Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

promień zielony

(Rozdział XVI-XIX)

 

44 ilustracje L. Benetta i jedna mapa

Tłumaczył Stanisław Miłkowski

Nakładem i drukiem J. Czaińskiego

Warszawa 1887

ray_02.jpg (50557 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XVI

Dwa strzały.

 

azajutrz i w pierwszych dniach poczynającego się września, Aristobulus Ursiclos nie był wcale widzialny. Czyby zatem powrócił napowrót wraz z turystami przekonawszy się o daremności starań o rękę miss Campbell? Nikt tego nie mógł stanowczo wypowiedzieć. W każdym razie, bardzo dobrze zrobił, że się nie pokazał. Młoda dziewczyna nie tylko że okazywała mu obojętność, ale doświadczała nawet pewnego rodzaju wstrętu. Nie tylko bowiem uczynił bardzo pospolitem, prozaicznem zjawisko zielonego promienia, ale nadto zmateryalizował jej sny i marzenia, zmieniając wyobrażenia co do poetycznych tradycji Walkyrie, nazywając wszystko złudzeniem.

Wszystkoby mu przebaczyła, ale napaści na tradycyą odwieczną, nigdy przebaczyć nie mogła.

Jakoż bracia Melvill otrzymali surowy zakaz aby wcale nie wspominali, co się stało z Aristobulusem Ursiclos.

Dla czegóż mieliby to uczynić? Wszak niepodobna aby jeszcze myśleli, że upragnione ich zamiary urzeczywistnią się kiedykolwiek. Czy mogli przypuszczać aby dwie istoty taką oddychające antypatyą względem siebie, połączyły się kiedykolwiek ściślejszym związkiem? Byli oni rozdzieleni prozą gdy jedna z nich żywiła natchnienie prawdziwie poetyczne.

Tymczasem pani Bess oświadczyła Partridge, że młody pedant wcale nie myślał opuścić wyspy, ale ukrył się tylko w swojem schronieniu, w chacie rybaka.

Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Aristobulus Ursiclos jeżeli praktycznie nie studyował natury, to niewątpliwie rozmyślał nad podniosłemi zadaniami umiejętności w własnym domu. Czasami zaś wybiegał w pole z fuzyą, czyniąc straszliwe spustoszenia między skrzydlatą rzeszą. Być może zaś, że żywił jeszcze jakąś nadzieję. Może nawet spodziewał się, że skoro pragnienie miss Campbell ujrzenia zielonego promienia zostanie zadowolone, zmieni niewątpliwie dotychczasowe dla niego usposobienie.

Wszakże w kilka dni później miał miejsce wypadek, który byłby się bardzo smutnie zakończył dla naszego młodego uczonego, gdyby Olivier Sinclair nie wdał się w to i nie uratował swego rywala.

Działo się to dnia 2 września po południu. Aristobulus wyszedł celem studyowania znajdujących się skał, zajmujących całą przestrzeń na południu wyspy Jony. Szczególniej masa kamienista zwana stack zwróciła uwagę Ursiclosa, postanowił nawet wedrzeć się na szczyt takowej.

W każdym razie był to krok wcale nierozsądny, albowiem skała najeżona złomami czyniła przystęp niepodobnym.

Jednakże Aristobulus nie zrażał się nieprzebytemi prawie przeszkodami. Zaczął powoli wdzierać się i z pomocą rosnących tu i ówdzie krzaków zdołał się nareszcie dostać aż na sam wierzchołek stack.

Znalazłszy się u celu wyprawy, oddał się z zamiłowaniem studyom meteorologicznym, kiedy zaś przyszło do schodzenia, zejście okazało się niemożliwem.

Badał on rozmaite części skały, i na każdym kroku znajdował niepokonaną zaporę. Nareszcie poślizgnął się i niezawodnie spadłby w odmęty płynącego tam strumienia, gdyby nie zatrzymała go gałąź wysokiego drzewa.

ray_32.jpg (201396 bytes)

Tym sposobem zawieszony miedzy niebem i ziemia, czekał co dalej nastąpi, i co chwila donośnym głosem wołał o ratunek. W tej chwili przechodził Olivier. Ujrzawszy w tak komicznej pozycyi uczonego, zaczął się śmiać, ale wreszcie ulegając popędowi szlachetnemu, postanowił go uratować.

Ratunek był bardzo trudny a nawet groził niebezpieczeństwem, wreszcie przecież po wielu usiłowaniach powiodło mu się sprowadzić naszego uczonego drugą stroną skały.

– Panie Sinclair, rzekł Aristobulus gdy już stał pewną nogą na gruncie, źle obliczyłem kąt zagięcia wąwozu, ponieważ on jest prawie prostokątnym. Ztąd też musiałem się poślizgnąć i upaść.

– Panie Ursiclos, odezwał się malarz, jestem bardzo uradowany, że miałem sposobność uwolnienia pana z tak przykrej pozycyi.

– Pozwól mi pan sobie podziękować...

– Nie warto się nawet trudzić, rzekł malarz, spodziewam się tylko, że mi pan równie dopomożesz gdy się kiedykolwiek znajdę w niebezpieczeństwie.

– Bez wątpienia.

– A zatem zamawiam sobie odwzajemnienie się.

I dwaj młodzieńcy rozstali się.

Olivier Sinclair nie uważał za stosowne opowiadać o tym wypadku, który uważał za nic nie znaczący. Co się tycze Aristobulusa Ursiclos, ten równie milczał, czuł jednak pewną wdzięczność dla człowieka, który go uwolnił od niebezpieczeństwa.

Ale ów sławny promień? Trzeba nareszcie coś o niem powiedzieć. Każdy go widzieć pragnął, a nie było czasu do stracenia. Jesień niezadługo pokryje niebo nieprzeniknionemi chmurami. Wieczory już były bardzo smutne. Niebo nie przedstawiało się jak płachta lazurowa.

W rzeczywistości, stan ten niezmiernie zmartwił tak miss Campbell jako i Oliviera Sinclair; dwojga zaciekłych badaczy horyzontu.

Tym sposobem minęło cztery dni września, pogoda była fatalna.

Każdego wieczoru miss Campbell, Olivier Sinclair, pani Bess i Partridge, oraz dwaj bracia Sam i Sib, usiadłszy na skale, nie spuszczali oka tak z powierzchni morza jak i z namiotu niebieskiego rozpiętego nad ich głowami. Niestety! niebo nie przedstawiało żadnej nadziei.

Rozchodzono się więc ze smutkiem, a przy pożegnaniu, każdy wymawił tajemniczo ten wyraz:

– Do jutra!

– Do jutra! mówiła miss Campbell, a za nią powtarzali to samo dwaj bracia dodając:

– Mamy przeczucie że to jutro będzie szczęśliwsze...

Każdego wieczoru bracia Melvill miewali dziwne przeczucia, ale się dotąd ani jedno nie urzeczywistniło.

Nareszcie jednego dnia wskazówka barometru lawirująca dotąd miedzy pogodą a niepogodą zatrzymała się na napisie: czas piękny.

Niepodobna określić niepokoju, jakiemu podlegali wszyscy przez cały dzień. Z prawdziwą obawą a nawet z bijącem sercem przypatrywano się horyzontowi, czy jaka przypadkowa chmura nie zaćmi jego czystości.

Bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności powiał lekki wiaterek, i zaczął przepędzać chmury, nie był przecież w stanie usunąć wyziewów powstających z morza, w czasie wieczorów jesiennych.

Wieleż to dni trzeba było jeszcze oczekiwać aby ostatecznie natrafić na chwilę bezwzględnej jasności lazuru nieba.

Wspomnionego właśnie dnia wszyscy pozostawali pod wpływem niezwyczajnego wzruszenia. Bracia opróżnili z tabaki cała tabakierkę, a Olivier Sinclair, nieustannie wybiegał na szczyt skały, aby się przekonać, czy nie nadciąga jaki fatalny obłok.

Przyspieszono nawet podanie obiadu, goście siedli do stołu o godzinie 5. w nadziei, że należy koniecznie się spieszyć i nieustannie czuwać nad stanem nieba.

Słońce zachodziło dopiero o godzinie 6 i 49 minut, można było zatem badać je aż do ostatniej chwili.

– Jestem pewny, rzekł brat Sam, zacierając ręce, że nareszcie obaczymy go.

– Ja takie same żywię przekonanie, odpowiedział brat Sib.

Tymczasem około godziny trzeciej powstało na niebie coś podobnego do chmury barankowej i popychane wiatrem, skierowało się w stronę oceanu.

Miss Campbell pierwsza to dostrzegła. Nie mogła powstrzymać się od wykrzyku.

– To chmurka pojedyncza, odpowiedzieli wujowie, nie ma więc czego obawiać się.

– Ona płynie daleko prędzej niż słońce, dodał brat Sam. Nie pozostanie więc w miejscu i rozpłynie się w przestrzeni.

– Ależ przecież ta chmura nie jest skutkiem zbitych parowań, wyrzekła miss Campbell.

– Zobaczymy.

Olivier Sinclair szybko pomknął i dostał się aż na szczyty ruin klasztoru. Ztąd daleko lepiej można było obserwować aż do granic wyspy Mull.

Powrócił po niejakiej chwili pocieszając, że prawdopodobnie nic się nie stanie; że chmura ta jest na niebie jedynie tylko zabłąkaną, że niepodobna, aby mogła znaleźć poparcie w atmosferze suchej, więc niezawodnie zniknie.

Tymczasem chmura barankowa postępowała nieustannie. Na wielką radość wszystkich dotąd nie zasłoniła ona słońca i jeżeli płynęła po niebie, to jedynie skutkiem podmuchu wiatru. Prześlizgując się tym sposobem w powietrzu, przybierała rozmaite kształty.

W początku będąc tylko niewielką plamką, wydłużyła się następnie w kształt ryby, z głową jakby psią. Po chwili zbiła się w massę, zmieniła w kulę, ciemną we środku a jasną po bokach i ostatecznie zajęła całą tarczę słoneczną.

Krzyk wydobył się z piersi miss Campbell, wyciągnęła ona ku niebu oba ramiona.

Gwiazda promienista pod zasłoną niespodzianą rzucała tylko jeden pas światła ku wyspie.

Wreszcie cień ustąpił i słońce pojawiło się w całym swoim blasku. Cień zniżył się ku horyzontowi. Po niejakiej chwili zniknął jakby zapadł się w jakąś otchłań na niebie.

– Nakoniec zniknął, rzekła wesoło młoda dziewczyna, jeżeli znowu nie nadejdzie inna jaka chmura.

– Uspokój się miss, odpowiedział Olivier. Jeżeli obłok ten tak szybko zniknął, to dowód najwyraźniejszy, że nie spotkał na swej drodze żadnego innego wyziewu, czyli, że cały zachód jest zupełnie swobodnym od chmur.

O godzinie szóstej goście zebrani na stanowisku wpatrywali się w świetlaną tarczę słońca.

Nareszcie, nareszcie słońce coraz bardziej zapadało się. Na horyzoncie zarysowała się olbrzymia, majestatyczna kula, rozpalona do czerwoności, wydająca przytem złotawe promienie.

Miss Campbell, Olivier Sinclair, bracia Melvill a nawet pani Bess i Partridge pozostali milczący wobec tego uroczego zjawiska. Tarcza była jasna zupełnie, nigdzie nie pojawiła się ani jedna chmura.

– Sądzę, że tym razem ujrzemy go, odparł brat Sam.

– I ja jestem tego pewny, dodał brat Sib.

– Milczenie moi wujowie, zawołała miss Campbell.

Zamilkli powstrzymując nawet oddech, jak gdyby w obawie, żeby własny ich oddech nie zasłonił słońca.

Gwiazda promienna coraz bardziej obniżała się.

Wszyscy patrzali nie śmiejąc oddychać.

Nakoniec już się utworzył rodzaj obrąbka słonecznego, słońce zbliżyło się tak do powierzchni morza, że zdawało się, iż tonie w niem.

Nagle rozległy się strzały tuż między nadbrzeżnemi skałami, wzniósł się dym aż ponad szczyty. Powietrze a raczej wietrzyk pochwycił go i popchnął dalej.

Zmienił się nareszcie w lekką ale czarną chmurę zasłaniającą słońce i tym sposobem dla widzów znikły promienie, jakie wydawało słońce.

ray_33.jpg (206871 bytes)

W tej chwili z fuzyą jeszcze dymiąca pojawił się jak zawsze Aristobulus Ursiclos.

– A tego już dosyć! zawołał brat Sib.

– Tego nawet za nadto, dodał brat Sam.

– Żałuje mocno, żem go nie zostawił na skale, bąknął Olivier Sinclair.

Miss Campbell zaciąwszy usta i zacisnąwszy pięści nie wyrzekła ani jednego wyrazu.

Jeszcze zatem raz z przyczyny niefortunnego Aristobulusa Ursiclos stracili sposobność ujrzenia promienia zielonego!

 

Rozdział XVII

Na pokładzie Clorindy.

 

ray_34.jpg (175274 bytes)

azajutrz, o godzinie 6. rano, uroczy statek o ładunku od 45 do 50 ton, miał wypłynąć z przystani wyspy Jona. Była to Clorinda, która przy lekkim wietrzyku zwolna wysuwała się na świetlną powierzchnię morza.

Clorinda wiozła na swym pokładzie miss Campbell, Oliviera Sinclair, brata Sam i brata Sib, oraz panią Bess i Partridge.

Nie potrzebujemy dodawać, że między podróżnymi nie znajdował się zgoła Aristobulus Ursiclos.

Oto co postanowiono po wypadku mającym miejsce dnia poprzedniego.

Miss Campbell kierując się z powrotem do oberży, wyrzekła głosem krótkim ale stanowczym:

– Moi wujowie, ponieważ pan Aristobulus Ursiclos ma zamiar jak uważam dłużej pozostać na wyspie Jona, nie przeszkadzajmy mu zupełnie. Już tyle wypłatał nam figlów że obecność jego jest nam wcale nieużyteczną.

Na takie odezwanie się, bracia Melvill odpowiedzieli:

– Rzecz skończona, przecież nie zobowiązywaliśmy się do niczego stanowczego.

Kiedy zaś wszyscy żegnali się przed drzwiami oberży: pod „Bronią Dunkana” miss Campbell rzekła:

– Jutro odjeżdżamy, nie pozostanę tutaj dłużej ani jednego dnia.

– Postanowiono i będzie wykonane moja droga Heleno, odparł brat Sam, ale dokąd się udajemy?

– Tam, gdzie nie potrzeba będzie spotykać się z panem Ursiclos. Należy zatem miejsce naszego przyszłego pobytu zachować w najściślejszej tajemnicy.

– Bardzo słusznie, ale dokąd jednak masz zamiar wyruszyć?

Na szczęście był obecnym rozmowie Olivier Sinclair, który też w ten sposób odpowiedział na pytanie rzucone przez zakłopotanego wuja Sam:

– Miss Campbell, wszystko może być urządzone w sposób zadawalniający. Oto niedaleko ztąd znajduje się maluchna wysepka, bardzo odpowiednia do naszych obserwacyi a jestem pewny, że nikt z obcych nie przerwie nam samotności.

– Gdzież jest!

– Jest to wyspa Staffa, z której można widzieć o dwa tysiące mil.

– Czy można jednak tam żyć na niej i przebywać bezpiecznie?

– Tak jest, odparł Olivier Sinclair. W porcie wyspy Jona zawsze można widzieć elegancki jacht, gotowy wyruszyć na morze. Jego kapitan jest zawsze do rozporządzenia chętnych turystów. Cóż nam zatem przeszkodzi jutro z brzaskiem poczynającego się dnia wyruszyć stąd?

– Panie Sinclair, rzekła miss Campbell, jeżeli jutro powiedzie się nam wymknąć ztąd, bez wiadomości czyjejkolwiek, pozyskasz pan całą moją wdzięczność.

– Jutro, około południa, ponieważ potrzeba koniecznie odpowiedniego wiatru, będziemy już na wyspie Staffa, odpowiedział Olivier Sinclair, i ręczę miss, że żaden obcy nie zamąci nam spokoju.

Idąc tedy za zwyczajem, bracia Melvill zawołali, wymieniając rozmaite nazwiska:

– Bet!

– Beth!

– Bess!

– Betsey!

– Betty!

Pani Bess pojawiła się natychmiast.

– Wyjeżdżamy jutro, wyrzekł brat Sam.

– Jutro o brzasku dnia, dodał brat Sib.

Nic nie odpowiedziawszy pani Bess wraz z swym towarzyszem zajęła się przygotowaniami do podróży.

Pod ten czas Olivier Sinclair udał się do portu celem rozmówienia się z John Olduck.

Był to kapitan okrętu.

O godzinie 6tej nazajutrz pasażerowie pomieścili się na pokładzie, zniesiono też odpowiednie zapasy i prowianty.

Tak więc z brzaskiem dnia miss Campbell znalazła się w szalupie bardzo gustownie urządzonej. Wszyscy niezmiernie byli uradowani, o podróży tej bowiem ani o jej kierunku i celu nikt zgoła nie wiedział.

Odległość pomiędzy dwoma wyspami była bardzo niewielka. Wreszcie miss Campbell o to się wcale nie troszczyła. Clorinda wypłynęła z portu, a to było dla niej dosyć. Za chwilę prawie wyspa Jona znikła w mgle a z nią razem nieprzyjemności jakich tam doznała.

Rzekła tedy z całą szczerością do wujów:

– Gzy nie mam słuszności ojcze Sam?

– Zawsze, moja droga Heleno.

– Czy mama Sib, zgadza się także.

– Zawsze, moja luba.

– A zatem, odpowiedziała ściskając ich z kolei, moi  wujowie postanowiwszy mi wybrać małżonka, popełniliście mały nierozsądek.

Wróciła zatem wesołość.

O godzinie 8ej wszyscy zasiedli do śniadania w sali gustownej Clorindy.

ray_34.jpg (175274 bytes)

Kiedy nareszcie miss Campbell powróciła na pokład, już okręt zmienił kierunek. Zwrócił się on ku znakomitej przystani, na której pomieszczona była morska latarnia, i następnie bez przeszkody popłynął dalej.

Jacht płynął z nadzwyczajną szybkością wprost ku skalistej wyspie Staffa, zupełnie wyosobionej pośród morza. Zdawało się, że wysepka ta jest jakby przelotnem zjawiskiem na wielkich przestrzeniach wód oceanu.

Około godziny jedynastej okręt powtórnie zmienił kierunek, żeglując teraz wciąż ku północy. Już się zarysowały w oddali szare brzegi bazaltowe. Okręt starannie omijał skaliste wybrzeża, wreszcie dotarł aż do małej zatoki blisko groty Clam Shell, maszty zostały zwinięte i zapuszczono kotwicę.

W chwilę później miss Campbell wraz ze swoimi towarzyszami wstępowała po pionowych pokładach bazaltu, wyrobionego jak schody.

Niezadługo dostano się do płaszczyzny górnej.

Więc była to nareszcie upragniona wyspa Staffa, zdala od wszelkich siedlisk ludzkich, wyrzucona nawalnicą wód oceanu Atlantyckiego na rozległe pokłady skał i granitów.

 

Rozdział XVIII

Staffa.

 

akkolwiek wysepka ta była odosobnioną, natura jednak uczyniła ją nadzwyczaj urozmaiconą z pomiędzy wszystkich wysp archipelagu hebrydzkiego. Te wielkie skały owalnego kształtu, długości jednej mili, szerokie na pół mili, ukrywały w swoich wnętrznościach przecudne groty.

ray_36.jpg (169958 bytes)

Były one następstwem skrystalizowania się bazaltu i stanowiły pierwiastkową epokę formacyi ziemi. Jeżeli teraz jednak zgodzimy się na wyniki badań Bischoffa i Hemholtza, którzy twierdzą, że do oziębienia bazaltu potrzeba co najmniej powietrza oziębionego na 2000 stopni, to w takim razie oziębienie to nie mogło nastąpić jak przed upływem 350 milionów lat. Epoka to zatem niezmiernie odległa, sięgająca formacyi globu świata.

Gdyby się tu znajdował Aristobulus Ursiclos, byłby niewątpliwie udarował swych towarzyszy jaką uczoną rozprawą dotyczącą fenomenów i zjawisk historyi geologii. Ale był na nieszczęście daleko i miss Campbell wcale o nim nie myślała.

– Nie myślmy o nim wcale, wyrzekli bracia Melvill jednogłośnie.

– Ale jednak nie zapominajmy o celu w jakim tu przybyliśmy, dodał Olivier Sinclair.

– A zatem idźmy odszukać odpowiednie stanowisko obserwacyjne, wyrzekł brat Sam.

– Tak jest, dodała miss Campbell.

– Znajdziemy go, znajdziemy, wtrącił Olivier Sinclair, który się niezmiernie zajmował tym przedmiotem.

– Nie bardzo się spieszmy, rzekła znowu Helena zadowolona, że jest wolną od obecności natrętnego Aristobulusa. Położenie tej wyspy jest urocze. Gdyby można było zbudować tu willę, sądzę, że zamieszkiwać ją, należałoby do przyjemności, jakich trudno napotkać na stałym lądzie.

– Ale jednak pobyt na krańcu tym oceanu, zdaje mi się byłby bardzo niebezpieczny.

– Rzeczywiście, odezwał się Sinclair. Staffa jest wystawiona na nieustanne nawałnice i ataki wichrów, a nawet nie przedstawia dostatecznego schronienia dla statków w swoim porcie. Niepogody trwają tu przez ciąg blisko dziewięciu miesięcy.

– Otóż to dla tego nie masz tu ani jednego drzewa. Cala roślinność ulega zniszczeniu.

– W każdym razie, pobyt dwóch miesięcy na takiej wyspie byłby dość przyjemny, odpowiedziała miss Campbell. Moglibyście kupić tę wyspę moi wujowie, jeżeli ona jest tylko do nabycia.

– Do kogo ona należy? zapytał brat Sam.

– Do rodziny Mac Donald, odpowiedział Olivier Sinclair. Daje ona jej trzysta franków rocznie dochodu, ale sądzę, że nie ustąpiłaby ona Staffy za żadne pieniądze.

Tak rozmawiając nowi goście przebiegali przestrzenie wyspy. W tym dniu nie było nikogo z turystów, ponieważ statki wcale nie odpływały; nasi zatem podróżnicy nie mieli się czego obawiać z tej strony. Oprócz kilkunastu małych koników pogryzających trawę i pewnej ilości trzody, której nie strzegł żaden pasterz, nie było żadnej innej żyjącej istoty.

Nawet nie odnaleziono tutaj żadnych śladów zamieszkań. Wprawdzie napotkano zrąb jakiejś chaty, ale ta oddawna została już zniszczona.

Tym sposobem podróżnicy musieli całą swoją uwagę wytężyć wyłącznie na horyzont. Tego dnia zdawało się, że słońce zajdzie spokojnie i bez chmury. Ale wnet jednak z tą ruchliwością

jaka odbywa się w zmianach na niebie w czasie jesieni, niebo pokryło się chmurami. Później kilka innych chmur nadciągnęło od zachodu.

Rozwiały się zatem wszelkie nadzieje.

Nazajutrz, to jest dnia 7. września, postanowiono zrobić bliższy przegląd wyspy. A mianowicie ten dzień przeznaczony był na zbadanie groty Clam-Shell, przed którą właśnie zarzucił kotwicę okręt Clorinda.

ray_37.jpg (185939 bytes)

Grota była wysoką blisko na trzydzieści stóp, a szeroka na piętnaście, była głęboka, ale miała przystęp bardzo łatwy. Otwarta od strony wschodniej była zasłoniętą od wichrów, tym sposobem nie wiały tu huragany, płynące od oceanu.

Miss Campbell niezmiernie ucieszyła się temi odwiedzinami. Olivier Sinclair, pod względem szczegółów geologicznych nie posiadał bezwątpienia tylu wiadomości, co Aristobulus Ursiclos, ale jednakże umiał się stać przyjemnym towarzyszem.

– Pragnęłabym posiadać jakąś pamiątkę dokonanej przez nas tutaj wizyty, odezwała się miss Campbell.

– Nic łatwiejszego, odparł Olivier.

I za kilkoma pociągnięciami ołówka zrobił szkic całej groty i skały rysującej się w mgłach wodnych Oceanu. Otwór groty podobnym jest do olbrzymiego szkieletu, którego żebra przedstawiają stopnie schodów wiodące aż na sam szczyt skały. Całe te pokłady bazaltowe, artysta oddał z nieporównana wiernością.

Nareszcie u spodu swego rysunku zamieścił te wyrazy:

 

Olivier Sinclair, miss Campbell.

Staffa d. 7. września 1881 roku.

 

Przechadzka odbywała się wesoło i w dalszym ciągu wizyt pasażerowie udali się do tak zwanej groty Bato, a to z tego powodu, że wnętrze jej zajmuje woda morza, tak, że niepodobna tam dostać się suchą nogą.

ray_38.jpg (185417 bytes)

Leży ona w stronie południowo-wschodniej wyspy. Skoro następuje przypływ, bardzo niebezpiecznie wpływać do takowej, ponieważ fale są nadzwyczaj kapryśne i gwałtowne.

Po dopełnieniu wizyty wszyscy turyści na nowo wydobyli się na płaszczyzny Staffa.

Wyspa posiadała mnóstwo innych grot i jaskiń; już to skutkiem zmian atmosferycznych, już to skutkiem wylewu wód, już z samej natury. Do jednej z takowych, a wytworzonych ogniem wulkanicznym należała grota Fingala.

Otóż cały dzień następny poświecono zbadaniu tego nadzwyczajnego zjawiska kuli ziemskiej.

 

Rozdział XIX

Grota Fingala.

 

dyby kapitan Clorindy znajdował się od dwudziesta czterech godzin w jednym z portów Zjednoczonego królestwa, niezawodnie byłby otrzymał sprawozdanie meteorologiczne, niezmiernie niepokojące tych, którzy udawali się w podróż na wody morza Atlantyckiego.

Otóż tedy zawiadomiono z Nowego Yorku o zbliżających się nawałnicach. Przebywszy Ocean w stronie od zachodu do północy, groziły one wyrzuceniem na brzegi Irlandyi, lub Szkocyi, lub zapędzeniem na wody Norwegii.

Tymczasem barometr statku zapowiadał również spodziewaną burzę, o którą troszczył się zawsze każdy z marynarzy, dbających o własne bezpieczeństwo.

Tym sposobem kapitan John Olduck, niezmiernie zaniepokojony, udał się w dniu 8 września na szczyty skaliste wyspy Staffa, aby tam czynić spostrzeżenia nad stanem powietrza.

Już z wielka szybkością wicher przeganiał chmury po nieboskłonie. Wicher w początkach nie wielkiej siły, zapowiadał następnie zbliżający się huragan; fale z wielkim impetem i hukiem odbijały się od brzegów bazaltowych.

John Olduck uczuł się wielce zaniepokojonym. Wprawdzie Clorinda znajdowała się w dość bezpiecznem schronieniu, ale jednak port ten nie przedstawiał odpowiedniego pomieszczenia nawet dla statków mniejszej objętości. Morze napełniała coraz bardziej piana, fale z trzaskiem rozbijały się o wystające nad brzegami złomy skał.

Kiedy powrócił na pokład, oświadczył pasażerom, że należy odpływać, ponieważ gdyby się spóźnili, okręt mógłby być zapędzony daleko od wyspy Staffa aż na wyspę Mull. Tam właśnie w najgorszym razie, ale przy spokojnym stanie morza, należałoby szukać schronienia przed burzą, uprzedziwszy takową.

– Jakto oddalić się z wyspy. Pozostawić tutaj wszelkie nadzieje ujrzenia horyzontu jasnego?

– Sadzę, że byłoby bardzo niebezpiecznie pozostać na kotwicy blizko groty Clam-Shell, odpowiedział John Olduck.

– Jeżeli tego potrzeba, wtrącił Sam.

– Tak jest, potrzeba, dodał Sib.

Olivier widząc na twarzy miss Campbell nieprzyjemne wrażenie, skutkiem tak niespodziewanej wiadomości, odezwał się do kapitana:

– Jak myślisz pan, jak długo może trwać nawałnica.

– Dwa lub trzy dni najwyżej, szczególniej w tej porze roku.

– I pan uważasz za koniecznie nieodwołalny odjazd okrętu?

– Konieczny i naglący.

– Jakiż masz plan.

– Wypłynąć ztąd dziś jeszcze. Korzystając z obecnego wiatru, dostaniemy się bardzo łatwo do Achnagraig, a następnie powrócimy tutaj gdy już przeminie burza.

– Dla czego nie wrócić do wyspy Jona, dokąd moglibyśmy dostać się za godzinę, rzekł Sam.

– Nie, nie, nie do Jony, zawołała miss Campbell, przed którą natychmiast zarysowała się występna postać Aristobulusa.

– W porcie wyspy Jona jak równie i tutaj nie będziemy wcale bezpieczni, rzekł kapitan.

– A zatem jedź pan natychmiast, a nas pozostaw na wyspie Staffa, zawołał Olivier Sinclair.

– Na Staffa, przecież tu nawet nie ma żadnego domu do schronienia się.

– Grota Clam Shell wystarczy nam przez kilka dni, odparł Oliwier. Mamy dostateczną ilość zapasów i nie potrzebujemy obawiać się ogłodzenia.

– Tak, tak, dodała miss Campbell, jedź kapitanie. Będziemy tutaj jak rozbitki, jak Robinsoni. Przez czas twej nieobecności będziemy z utęsknieniem oczekiwać na przybycie Clorindy.

– Ależ... rzekł po chwili brat Sam z pewnem niepokojem.

– Zdaje mi się moi wujowie, że potrafię was całkowicie uspokoić, odpowiedziała na to miss Campbell.

Poczem całując każdego z kolei.

– To dla was i spodziewam się że nie macie mi nic do zarzucenia.

Była niezmiernie wdzięczna Olivierowi za podanie tak fantastycznego projektu.

Postanowiono zatem, że majtkowie zniosą z pokładu to, co było potrzebnem dla pozostających na wyspie. Clam Shell tym sposobem przekształcone zostało na dość wygodny: Melvill-House. Było tu daleko wygodniej niż w oberży na wyspie Jona. Kucharz oświadczył że znajdzie sobie odpowiednie pomieszczenie celem spełnienia obowiązków do niego należących.

Poczem wszyscy opuścili statek otrzymawszy od kapitana do swego rozporządzenia małą łódkę.

Po odjeździe kapitana całe towarzystwo gotowało się do dalszej wycieczki.

Opuścili tedy grotę Clam Shell i udano się ścieżką prowadzącą ku północnej stronie wysepki. Skały po których się wdzierano przedstawiały bardzo wygodne i mocne schody, jakby z natury wyrobione w pokładach granitu. Spacer ten niezmiernie był przyjemnym, podróżni mieli przed sobą cudowny krajobraz i wielki płat wody, niby odłam morza, którego powierzchnia zdala błyszczała wszystkimi kolorami tęczy.

Przybywszy na sam kraniec wyspy, Olivier Sinclair, nagle ukazał miss Campbell po lewej ręce, pewien rodzaj maluchnego przejścia lub raczej pewien rodzaj naturalnej ławeczki, która ciągnęła się aż do otworów groty. Rodzaj schodów i pryczy utworzonej z sąsiadujących ścian skały wybornie posługiwał do przejścia bezpiecznego.

– Ach te schody, odezwała się miss Campbell, psują mi nieco efekt pałacu sławnego Fingala.

– Bo też rzeczywiście jest to wykonane już ręką ludzką.

– Jeżeli jest jednak użyteczne, wtrącił brat Sib.

– Przecież możemy po nich wchodzić bardzo wygodnie, dodał brat Sam.

W chwili dostania się do groty podróżni zatrzymali się dla zaciągnięcia rady przewodnika.

Przed ich wzrokiem rozpościerał się pewien gatunek nawy pełnej tajemniczości. Otwór między oboma ścianami skały czyli raczej groty Fingala wynosił na szerokość blisko trzydzieści cztery stopy. Po prawej i po lewej ręce, stały bazaltowe pilastry, przyciśnięte jeden do drugiego, okrywające tym sposobem jak w wielu świątyniach z dawnych czasów widok znajdujących się po za nimi murów. Na tych pilastrach wspierało się olbrzymie sklepienie, które obejmowało przestrzeń blisko pięćdziesiąt stóp nad powierzchnią morza.

Miss Campbell i jej towarzysze oczarowani tym pierwszym widokiem pogrążyli się w zadumie, idąc dalej drogą wyrobioną z natury przez całą długość groty.

Tu w największym porządku ciągnęły się kolumny pryzmatyczne, nierównej objętości, podobne do złomów skrystalizowanych przypadkiem. Wyciągnięte w linię geometryczną okazywały cały przepych swych naturalnych ornamentacyj. Styl całej tej cudownej budowy natury, przedstawiał załomy i zręby prawdziwie artystyczne ścisłości iście matematycznej.

ray_39.jpg (183452 bytes)

Światło przychodzące z zewnątrz oświetlało wszystko niezrównanym blaskiem. Odbite w kryształach wód darzyło obrazami wnętrze morza, cudownie rysując kontury budowli, będącej zjawiskiem zadziwiającem!

Panowała tu niczem niezamącona spokojność i cisza istotnie grobowa. Jedynie tylko lekkie podmuchy wiatru odbijając się w akustycznie ułożonych załomach, wydawały lekkie ale bolesne jęki i westchnienia.

– Jak zachwycającem jest to wszystko, jak genialne marzenia nasuwają się tutaj oczom widza! zawołał Olivier Sinclair.

– Bez wątpienia, ale jak mówi Ossyan: „Kiedy moje uszy słyszą pieśni bardów, serce moje drży, jak gdybym słyszał historyą o swoich przodkach. Harfa nie odezwie się więcej w lasach Sebora!” wyrzekł brat Sam   deklamując.

– Tak jest, dodał brat Sib: „Pałac obecnie jest pusty i echo nie odbija już pieśni starożytnej”.

Głębokość całej groty wynosi ogółem sto pięćdziesiąt stóp. W samym jej końcu otworzony załom przedstawia do złudzenia jakby istotne organy.

Tutaj właśnie podróżni postanowili zatrzymać się na chwilę.

Z tego punktu rozwija się perspektywa na cały strop nieba. Wszyscy uniesieni szczytnym krajobrazem nie zdolni byli sformułować tych wrażeń, jakich doznawali.

Nakoniec wyrzekła miss Campbell.

– Jakiż to pałac cudów i ten kto twierdził, że Bóg utworzył tę grotę na miejsce pobytu dla sylfów i ondyn morskich, miał niezmiernie pojęcie prozaiczne. Dla kogoż tedy drżało powietrze, w tym jęku, w tej pieśni, podobnej do pieśni wychodzącej z piersi natchnionego człowieka? Zkąd powstała ta urocza prawdziwa harfa eolska! Czyliż Wawerley nie słyszał owej muzyki ukrytych duchów, wielkiej poemy stworzonej naturą?

– Rzeczywiście, odparł Olivier, Walter Scott tworząc swego Wawerleya i kładąc mu w usta zachwyt, myślał o pałacu Fingala.

– Tutaj właśnie chciałabym wywołać ducha wielkiego poety, rzekła młoda dziewczyna. Dla czegóżby niewidzialni bardowie po przebyciu snu piętnastu wieków nie mieli pojawić się na moje wezwanie? Lubię myśleć, jak ten nieszczęśliwy, oślepiony jak Homer, poeta jak on, śpiewał wielką epopeję swojego wieku, jak tylokrotnie szukał schronienia w tym zamku, który nosił imię jego ojca. Tutaj bezwątpienia, echo Fingala powtarzało niejednokrotnie zwroty poetyczne tej cudownej pieśni, jakiej nie ma równej narzecze gaelickie. Czy nie przypuszczasz pan, panie Sinclair, że Ossyan niegdyś siadywał na tem samem miejscu, gdzie my znajdujemy się obecnie? I że dźwięk jego uroczej harfy mięszał się z sykiem fal morskich?

– Jakżebym nie miał wierzyć w to wszystko, o czem pani mówisz z takiem głębokiem przekonaniem?

– Jeżeli go zatem przywołam? szepnęła nagle miss Campbell.

I głosem dźwięcznym powtórzyła po wielekroć imię wielkiego geniusza Caledonii.

Jednakże głos jej odbiły trzykrotnie echa, ale... duch wielkiego Ossyana nie zjawił się wcale.

Tymczasem słońce zwolna schyliło się do zachodu i grube cienie napełniły wnętrze groty; zwiedzający zatem zajęli miejsce na ławce pokładu, najmniej przystępnej dla fal.

Od dwóch godzin już dawała się uczuwać jakaś zmiana w powietrzu grożąca niepogodą. Wicher zamienił się w prawdziwy huragan. Ale miss Campbell i jej towarzysze należycie osłonięci złomami bazaltowemi, mogli bezpiecznie przedostać się do groty Clam-Shell.

Nazajutrz przy nowem opadnięciu barometru, wicher powiał z większą jeszcze gwałtownością. Chmury bardziej czarne i gęste, zapełniły całą przestrzeń nieba. Jeszcze nie spadły krople deszczu, ale można się było spodziewać, że wkrótce zaryczy szalona nawalnica.

Miss Campbell nie gniewała się wcale, że nastąpiła tak raptowna zmiana atmosfery.

Pobyt na bezludnej wyspie pośród walki ścierających się żywiołów, przypadał do jej namiętnego usposobienia. Jak istotna bohaterka Walter Scotta błąkała się nieustannie między skałami wyspy Staffa, pochwycona wrażeniem poetycznem, uniesiona natchnieniem dla tej natury tak wspaniałej, tak uroczej, wszyscy uszanowali jej osamotnienie.

Kilkakrotnie jakby pod wpływem niczem nieprzepartego uroku, powracała do groty Fingala. Tutaj rozmarzona, spędzała w milczeniu całe godziny i nie zwracała wcale uwagi na przestrogi a nawet prośby aby nie zapuszczała się zbyt daleko.

Nazajutrz, dnia dziewiątego września, największe ciśnienie powietrza przypadło na brzegi Szkocyi. W tej też chwili zerwał się wicher z szaloną, niebywałą siłą. Był to prawdziwy huragan, jakich dawno nie pamiętano. Niepodobna było utrzymać się bezpiecznie na powierzchni wyspy.

Około godziny siódmej wieczorem, w chwili gdy na naszych turystów oczekiwał obiad przygotowany w grocie Clam-Shell, Olivier Sinclair i bracia Melvill doznali wielkiego niepokoju.

Miss Campbell, wyszedłszy z groty przed trzema godzinami, nie określając celu, ani miejsca swej wycieczki, dotąd jeszcze nie powróciła.

Aż do godziny szóstej czekano cierpliwie, i nikt zgoła nie zdradzał najmniejszej obawy. Ale jednak po upływie i tej godziny miss Campbell nie pojawiła się wcale.

Kilkakrotnie Olivier Sinclair wychodził na płaszczyznę wyspy... nie dostrzegł jednak żadnej żyjącej istoty.

Nawalnica nareszcie zaryczała z całą wściekłością i siłą olbrzymią, morze jakby rzucane potęgą piętrzyło niby wielkie góry swoje fale, zalewając po części okolicę dotykającą wschodniego boku groty.

– Nieszczęśliwa miss Campbell, zawołał nagle Olivier Sinclair, jeżeli jeszcze jest w grocie Fingala, należy ja ztamtąd uprowadzić, bo bezwarunkowo będzie zgubiona.

Poprzednia częśćNastępna cześć