Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

W KRAINIE BIAŁYCH NIEDŹWIEDZI

Powieść fantastyczna w dwóch częściach

 

(Rozdział I-V)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska 

Ilustracje Férat i Beaurepaire

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań 1925

krfu_02.jpg (43110 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część DRUGA

 

 

Rozdział I

Pływający fort.

 

ort Nadziei, założony przez porucznika Jasper Hobson’a na granicach morza Polarnego, zmienił swe położenie geograficzne! Czyż należało winić o to dzielnego przedstawiciela Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej? Bynajmniej. Każdy na jego miejscu byłby w błąd wprowadzony. Żaden umysł ludzki nie był w stanie przewidzieć podobnej okoliczności. Porucznik był pewny, że buduje na skale; okazało się zaś, iż budował nawet nie na piasku! Część lądu, znana pod nazwą półwyspu Victoria i jako taka wskazana na najdokładniejszych mapach Ameryki angielskiej, oderwała się nagle. Albowiem półwysep ten okazał się olbrzymim lodowcem o powierzchni stu pięćdziesięciu mil kwadratowych, na który woda składała kolejno warstwy piasku i ziemi tak, że stał się pozornie gruntem stałym, nie pozbawionym ani humusu, ani roślinności. Tak więc półwysep ten, złączony od wieków z lądem stałym, przeistoczył się, prawdopodobnie na skutek trzęsienia ziemi 8 stycznia w wyspę, wyspę ruchomą, unoszoną od trzech miesięcy prądami oceanu Lodowatego.

Tak! Lodowiec to unosił z sobą fort Nadziei i jego mieszkańców! Jasper Hobson zrozumiał przyczynę zmiany, jaka zaszła w położeniu geograficznem przylądka Bathurst.

Przesmyk ziemi, łączący półwysep Victoria z lądem, uległ rozerwaniu kilka miesięcy temu, na skutek wstrząśnienia wulkanicznego. Dopóki morze dzięki ostrej zimie północnej, było zamarznięte, położenie geograficzne półwyspu nie zmieniło się wcale. Lecz z chwilą, gdy pod wpływem promieni słonecznych, lód pękać zaczął i zwały lodowe oddaliły się poza granice horyzontu, ziemia ta, spoczywająca na podstawie lodowej, uniesioną została wraz ze swemi laskami, jeziorkiem i przylądkiem, jednym z prądów morskich. Zjawiska tego nie dostrzeżono w forcie Nadziei, myśliwi bowiem nie oddalali się podczas polowania poza obręb swej siedziby. Ani Jasper Hobson, ani jego towarzysze nie zauważyli, wśród otaczającej ich na kilka mil gęstej mgły i pozornej nieruchomości gruntu, że z mieszkańców stałego lądu stali się mieszkańcami wyspy. Dodać należy, że półwysep, prawdopodobnie uniesiony prądem prostolinijnym, nie zmienił był swego położenia względnie do stron nieba. Gdyby bowiem słońce i księżyc zjawiły się były w innych punktach horyzontu nad przylądkiem Bathurst, mieszkańcy fortu, a co najmniej Jasper Hobson, Mrs. Paulina Barnett lub Tomasz Black, byliby zwrócili na to uwagę.

Jasper Hobson, aczkolwiek nie wątpił o dzielności swych towarzyszy, nie śpieszył się z oznajmieniem im całej prawdy. Chciał on przedtem przekonać się dokładnie o obecnem położeniu. Na szczęście dzielni ci żołnierze i robotnicy, niewtajemniczeni w badania astronomiczne, jak również nieświadomi zagadnień, tyczących się długości i szerokości geograficznej, oraz zmiany współrzędnych półwyspu, nie mogli domyślić się nawet, jak wielki niepokój targał duszą Jasper Hobson’a.

Porucznik, stwierdziwszy grozę tego położenia bez wyjścia, odzyskał dawną energję.

Gwałtownym wysiłkiem woli powrócił on do równowagi umysłu, starając się pocieszyć nieszczęśliwego Tomasza Black, który z rozpaczy wyrywał sobie włosy.

Astronom wszakże nie wiedział jeszcze całej prawdy. Zajęty wyłącznie faktem, że we wskazanym dniu i w wyznaczonej godzinie księżyc nie zasłonił całkowicie tarczy słonecznej, nie przypuszczał niczego innego, prócz tego, że ku wstydowi obserwatorjów, roczniki astronomiczne były fałszywe i że to zaćmienie, tak gorąco przez niego pożądane i dla którego odbył tak uciążliwą podróż, nie miało być „całkowite” dla części kuli ziemskiej, znajdującej się na siedemdziesiątym równoleżniku. To też rozczarowanie jego było i musiało być wielkiem. Niebawem jednak Tomasz Black miał dowiedzieć się całej prawdy.

Jasper Hobson, chcąc utrzymać nadal swych towarzyszy w mniemaniu, że chybione zaćmienie nie obchodzi go bynajmniej, polecił im powrócić do rozpoczętych zajęć. Ale w chwili, gdy miano opuścić szczyt przylądka Bathurst, kapral Joliffe zwrócił się nagle, do porucznika:

– Panie poruczniku, czy wolno mi zadać jedno pytanie?

– Oczywiście – odrzekł Jasper Hobson, nie wiedząc do czego kapral zmierza. – Proszę!

Kapral jednak zawahał się. Dopiero trącony łokciem przez swą małżonkę, rzekł:

– Panie poruczniku, pytanie moje odnosi się do siedemdziesiątego równoleżnika. O ile zrozumiałem, to nie znajdujemy się tam, gdzie pan sądził…

Porucznik zmarszczył brwi.

– Istotnie – odezwał się wymijająco. – Omyliliśmy się w naszych obliczeniach… Ale dlaczego zastanawiasz się nad tem?

– Chodzi mi, panie poruczniku, o podwójną zapłatę, obiecaną nam przez Towarzystwo.

Jasper Hobson odetchnął. Jak wiadomo, Towarzystwo Zatoki Hudsonskiej obiecało podwoić gażę żołnierzzy, o ileby przekroczono siedemdzieiąty równoleżnik. Kapral Joliffe, interesowny z natury, obawiał się, czy na skutek zaszłych wypadków nie minie go obiecana podwójna zapłata.

krfu_54.jpg (171048 bytes)

– Bądź spokojny – odpowiedział Jasper Hobson z uśmiechem – i uspokój swych towarzyszy. Omyłka którą popełniliśmy, nie wpłynie bynajmniej na wasze wynagrodzenie. Na szczęście znajdujemy się powyżej, nie zaś poniżej siedemdziesiątego równoleżnika.

– Dziękuję, panie poruczniku – odezwał się rozpromieniony kapral – dziękuję. Jeżeli się pytam, to nie dlatego, że mi zbytnio zależy na pieniądzach, lecz dlatego, że, niestety! od pieniędzy zależymy wszyscy!

Po tych słowach kapral Joliffe i reszta towarzyszy oddalili się spokojnie, nie domyślając się nawet, jakiej groźnej i osobliwej zmianie uległo terytorjum, które było obecnie ich jedyną ostoją.

Sierżant Long chciał również podążyć za towarzyszami, lecz porucznik zatrzymał go, mówiąc:

– Zostań, sierżancie Long.

Podoficer zawrócił posłusznie.

Na szczycie przylądka pozostali Mrs. Paulina Barnett, Madge, Tomasz Black, porucznik i sierżant.

Podróżniczka od chwili chybionego zaćmienia nie wymówiła ani słowa, śledząc tylko wzrokiem Jasper Hobson’a, który zdawał się jej unikać. Na obliczu dzielnej kobiety malowało się raczej zdumienie, niż niepokój.

Czyżby domyślała się wszystkiego? Czyżby błysk świadomości rozświetlił jej umysł? Zdawałażby sobie jasno sprawę z położenia i jego następstw? Tak czy inaczej, milczała, wsparta na ramieniu Madge.

krfu_55.jpg (175572 bytes)

Astronom był niezwykle podniecony. Nie mógł ustać na miejscu. Z najeżonemi włosami spoglądał gniewnie na słońce, wydając okrzyki rozpaczy i wygrażając mu pięścią.

Po chwili, uspokoiwszy się nieco, skrzyżował ręce, zmarszczył czoło i z wzrokiem rozpłomienionym stanął przed porucznikiem:

– A teraz – zawołał – rozprawimy się, panie przedstawicielu Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej!

Odezwanie to, głos, postawa, wyglądały na wyzwanie. Jasper Hobson jednak nie zastanawiał się nad tem wcale, patrząc z politowaniem na tego biednego człowieka, tak srodze zawiedzionego w swych nadziejach.

– Panie Hobson – rzekł Tomasz Black ze źle ukrytem podnieceniem w głosie, – czy pan mi wytłumaczy, co to wszystko ma znaczyć? Czy mistyfikację tę panu mam zawdzięczać? W takim razie upomni się o nią ktoś inny, wyżej postawiony, niż ja i, słyszy pan? odpokutuje pan ciężko za nią.

– Co pan chce przez to powiedzieć, panie Black? – spytał spokojnie Jasper Hobson.

– Chcę przez to powiedzieć, – rzekł astronom – że pan zobowiązał się doprowadzić swój oddział tylko do granicy siedemdziesiątego równoleżnika.

– Albo też powyżej – odpowiedział Jasper Hobson.

– Powyżej – zawołał Tomasz Black. – A cóż ja miałem do roboty powyżej? Ażeby zbadać całkowite zaćmienie słońca, nie powinienem się był oddalać od linji cienia, którą zakreślał w tej części Ameryki angielskiej siedemdziesiąty równoleżnik, a tymczasem znajdujemy się o trzy stopnie powyżej.

– A więc, panie Black – odpowiedział porucznik z nie opuszczającym go spokojem – omyliliśmy się, nic więcej.

– Nic więcej! – zawołał astronom, którego podniecał jeszcze więcej spokój porucznika.

– Zresztą – odezwał się Jasper Hobson – pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, że jeżeli ja się omyliłem, to i pan poczęści jest winien, gdyż po przyjeździe do przylądka Bathurst, obaj jednocześnie, pan ze swojemi, ja z mojemi narzędziami, sprawdziliśmy szerokość geograficzną przylądka. Wina zatem spada zarówno na pana, jak na mnie!

Zaskoczony temi słowy Tomasz Black, pomimo swego podniecenia, zamilkł. Wymówki nie miał żadnej! Jeżeli ktoś jest winien, to obaj jednocześnie. Ale co powie na omyłkę niezręcznego astronoma świat naukowy Europy i obserwatorjum w Greenwich? Astronom Tomasz Black, on, omylił się na trzy stopnie, mierząc wysokość słońca i to w tych wyjątkowych okolicznościach, gdy od tego pomiaru zależało zbadanie całkowitego zaćmienia słońca, które miało się powtórzyć w podobnych okolicznościach dopiero za lat wiele! Tomasz Black, on, uczony, naraził się na wstyd niepowetowany!

– Ależ jak mogłem omylić się w ten sposób – wołał zrozpaczony, wyrywając sobie włosy. – Czyż nie umiem już obchodzić się z sekstantem? Nie umiem li wyliczyć już kąta? Jestem więc ślepy? Jeżeli tak jest w istocie, pozostaje mi tylko jedno: rzucić się z tego przylądka głową na dół!…

– Panie Black – rzekł wtedy Jasper Hobson głosem poważnym – niech pan się nie obwinia, pan się nie omylił w swem badaniu, pan nie jest winien!

– A zatem pan sam…

– Ani ja również winien nie jestem, panie Black. Zechciej mnie pan wysłuchać, i pani także – dodał, zwracając się do Mrs. Pauliny Barnett – i wy, Madge, i wy, sierżancie Long. Proszę tylko o jedno, mianowicie, o zachowanie tajemnicy i to w najściślejszem znaczeniu tego słowa. Zbędną jest rzeczą budzić obawę, może nawet rozpacz w sercach naszych towarzyszy.

Obecni zbliżyli się do porucznika, zachowaniem swem wyrażając milczącą zgodę na jego prośbę.

– Przyjaciele moi – rzekł wtedy Jasper Hobson – skoro rok temu sprawdzaliśmy położenie geograficzne przylądka Bathurst, znajdował się on dokładnie na siedemdziesiątym równoleżniku; jeżeli zaś obecnie znajduje się powyżej siedemdziesiątego drugiego równoleżnika, to dlatego, że zmienił on swe położenie.

– Zmienił położenie! – zawołał Tomasz Black – Mów pan to innym, nie mnie, panie Hobson! Odkądże to przylądki zmieniają swe położenie?

– A jednak tak jest w istocie, panie Black – odpowiedział poważnie porucznik. – Cały półwysep Victoria jest w tej chwili wyspą lodową. Na skutek wstrząśnienia ziemi oderwał się od stałego lądu, a obecnie unosi go jeden z wielkich prądów północnych.

– Gdzie? – spytał sierżant Long.

– Gdzie się Bogu podoba! – odparł porucznik.

Towarzysze Jasper Hobson’a zadumali się głęboko. Mimowoli wzrok ich podążył ku południowi, poza rozległe równiny oderwanego przesmyku, lecz z miejsca, w jakiem się znajdowali, nie mogli dojrzeć morskiego horyzontu, którym otoczeni byli zewsząd. Gdyby przylądek Bathurst wznosił się był wyżej na kilkaset stóp nad poziomem oceanu, obwód ich posiadłości byłby się wyraźnie ukazał ich oczom, a wtedy przekonaćby się mogli, że znajdują się na wyspie.

Na myśl, że fort Nadziei, odcięty od stałego lądu, jest w tej chwili igraszką fal i wiatrów, opanowało ich głębokie wzruszenie

– Tak więc, panie Hobson – rzekła Mrs. Paulina Barnett – wszelkie zagadki, trapiące pana, co do osobliwości niektórych zjawisk, znalazły swe rozwiązanie.

– Tak, pani, rozumiem obecnie wszystko. Półwysep Victoria, który uważaliśmy za niewzruszenie złączony ze stałym lądem, okazał się jedynie rozległym lodowcem, przywartym od wieków do lądu amerykańskiego. Stopniowo wiatr nanosił nań ziemię, piasek i zapłodnił go nasionami, z których wyrosły drzewa i mchy. Obłoki dostarczyły mu wody słodkiej, tworząc rzeczkę i jeziorko. Roślinność przeobraziła go! Lecz pod tą ziemią, pod tem jeziorem, pod piaskiem, wreszcie pod naszemi stopami, istnieje warstwa lodowa, unosząca się na morzu na skutek lekkości swego ciężaru gatunkowego. Tak! lodowiec nas unosi i oto dlaczego, odkąd tu mieszkamy, nie znaleźliśmy ani kamyka, ani odłamu skały na jego powierzchni! Oto dlaczego wybrzeża jego były ścięte prostopadle, dlaczego w jamie na renifery natrafiliśmy na warstwę lodową na głębokości dziesięciu stóp, dlaczego wreszcie nie było przypływu na jego wybrzeżu, gdyż przypływ i odpływ podnosił i opuszczał z sobą cały półwysep!

– Istotnie, panie Hobson, przeczucie pana nie myliło. Pozwolę jednak sobie spytać się pana, dlaczego przypływ po naszym przyjeździe był jeszcze widoczny, później zaś ustał zupełnie?

– Właśnie dlatego, że w chwili naszego przyjazdu półwysep połączony był z lądem swym giętkim przesmykiem. W ten to sposób stawiał pewien opór przypływowi i dlatego to w północnej stronie powierzchnia wód wznosiła się o dwie stopy, zamiast o dwadzieścia. To też, skoro pod wpływem trzęsienia ziemi półwysep oderwał się od lądu, zjawisko przypływu i odpływu znikło zupełnie, o czem przekonaliśmy się oboje kilka dni temu, w czasie nowiu!

Tomasz Black, pomimo swej rozpaczy, słuchał z zaciekawieniem objaśnień Jasper Hobson’a. Wydały mu się zupełnie słuszne, lecz niemniej był rozgniewany na dobre, że zjawisko, tak rzadkie, tak niespodziewane, tak „niedorzeczne” jak mówił, zdarzyło się właśnie w tej porze, gdy miał on badać zaćmienie słońca. Astronom zamilkł z ponurym, prawie zawstydzonym wyrazem twarzy.

– Biedny pan Black! – powiedziała wtedy Mrs. Paulina Barnett – trzeba przyznać, że odkąd świat istnieje żadnemu astronomowi nie przytrafiła się tak opłakana przygoda!

– W każdym razie, proszę pana – rzekł porucznik – nie my jesteśmy temu winni! Jedyną winowajczynią jest tu natura. Trzęsienie ziemi skazało nas na to przymusowe oderwanie się od lądu. Teraz dopiero wytłumaczyć sobie możemy, dlaczego zwierzęta o cennych futrach, uwięzione narówni z nami, w tak wielkiej ilości znajdowały się w pobliżu fortu!

– I dlaczego – rzekła Madge – nie mieliśmy odwiedzin naszych współzawodników, których obecności pan się tak wielce obawiał, panie Hobson.

– I dlaczego – dodał sierżant Long – oddział, wysłany przez kapitana Craventy, nie mógł przybyć do przylądka Bathurst!

– I dlaczego wreszcie – rzekła Mrs. Paulina Barnett, patrząc na porucznika – muszę się wyrzec nadziei powrotu do Europy, co najmniej w tym roku!

Podróżniczka uczyniła tę uwagę głosem, który świadczył, że zgadzasię ze swym losem z daleko większą pogodą, niż można się było tego spodziewać. Zdawało się nawet, że była poniekąd zadowolona z okoliczności tak osobliwych, które nastręczały nowe pole dla jej spostrzeżeń podróżniczych. Zresztą gdyby utyskiwała nad swym losem, jak również i wszyscy mieszkańcy wyspy, cóżby na to poradzić było można? Czyż byliby wstrzymali ruchomy kierunek wyspy i mogli ją byli cofnąć do stałego lądu? Nie. W rękach Opatrzności znajdował się los fortu Nadziei. Należało więc poddać się Jej woli.

 

 

Rozdział II

Gdzie znajduje się wyspa?

 

miana położenia geograficznego, która tak niespodziewanie zaskoczyła agentów Towarzystwa, wymagała ścisłego zbadania. To też Jasper Hobson z niecierpliwością oczekiwał chwili, w której mógł sprawdzić stopień długości geograficznej wyspy Victoria – nazwę tę bowiem zachowano – jak to już miało miejsce z jej szerokością. Mogło to nastąpić dopiero nazajutrz, gdyż dla dokładnego obliczenia należało sprawdzić wysokość słońca dwa razy, przed i po południu, jak również zdjąć pomiar kątów godzinowych.

O drugiej po północy porucznik Hobson i Tomasz Black sprawdzili przy pomocy sekstantów wysokość słońca nad horyzontem. O dziesiątej zaś z rana mieli powtórzyć swą czynność, aby z tego podwójnego badania wywnioskować o długości geograficznej wyspy.

Zanim jenak udano się do fortu, upłynęło sporo czasu na rozmowie. Jasper Hobson, astronom, sierżant, Mrs. Paulina Barnett i Madge dzielili pomiędzy siebie swe wrażenia. Madge nie myślała wcale o sobie, złożywszy swe losy w ręce Opatrzności, lecz nie mogła patrzeć na swoją panią, swoją „córkę Paulinę” bez wzruszenia, myśląc o przyszłości, która mogła jej zgotować niejedną ciężką chwilę do przybycia, jeżeli nie nieszczęście. Madge nie zawahałaby się oddać swe życie dla ukochanej pani, czy jednak poświęcenie to ocaliłoby życie tej, którą umiłowała ponad wszystko na świecie? Pocieszała się tylko tem, że Mrs. Paulina Barnett stawiała mężnie czoło przeciwnościom, które, trzeba przyznać, nie przedstawiały się dotąd rozpaczliwie.

Istotnie, w obecnej chwili nie groziło żadne niebezpieczeństwo mieszkańcom fortu, a wszelkie dane przemawiały za tem, że można będzie zapobiec ostatecznemu nieszczęściu. To też Jasper Hobson tłumaczył jasno swym towarzyszom, że w obecnem ich położeniu grożą im tylko dwa niebezpieczeństwa, mianowicie: prądy morskie mogą unieść wyspę do tych stref polarnych, skąd powrót jest niemożliwy albo prądy morskie uniosą ją na południe, przez cieśninę Berynga, do oceanu Spokojnego.

W pierwszym wypadku, mieszkańcy fortu, odcięci od reszty świata nieprzebytemi zwałami lodu, byliby skazani na śmierć niechybną od głodu i chłodu.

W drugim – wyspa Victoria pod wpływem cieplejszych prądów morskich traciłaby powoli swą lodową podstawę i znikłaby z powierzchni morza.

W obu wpadkach mieszkańcy fortu byli narażeni na nieuniknioną katastrofę.

Ale czy wypadki te nastąpią? Było to mało prawdopodobne.

Lato, w istocie, miało się ku końcowi. Za parę miesięcy morze zamarznie pod wpływem pierwszych chłodów polarnych. Utworzone tem samem pole lodowe pozwoli, przy pomocy sanek, dostać się, czy do Ameryki rosyjskiej, o ile wyspa podąży na wschód, czy też do Azji, w razie przeciwnym.

– Albowiem – dodał Jasper Hobson – nie rozporządzamy bynajmniej naszą płynącą wyspą. Nie mogąc nią kierować jak okrętem, musimy zdać się na jej wolę.

Dowodzenie Jasper Hobson’a trafiło wszystkim do przekonania. Rzeczą było pewną, że pole lodowe unieruchomi wyspę Victoria, a prawdopodobną – że nie oddali się ona ani zbytnio na północ, ani również na południe. Przejechanie zaś kilkuset mil po polu lodowem nie przestraszało ludzi odważnych i stanowczych, przyzwyczajonych do ostrego klimatu stron podbiegunowych. Wprawdzie, groziło to rozstaniem się z fortem Nadziei, przedmiotem tylu starań, jak również zrzeczeniem się owoców pracy, tak pomyślnie przeprowadzonej, ale na to rady nie było. Faktorja, założona na gruncie ruchomym, nie mogła być użyteczną dla Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej. Zresztą, prędzej czy później, pogrążenie się wyspy w głębinach oceanu było nieuniknione. Należało więc ją opuścić, o ile zdarzy się ku temu sposobność.

Jedyna niepomyślną okolicznością był fakt, – na co porucznik nalegał ze szczególnym naciskiem – że przez przeciąg paru miesięcy, dzielących ich od zimy, wyspa może być uniesiona zbyt daleko w kierunku północnym lub południowym. I w samej rzeczy, w opisach podróżników znajdujemy przykłady podobnych wypadków, którym zapobiec nie było można.

O losie mieszkańców fortu miały zadecydować prądy morskie tworzące się w pobliżu zatoki Berynga, nic więc dziwnego, że Jasper Hobson chciał się przekonać o ich kierunku z mapy oceanu Polarnego. W tym celu zaprosił Mrs. Paulinę Barnett, Madge, astronoma i sierżanta do swego pokoju, gdzie się znajdowała potrzebna mapa; ale, zanim opuszczono szczyt przylądka Bathurst, porucznik zwrócił się powtórnie do obecnych z prośbą o zachowanie ścisłe powierzonej im tajemnicy.

– W każdym razie położenie nasze nie jest rozpaczliwe, – dodał, – więc uważam, że niema potrzeby trwożyć naszych towarzyszy, którzy przyjęliby może mniej krytycznie niż my tak wstrząsającą wiadomość.

– Czy nie należałoby wszakże – odezwała się Mrs. Paulina Barnett – pomyśleć już od tej chwili o budowaniu statku, któryby mógł nas pomieścić wszystkich i wytrzymałby przejazd kilkaset milowy?

– Myśl to bardzo roztropna – dopowiedział Jasper Hobson – i wezmę ją pod uwagę. Pod jakimkolwiek pozorem polecę naszemu cieśli, aby się zajął budową trwałego statku, Ale, mojem zdaniem, środek ten dostania się na stały ląd użyty być może tylko w razie ostatecznym. Najważniejszą rzeczą dla nas powinno być opuszczenie wyspy przed ruszeniem kry, to jest przebycie pola lodowego pieszo. Byłoby to najlepsze wyjście z obecnego położenia. Zbudowanie statku o pojemności trzydziestu pięciu tonn wymaga co najmniej trzech miesięcy czasu, a wtedy posługiwać się nim nie będzie można, gdyż morze będzie już zamarznięte. Pozostanie więc tylko dostać się pieszo na ląd stały, co byłoby najlepszem rozwiązaniem sprawy, gdyż wsiąść na statek w chwili pękania lodów to przedsięwzięcie niezmiernie ryzykowne.

Słuszne było zapatrywanie Jasper Hobson’a, postanowiono więc jednomyślnie użyć statku tylko w razie ostatecznym.

Po tej rozmowie wszyscy udali się zpowrotem do fortu. Niebawem gromadka nasza znalazła się dookoła stołu wielkiej sali fortu Nadziei, niezajętej, gdyż reszta mieszkańców zatrudniona była nazewnątrz budynku. Na stole leżała dokładna mapa prądów atmosferycznych i morskich, którą przyniósł kapitan ze swego pokoju, zajęto się więc badaniem części morza Lodowatego, ciągnącej się od przylądka Bathurst do cieśniny Berynga.

Dwa główne prądy przechodzą przez niebezpieczne okolice znajdujące się między kołem Polarnem a stroną mało znaną, zwaną „przejściem północno-zachodniem” od czasu śmiałego jej odkrycia przez Mac-Clure’a, – przynajmniej o innych prądach badacze nie wspominają.

Pierwszy z tych prądów, znany pod nazwą prądu Kamczatki, bierze początek w morzu Kamczackiem i ciągnie się wzdłuż wybrzeża Azji, poczem przechodzi przez cieśninę Berynga w pobliżu przylądka Wschodniego, wysuniętej części krainy Czukczów. Płynąc z południa na północ, zmienia nagle kierunek o sześćset mil powyżej cieśniny na wschód, dążąc wzdłuż równoleżnika przejścia Mac Clure’a, i czyniąc je dostępnem dla żeglugi podczas miesięcy letnich.

Drugi prąd, nazwany prądem Berynga, płynie w kierunku przeciwnym wzdłuż wybrzeża amerykańskiego od wschodu na zachód, najwyżej o sto mil od stałego lądu, dążąc ku środkowi cieśniny, gdzie spotyka się z prądem Kamczatki, poczem dążąc na południe i zbliżając się do Ameryki rosyjskiej, wpada do morzaBerynga, gdzie załamuje się o rodzaj grobli kolistej, którą tworzą wyspy Aleuckie.

Mapa porucznika wskazywała z całą dokładnością wszystkie ostatnie odkrycia prądów morskich, można więc było polegać na niej.

Po starannem jej obejrzeniu Jasper Hobson, przesunąwszy ręką po czole, jak gdyby dla odpędzenia złowróżbnych myśli, rzekł:

– Miejmy nadzieję, drodzy przyjaciele, że los nie zagna nas do tych oddalonych okolic. Ruchoma nasza wyspa mogłaby już w nich pozostać.

– A to dlaczego? – spytała żywo Mrs. Paulina Barnett.

– Dlaczego, proszę pani? – odpowiedział porucznik. – Niech pani się przyjrzy dobrze tej części oceanu Lodowatego, a znajdzie pani odpowiedź z łatwością. Dwa prądy, dla nas zarówno niepomyślne, płyną w niej w kierunku przeciwnym. W miejscu gdzie się one spotykają, wyspa siłą rzeczy musiałaby być unieruchomioną i to w poważnej odległości od ziemi. W tem właśnie miejscu musiałaby przebyć porę zimową, a po pęknięciu lodów popłynęłaby wraz prądem Kamczatki do samego środka okolic nieznanych północo-zachodu, gdzie, zetknąwszy się z prądem Berynga, popłynęłaby wraz z nim do oceanu Spokojnego, w którym pogrążyłaby się niechybnie.

– Tego nie będzie, panie poruczniku, – odezwała się Madge z przejęciem, – Pan Bóg nie dopuści do tego.

– Wszakże nie mogę zrozumieć dotąd, – rzekła Mrs. Paulina Barnett, – gdzie właściwie znajdujemy się w tej chwili, naprzeciwko bowiem przylądka Bathurst widzę tylko ten niebezpieczny prąd Kamczatki, który zdąża wprost w kierunku północno-zachodnim. Czyliż nie potrzebujemy się obawiać, aby nas nie uniósł z sobą i abyśmy nie płynęli w stronę Georgji północnej?

krfu_56.jpg (149962 bytes)

– Nie sądzę, – odpowiedział Jasper Hobson, po chwili zastanowienia.

– Dlaczego?

– Dlatego, proszę pani, że prąd ten jest wartki i gdyby unosił nas od trzech miesięcy, dostrzeglibyśmy już byli jakiekolwiek wybrzeże.

– A więc, gdzież możemy się znajdować? – spytała podróżniczka.

– Oczywiście, – odpowiedział Jasper Hobson,– że między prądem Kamczatki a wybrzeżem, prawdopodobnie w wirze, istniejącym w pobliżu wybrzeża.

– To nie może być, panie Hobson, – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett z żywością.

– Nie może być? a z jakiego powodu, proszę pani? – spytał porucznik.

– Ponieważ wyspa Victoria pod wpływem wiru byłaby uległa ruchowi obrotowemu. Tymczasem położenie jej względnie do stron nieba nie uległo żadnej zmianie od trzech miesięcy, a więc tak nie jest.

– Podzielam zupełnie pani zdanie, – odrzekł Jasper Hobson – i nie znajduję odpowiedzi na pani trafną uwagę. Przypuszczać mogę tylko jedno, że jakiś prąd nieznany, nie wskazany na mapie, istnieje jednakże. Zaiste, niepewność ta jest straszna. Chciałbym już doczekać się jutra, aby wreszcie dowiedzieć się, pod jaką długością znajduje się nasza wyspa.

– Jutro nadejdzie napewno – odezwała się Madge.

Po tych słowach zgromadzeni przyjaciele rozeszli się, wracając do swych zwykłych zajęć. Sierżant Long oznajmił towarzyszom, że zamierzona podróż do fortu Reliance nie przyjdzie do skutku z powodu, jak mówił, zbyt spóźnionej pory roku, aby dotrzeć przed zimą do faktorji, że astronom chciał jeszcze jedną zimę spędzić w tych stronach dla uzupełnienia swych badań meteorologicznych, że nowych zapasów fort Nadziei nie potrzebuje i t. p. rzeczy, które niewiele obchodziły zacnych tych ludzi.

Jasper Hobson polecił tylko myśliwym, aby nie polowali na zwierzęta o cennych futrach, a zadowolili się tylko zwierzyną jadalną, potrzebną do powiększenia zapasu żywności fortu. Zabronił im również oddalać się od ich siedziby więcej jak na dwie mile, obawiając się, aby Marbre, Sabine lub inni myśliwi nie znaleźli się niespodziewanie przed obszarem morza w miejscu, gdzie przed kilku miesiącami przesmyk ziemi łączył półwysep Victoria z lądem stałym. Odkrycie to bowiem zdradziłoby tajemnicę.

Dzień ten wydał się nieskończony dla porucznika Hobson’a. Kilkakrotnie powracał do przylądka Bathurst sam lub w towarzystwie Mrs. Pauliny Barnett. Podróżniczka, odporna na wszelkie przeciwności, nie obawiała się niczego. Patrzyła z pogodą w przyszłość. Zdobywała się nawet na ton żartobliwy, mówiąc do porucznika, że prawdopodobnie wyspa, która ich unosi, jest właśnie tym wehikułem, jaki był przeznaczony dla nich na podróż do bieguna Północnego! Dlaczegoż nie mieliby, dzięki sprzyjającemu prądowi, dotrzeć do tego niedoścignionego punktu kuli ziemskiej?

Słuchając optymistycznych wywodów podróżniczki Jasper Hobson potrząsał niedowierzająco głową i nie spuszczał z oka horyzontu, na którym szukał napróżno jakiego bądź skrawka ziemi. Niebo i ziemia tworzyły jedną nieskazitelnej czytości linję, co utwierdzało porucznika w przekonaniu, że wyspa Victoria płynie raczej w kierunku zachodnim.

– Panie Hobson, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, – czy pan nie ma zamiaru, i to w najkrótszym czasie, odbyć podróży dookoła naszej wyspy?

– Owszem, proszę pani, – odrzekł porucznik. – Skoro dowiem się o jej położeniu geograficznem, mam zamiar zbadać jej kształt i rozległość. Jest to rzecz nieodzowna dla zdania sobie sprawy, jakie mogą w niej zajść zmiany w przyszłości. Przypuszczam jednak, że oderwanie półwyspu nastąpiło przy samym krańcu przesmyka i że tym sposobem kształt jej nie uległ zasadniczej zmianie.

– Dziwny zaiste jest los nasz, panie Hobson! – odezwała się Mrs. Paulina Barnett. – Inni powracają ze swych podróży, przysparzając nowe ziemie lądowi geograficznemu. My, przeciwnie, zmniejszymy go, wykreślając z mapy półwysep Victoria.

Nazajutrz, 18 lipca, o dziesiątej zrana Jasper Hobson, dzięki czystemu niebu, mógł dokonać pomiaru wysokości słońca. Poczem dodając ten wynik do wyniku wczorajszego, wyznaczył ze ścisłością matematyczną długość geograficzną wyspy.

krfu_57.jpg (157113 bytes)

Astronom nie brał udziału w tem badaniu. Siedział zachmurzony w swym pokoju, – niby dorosłe dziecko, którem był w istocie poza obrębem życia naukowego.

Pomiary wykazały, że wyspa znajduje się pod 157°37’ długości geograficznej, na zachód od południka Greenwich.

Szerokość geograficzna wynosiła zaś, jak wiadomo, 73°7’20”.

Punkt ten oznaczył porucznik na mapie w obecności Mrs. Pauliny Barnett i sierżanta Long.

Z niepokojem oczekiwano rezultatu tego kreślenia. Przedstawiał się on jak następuje:

W obecnej chwili wyspa była przesunięta na zachód, tak jak przypuszczał porucznik Hobson, lecz prąd, nie wskazany na mapie, unosił ją widocznie ku cieśninie Berynga. Niebezpieczeństwo zatem, jakie przewidywał porucznik Hobson, groziło im istotnie, o ile wyspa Victoria nie dopłynie do wybrzeża przed zimą.

– W jakiej odległości możemy być od lądu amerykańskiego? – spytała podróżniczka. – Narazie jest to zagadnienie najżywotniejsze.

– Obecnie znajdujemy się na przeszło dwieście pięćdziesiąt mil od przylądka Barrow, będącego najbardziej wysuniętym na północ krańcem Ameryki rosyjskiej.

– Na ile więc wyspa oddaliła się od swego dawnego położenia? – spytał sierżant Long.

– Przynajmniej na siedemset mil, – odpowiedział porucznik Hobson, przyjrzawszy się mapie.

– A czy nie możnaby oznaczyć pory, w której nastąpiło oderwanie?

– Zapewne w końcu kwietnia, – odpowiedział porucznik. – W tej porze bowiem lodowe pole pękać zaczęło i lodowce, które się oparły działaniu słońca, zostały uniesione w kierunku północnym. Można więc przypuszczać, że wyspa Victoria, uniesiona prądem równoległym do wybrzeża, dąży ku zachodowi od trzech miesięcy, to jest w średniem obliczeniu dziewięć do dziesięciu mil dziennie.

– Czyż nie jest to szybkość znaczna? spytała Mrs. Paulina Barnett.

– W istocie szybkość to znaczna, – odrzekł porucznik, – i niech pani sama osądzi, dokąd dotrzeć możemy, mając przed sobą jeszcze dwa miesiące lata!

– Tak więc temu położeniu zaradzić nie jesteśmy w stanie? – spytała podróżniczka.

– Nie jesteśmy, proszę pani, – odpowiedział porucznik. – Musimy czekać cierpliwie, i błagać usilnie zimę polarną, te zimę tak groźną dla żeglarzy, o jak najprędsze nadejście. Zima, to zjawienie się lodu, lód zaś jest jedyną naszą deską zbawienia, jedyną nadzieją, na którą liczyć możemy.

 

 

Rozdział III

Podróż dookoła wyspy.

 

ocząwszy od owego dnia, postanowiono zapisywać codziennie położenie geograficzne wyspy, jak to ma miejsce na okręcie, o ile oczywiście stan atmosferyczny na to pozwoli. Czyż bowiem wyspa Victoria nie była okrętem, płynącym na los przypadku, bez żagli i steru?

krfu_58.jpg (147631 bytes)

Nazajutrz Jasper Hobson stwierdził po dokonanym pomiarze, że pozostając na tej samej szerokości, wyspa posunęła się jeszcze o kilka mil na zachód. Polecił więc cieśli Mac Nap zająć się budową obszernego statku, pozorując to zlecenie zamiarem podróży wzdłuż wybrzeża aż do Ameryki rosyjskiej w przyszłej porze letniej. Cieśla, nie dopytując się więcej zabrał się zaraz do przygotowania drzewa zdatnego do budowy, składając je na wybrzeżu w pobliżu przylądka Bathurst, aby po dokonaniu dzieła można było z łatwością spuścić statek na morze.

Owego to dnia również porucznik chciał uskutecznić swój zamiar poznania rozległości terytorjum, na którem on i jego towarzysze byli obecnie uwięzieni. Znaczne zmiany mogły zajść w układzie tej wyspy lodowej, wystawionej na wpływ zmiennej temperatury wód, należało więc określić jej kształt obecny, jej powierzchnię, a nawet jej grubość w niektórych punktach. Należało również zbadać dokładnie linję wybrzeża, w której zostało dokonane zerwanie, gdyż na niej można było się przekonać o grubości warstw lodowej i ziemnej, tworzących podstawę wyspy.

Niestety, owego to dnia niebo zachmurzyło się nagle, silny wiatr zerwał się po południu i wkrótce zaczął padać deszcz ulewny w połączeniu z gęstym gradem, który odbijał się donośnie od dachu domu. Jednocześnie rozległo się kilka oddalonych odgłosów gromu, co było zjawiskiem rzadkiem na tak wysokiej szerokości geograficznej.

Porucznik Hobson przeto musiał odłożyć swą podróż do chwili uśmierzenia się żywiołów. Ale 20, 21 i 22 lipca stan atmosfery nie uległ żadnej zmianie. Burza szalała bez przerwy, a fale uderzały o wybrzeże z ogłuszającym hałasem i z taką siłą, że można się było obawiać o wyspę, której trwałość była bardzo problematyczna, skoro jej napływowy grunt z ziemi i piasku, nie miał żadnej pewnej podstawy. Pożałowania godne były okręty, znajdujące się w tej chwili na morzu! Wyspa jednak nie poddawała się wstrząśnieniom wzburzonych wód, i olbrzymia jej masa zachowywała się obojętnie wobec gniewnego oceanu.

Z 22 na 23 lipca, w nocy, burza uspokoiła się nagle. Silny wiatr północno-wschodni rozpędził chmury. Barometr podniósł się o kilka linij, Jasper Hobson więc postanowił uskutecznić zamierzoną swą podróż.

Mrs Paulina Barnett i sierżant Long mieli towarzyszyć porucznikowi w wycieczce, która, jako że miała trwać jeden do dwu dni, nie zdziwiła bynajmniej mieszkańców faktorji. Zaopatrzono się w pewną ilość suszonego mięsa, w suchary i kilka butelek wódki, nie obciążających zbytnio plecaków wędrowców. Dnie wtedy były jeszcze bardzo długie, gdyż słońce znikało z horyzontu zaledwie na kilka godzin.

Nie potrzebowano prawdopodobnie obawiać się spotkania niebezpiecznych zwierząt, gdyż zdawało się, iż niedźwiedzie, wiedzione instynktem, opuściły wyspę Victoria jeszcze wtedy, gdy była ona półwyspem. Lecz na wszelki wypadek Jasper Hobson, sierżant i Mrs. Paulina Barnett zabrali ze sobą strzelby. Oprócz tego, porucznik i podoficer mieli przy sobie toporki i noże do śniegu, z któremi nie rozstaje się nigdy podróżnik w strefach podbiegunowych.

Podczas nieobecności w forcie porucznika Hobson i sierżanta Long, dowództwo fortu z prawa należało się do kaprala Joliffe, to jest właściwie do jego młodej małżonki, Jasper Hobson zaś wiedział, że zaufać jej można. Co do Tomasza Black, to na niego nie było co liczyć, gdyż nawet nie chciał się przyłączyć do mającej się odbyć wycieczki, obiecał tylko porucznikowi, że nie omieszka zapisywać zmian, jakie zauważy w północnej stronie, czy to na morzu czy to w położeniu wyspy.

Mrs. Paulina Barnett starała się niejednokrotnie uspokoić biednego uczonego, ale usiłowania jej były próżne. Uważał się za oszukanego przez samą naturę i nie mógł jej przebaczyć podobnej mistyfikacji.

Po pożegnaniu się z mieszkańcami fortu Mrs. Paulina Barnett i jej dwaj towarzysze wyruszyli w drogę, kierując się na zachód wzdłuż wydłużonego łuku wybrzeża, ciągnącego się od przylądka Bathurst do przylądka Eskimos.

Była ósma rano. Ukośne promienie słońca ożywiały wybrzeże swem płowem światłem. Kołysanie fal ustępowało powoli. Ptaki, spłoszone burzą, zlatywały się gromadnie. Stada kaczek powracały do jeziora Barnett. Kilka zajęcy polarnych, kun, piżmowców, gronostajów zrywało się na widok podróżnych, nie śpiesząc się jednak zbytnio. Zwierzęta prawdopodobnie dążyły do towarzystwa ludzkiego, wiedzione przeczuciem wspólnego niebezpieczeństwa.

– Instynktownie czują, że morze je otacza, – rzekł Jasper Hobson, – i że nie mogą opuścić wyspy!

– Czyż te gryzonie, zające czy inne, nie śpieszą zwykle na zimę do łagodniejszego klimatu? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– Owszem, proszę pani, lecz tym razem, o ile nie zdołają uciec polem lodowem, będą uwięzione narówni z nami i należy się obawiać, że wielka ich ilość zginie od głodu i chłodu.

– Przypuszczam – odezwał się sierżant Long, – że zwierzęta te będą nam służyły za pożywienie, i bardzo szczęśliwie się stało, że nie zechciały uciec przed oderwaniem się wyspy.

– Ale ptaki opuszczą nas zapewne? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– Tak, pani, – odpowiedział Jasper Hobson. – Wszystkie one odlecą wraz z pierwszemi chłodami. Mogą one przebyć największe przestrzenie bez zmęczenia i, szczęśliwsze od nas, dostaną się do stałego lądu.

– A zatem czy nie mogłyby być naszymi wysłańcami? – zauważyła podróżniczka.

– Doskonały to pomysł, proszę pani, – rzekł porucznik. – Dlaczegoż nie mielibyśmy złapać kilka setek tych ptaków, poczem przywiązawszy im do szyi odpowiednią kartkę wypuścić na swobodę, żeby zaniosły wiadomość o naszem obecnem położeniu. W ten sposób John Ross w 1848 dał znać o losie swych okrętów Entreprise i Investigator na morzu Polarnem tym, którzy ocaleli w wyprawie Franklina. Schwytał on w sidła kilkaset lisów białych, zaopatrzył je w obrożę miedzianą, na której wypisane były potrzebne wiadomości, poczem wypuścił je w rozmaitych kierunkach.

– Może być, że niejeden z tych wysłańców wpadł w ręce rozbitków? – zauważyła Mrs Paulina Barnett.

– Być może, – odpowiedział Jasper Hobson. – W każdym razie, przypominam sobie, że jeden z tych lisów, już wtedy stary, był schwytany przez kapitana Hatteras podczas jego podróży. Lis ten miał jeszcze na szyi ową obrożę napoły zniszczoną izaledwie widzialną z pod białego futra. Co zaś do nas, nie mogąc posługiwać się czworonożnemi zwierzętami, zwrócimy się do ptaków!

Urozmaicając sobie czas rozmową i rozmyślaniem nad przyszłością, dwaj wędrowcy i ich towarzyszka szli wciąż wzdłuż wybrzeża wyspy. Nie zauważyli oni w niem zmian żadnych. Urwiste ta wybrzeże, pokryte ziemią i piaskiem, nie wskazywało na jakiekolwiek załamanie, któreby zmieniło wygląd wyspy. Niemniej jednak obawiać się należało, że olbrzymi lodowiec pod wpływem cieplejszych prądów morskich, mógł zachwiać się w swej podstawie, co stanowiło poważną troskę Jasper Hobson’a.

O jedenastej z rana wędrowcy dotarli do przylądka Eskimos, położonego o osiem mil od przylądka Bathurst. Natrafili oni na ślad obozowiska dawniej zajmowanego przez rodzinę młodej Kalumah. Domki śnieżne znikły, lecz popiół ognisk i kości świadczyły o bytności Eskimosów.

krfu_59.jpg (156091 bytes)

Wędrowcy nasi mieli zatrzymać się tu krótko, gdyż zamiarem ich było spędzić kilka godzin nocnych przy zatoce Morsów. Usiadłszy na niewielkiem wzniesieniu gruntu, pokrytem rzadką trawą, podziwiali oni roztaczającą się przed ich oczyma pustynię morską, na której nie rysował się ani żagiel, ani góra lodowa.

– Gdyby przed naszemi oczyma zjawił się nagle jaki okręt, czy byłby pan mocno zdziwiony, panie Hobson? – spytała Mrs. Paulina Barnett.

– Mocno zdziwiony, to nie, – odpowiedział porucznik, – przyznaję jednak, że byłbym mile zdziwiony. Nie jest bowiem rzadką rzeczą, że podczas pory letniej poławiacze wielorybów cieśniny Berynga dosięgają do tych wysokości, szczególnie odkąd ocean Północny stał się stawem dla potfiszów i wielorybów. Ale jesteśmy obecnie przy końcu lipca. O tej porze cala flotylla rybacka znajduje się zapewne w zatoce Kotzebue, u wejścia do cieśniny. Poławiacze wielorybów obawiają się z całą słusznością niespodzianek morza Polarnego, przedewszystkiem zaś zwałów lodowych, w których musieliby być uwięzieni. Otóż tych to zwałów lodowych my pożądamy jak najgoręcej!

– Nadejdą, panie poruczniku, – rzekł sierżant Long – uzbrójmy się tylko w cierpliwość. Za dwa miesiące, a może wcześniej, fale morskie odbijać się nie będą o przylądek Eskimos.

– Przylądek Eskimos! – powtórzyła z uśmiechem Mrs. Paulina Barnett, – czy ta nazwa, jak również i inne, nadawane różnym miejscowościom półwyspu, nie były przedwczesne? Niema już portu Barnett, ani też rzeki Pauliny, może wkrótce znikną także przylądek Eskimos i zatoka Morsów!

– Znikną niezawodnie, – odezwał się porucznik – po nich zaś zniknie cała wyspa Victoria, albowiem skazana jest zgóry na zagładę! Katastrofa to nieunikniona i napróżno sililiśmy się wzbogacić nomenklaturę geograficzną. Na szczęście nie jest ona jeszcze potwierdzona przez Towarzystwo Królewskie, szanowny zatem Roderick Murchison1 nie będzie potrzebował wykreślać tych nazw ze swych map!

– Owszem, jedną z nich! – rzekł sierżant.

– Mianowicie? – spytał porucznik.

– Przylądek Bathurst, – odparł sierżant.

– Masz słuszność, sierżancie, przylądek Bathurst należy obecnie wykreślić z map stron polarnych!

Po dwugodzinnym wypoczynku wędrowcy wyruszyli w dalszą drogę.

Przed opuszczeniem przylądka Eskimos, Jasper Hobson po raz ostatni objął wzrokiem otaczający go wodny horyzont. Nie zauważywszy na nim nic szczególnego, porucznik wrócił do czekających na niego Mrs. Pauliny Barnett i sierżanta.

– Czy pani nie zapomniała – spytał, zwracając się do podróżniczki – rodziny Eskimosów, którą spotkaliśmy tu zeszłej zimy?

– Bynajmniej, – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett, – a nawet przechowuję miłe wspomnienie o dobrej Kalumah. Obiecała, że odwiedzi mnie w forcie Nadziei, czego w obecnych warunkach uskutecznić nie będzie mogła. Ale dlaczego pan mnie pyta o to?

– Dlatego, że przypomniałem sobie fakt, do którego narazie nie przywiązywałem znaczenia, a który obecnie narzuca się mojej pamięci.

– O jakim fakcie pan myśli?

– Czy pani nie przypomina sobie, z jakiem zdziwieniem Eskimosi przyjęli wiadomość o założeniu przez nas faktorji u podnóża przylądka Bathurst?

– Doskonale, panie Hobson.

– Czy przypomina pani sobie również, że nalegałem, aby mi wytłumaczyli przyczynę tego zdziwienia, lecz bez skutku.

– Istotnie.

– Otóż teraz, proszę pani, rozumiem, co miało wyrażać ich znaczące potrząsanie głową; Eskimosi, zżyci z temi stronami, musieli wiedzieć, o pochodzeniu półwyspu Victoria, i, że budujemy na gruncie niepewnym. Ale wiedzieli również, że półwysep ten istnieje od wieków, nie przypuszczali, że nam grozi tak bliskie niebezpieczeństwo i dlatego bliższych objaśnień odmówili.

– Zapewne jest tak, jak pan mówi, – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett, – przypuszczam jednak, że Kalumah o tem nie wiedziała, gdyż byłaby nie zawahała się odkryć mi rzeczywistego stanu rzeczy.

Porucznik podzielił w zupełności przypuszczenie swej towarzyszki.

– Należy jednak wyznać, – odezwał się wtedy sierżant Long, – że dziwnie los nam nie sprzyjał, skoro osiedliliśmy się na półwyspie właśnie wtedy, gdy po całych wiekach miał on być oderwany od lądu stałego.

– Możesz nawet powiedzieć, sierżancie, że tysiące tysięcy lat był z nim złączony – odpowiedział Jasper Hobson. – Wszak ziemia, po której w tej chwili stąpamy, musiała być naniesiona wiatrem, cząsteczka po cząsteczce, ziarnko po ziarnku! Ileż czasu trzeba było, aby z naniesionych pyłków nasiennych wyrosły te lasy jodeł i brzóz! Kto wie, czy ten lodowiec, na którym obecnie płyniemy, nie przywarł do lądu przed zjawieniem się człowieka na ziemi!

– Tem bardziej mógł sobie poczekać jeszcze kilka wieków zamiast odrywać się nagle! – zawołał sierżant Long. – Ileż oszczędziłby nam niepokojów, a, kto wie, może i niebezpieczeństw!

Po tej bardzo trafnej uwadze wędrowcy wyruszyli w dalszą drogę.

krfu_60.jpg (195703 bytes)

Od przylądka Eskimos do zatoki Morsów wybrzeże ciągnęło się na północ i południe w kierunku sto dwudziestego siódmego południka. W głębi widać było, w odległości czterech do pięciu mil, wystający kraniec jeziorka, w którego wodach odbijały się promienie słoneczne, a poza nim skraj lasów, otaczających je ramą zieloności. W powietrzu unosiły się orły-świstaki z rozpiętemi skrzydły. Wśród krzaków uwijały się kuny, wizony, gronostaje, patrząc spokojnie na podróżnych, jakgdyby rozumiejąc, że nie grozi im niebezpieczeństwo. Jasper Hobson dostrzegł również kilka bobrów bezdomnych po zniknięciu rzeki Pauliny. Pozbawione swych lepianek i bez możności zbudowania nowych, były one skazane wraz z nadejściem zimy na niechybną zagładę. Sierżant Long dostrzegł nawet stado wilków biegnących poprzez równinę.

Wobec tego należało przypuszczać, że wszystkie zwierzęta pozostały na wyspie i że z nadejściem zimy niektóre z nich mogą być niepożądanymi gośćmi dla fortu Nadziei.

Jednakże niedźwiedzi polarnych nie spotkano wcale. Wprawdzie sierżantowi zdawało się, że dostrzegł z poza krzaków jakąś ogromną białą masę; przyjrzawszy się jednakże bliżej, był pewien, że to złudzenie.

Część wybrzeża, granicząca z zatoką Morsów, wznosiła się niewiele ponad poziom morza. W niektórych nawet miejscach fale zalewały wybrzeże na dość znacznej przestrzeni. Wydawało się, jakgdyby to obniżenie gruntu było niedawne, trudno jednak było przekonać się o tem, z powodu braku wszelkiej miary porównawczej. Jasper Hobson żałował, że nie przyszło mu na myśl, przed wyjazdem postawić w okolicach przylądka Bathurst stosownej skali, któraby wskazywała na pogłębienie lub obniżenie się wybrzeża. Obiecał uczynić to po powrocie z wycieczki.

Tego rodzaju badanie nie wpływało oczywiście na szybkość podróży. Zatrzymywano się często, badano grunt, szukano, czy nie uległ gdzie pęknięciu, tak, że nieraz wędrowcy zapuszczali się na pół mili w głąb wyspy. Gdzie niegdzie nawet sierżant powbijał gałęzie wierzb i brzóz, szczególnie w miejscach, gdzie grunt zdawał się być podkopany i niezupełnie pewny, aby w przyszłości można się było przekonać o zmianach zaszłych na powierzchni wyspy.

Powoli jednak zdążano przed siebie i około trzeciej po, południu wędrowcom pozostawały tylko trzy mile do zatoki Morsów. Jasper Hobson zwrócił uwagę Mrs. Pauliny Barnett na zmianę, jaka zaszła z powodu oderwania się półwyspu od lądu, zmianę w istocie bardzo ważną.

Ongi horyzont na południo-zachodzie był zasłonięty wydłużoną linją wybrzeży zlekka zaokrągloną i tworzącą rozległą zatokę Liverpool. Obecnie linję horyzontu stanowiła linja wodna. Ląd znikł. Wyspa Victoria w miejscu, gdzie nastąpiło oderwanie przesmyku, przedstawiała kąt ścięty. Za tem kątem domyślano się obszaru morskiego, który zajął miejsce przesmyku ciągnącego się od zatoki Morsów do zatoki Washburn.

Mrs. Paulina Barnett nie bez wzruszenia spoglądała na ten nowy krajobraz. Na zmianę tę była przygotowana, a jednak serce jej biło gwałtownie. Szukała wzrokiem tego lądu, który obecnie był oddalony o dwieście mil od wyspy, i teraz dopiero zdawała sobie sprawę, że nie znajduje się już na lądzie amerykańskim. Niejedna wrażliwa dusza byłaby współczuła podróżniczce, nie mówiąc już, że Jasper Hobson, a nawet serżant Long nie mogli oprzeć się wzruszeniu.

Wędrowcy przyśpieszyli kroku, aby dotrzeć jak najprędzej do tego ściętego kąta wyspy. Grunt wznosił się nieco w tej części wybrzeża. Warstwa ziemi i piasku była na nim grubsza, co wskazywało na bliskość dawną wyspy z lądem stałym, z którym się dotąd łączyła. Grubość warstwy lodowej i grubość warstwy gruntu, prawdopodobnie zwiększająca się ustawicznie, tłumaczyła, dlaczego wyspa trzymała się tak ściśle lądu, dopóki niespodziewanie wstrząśnienie nie przerwało tej łączności. Trzęsienie ziemi, które 8 stycznia nawiedziło część lądu amerykańskiego, było jednak dość silne, aby wpłynąć na losy półwyspu, zamienionego obecnie na wyspę ruchomą oddaną na pastwę fal oceanu.

O czwartej wreszcie wędrowcy dotarli do celu. Zatoka Morsów już nie istniała, pozostawszy przy stałym lądzie.

– Bardzo szczęśliwie się stało, – rzekł z całą powagą sierżant Long, zwracając się do podróżniczki, – że nie nazwaliśmy ją zatoką Pauliny Barnett!

– W istocie, – odpowiedziała Mrs. Paulina Barnett, – zaczynam bowiem wierzyć, że jako matka chrzestna przynoszę nieszczęście nomenklaturze geograficznej.

 

 

Rozdział IV

Nocne obozowisko.

 

ak więc Jasper Hobson nie omylił się co do miejsca, w jakiem nastąpiło oderwanie półwyspu. Przesmyk padł ofiarą trzęsienia ziemi. Ani śladu lądu amerykańskiego, ani śladu skał i wulkanów na zachodniej części wyspy. Morze widniało zewsząd.

Kąt, utworzony oderwaniem się wyspy, wrzynał się nakształt przylądka w morze, poddając się działaniu prądów cieplejszych, które, prędzej czy później, przyczynić się musiały do jego zniweczenia.

Wędrowcy podążyli dalej, trzymając się nowoutworzonego wybrzeża, które prawie w prostym kierunku dążyło od zachodu na wschód. Oderwanie to było tak równe, jakgdyby dokonane zostało cięciem ostrego narzędzia. Wybrzeże to, napoły z lodu, napoły z ziemi i piasku, wystawało z morza miejscami do dziesięciu stóp i można było przypatrzeć mu się dokładnie. Sierżant Long zauważył nawet kilka kawałków lodu, które oderwawszy się od wybrzeża, topniały w morzu. Widoczną było rzeczą, że fale morskie odrywały łatwiej cząstki tego nowego brzegu, nie pokrytego jeszcze, jak reszta wybrzeża, pewnego rodzaju wapnem ze śniegu i piasku. To też spostrzeżenia te pocieszającemi być nie mogły. Przed udaniem się na spoczynek wędrowcy chcieli obejrzeć całą stronę południową wyspy. Słońce, kreśląc łuk niezmiernie wydłużony, zachodziło dopiero o jedenastej, czasu więc mieli dosyć. Świetlne ciało, ciągnąc się powoli po linji swego przebiegu, rzucało ukośne promienie, które wydłużały nadmiernie cienie podróżnych, ścielące się u ich stóp. Chwilami rozmawiano z ożywieniem, częściej jednak wpatrywano się w milczeniu w morze, dumając o niepewnej przyszłości.

Jasper Hobson na miejsce nocnego postoju wybrał zatokę Washburn, oddaloną prawie o osiemnaście mil od fortu Nadziei, i mającą według jego obliczeń stanowić połowę zakreślonej drogi dookoła wyspy. Po odpowiednim odpoczynku wędrowcy mieli wybrzeżem zachodniem powrócić do fortu Nadziei.

O siódmej wieczorem dostali się oni bez żadnej przygody do zatoki Washburn. Tu również zauważyli zmianę. Z zatoki została tylko część jej wybrzeża północnego, zakończonego przylądkiem Michel, a liczącego siedem mil długości. Wyspa wszakże w tej części zachowała swój dawny wygląd. Laski jodłowe i brzozowe, zieleniejące o tej porze roku, widniały w głębi, a zwierzęta o cennych futrach przemykały po równinie.

Mrs. Paulina Barnett i jej towarzysze podróży z ciekawością rozejrzeli się dokoła siebie. Z północnej strony ściana skalista zasłaniała im widnokrąg, z południowej wszakże mogli sięgnąć daleko w przestrzeń. Słońce zakreślało łuk tak wydłużony, że jego promienie, odbijając się o wyniosłość gruntu na zachodzie, nie dosięgały zatoki Washburn. Nie była to wszakże noc, ani nawet zmrok, gdyż tarcza słoneczna widniała na horyzoncie.

– Panie poruczniku, – odezwał się sierżant Long z największą w świecie powagą, – gdyby w tej chwili odezwał się dzwon, jakie znaczenie należałoby mu przypisać?

– Wezwanie do wieczerzy, – odpowiedział Jasper Hobson. – Przypuszczam, że i pani jest tego zdania.

– W zupełności – potwierdziła podróżniczka – a ponieważ jedynem do niej przygotowaniem jest zajęcie miejsc, usiądźmy na tym kobiercu mchowym,– wprawdzie nieco zniszczonym, – który, dzięki Opatrzności, ściele się pod naszemi stopami.

Po wieczerzy Jasper Hobson wrócił do południowo-wschodniego krańca wyspy, Mrs. Paulina Barnett zaś, siedząc pod jodłą nawpół ogołoconą z gałęzi, przypatrywała się pracy sierżanta Long zajętego przygotowaniem nocnego obozowiska.

krfu_61.jpg (149567 bytes)

Jasper Hobson chciał zbadać starannie budowę lodowca, na którym wznosiła się wyspa. Skorzystawszy z częściowego zawalenia się ściany skalistej, dostał się do samego poziomu morza, skąd mógł dokładnie przyjrzeć się urwistemu wybrzeżu.

W tem miejscu wznosiło się ono zaledwie na trzy stopy nad wodą. Pokrywająca je wierzchnia warstwa składała się z ziemi i piasku z przymieszką resztek muszli. Dolną zaś warstwę stanowiła zwarta masa lodu, tak ścisła, że mogła utrzymać ziemię roślinną wyspy.

Warstwa lodu wznosiła się zaledwie na stopę nad poziomem morza. Można było wyraźnie rozróżnić warstwy lodowe, które ją tworzyły. Poziome te pokłady wskazywały na stopniowe ich zamarzanie wśród wód względnie spokojnych.

Wiadomo, że ciała w stanie płynnym zamarzają w górnych ich częściach, całkowite zaś stężenie następuje dopiero pod wpływem przeciągłego trwania mrozu. Zjawisko to jednak ma miejsce tylko przy spokojnym stanie wód. Przeciwnie w bieżącej wodzie, warstwy dolne zamarzają najpierw, wznosząc się stopniowo ku górze.

Co do lodowej podstawy wyspy Victoria, to nie ulegało wątpliwości, że tężała ona wśród spokojnych wód wybrzeży lądu amerykańskiego, a zatem od górnej swej części ku dolnej, z czego należało wnioskować, że tajać zacznie od dołu. Pod wpływem zatem cieplejszych prądów morskich podstawa lodowa wyspy zmniejszać się będzie stopniowo, obniżając tem samem jej poziom w stosunku do poziomu morza.

I w tem tkwiło całe niebezpieczeństwo.

Jak już nadmieniliśmy, podstawa lodowa unosiła się zaledwie na stopę nad poziom morza. – Wiadomo zaś, że każdy lodowiec pogrąża się tylko na cztery piątych w wodzie. To samo ma miejsce z polem lodowem. Dodać jednak należy, że zależnie od układu i ścisłości lodu, ciężar gatunkowy tych mas lodowych ulega pewnej zmianie. O ile są one pochodzenia czysto morskiego, przedstawiają masę mniej zwartą, mglistą, barwy błękitnej lub zielonej, zależnie od działania promieni słonecznych, i lżejszą od lodu utworzonego przez wodę słodką, a tem samem wznoszącą się nieco wyżej ponad poziom morza. Takim lodowcem morskim była podstawa wyspy Victoria. Zastanowiwszy się nad tem wszystkiem Jasper Hobson przyszedł do wniosku, że wziąwszy pod uwagę warstwę mineralną i roślinną, ciążącą na lodowcu, musiał on być pogrążony nie więcej nad cztery do pięciu stóp w wodzie.

Wniosek ten zasępił czoło Jasper Hobson’a. Zaledwie na pięć stóp! Nie mówiąc już o przyczynach, jakie wpłynęłyby na jego rozpuszczenie, najmniejsze wstrząśnienie mogło spowodować pęknięcie jego powierzchni. Czyż gwałtowne kołysanie wzburzonych bałwanów nie mogło go rozdzielić na pojedyncze kawałki, a tem samem przyczynić się do zagłady wyspy? Nic nie pozostawało Jasper Hobson’owi, tylko błagać niebiosa o zesłanie strasznego mrozu polarnego, któryby ułatwił nieszczęsnym mieszkańcom wyspy dostanie się do stałego lądu.

Powróciwszy do swych towarzyszy, Jasper Hobson zastał sierżanta Long przy pracy koło obozowiska. Sierżant chciał wykopać w gruncie domek lodowy mogący pomieścić trzy osoby, w którymby zabiezpieczone były od chłodu nocnego.

– W krainie Eskimosów – rzekł – najroztropniejszą rzeczą jest zachowywać się jak Eskimosi.

Jasper Hobson’owi zamiar sierżanta podobał się bardzo, zalecił wszakże, aby nie zagłębiał się zbytnio w warstwie lodowej, gdyż grubość jej wynosi tylko pięć stóp.

Przy pomocy toporka i noża do śniegu sierżant wykopał wkrótce rodzaj korytarza prowadzącego ku warstwie lodowej, poczem zaczął wyłamywać zeń lód, i po upływie godziny nocleg był gotowy.

Jasper Hobson tymczasem opowiedział Mrs. Paulinie Barnett o rezultacie swych spostrzeżeń nad całokształtem wyspy Victoria. Nie taił przed nią swych obaw co do kruchości jej podstawy lodowej. Jego zdaniem wyspę czeka albo zanurzenie się stopniowe z powodu tajania lodu, albo też rozłam spowodowany rozczłonkowaniem się dotąd zwartej masy lodowej. Na skutek tych wyników doszedł do wniosku, że mieszkańcy fortu, o ile to możliwe, nie powinni oddalać się od faktorji, ażeby uniknąć jakiej niepożądanej niespodzianki.

Przy ostatnich słowach Jasper Hobson’a rozległo się wołanie.

Mrs. Paulina Barnett i porucznik zerwali się natychmiast, nadsłuchując pilnie, skąd dochodziły głosy.

Wołanie się powtórzyło.

– Sierżant, sierżant! – zawołał Jasper Hobson, rzucając się w stronę obozowiska. Mrs. Paulina Barnett podążyła za nim.

Stanąwszy nad wykopanym otworem, ujrzeli sierżanta Long, który trzymając się mocno za nóż wbity w ścianę lodową, wzywał na pomoc głosem wprawdzie silnym, lecz spokojnym.

krfu_62.jpg (162927 bytes)

Sierżant był do pasa zanurzony w wodzie. Jasper Hobson, nie tracąc czasu, zsunął się po wykopanem zboczu i zbliżywszy się do sierżanta, wyciągnął rękę, aby ułatwić mu wydostanie na ziemię.

– Mój Boże, – zawołała Mrs. Paulina Barnett, – co się wam stało, sierżancie Long!

– Stało się to, proszę pani, – odpowiedział sierżant, otrząsając się jak zmoczony pudel, – że grunt lodowy usunął się z pod moich nóg, i mimo mej woli użyłem kąpieli.

– Czy zapomniałeś o mojem zleceniu niezagłębiania się zbytnio w podstawie lodowej? – spytał Jasper Hobson.

– Bynajmniej, panie poruczniku. Może się pan przekonać sam, że wykopałem lód tylko na piętnaście cali. Lecz należy przypuszczać, że pod tą głębokością znajdowało się coś nakształt pieczary. Gdy lód załamał się, miałem wrażenie, że lecę poprzez sufit, i gdyby nie mój nóż, byłbym obecnie pod wyspą, co nie byłoby rzeczą wesołą, wszak prawda, proszę pani?

– Bardzo smutną, dzielny sierżancie! – odrzekła podróżniczka, wyciągając doń rękę.

Objaśnienie sierżanta było trafne. W tem miejscu, prawdopodobnie pod wpływem nagromadzonego powietrza, lód utworzył sklepienie, a tem samem cieńszą warstwę lodową, która ustąpiła pod ciężarem ciała ludzkiego.

Nowe to odkrycie zaniepokoiło porucznika. Można bowiem było przypuszczać, że niejedno takie sklepienie znajduje się w podstawie lodowej, a tem samem, że podstawa była jeszcze mniej pewną, niż sądził pierwotnie. To też nic dziwnego, iż serce dzielnego porucznika ścisnęło się boleśnie na myśl, że tylko cienka warstwa ziemi i lodu dzieli jego i wierny jego oddział od otchłani morskich!

Sierżant Long, niezrażony swą niepożądaną kąpielą, chciał rozpocząć swą pracę odnowa. Lecz Mrs. Paulina Barnett oparła się temu stanowczo, twierdząc, że spędzą noc w sąsiednim lasku.

Rozłożono się więc obozem o sto kroków od wybrzeża na maleńkiej wyniosłości pokrytej rzadko jodłami i brzozami, a około dziesiątej rozpalono ognisko, którego blask rozświetlał nadchodzący mrok nocy.

Porucznik i sierżant Long, który rad ze sposobności suszył swe przemokłe ubranie, przepędzili krótkie godziny nocne na rozmowie. Od czasu do czasu Mrs. Paulina Barnett, dorzucała do niej słów kilka, starając się rozproszyć smutne myśli porucznika. Zresztą piękna noc polarna, z gęsto usianemi gwiazdami na zenicie, działało kojąco na zaniepokojonych wędrowców. Lekki podmuch wiatru odzywał się szelestem wśród drzew. Morze zdawało się drzemać na wybrzeżu. Fala, niezmiernie wydłużona, zaledwie dotykała powierzchni wody, gubiąc się niepostrzeżenie na skraju wyspy. Ani krzyk ptaka, ani pomruk zwierzęcia nie mąciły milczenia. Od czasu do czasu tylko trzask suchych gałęzi, unoszących się płomieniem w powietrze, lub szept rozmów, ginący w przestrzeni, przerywały urok tej nocnej ciszy.

– Któżby przypuścił – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, – że unoszą nas w tej chwili fale oceanu! Zaiste, panie poruczniku, trudno mi jest uwierzyć, że to morze, tak nieruchome z pozoru, włada tak niezwalczoną potęgą!

– A jednak tak jest w istocie, – odrzekł Jasper Hobson. – Gdyby wszakże podstawa naszego wehikułu była mocniejszą, gdyby spód naszego okrętu nie znikał powoli, a jego pudło nie groziło rozbiciem, wreszcie, gdybym wiedział, gdzie nas zaprowadzi, z przyjemnością poddałbym się jego mocy!

– Rozumiem pana – odezwała się znów podróżniczka – czyż można bowiem wyobrazić sobie przyjemniejszą jazdę, niż jest nasza? Nie odczuwamy jej wcale. Nasza wyspa płynie z tą samą szybkością, co i prąd, który ją unosi, na podobieństwo balonu szybującego w powietrzu. Gdybyż można było płynąć w ten sposób wraz ze swoim domem, ogrodem, parkiem, a nawet krajem! Wyspa ruchoma, lecz wyspa o podstawie trwałej, byłaby najcudowniejszym z wehikułów. Wszak ongi budowano ogrody wiszące, dlaczegoż więc nie możnaby urządzić parków ruchomych, które przenosiłyby nas na końce świata? Ich wielkość przeciwstawiałaby się wszelkiemu kołysaniu morza. Nie potrzebowałyby się obawiać burz. Być może nawet, że przy sprzyjających wiatrach i odpowiednich żaglach zdołanoby im nadać pewien stały kierunek. Od stron umiarkowanych do stref tropikalnych przenosić się byłoby można, napawając wzrok coraz to bujniejszą roślinnością. Przypuszczam nawet, że przy pomocy sprawnych sterników, znających dokładnie wszystkie prądy, możnaby używać dowoli wiecznej wiosny!

Jasper Hobson odpowiadał uśmiechem na słowa pełne zapału Mrs. Pauliny Barnett. Dzielna podróżniczka unosiła się z takim spokojem na polu swej wyobraźni, z jakim wyspa Victoria płynęła po przestworzu oceanu. Zresztą nie ulegało wątpliwości, że osobliwa ta podróż posiadała wiele uroku, o ile wszakże wyspie nie groziłaby katastrofa.

Po niedługim wypoczynku rozpalono znów ognisko, aby rozgrzać się po chłodzie nocnym. Wędrowcy, zjadłszy śniadanie z apetytem, wyruszyli o szóstej rano w dalszą drogę.

Wybrzeże od przylądka Michel do portu Barnett ciągnęło się prawie prostopadle od południa ku północy na przestrzeni około jedenastu mil. Ta część wyspy nie uległa żadnej widocznej zmianie pod wpływem oderwania się od lądu. Wybrzeże to było naogół niskie, miejscami tylko zlekka wyniosłe. Porucznik i sierżant postawili na niem kilka odpowiednich znaków, aby w przyszłości przekonać się, czy nie zmieniło swego kształtu.

Porucznik Hobson miał zamiar tego wieczora jeszcze stanąć w forcie Nadziei, Mrs. Paulina Barnett również dążyła do swych przyjaciół, w warunkach bowiem, w jakich się znajdowali obecnie, nie należało ich pozbawiać opieki dowódcy faktorji.

Przyśpieszono więc kroku i skracając drogę dotarto do małego przylądka, który chronił port Barnett od wiatrów wschodnich.

Od tego miejsca do fortu Nadziei nie było więcej nad osiem mil. Przed czwartą też wędrowcy zjawili się w faktorji witani radośnie przez kaprala Joliffe.

 

 

Rozdział V

Od 25 lipca do 20 sierpnia.

 

ierwszem staraniem Jasper Hobson’a po powrocie do fortu było dowiedzieć się od Tomasza Black, czy nie zaszły jakie zmiany podczas jego nieobecności. W forcie było wszystko po dawnemu, ale wyspa zato, jak sprawdzono, zmieniła swe położenie na jeden stopień szerokości geograficznej, w kierunku południowym a równocześnie i zachodnim. Znajdowała się tedy na wysokości przylądka Lodowego, jednego z krańców Georgji zachodniej, o dwieście mil od wybrzeża amerykańskiego. Szybkość prądu w tych okolicach zdawała się być mniejsza, niż we wschodniej części morza Północnego, lecz w każdym razie wyspa płynęła wciąż, i ku wielkiemu zmartwieniu Jasper Hobsona, dążyła ku cieśninie Berynga. Był to dopiero 24 lipca, a przy nieco szybszym prądzie wyspa mogłaby znaleźć się po upływie miesiąca w ciepłych falach oceanu Spokojnego, gdzie roztopiłaby się „jak kawałek cukru w szklance wody”.

Mrs. Paulina Barnett opowiedziała Madge o swej wycieczce, o układzie warstw na oderwanej części wyspy, o grubości lodowej podstawy, o niespodziewanej kąpieli sierżanta Long, wreszcie o niebezpieczeństwie grożącem wyspie.

krfu_63.jpg (181252 bytes)

Reszta mieszkańców jednakże nie domyślała się niczego. Któż z nich mógł nawet przypuścić, że fort Nadziei unosi się na falach oceanu i że życie ich jest zagrożone. Wszyscy byli zdrowi, pogoda była piękna, powietrze ożywcze. Mężczyźni i kobiety prześcigali się w dobrym humorze. Maleńki Michałek zaczął dreptać po zagrodzie fortu, a kapral Joliffe, który przepadał za nim, chciał go już nawet uczyć musztry i maszerunku. Jakże pragnął syna i jak dzielnego uczyniłby z niego żołnierza! Ale niebo odmówiło mu pociechy, o jaką błagał codziennie.

Co do żołnierzy, tym nie brakowało zajęcia. Mac Nap, cieśla, i jego pomocnicy Petersen, Belcher, Garry, Pond i Hope pracowali usilnie nad budową statku, która miała trwać kilka miesięcy. Ponieważ jednak statek mógł być użyty dopiero na przyszłe lato, nie zaniedbywano przeto pilniejszych robót dotyczących bezpośrednio faktorji. Jasper Hobson nie opierał się temu, nie chcąc zdradzić przed towarzyszami niepokojącej go tajemnicy, pomimo, że Mrs. Paulina Barnett i Madge były przeciwnego zdania. Sądziły one, że dzielni ci ludzie nie poddawaliby się rozpaczy, a cios nagły byłby dla nich cięższym do zniesienia. Ale Jasper Hobson nie dał się przekonać. Sierżant Long był tego samego zapatrywania. Kto wie, czy nie mieli słuszności wobec zmiennej natury ludzkiej i nieprzewidzianego biegu wypadków.

Tak więc zabiegi koło wzmocnienia obrony fortu nie ustawały. Zagrodę naprawiono należycie, a nawet Mac Nap zbudował od strony jeziora dwie małe wieżyczki, które nadawały całokształtowi faktorji pozór wojskowy ku wielkiej radości kaprala Joliffe.

Po ukończeniu tych prac Mac Nap, któremu nie wyszły z pamięci ostre chłody zeszłej zimy, zbudował z prawej strony domu skład na drzewo połączony z nim wewnętrznem przejściem. Z lewej zaś – obszerny budynek, mający służyć za pomieszczenie dla żołnierzy zajmujących dotychczasową ogólną salę. Obecnie sala ta została przeznaczona wyłącznie dla posiłku, zabaw i zatrudnień. W nowym budynku miały się również pomieścić trzy małżeństwa, dla których były przeznaczone osobne pokoje. Zbudowano też osobny skład na futra w tylnej części domu w pobliżu prochowni, oswobadzając tem samem strych, którego dach wzmocniono żelaznemi klamrami dla zabezpieczenia się przed nową napaścią.

Mac Nap nosił się z myślą zbudowania małej kapliczki drewnianej. Ten sam zamiar miał Jasper Hobson, gdy zakładał faktorję. Odłożono jednak budowę do przyszłego lata.

Z jakąż radością brałby udział porucznik Hobson w pracy swych żołnierzy, gdyby wiedział, że budynki wznoszą się na stałym lądzie! Z jakąż radością byłby ufortyfikował szczyt przylądka Bathurst, gdyby wiedział, że zapewni on obronę fortu Nadziei! Fort Nadziei! Sama nazwa ta wzbudzała w nim niepomierny żal! Przylądek Bathurst zdradził na zawsze ląd amerykański, a fort Nadziei możnaby raczej nazwać fortem Rozpaczy!

Praca jednak w faktorji nie ustawała. Budowa statku postępowała raźno. Miał on być pojemności trzydziestu tonn, gdyż objętość ta wystarczała dla przewiezienia mieszkańców fortu do miejscowości oddalonej o kilkaset mil.

Podczas gdy część załogi zajęta była ciesielstwem, myśliwi polowali na renifery i zające polarne, znajdujące się w wielkiej liczbie w okolicach faktorji. Zresztą Sabine i Marbre, stosując się do wiadomego zlecenia dowódcy, nie zapuszczali się w głąb wyspy.

Wszakże razu pewnego Marbre zapytał porucznika, czy nie należałoby udać się do zatoki Morsów na połów fok tak użytecznych dla gospodarstwa domowego. Jasper Hobson jednak nie omieszkał odpowiedzieć pośpiesznie:

– Nie, to zbyteczne w tej chwili!

Wiedział bowiem dobrze, że zatoka Morsów była oddalona obecnie o przeszło dwieście mil od wyspy i że na wyspie fok nie było!

Pomimo smutnego swego nastroju porucznik, jak to już wspominaliśmy, nie uważał swego położenia za beznadziejne. Twierdził kategorycznie, że podstawa wyspy wytrzyma do zimy, a wraz z jej nadejściem bezpieczeństwo jej mieszkańców zostanie zapewniane.

Jasper Hobson bowiem po powrocie ze swej ostatniej wycieczki wymierzył dokładnie obwód wyspy Ś-tej Heleny, a równa obszarowi Paryża przez co powierzchnia wyspy dosięgała co najmniej stu czterdziestu mil kwadratowych. Dla porównania powiemy, że wyspa Victoria była nieco większa od wyspy Ś-tej Heleny, a równa obszarowi Paryża wraz z linją jego fortyfikacyj. Gdyby więc nawet wyspa rozpadła się na części, mieszkańcy fortu pomieścićby się na nich mogli.

Obszar wyspy zdziwił niemało Mrs. Paulinę Barnett, która nie przypuszczała, że pole lodowe może ciągnąć się na tak rozległej przestrzeni. Porucznik Hobson jednak objaśnił ją w tym względzie, przytaczając spostrzeżenia żeglarzy, jak Parry, Penny, Franklin, którzy nie rzadko spotykali w swych podróżach pola lodowe długości stu iszerokości pięćdziesięciu mil. Kapitan Kellet nawet opuścił swój statek na polu lodowem o powierzchni trzystu mil kwadratowych. Co wobec tego znaczył obszar wyspy Victoria?

Wszelako był on dostateczny, ażeby skutecznie opierać się działaniu prądów morskich, to też pod tym względem Jasper Hobson był spokojny, rozpaczając jedynie nad bezowocnie poniesionemi trudami i nad swem nieziszczonem marzeniem. Nic dziwnego, że odnosił się z obojętnością do pracy, jaka wrzała koło niego!

krfu_64.jpg (191902 bytes)

Mrs. Paulina Barnett, przeciwstawiając się dzielnie zmiennej kolei losu, nie traciła swego pogodnego usposobienia. Zachęcała do pracy swe towarzyszki a nawet brała w niej udział sama, jakgdyby troska o przyszłość nie zaprzątała jej myśli. Widząc, że Mrs. Joliffe zajmuje się uprawą nasion, służyła jej radą i pomocą. Szczaw i łyżczyca wydały plon obfity, dzięki wytrwałej obronie kaprala Joliffe przeciwko żarłocznej napaści ptaków okolicznych.

Renifery mnożyły się pomyślnie dostarczając mleka dla małego Michałka, który był niem przeważnie żywiony. Stadko tych zwierząt poszło wtedy do trzydziestu sztuk. Pasły się one w miejscach, gdzie rosła trawa, którą mieszkańcy fortu zbierali na paszę zimową. Renifery, oswoiwszy się w krótkim czasie, nie uciekały z zagrody, niektóre zaś z nich użyto do przewozu drzewa.

Oprócz tego pewną liczbę reniferów błądzących w okolicy dostarczyła łapka umieszczona na pół drogi między fortem Nadziei i portem Barnett. Była to ta sama łapka, w której przeszłego roku pojmano olbrzymiego niedźwiedzia. Obecnie musiano się zadowolić reniferami, z których mięsa przyrządzano zapasy zimowe.

Wkrótce jednak łapka przestała być użyteczną. 5-go sierpnia, Marbre, jak zwykle, zajrzał do łapki, ale to co w niej zobaczył, musiało go zaniepokoić, gdyż powrócił śpiesznie do fortu i zwracając się do porucznika rzekł zmienionym głosem:

– Powracam z codziennej mojej wycieczki do łapki, panie poruczniku.

– A zatem, – odpowiedział Jasper Hobson, – przypuszczam, że prowadzisz z sobą nową zdobycz?

– Nie… panie poruczniku, nie… – mówił Marbre z pewnem wahaniem.

– Co! łapka zawiodła tym razem?

– Tak, a gdyby jakie zwierze dostało się do niej, to musiałoby utonąć.

– Utonąć! – zawołał porucznik, patrząc z niepokojem na myśliwego.

– Tak jest, panie poruczniku, – rzekł Marbre, śledząc uważnie swego dowódcę, – rów jest pełen wody.

– Nic w tem nadzwyczajnego, – odparł Jasper Hobson z pozornem lekceważeniem, – wszak wiesz, że rów ten był wykopany napoły w lodzie. Ściany lodowe pod wpływem promieni słonecznych roztajały i…

– Niech pan wybaczy, panie poruczniku, że mu przerwę, ale woda ta nie pochodzi od stopionego lodu.

– Dlaczego, Marbre?

– Dlatego, że byłaby wtedy wodą słodką, jak to mi pan porucznik ongi tłumaczył, tymczasem woda ta jest słoną!

Pomimo całego panowania nad sobą Jasper Hobson pobladł zlekka i nic nie odpowiedział.

– Zresztą, – dodał myśliwy, – chciałem zmierzyć głębokość wody i ku wielkiemu mojemu zdziwieniu na dno nie natrafiłem.

– Cóż chcesz, Marbre? – rzekł Jasper Hobson z żywością, – niema się czego dziwić. Jakaś szczelina zjawiła się w ziemi i przez nią to woda z morza dostała się do łapki! Zdarza się to niekiedy nawet na najtrwalszych gruntach! Bądź więc spokojny; mój dzielny Marbre. Nie myśl narazie o łapce, a zato zajmij się ustawianiem sideł w pobliżu fortu.

Marbre spojrzał uważnie na porucznika, poczem oddawszy mu ukłon wojskowy oddalił się.

Jasper Hobson stał kilka chwil zadumany. Wiadomość, którą mu udzielił Marbre, była niemałej wagi. Nie ulegało wątpliwości, że dno łapki pod wpływem cieplejszego prądu wody stopniowo tajało, wreszcie znikło zupełnie, dając wolny dostęp morzu.

Porucznik udał się pośpiesznie do sierżanta Long i obaj, niespostrzeżenie, skierowali się ku przylądkowi Bathurst, dotarli do miejsca, gdzie na odpowiedniej skali sprawdzić mogli wysokość poziomu wyspy.

Od ostatniej ich bytności poziom wyspy obniżył się na sześć cali!

krfu_65.jpg (163480 bytes)

– Pogrążamy się powoli! – szepnął sierżant Long. – Pole lodowe znika pod nami!

– O, zimo! zimo! – zawołał Jasper Hobson. uderzając nogą o tę ziemię przeklętą.

Ale zima nie nadchodziła. Termometr wskazywał średnio pięćdziesiąt dziewięć stopni Fahrenheit’a (+15° Cels.) w nocy zaś spadał zaledwie o trzy do czterech stopni.

Tymczasem zaopatrywanie fortu na zimę nie ustawało. Można było oczekiwać ze spokojem długiej nocy stron podbiegunowych, gdyż w faktorji nie brakowało niczego, pomimo, że obiecane przez kapitana Craventy zapasy nie nadeszły. Jedynie z amunicją należało obchodzić się ostrożnie. Był jeszcze znaczny zapas sucharów oraz napojów alkoholowych, których używano niewiele. Mięsiwa zaś świeżego jak również suszonego było poddostatkiem, nie brakowało także warzyw antyskorbutycznych, co razem wziąwszy utrzymywało mieszkańców fortu w najlepszem zdrowiu.

Do nowozbudowanego składu zwożono drzewo z lasków otaczających wschodnią część jeziora Barnett. Niejedna brzoza czy jodła padły pod siekierą Mac Nap’a, który nie oszczędzał drzew. Przypuszczał on prawdopodobnie, nie wiedząc, że półwyspu Victoria już niema, iż część stałego lądu, ciągnąca się od przylądka Michel a obfitująca w najrozmaitsze gatunki drzew, zapewni mu nieprzebrany zapas paliwa.

To też mistrz Mac Nap niejednokrotnie winszował porucznikowi odkrycia tej błogosławionej krainy, na której faktorja mogła się tak pomyślnie rozwijać. Drzewo, zwierzyna, zwierzęta o cennych futrach, które wpadały same do składu Towarzystwa! Jezioro pełne różnego gatunku ryb! Trawa dla zwierząt i „podwójna płaca dla ludzi” dodałby niezawodnie kapral Joliffe! Czyż przylądek Bathurst nie był uprzywilejowaną ziemią, nie mającą równej sobie na całem terytorjum podbiegunowego lądu! Zaiste, porucznik Hobson miał szczęśliwą rękę i należało dziękować gorąco Opatrzności za tę wybraną wśród wybranych miejscowość.

W ten to sposób mówił Mac Nap, nie wiedząc, jak srodze rani zbolałe serce swego dowódcy.

Nie zapomniano również o przygotowaniu zimowych ubrań. Mrs. Paulina Barnett, Madge, Mrs. Raë i Mrs. Mac Nap, a nawet Mrs. Joliffe, gdy znalazła wolną chwilę wśród swych zajęć gospodarczych, pracowały usilnie. Podróżniczka wiedząc, że mieszkańców fortu czeka długa przeprawa przez pole lodowe, o ile sposobność się ku temu nadarzy, pragnęła, aby ciepłych ubrań nie zabrakło. Na straszne bowiem zimno narażeni będą, gdy wyspa Victoria stanie wśród pól lodowych. Na szczęście materjału na obuwie i odzież było poddostatkiem. Cenne futra zapełniały składy, o ocaleniu zaś ich mowy być nie mogło, zszywano więc je podwójnie tak, że zewnętrznie i wewnętrznie włos pokrywał okrycie, któregoby pozazdrościły najbogatsze „ladies”, lub księżniczki rosyjskie. Wprawdzie Mrs. Raë, Mrs. Mac Nap i Mrs. Joliffe dziwiły się nieco, że czerpano tak obficie ze składów Towarzystwa, lecz rozkaz porucznika Hobson był dla nich święty. Zresztą czyż brakowało zwierząt o cennych futrach w okolicach fortu Nadziei? Kilka celnych strzałów powetuje szkodę. Gdy zaś Mrs. Mac Nap zobaczyła śliczne gronostajowe futerko, które uszyła Madge dla jej maleństwa, doprawdy użycie cennych futer nie wydało jej się rzeczą tak zdrożną!

Na tych zajęciach przeszło lato do połowy sierpnia! Pogoda sprzyjała, a choć czasem niebo się zachmurzyło, promienie słoneczne rozjaśniały je szybko.

Jasper Hobson niepostrzeżenie oddalał się od fortu, dla dokonania pomiarów położenia i zbadania stanu wyspy. Na szczęście nie zauważył nic osobliwego!

16 sierpnia wyspa Victoria znajdowała się pod 167°27’ długości i pod 70°49’ szerokości geograficznej, to jest cofnęła się nieco na południe, lecz nie zbliżyła się do wybrzeża, które odchylało się w tej stronie, wyspa zatem była oddalona o przeszło dwieście mil od stałego lądu.

Droga zaś jej przebiegu od czasu oderwania się półwyspu wynosiła mniej więcej tysiąc sto do tysiąc dwustu mil w kierunku zachodnim.

Cóż jednak znaczył ten przebieg wobec obszaru morza? Czyż nie słyszano o okrętach unoszonych na tysiące mil przez prądy morskie, jak okręt angielski Resolute, lub amerykański Advance, lub wreszcie Fox, które były uniesione wraz ze swemi polami lodowemi na przestrzeni kilku stopni aż do chwili gdy zima bieg ich wstrzymała.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 1 Ówczesny prezes Towarzystwa.