tym sposobem wiatr mroźny, lub przesycony mroźną wilgocią nie miał bezpośredniego dostępu do pokojów. Zato pompy powietrzne, przywiezione z fortu Reliance, były tak urządzone, że dostęp świeżego powietrza był zapewniony w razie gdyby nie można było otwierać drzwi i okien z powodu zbyt silnych mrozów. Jedną z nich miało wydobywać się powietrze zepsute, drugą zaś napływać do rezerwoaru świeże powietrze. Porucznik szczególną wagę przywiązywał do tego urządzenia, które, w razie potrzeby, oddać mogło wielkie przysługi.

W kuchni najważniejszym przedmiotem był olbrzymi piec z lanego żelaza, przywieziony częściami z fortu Reliance. Kowal miał go tylko złożyć, co nie było ani trudną ani długą rzeczą. Ale rury przeznaczone do odprowadzenia dymu, zarówno z pieca kuchennego jak i z pieca umieszczonego w wielkiej sali, wymagały więcej czasu i pomysłowości. Nie można było użyć rur blaszanych, które nie byłyby wytrzymały wiatrów panujących podczas porównania dnia z nocą, należało więc pomyśleć o materjale bardziej wytrzymałym. Po kilku nieudałych próbach z drzewem Jasper Hobson musiał pomyśleć o innym materjale. Gdyby miał do swego rozporządzenia kamień, sprawa byłaby wkrótce załatwiona. Ale jak to już mówiliśmy, na skutek dość osobliwej okoliczności, kamieni nie było wcale w okolicach przylądka Bathurst.

Zato, jak to już powiedzieliśmy również, muszla znajdowała się w wielkich masach na piaszczystem wybrzeżu.

– A więc – rzekł porucznik do mistrza Mac Nap’a – zbudujemy nasze rury z muszel.

– Z muszel! – zawołał cieśla.

– Tak z muszel – rzekł porucznik – lecz z muszel zmiażdżonych, spalonych i zamienionych na wapno. Z tego wapna zrobimy małe cegiełki i układać je będziemy jedne na drugich.

– Niech będą muszle! – zgodził się mistrz cieśla.

Pomysł Jasper Hobson’a był dobry, to też nie ociągano się z jego wykonaniem. Wybrzeże było pokryte mnóstwem muszel wapnistych, z których składa się pokład niższych terenów trzeciorzędnych. Zebrano ich kilka ton, zbudowano odpowiedni piec, ażeby rozłożyć węglan wchodzący w skład tych muszel i otrzymano wapno nadające się w zupełności do robót mularskich.

Praca ta trwała dzień cały. Nie możemy powiedzieć bez przesady, że przygotowano tym prymitywnym sposobem doskonałe wapno tłuste, bez obcej domieszki, rozpuszczające się łatwo w wodzie, działające jak produkty dobrego gatunku i mogące utworzyć ciastowatą masę z nadmiarem płynu. Ale wapno to, zamienione w cegiełki, mogło zupełnie dobrze odpowiadać celowi, do jakiego było przeznaczone. W kilka dni później dwie rury stożkowe wznosiły się nad szczytem dachu, a ich grubość mogła skutecznie opierać się sile wiatru.

Mrs. Paulina Barnett winszowała porucznikowi i Mac Nap’owi wykonania w krótkim czasie tak trudnej pracy.

– Byleby tylko nasze kominy nie dymiły! – dodała ze śmiechem.

– Będą dymiły – rzekł filozoficznie porucznik – będą dymiły, niech pani nie wątpi. Wszystkie kominy dymią!

W przeciągu miesiąca budowa domu była skończona. 6 sierpnia miała się odbyć inauguracja siedziby. Podczas gdy mistrz Mac Nap i jego pomocnicy pracowali bez przerwy, sierżant Long, kapral Joliffe – Mrs. Joliffe bowiem była zajęta w wydziale kulinarnym – i dwu myśliwych Marbre i Sabine, pod kierunkiem Jasper Hobson’a zwiedzali okolice przylądka Bathurst. Z wielkiem zadowoleniem mogli się byli przekonać, że ani zwierząt, ani ptactwa w nich nie brakowało. Ponieważ zaś chcieli zbadać dokładnie te strony im obce zupełnie, nie urządzali polowań na wielka skalę. Pomimo to jednak udało im się schwytać kilka reniferów, których miano oswoić. Zwierzęta te miały dostarczać potomków i mleka. To też należało zbudować dla nich zagrodę o pięćdziesiąt kroków od domu. Żona Mac Nap’a, Indjanka, wiedziała, jak obchodzić się z niemi, więc powierzono jej pieczę nad temi zwierzętami.

Co do Mrs. Pauliny Barnett, zajęła się ona przy pomocy Madge wewnętrznem urządzeniem domu i wkrótce wpływ tej inteligentnej i dobrej kobiety stał się widoczny w tysiącznych szczegółach, o któreby się nie zatroszczyli byli ani Jasper Hobson, ani jego towarzysze.

Zbadawszy okolicę w promieniu kilku mil, Jasper Hobson przekonał się, że tworzy ona szeroki półwysep o powierzchni stupięćdziesięciu mil kwadratowych w przybliżeniu. Przesmyk, szerokości co najwyżej czterech mil, łączył go z lądem amerykańskim, ciągnąc się od środka zatoki Whasburn na wschód do podobnego wgłębienia na przeciwległem wybrzeżu. Granica tego półwyspu, któremu porucznik dał nazwę Wiktorji, zarysowała się bardzo dokładnie.

Następnie Jasper Hobson chciał się dowiedzieć, w jakie twory obfituje jeziorko i morze. Mógł być zadowolony. Woda jeziorka, zresztą o niewielkiej głębokości, obiecywała znaczną ilość pstrągów, szczupaków i innych ryb wód słodkich. Mała rzeczka Paulina była przytułkiem łososi, które swobodnie w niej pływały, jak również gromady stynek i innych żwawych rybek. Morze zato było w tej części wybrzeża mniej zaopatrzone niż jeziorko. Ale od czasu do czasu widać było jak na pełnem morzu przesuwały się wieloryby, kaszaloty, które uciekały zapewne od harpunów rybaków cieśniny Berynga i nie było rzeczą niepodobną, aby jeden z tych wielkich ssaków nie osiadł czasem na mieliźnie wybrzeża. Byłby to szczęśliwy wypadek, gdyż w ten tylko sposób mogli go złowić koloniści przylądka Bathurst. Zachodnia zaś część wybrzeża nawiedzana była w tym czasie przez foki; ale Jasper Hobson zabronił swym towarzyszom narazie polowania na te zwierzęta. Może w przyszłości okażą się potrzebne.

Tak więc 6 sierpnia koloniści przylądka Bathurst wzięli w posiadanie swą nową siedzibę. Uprzednio i na ogólnem zebraniu dali jej nazwę dobrze wróżącą, uchwaloną jednogłośnie.

Siedziba ta bowiem, a raczej fort – najbardziej wysunięta placówka Towarzystwa na lądzie amerykańskim – została nazwana fortem Nadziei.

Jeżeli zaś nie znajduje się obecnie na najnowszych mapach stron podbiegunowych, to dlatego, że w najbliższej przyszłości miał go spotkać los straszny ku uszczerbkowi nowoczesnej kartografji.

 

 

Rozdział XIV

Kilka wycieczek.

 

rządzenia nowej siedziby dokonano szybko. W wielkiej sali stanęły łóżka polowe i szeroki stół, o grubych nogach, ciężki i masywny, roboty cieśli Mac Nap’a. Naokoło stołu postawiono ławki, nie mniej masywne, lecz pomimo to przytwierdzone do podłogi. Oprócz tego kilka stołków i dwie duże szafy dopełniały prostego umeblowania tego pokoju.

Czwarta część mieszkania była również gotowa. Grube ściany dzieliły ją na sześć cel, z których dwie tylko miały okna wychodzące na obie strony domu. W każdej celi stało jedynie łóżko i stół. Mrs. Paulina Barnett i Madge zajmowały celę z widokiem na jezioro. Przeciwległą celę również z oknem, wychodzącem na podwórze, oddał Jasper Hobson Tomaszowi Black, sam zaś zadowolił się celą nawpół ciemną, przylegającą do sali jadalnej i do której dochodziło światło przez małe okrągłe okienko w wewnętrznej ścianie. Mrs. Jolife, Mrs. Mac Nap i Mrs. Raë zajmowali wraz z małżonkami pozostałe cele. Trzy te małżeństwa łączyła ścisła przyjaźń, więc rozłączać ich byłoby rzeczą okrutną. Zresztą liczba mieszkańców nowej siedziby miała być wkrótce powiększona i – pewnego dnia – Mac Nap zwrócił się z prośbą do Mrs. Pauliny Barnett, aby zechciała zostać matką chrzestną przy końcu bieżącego roku, na co podróżniczka zgodziła się chętnie.

Na strychu, do którego prowadziła drabina postawiona w głębi przedpokoju, złożono różne narzędzia, prowizje, amunicje narazie niepotrzebne. Ubrania zaś zimowe, obuwie, czapki, jak również futra i skóry, schowano do dużych szaf, zabezpieczających od wilgoci.

Po dokonaniu tych czynności zajęto się przygotowaniem znacznego zapasu paliwa, porucznik bowiem wiedział, że w zimie całemi tygodniami wyjść z domu było niepodobieństwem. Nie zapomniał również o zapasie tłuszczu, który dostarczyć mogły znajdujące się na wybrzeżu foki, gdyż zabezpieczenie się przed ostrym chłodem polarnym było rzeczą nieodzowną. Z jego też zlecenia i pod jego kierunkiem postawiono w domu kondensatory, mające być zbiornikami wilgoci, którą po zamarznięciu łatwo z nich usunąć.

Sprawa paliwa, bez wątpienia bardzo ważna, obchodziła żywo porucznika.

– Proszę pani – mówił on nieraz podróżniczce, – jestem dzieckiem stref polarnych i mam pewne doświadczenie w tym względzie, tak osobiste jak i zaczerpnięte z dzieł i opisów innych podróżników. Skoro trzeba przebyć zimę w stronach podbiegunowych, nawet przesadna przezorność nie jest zbyteczna. Należy wszystko przewidzieć, gdyż jedno zapomnienie może pociągnąć za sobą niepowetowane następstwa.

– Wierzę panu, – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett, – i widzę, że chłód ma w panu groźnego przeciwnika. Ale czy do sprawy żywności nie przywiązuje pan również wielkiego znaczenia?

– Oczywiście, proszę pani, i liczę w tym względzie na zapasy znajdujące się w okolicy, aby zaoszczędzić naszych prowizyj. To też za kilka dni, skoro urządzimy się zupełnie, mam zamiar rozpocząć szereg polowań dla zaopatrzenia nas w żywność. Co zaś do polowania na zwierzęta o cennych futrach, o tem pomyślimy później. Zresztą nie jest to odpowiednia pora do polowania na kuny, gronostaje, lisy i tym podobne zwierzęta. Nie mają jeszcze swego zimowego pokrycia, więc ich futra stanowiłyby dwadzieścia pięć procent wartości, gdyby je złożono obecnie na składzie. Ograniczmy się zatem do zapewnienia zapasu żywności naszemu fortowi, do czego służyć nam będą w zupełności renifery, łosie, wapitisy, o ile zabłąkają się w te strony. Oczywiście, wyżywić dwadzieścia osób i sześćdziesiąt psów nie jest rzeczą łatwą!

Widzimy stąd, że porucznik był dobrym gospodarzem. Działał planowo i o ile mu pomogą jego towarzysze, nie wątpił, że wywiąże się dobrze z włożonego nań zadania.

Pogoda wciąż sprzyjała pracy naszych podróżników. Okres śniegów miał się dopiero rozpocząć za pięć tygodni. Po ukończeniu głównego domu zajęto się budową psiarni. Ten „dog-house” miał stanąć u podnóża przylądka, przy samem jego zboczu, o czterdzieści kroków od prawej strony domu. Przyszłe mieszkania dla żołnierzy miały znajdować się naprzeciwko psiarni, na lewo, składy zaś i prochownia – w tylnej części zagrody.

Zagrodę tę postanowił Jasper Hobson zbudować jeszcze przed zimą. Miała się składać z drewnianych belek, dobrze osadzonych i ostro zakończonych. Wzniesienie tej zagrody było konieczne, zabezpieczało bowiem nietylko od napadu niedźwiedzi, lecz również od napaści ludzkiej w razie, gdyby Indjanie lub inni współzawodnicy chcieli się zbliżyć do fortu. Porucznik bowiem nie zapomniał o śladach pozostawionych przez nieznajomą garstkę ludzi o nie całych dwieście mil od fortu Nadziei. Wiedział do jakich czynów gwałtownych zdolni są myśliwi koczujący i dlatego wolał zabezpieczyć się od nich. Zakreślono więc linję ogrodzenia do koła faktorji a z obu rogów części wychodzącej na jeziorko, miał Mac Nap zbudować, dwie budki drewniane dla strażaków.

Przy wielkiej pilności, a tej nie brakowało robotnikom, zabudowania mogły być wykonane przed zimą.

Tymczasem Jasper Hobson zarządził różnego rodzaju polowania. Odłożywszy na później wyprawę na foki, zajął się głównie zdobyciem zwierząt, których mięso osuszone i uwędzone miało stanowić pożywienie mieszkańców fortu podczas zimowych miesięcy.

krfu_30.jpg (192791 bytes)

Tak więc, od 8 sierpnia Sabine i Marbre, sami, lub w towarzystwie porucznika i sierżanta Long, polowali w okolicy w promieniu kilku mil. Często także niezmordowana Mrs. Paulina Barnett brała strzelbę do ręki, którą władała bardzo sprawnie, pomagając swym towarzyszom z powodzeniem.

Myśliwskie te wyprawy zajęły cały miesiąc sierpień, przynosząc plon obfity, to też strych zapełnił się nim w mgnieniu oka. Marbre i Sabine nie omieszkali zastosować wszelkich wybiegów, koniecznych dla upolowania zwierząt zamieszkałych w tych krainach, a szczególniej reniferów, które odznaczają się wielką czujnością. Z jakąż cierpliwością dwaj myśliwi dawali baczenie na kierunek wiatru, aby zmylić czujny węch tych zwierząt! Nieraz przyciągali je, poruszając nad krzakiem karłowatej brzozy wspaniałemi rogami, zdobytemi na poprzednich polowaniach, a renifery, – a raczej „karibu”, aby zachować ich nazwę indyjską, – zmylone pozorem, zbliżały się do myśliwych, których kule dosięgały je niechybnie. Często także, ptak donosiciel, znana myśliwym sowa dzienna, wielkości gołębia, zdradzała legowisko reniferów, wzywając myśliwych ostrym krzykiem, podobnym do krzyku dziecka, skąd została nazwaną przez Indjan „ostrzegaczem”. Upolowano około pięćdziesięciu reniferów, których mięso, pokrajane na długie pasy, dostarczyło znacznej ilości zapasu żywności, skóra zaś wygarbowana miała służyć dla wyrobu obuwia.

Wszakże nietylko karibu przyczyniły się do powiększenia zapasów fortu. Zające północne, rozmnożone w tej okolicy w wielkiej ilości stanowiły pokaźną ich część. Mniej lękliwe, niż ich krewniacy europejscy, dawały się upolować niezmiernie łatwo. Wielkie te gryzonie o długich uszach, brunatnych oczach, futrach łabędziej białości, ważyły od dziesięciu do piętnastu funtów. Mięso ich jest niezwykle smakowite. To też znaczną jego część wędzono, z reszty zaś Mrs. Joliffe przyrządzała doskonałe pasztety.

Tak myśląc o przyszłości i przygotowując zapasy, nie zapomniano bynajmniej o chwili obecnej, z zająców przyrządzając również doskonalą codzienną strawę, którą zarówno myśliwi jak i robotnicy zajadali ze smakiem. W laboratorjum Mrs. Joliffe zające te podlegały najrozmaitszym przeistoczeniom kulinarnym, ku wielkiemu zadowoleniu kaprala, który z dumą słuchał pochwał wygłaszanych na cześć swej pomysłowej małżonki.

Urozmaicano również codzienny posiłek wodnemi ptakami, jak różnego gatunku kaczkami, zalegającemi wybrzeża jeziorka i osobliwym gatunkiem kuropatw, zlatujących gromadami do miejsc, gdzie rosły wierzby w nielicznej ilości. Gdy Mrs. Paulina Barnett spytała myśliwego Sabine o nazwę tych ptaków, usłyszała taką odpowiedź:

– Proszę pani, Indjanie nazywają je „cietrzewie wierzb”, ale dla nas, myśliwych Europejczyków, są to najprawdziwsze cietrzewie.

Istotnie, wyglądały jak kuropatwy białe o wielkich piórach nakrapianych czarnemi centkami na końcu ogona. Doskonała to zwierzyna i niezmiernie łatwa do przyrządzenia, gdyż piecze się szybko na dobrym ogniu.

krfu_31.jpg (197894 bytes)

Do tego różnorodnego mięsiwa dodać należy jeszcze mięso rybie, którego dostarczał z jeziorka i rzeczki nieporównany rybołówca sierżant Long, władający z równą sprawnością, czy to wędką nieruchomą z zawieszoną na niej przynętą, czy też wędką ruchomą z pustemi haczykami, którą smagał wodę, spędzając rybę. W zawodzie tym nikt nie mógł z nim współzawodniczyć, nikt, oprócz wiernej Madge, towarzyszki Mrs. Pauliny Barnett. Oboje poważni zwolennicy sławnego Isaaka Walton2 siedzieli całemi godzinami, jedno przy drugiem, z wędką w ręku, śledząc swą zdobycz okiem surowem, w najgłęszem milczeniu; to też dzięki im ryb nie brakowało w faktorji, szczególnie wspaniałych okazów z rodzaju łososiów.

Podczas swych wycieczek myśliwi mieli do czynienia nieraz ze zwierzętami bardzo niebezpiecznemi, nie brak było bowiem niedźwiedzi w tej części lądu. Prawie codziennie jedna lub dwie pary ukazywały się w pobliżu. Niejeden strzał padł w ich stronę. Pojawiały się to niedźwiedzie brunatne, najliczniejsze w tej części Ziemi Wyklętej, to niedźwiedzie polarne olbrzymiego wzrostu, które z pierwszemi chłodami miały zawitać w znacznej liczbie do przylądka Bathurst, o czem donosiły opisy podróżników i poławiaczy wielorybów, którzy z niemi walczyć musieli.

Marbre i Sabine zauważyli również niejednokrotnie stada wilków, które na widok myśliwych uciekały na podobieństwo fali ruchomej. Wycia ich rozlegały się donośniej, gdy goniły za reniferem lub wapiti. Wilki te, wysokości trzech stóp, szarej barwy, odznaczały się długim ogonem, który wraz ze zbliżeniem się zimy, nabierał białej barwy. Mając żer obfity ze zwierząt zamieszkujących okolicę, rozmnażały się szybko. Nierzadko spotykano w lesistych miejscowościach nory, w których się okopywały, jak lisy. Podczas lata, gdy były syte, uciekały od myśliwych z tchórzostwem, cechującem ich rasę. Ale głodne, zwierzęta te mogły stać się groźne swą liczbą, a ponieważ miały tu swe legowiska, należało się spodziewać, że nie opuszczają okolicy nawet podczas zimy.

Pewnego dnia myśliwi przynieśli do fortu jakieś odrażające zwierzę, którego nie znali ani Mrs. Paulina Barnett ani Tomasz Black. Zwierzę to z gatunku kotów, przypominające rosomaka amerykańskiego, jest niezmiernie drapieżne, o krótkim torsie, krótkich nogach uzbrojonych w zakrzywione pazury, o olbrzymich szczękach, oczach złych i okrutnych, z giętkim zadem jak u całej rasy kociej.

– Jak się nazywa to straszne zwierzę? – spytała podróżniczka.

– Proszę pani, – odpowiedział Sabine tonem nieco dogmatycznym, jakiego używał często, – Szkot powiedziałby, że to jest „quickhatch”, Indjanin, że to jest „okelcoo-haw-gew”, Kanadyjczyk, że to jest „carcajou”…

– A wy?

– My nazywamy go „wolverene”, – odpowiedział Sabine, zachwycony zapewne zwrotem, jaki nadał swej odpowiedzi.

Istotnie była to nazwa zoologiczna tego osobliwego czworonożnego zwierzęcia, tego groźnego włóczęgi nocnego, mieszkającego w dziuplach drzew lub we wgłębieniach skał, wielkiego niszczyciela bobrów, piżmowców i innych gryzoniów, wroga zajadłego lisa i wilka, z któremi nie obawia się walczyć o zdobycz, zwierzęcia niepomiernie chytrego o silnych muskułach, bardzo czujnym węchu, które przebywa w stronach najbardziej wysuniętych na północ i którego futro, o sierści krótkiej, prawie czarne w zimie, ceni się dość poważnie na rynkach zbytu Towarzystwa.

Podczas wycieczek mieszkańcy fortu zwracali również uwagę i na florę okoliczną. Oczywiście rośliny nie przedstawiały tego urozmaicenia, co zwierzęta, nie będąc obdarzone władzą ruchu, któraby im pozwalała przenosić się w strefy cieplejsze przy nastających chłodach. Najczęściej spotykano sosny i jodły na pagórkach tworzących wschodnie wybrzeże jeziorka. Jasper Hobson zauważył również kilka „tacamahacs”, rodzaj topoli balsamicznych, niezmiernej wysokości o liściach żółtych podczas ich rozwoju, zielonych na jesień. Drzewa te jednak spotykano dość rzadko, jak również rzadkiemi były wątłe modrzewie, których ukośne promienie słońca niezdolne były ożywić. Zato jodły czarne rozwijały się lepiej, szczególnie w parowach, które je chroniły od wiatrów północnych. Widok tego drzewa obudził powszechne zadowolenie, gdyż z jego pączków wyrabiają piwo, znane w Północnej Ameryce pod nazwą „piwa jodłowego”. Nie omieszkano zebrać wielką ilość tych pączków i schować je starannie w spiżarni fortu.

Oprócz tych drzew rosły karłowate brzozy, wysokości dwu stóp, rozwijające się dobrze w zimnym klimacie, i kępy cedrów, których drzewo dostarcza doskonałego paliwa.

Co zaś do roślin jednorocznych, wyrastających samorzutnie na tej ubogiej glebie, a które mogłyby były służyć za pożywienie, były one niezmiernie rzadkie. Mrs. Joliffe, zainteresowana bardzo botaniką kulinarną, znalazła tylko dwie rośliny godne jej zajęcia.

Jedna z nich o korzeniu bulwiastym, trudna do rozpoznania z powodu, że liście jej opadają właśnie w chwili, gdy kwitnąć zaczyna, jest zwykłym porem dzikim. Por ten dostarcza wielkiej ilości cebulek, wielkich jak jajko, które używano jako jarzynę.

Druga, znana w Północnej Ameryce pod nazwą „herbaty labradorskiej” rosła obficie na brzegach jeziorka, między kępami wierzb i mącznic, będąc ulubionem pożywieniem zajęcy polarnych. Herbata ta zaparzona gotującą wodą, z dodatkiem kilku kropli brandy lub dżynu, była doskonałym napojem; dzięki jej można było zaoszczędzić herbaty chińskiej przywiezionej z fortu Reliance.

Jasper Hobson wszakże, wiedząc, że brak tu będzie roślin warzywnych, przywiózł z sobą pewną ilość nasion, aby je zasiać w odpowiedniej porze. Były to nasiona szczawiu i łyżczycy, roślin, które z powodu swych własności antyskorbutycznych są nieocenione w tych stronach. Porucznik miał nadzieję, że jeżeli zostaną posiane w miejscu osłonionem od ostrych wiatrów spalających wszystko, jak płomień, wydadzą plon w przyszłym roku.

Oprócz tego w aptece nowego fortu były produkty artyskorbutyczne w postaci kilku skrzyń cytryn i „lime-juice”, bez których żadna wyprawa na północ obejść się nie może. Ale zapasu tego należało bardzo oszczędzać, gdyż nadspodziewanie długa zima mogła uczynić niedostępną komunikację między fortem Nadziei a południowemi faktorjami.

 

 

Rozdział XV

Piętnaście mil od przylądka Bathurst.

 

adszedł wrzesień. Za trzy tygodnie przy najszczęśliwszych okolicznościach zima zmusi do przerwania robót. Należało więc się spieszyć. Na szczęście nowe zabudowania stanęły szybko. Mistrz Mac Nap i jego pomocnicy dokazywali cudów pracowitości. Psiarnia była na ukończeniu. Zagroda wznosiła się już prawie cała dookoła fortu. Zajęto się więc bramą, mającą prowadzić do wnętrznego podwórza. Zagroda, zbudowana z grubych, spiczastych słupów, wysokości piętnastu stóp, tworzyła półkole w tylnej części fortu. Aby jednak ufortyfikować siedzibę należycie, trzeba było również zabezpieczyć szczyt przylądka Bathurst, który górował nad położeniem. Jak widać z tego, porucznik Jasper Hobson uznawał system zagrody ciągłej i fortów odosobnionych. Był to wielki postęp w sztuce Vauban’ów i Cormontaigne’ów. Tymczasem jednak palisada broniła skutecznie nowe zabudowania zarówno od zwierząt jak i od ludzi.

4 września Jasper Hobson oznajmił myśliwym, że udadzą się na polowanie na foki. Trzeba było zaopatrzyć się w paliwo i światło przed nadejściem zimy.

Legowisko fok było oddalone na piętnaście mil. Miano się doń wybrać w towarzystwie Mrs. Pauliny Barnett, która przyjęła zaproszenie porucznika, nie dlatego, aby ją zachęcał widok ginących zwierząt, lecz ażeby móc zwiedzić okolice przylądka Bathurst, a szczególnie część wybrzeża, na którem wznosiły się urwiste skały.

Mrs. Paulinie Barnett i porucznikowi towarzyszyli sierżant Long i żołnierze Petersen, Hope i Kellet.

Podróżni wyruszyli o ósmej zrana. Dwoje sanek zaprzężonych w trzy pary psów jechało wraz z nimi dla zabrania zabitych zwierząt.

Ponieważ narazie sanki były puste, gromadka wędrowców zajęła w nich miejsca. Pogoda była piękna, lecz mgły przysłaniały promienie słońca, którego żółtawa tarcza znikała w tej porze lata na kilka godzin nocnych.

Wybrzeże, na zachód od przylądka Bathurst tworzyło równą płaszczyznę wznoszącą się zaledwie na kilka metrów nad poziom morza.Położenie tego gruntu zwróciło uwagę Jasper Hobson’a dla następujących powodów:

Przypływy i odpływy na morzach podbiegunowych są dość silne. Wielu z żeglarzy, jak Parry, Franklin, dwaj bracia Ross, Mac Clure, Mac Clintock, znajdując się na morzach północnych w czasie największych przypływów widziało, jak morze wznosiło się wtedy na dwadzieścia do dwudziestu pięciu stóp nad średni poziom. O ile dane te były dokładne – a nie było powodu, dla którego możnaby wątpić o prawdomówności tych badaczy – porucznik Hobson zapytywał siebie, dlaczego ocean, wezbrawszy pod działaniem księżyca, nie zalewał tego wybrzeża tak mało wznoszącego się nad poziom morza, skoro na swej drodze nie znajduje żadnej przeszkody w postaci jakiej bądź wyniosłości gruntu, dlaczego nie zalał okolicy aż do najdalszych krańców widnokręgu, a tem samem nie złączył wód jeziorka zwodami oceanu Lodowatego. Otóż było oczywiste, że żadnego wylewu nie było tu nigdy.

Jasper Hobson podzielił się swem spostrzeżeniem z towarzyszką, która odpowiedziała, że prawdopodobnie przypływy te i odpływy nie musiały nigdy być tak wielkie, jak powszechnie mniemano.

– Ależ przeciwnie, proszę pani – odparł Jasper Hobson. – Wszyscy żeglarze potwierdzają zgodnie w swych opowiadaniach, że przypływy i odpływy są bardzo wydatne na morzach polarnych i jest rzeczą nieprawdopodobną, aby mylić się mogli.

– A więc niech pan mi wytłumaczy,– odezwała się podróżniczka – dlaczego fale oceanu nie pokryją tej krainy tak mało wzniesionej nad poziom morza?

– O to właśnie mi chodzi, lecz zjawiska tego objaśnić sobie nie mogę. Podczas miesięcznej naszej bytności na tem wybrzeżu stwierdziłem kilkakrotnie, że poziom morza wznosi się zaledwie na stopę w zwykłym czasie, a ręczyłbym, że za dwa tygodnie, 22 września, przy porównaniu dnia z nocą, to jest w chwili, gdy zjawisko dosięgnie swego maximum, morze nie podniesie się więcej nad półtorej stopy w okolicy przylądka Bathurst. Zresztą przekonamy się o tem.

– Ależ wreszcie, panie Hobson, zjawisko to musi mieć swoją przyczynę, ponieważ wszystko ma przyczynę na tym świecie.

– A więc, – odpowiedział porucznik, – jedno z dwojga: albo żeglarze podali mylne wiadomości, – co trudno przypuścić, wziąwszy pod uwagę takie nazwiska, jak Parry’ego, Franklina, Ross’ów i innych – albo przypływy i odpływy w tych miejscach wybrzeża są tak nieznaczne, jak na morzu Śródziemnem i innych, u których zbliżenie wybrzeży jest znaczne i wąskość przesmyków tamuje dostęp wód oceanu Atlantyckiego.

– Przyjmijmy tę ostatnią hipotezę, panie Jasper, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett.

– Musimy ją przyjąć, – rzekł porucznik, – potrząsając głową, – a jednak nie zadowala mnie ona bynajmniej, i czuję, że tu tkwi coś osobliwego, z czego sprawy zdać sobie nie mogę.

krfu_32.jpg (179198 bytes)

O dziewiątej wędrowcy zajechali do zatoki, w której zwykle przebywają foki. Sanki pozostawiono wtyle, aby zwierząt nie płoszyć.

Jakże odmiennie przedstawiało się tu wybrzeże w stosunku do wybrzeża przylegającego do przylądka Bathurst!

W miejscu, gdzie zatrzymalisię myśliwi, wybrzeże ciągnące się dziwaczną linją wykręconą i poszarpaną na całej swej rozległości, zdradzało najwyraźniej swe pochodzenie wulkaniczne, różniące się jaskrawo od formacyj osadowych, cechujących przylądek Bathurst. Nie woda lecz ogień okresów geologicznych przyczynił się najoczywiściej do utworzenia tych terenów. Kamień, którego brak zupełny na przylądku Bathurst, – osobliwość, mówiąc nawiasem, nie dająca się wytłumaczyć inaczej jak brakiem przypływów i odpływów – pojawił się tu w postaci bloków nieregularnych i skał, osadzonych głęboko w gruncie. Wszędzie, na piasku czarniawym, wśród law pęcherzykowatych, widniały kamyki należące do krzemianów, znanych pod ogólną nazwą feldspatów, których obecność wskazywała niechybnie, że wybrzeże powstało drogą formacji krystalicznej. Na jego powierzchni błyszczały różne labradoryty, różne okrągłe kamyki o barwach żywych i mieniących się, niebieskie, czerwone, zielone, a gdzie niegdzie pumeksy i rodzaj czarnego kamienia, używanego na zwierciadła. W dali piętrzyły się wysokie skały, wznoszące się na dwieście stóp nad poziomem morza.

Jasper Hobson miał zamiar wejść na szczyt jednej z tych skał, aby przypatrzeć się wschodniej części kraju. Mógł uskutecznić to z łatwością, gdyż chwila polowania na foki nie nadeszła jeszcze. Dopiero kilka par tych zwierząt zabawiało się na wybrzeżu, tymczasem chodziło o to, aby zgromadziły się w znacznej liczbie dla odpoczynku, a raczej aby można je zaskoczyć podczas snu, wywołanego u tych morskich ssaków południowem słońcem. Przytem Jasper Hobson zauważył, że nie są to foki w całem znaczeniu tego słowa, jak o tem twierdzili jego towarzysze, lecz konie morskie i krowy morskie, znane pod nazwą morsów, których cechą są długie kły, wystające ze szczęki wierzchniej ku dołowi.

Tak więc myśliwi, okrążywszy zatokę, którą ochrzcili nazwą zatoki Morsów, wstąpili na urwiste wybrzeże. Petersen, Hope i Kellet zostali na małym przylądku, aby dopilnować ukazania się fok i w odpowiedniej chwili dać o tem znać wstępującym na szczyt skały Mrs. Paulinie Barnett, Jasper Hobson’owi i sierżantowi Long.

krfu_33.jpg (172715 bytes)

Po upływie kwadransa wędrowcy nasi dosięgli szczytu, skąd mogli z łatwością podziwiać roztaczający się przed ich oczyma krajobraz.

U ich stóp ciągnęło się rozległe morze, zlewające się na północy z niebem. Ani ziemia ani lodowe góry nie przerywały ciągłości krajobrazu, i prawdopodobnie pod tym równoleżnikiem ocean był dostępny dla żeglugi aż do cieśniny Berynga. W porze letniej zatem okręty Towarzystwa będą mogły swobodnie dopłynąć do przylądka Bathurst, przywożąc potrzebne zapasy i wywożąc futra.

Na zachodzie zaś krajobraz był zupełnie odmienny i tutaj Jasper Hobson znalazł potwierdzenie swych domysłów, co do szczątków wulkanicznego działania rozproszonych po wybrzeżu.

W odległości dziesiątka mil ciągnęły się pagórki o kształcie wulkanicznym, ze ściętemi stożkami, których dostrzec nie było można z przylądka Bathurst, gdyż były zasłonięte urwistem wybrzeżem. Niepewny ich zarys odbijał od tła nieba, jak gdyby kreślony jaką drżącą ręką. Jasper, przyjrzawszy się im uważnie, zwrócił na nie uwagę Mrs. Pauliny i sierżanta, poczem przeniósł się wzrokiem w przeciwległą stronę.

Na wschodzie ciągnęła się tu długa równa linja wybrzeża, dochodząca do przylądka Bathurst. Przy pomocy dobrej lunety możnaby widzieć fort Nadziei, a nawet dym niebieskawy, wydostający się prawdopodobnie w tej chwili z kuchni, której kapłanką była Mrs. Joliffe.

Poza nimi okolica nie przedstawiała się jednolicie. Z jednej strony na wschód i południe rozległa równina graniczyła z przylądkiem, z drugiej zaś – za urwistem wybrzeżem, od zatoki Morsów do gór wulkanicznych, ślady widoczne wstrząśnienia lądu świadczyły o jego pochodzeniu wulkanicznem.

Porucznikowi, przypatrującemu się uważnie tym dwu zupełnie odmiennym krajobrazom, wydało się to rzeczą niezwykle dziwną.

– Czy pan sądzi, panie poruczniku, – spytał sierżant Long, – że te góry na zachodzie wybrzeża są wulkanami?

– Bez wątpienia, sierżancie – odpowiedział Jasper Hobson.– Pumeksy, labradoryty i inne kamienie, które widzieliśmy w okolicach zatoki Morsów, zawdzięczają im swe pochodzenie, a gdybyśmy się posunęli o trzy mile dalej, napotkalibyśmy lawę i popiół.

– I pan sądzi, panie poruczniku, że wulkany te są jeszcze czynne? – spytał sierżant.

– Na to nie umiałbym odpowiedzieć.

– W każdym razie dym się nad niemi nie unosi w tej chwili.

– To nic nie znaczy, sierżancie Long. Czy nie wypuszczasz nigdy fajki z ust?

– Prawda, panie poruczniku.

– To samo jest z wulkanami, sierżancie. Dym nie unosi się nad niemi bez przerwy.

– Rozumiem, panie poruczniku, – rzekł sierżant Long, – nie rozumiem tylko, jak mogą istnieć wulkany w tych stronach podbiegunowych.

– Nie są one tu liczne, – odezwała się Paulina Barnett.

– To prawda, – rzekł porucznik, – w każdym razie jest ich dosyć: na wyspie Jean Mayen, na wyspach Aleuckich, na Kamczatce, w części Ameryki należącej do Rosjan, na Islandji, następnie na południu w Ziemi Ognistej, w okolicach Australji. Wulkany te są jak gdyby kominami tej wielkiej kuchni, gdzie przygotowują się produkty chemiczne naszej kuli ziemskiej i przypuszczam, że Stwórca zbudował te kominy wszędzie, gdzie okazały się potrzebne.

– Zapewne, panie poruczniku, ale na biegunach, w tym mroźnym klimacie…

– Nie ma to żadnego znaczenia, sierżancie, czy znajdują się one pod biegunem, czy pod równikiem. Powiem więcej, okna te są potrzebniejsze pod biegunami, niż gdziekolwiek indziej.

– A to dlaczego, panie poruczniku? – spytał sierżant Long.

– Dlatego, że te okna otworzyły się pod naciskiem gazów wewnętrznych, w tem właśnie miejscu, gdzie skorupa ziemska jest mniej gruba. Otóż zdaje mi się, że z powodu spłaszczenia ziemi przy biegunach, jest rzeczą naturalną… Ale spostrzegłem znak dany nam przez Kellet’a – rzekł porucznik, przerywając swe dowodzenie. – Czy pani zechce nam towarzyszyć?

– Zostanę tu, panie Hobson, – odpowiedziała podróżniczka. – Widok rzezi morsów nie pociąga mnie bynajmniej.

– W takim razie zechce pani zejść za godzinę. Wrócimy razem do fortu.

Rozstawszy się z podróżniczką, Jasper Hobson. i sierżant Long podążyli ku zatoce Morsów, gdzie znaleźli się w kwadrans później.

Morsy zalegały wybrzeże w liczbie stu co najmniej. Niektóre z nich pełzały na piasku na swoich krótkich pletwistych nogach. Ale większa ich część spała. Jeden czy dwa samce, długości trzech metrów, o sierści rzadkiej, barwy rudawej, zdawały się czuwać nad resztą stada.

krfu_34.jpg (186009 bytes)

Myśliwi musieli się zbliżyć z największą ostrożnością, pod zasłoną skał i wyniosłości gruntu, aby móc zagrodzić morsom drogę do morza. Na ziemi bowiem zwierzęta te są ociężałe i niezgrabne. Poruszają się tylko, skacząc od czasu do czasu na swych krótkich nogach, lub pełzają, wyginając kość pacierzową. Natomiast w wodzie, będąc w swoim żywiole, odzyskują żwawość, a nawet, jako znakomici pływacy, zagrażają bezpieczeństwu szalup, które na nich polują.

Tymczasem trzy czuwające samce zaczęły się niepokoić, czując zbliżające się niebezpieczeństwo. Podnosiły głowę, wodząc oczami na wszystkie strony. Ale zanim zdążyły dać znak ucieczki, Jasper Hobson i Kellet z jednej, sierżant, Petersen i Hope z drugiej strony wybiegli, trafiając celnie w pięciu morsów, które następnie zakłuli lancami, podczas gdy reszta stada rzuciła się w morze.

Rezultat tego łatwego zwycięstwa był nadspodziewany. Morsy były okazałe. Kość ich kłów, choć nieco ziarnista, była przedniego gatunku, ale porucznik zwrócił główną uwagę na ich grube i tłuste cielska, mogące dostarczyć obfitego zapasu tłuszczu. Wciągnięto je niebawem na sanki i wyruszono zpowrotem do fortu wraz z Mrs. Pauliną Barnett, która była nadeszła.

Oczywiście podróż odbyto pieszo, gdyż sanki wiozły pożądany ciężar. Podróżni mieli przed sobą przeszło dziesięć mil drogi w kierunku prostym, a ponieważ, jak mówią Anglicy, „niema dłuższej drogi nad drogę bez żadnego wygięcia”, więc droga wydała im się niezmiernie długą.

Dla jej urozmaicenia myśliwi rozmawiali o tem i owem. Mrs. Paulina brała żywy udział w rozmowie tych dzielnych ludzi, od których zasiągnęła niejednej pożytecznej wiadomości. Droga wydała się tem dłuższa, że sanki wiozące ciężar ważący kilka tysięcy funtów, pospieszać nie mogły. Na zamarzniętej powierzchni gruntu przebyćby można było odległość dzielącą fort Nadziei od zatoki Morsów w niespełna dwie godziny.

Kilkakrotnie musiano przystawać, gdyż psy były niezwykle zmęczone, wioząc ciężar nadmierny, co nasunęło sierżantowi Long następującą uwagę:

– Mogłyby też te morsy obrać sobie za legowisko miejsce bardziej zbliżone do fortu.

– Miejsca takiego nie znalazłyby, – odpowiedział porucznik, potrząsając głową.

– Dlaczego nie? panie Hobson – spytała Mrs. Paulina Barnett, zdziwiona tą odpowiedzią.

– Dlatego, że wodoziemne zwierzęta zbliżają się tylko do wybrzeża o lekkiej pochyłości, ażeby mogły na niej pełzać po wyjściu z morza.

– A przecież wybrzeże przylądka…

– Wybrzeże przylądka jest urwiste jak mur wieży. Wybrzeże to nie jest wcale pochyłe, przeciwnie jest jak gdyby prostopadle ścięte. Jest to również jedną z osobliwości tej strony, skoro więc nasi rybołowcy zechcą na wybrzeżu zająć się połowem ryb, będą zmuszeni zaopatrzyć się w wędki co najmniej trzystu sążni długości! Dlaczego wybrzeże to ma ten kształt, a nie inny, tego nie wiem, przypuszczam jednak, że przed wiekami musiało nastąpić jakieś gwałtowne załamanie pod wpływem działalności wulkanicznej, na skutek czego jedna część wybrzeża została oderwana i spoczywa obecnie na dnie morza Lodowatego!

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 1 Sławny tancerz Opery Paryskiej, (1729-1808). (przyp. tłum.)

 2 Autor dzieła o rybołówstwie zapomocą wędki.