Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

promień zielony

(Rozdział XX-XXIII)

 

44 ilustracje L. Benetta i jedna mapa

Tłumaczył Stanisław Miłkowski

Nakładem i drukiem J. Czaińskiego

Warszawa 1887

ray_02.jpg (50557 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XX

Dla miss Campbell.

 

chwil kilka potem, Olivier Sinclair przebiegłszy główną ścieżkę z możliwą szybkością, przybył do wejścia groty, do miejsca, gdzie właśnie rozpoczynały się schody bazaltowe urobione przez naturę.

Bracia Melvill i Partridge towarzyszyli mu zdjęci nadzwyczajną trwogą.

Pani Bess pozostała w grocie Clam-Shell, oczekując z niemniejszą niespokojnością, przygotowana na powitanie powracającej szczęśliwie Heleny.

Morze już wystąpiło z brzegów, zalewając całą platformę, i czyniąc niepodobnem przejście ku górnym wyżynom groty.

Nietylko więc niepodobna było dostać się do jej wnętrza, ale i wydostać z takowego na zewnątrz. Jeżeli zatem miss Campbell tam się znajdowała, została po prostu uwięzioną. Ale jakim sposobem o tem dowiedzieć się i jak następnie dostać się do niej.

ray_40.jpg (193586 bytes)

– Heleno! Heleno?

Wołali bracia, ale czyliż głos ich dochodził uszów miss Campbell. Fale uderzały z takim hukiem, że zdawało się, iż to padają pioruny. Ani głos zatem ani spojrzenie nie mogło się wcisnąć do wnętrza groty.

– Być może, że miss Campbell, nie znajduje się tam wcale, rzekł  brat  Sam, który się uwodził płonną nadzieją.

– Gdzieżby była? odparł brat Sib.

– O tak, gdzieżby właściwie była? dodał Olivier Sinclair. Przecież nadaremnie poszukiwałem jej na płaszczyźnie, nadaremnie zwiedziłem brzegi morza. Nie mogła wszakże uprzedzić nas lub powrócić w czasie naszej nieobecności. Ona tam jest! Ona tam jest!

I namiętny, odważny Olivier, przypominał sobie, wiele to razy sam widział, jak morze gwałtownie zalewało grotę, jak w takim razie niepodobieństwem było dostać się tam drogą zwyczajną a nawet za pomocą łodzi.

Trzeba koniecznie bądź co bądź dostać się do niej.

Pod wpływem szalejącego wichru, wchodzące do groty bałwany wznosiły się aż do szczytu samego sklepienia. Tutaj dopiero rozbijały się z przeraźliwym hukiem. Wnętrze zatem groty przedstawiało się jakby wodospad Niagary; fale odbite od sklepienia rozlewały się w całej jej długości jak rwący strumień, niosąc zagładę wszystkiemu, co spotkały na tej drodze. Tym sposobem morze dowolnie szalało w całej długości tak obszernej groty.

W jakiej zatem jej części miss Campbell znalazła schronienie aby nie być pochwyconą przez nieustannie napływające fale? Brzegi, boki i szczyty groty były nieustannie wystawione na zalanie bałwanami morskiemi.

Jednakże wszyscy w ogóle zaprzeczali temu, aby odważna dziewczyna mogła do tej chwili pozostać w grocie. Jakim sposobem mogłaby oprzeć się szalonej sile wichrów? Może już oddawna jej ciało najokropniej poszarpane uderzeniami fal o boki skały wyrzuciło morze? Czyliż fale te nie płynęły całą przestrzenią aż do otworów spokojnej dotąd groty Clam-Shell.

– Heleno! Heleno!

Rozległo się na nowo, ale głos wołających ginął w huku i szumie. Zaden krzyk nieodpowiedział na to wezwanie.

– Nie! Nie! mówili bracia Melvill, jej nie ma w tej grocie.

– Ona tam jest, rzekł Olivier Sinclair.

I ręką wskazał kawałek materyi unoszącej się na powierzchni zebranej wody, jak niemniej inny kawałek takiej samej materyi na złomie skały.

Olivier Sinclair rzucił się z chciwością na te resztki.

Była to wstążka sund jaką przepasaną miała głowę miss Campbell.

Jeżeli jednak wicher zerwał jej opaskę z głowy, czy równie i miss Campbell nie uległa jakiemu nieszczęściu?

– Wiem co uczynię, zawołał Sinclair.

Korzystając z chwilowego uspokojenia się fal, Olivier skoczył ku pierwszym schodom prowadzącym ku grocie, lecz natychmiast nowy gwałtowny napór rzucił go o ziemię i o mało nie wciągnął do wnętrza.

Mimo to nie odbiegła go chęć ratowania nieszczęśliwej Heleny.

– Miss Campbell jest tam, zawołał. Jest jeszcze żyjącą, ponieważ jej ciało nie zostało wyrzucone na zewnątrz, jak ten strzępek wstążki. Prawdopodobnie znalazła schronienie w jakim załomie skalistym. Lecz jej siły wkrótce wyczerpane zostaną. Nie zdolna będzie utrzymać się do chwili, dopóki nie ustanie burza. Trzeba koniecznie dostać się do niej!

– Pójdę tam! rzekł Partridge.

– Nie, ja tam pójdę, odezwał się z gwałtownością Olivier Sinclair.

– Zaczekajcie tu na nas, rzekł do braci Mellvill, za pięć minut powróciny.

Poczem skinął na Partridge.

Obaj wujowie pozostali na ostatecznej granicy wyspy, dokąd żadną miarą nie mogły dostać się płynące gwałtownie fale, gdy tymczasem Olivier Sinclair wraz z Partridge wrócili się z największą szybkością do Clam-Shell.

Była godzina ósma wieczorem.

W pięć minut później młodzieniec i stary sługa powrócili, ciągnąc za sobą wzdłuż drogi małe czółenko, pozostawione przez okręt Clorinda.

Olivier Sinclair postanowił dostać się po miss Campbell morzem, gdy droga była w inny sposób zatamowana.

Tak jest, postanowił popróbować tego środka. Nie mogło być inaczej. Wiedział dobrze, jak się ma obchodzić z czółnem.

– Pójdę z panem, odezwał się Partridge.

– Nie, mój kochany, odpowiedział Olivier. Nie można narażać się dwóm ludziom od razu. Jeżeli miss Campbell jest przy życiu, ja sam dam jej radę.

– Olivierze! wołali obaj bracia, nie mogąc powstrzymać się od łez.

Młodzieniec uścisnął ich ręce, potem wskoczywszy do czółna, usiadł na ławeczce pochwycił oba wiosła i zaczął płynąć z całą siłą ku wejściu do groty Fingala.

Czółenko zboczyło, ale Olivier siłą uderzenia wioseł utrzymał je w równowadze; wpłynąwszy zaś w sam środek prądu zaczął lawirować

W pierwszej chwili fale podniosły czółno do wysokości sklepienia, zdawało się wszystkim, że ta drobna łupinka zostanie skruszona o boki skały, lecz fale cofając się przeniosły go znowu w dawne miejsce.

ray_41.jpg (212368 bytes)

Trzy razy w podobny sposób było rzucane czółno, oscyllowało ono na wysokości równającej się powierzchni wyspy i nakoniec Olivier Sinclair został pochwycony i siłą wparty w otchłań, jakby go pochwyciły prądy Niagary.

Krzyk przerażenia wyrwał się z piersi obecnych. Sądzono, że jest bezwarunkowo zgubiony.

Ale niezwykła odwaga młodzieńca i przytomność umysłu dopomogła mu do utrzymania się w czółnie, płynął on z szybkością strzały przez sam środek groty.

Po niejakiej chwili znowu nastąpił napływ wód, zasłaniając zupełnie czółno przed wzrokiem obecnych.

Olivier nie stracił przytomności, położywszy się w czółnie, dał się rzucać w rozmaite strony, chroniąc się od uderzenia o ściany skały.

Po długich wysiłkach, po nadludzkich prawie trudach, czółno znowu doszło do równowagi i bracia Mellvill ujrzeli dzielnego młodzieńca płynącego po wierzchu fal.

 

Rozdział XXI

Burza szalejąca w grocie.

 

livier Sinclair był zupełnie zdrów i cały a chwilami nawet zupełnie bezpieczny. Ciemność nie pozwalała mu rozejrzeć się w około. Dzień zaledwie kiedy niekiedy słał tu swoje blaski, mianowicie w przerwach uspokajających się fal.

Olivier Sinclair nadaremnie usiłował rozpoznać miejsce, w którem prawdopodobnie ukrywała się miss Campbell, ale nie mógł.

Zawołał:

– Miss Campbell! Miss Campbell!

Jakże opisać jego radość, gdy usłyszał cichy głos:

– Panie Olivierze! Panie Olivierze!

Miss Campbell zatem żyła.

Ale jakim sposobem i gdzie mianowicie zdołała się ukryć?

Olivier jeszcze raz wytężył wzrok.

W samym zagięciu skały znajdował się rodzaj framugi utworzonej z natury. Tutaj łączyły się także ze sobą pilastry. Tym sposobem tworzyło się ukrycie doskonale zabezpieczone od wejścia doń fal morskich. Legenda nazywała to: „krzesłem Fingala”.

Tam właśnie pomieściła się na razie miss Campbell.

Zagłębiona w marzeniach młoda dziewczyna ujrzała wybuchającą nawałnicę, czuła że jest narażona na wielkie niebezpieczeństwo ale nie tracąc odwagi, starała się wszelkimi środkami dostać do krzesła Fingala.

Tu też odnalazł ja Olivier.

– Ach miss Campbell, jak można było tak niebacznie narazić się na niebezpieczeństwo! Myśmy myśleli że już pani nie żyjesz.

– Ale pan mię uratowałeś, panie Olivierze, rzekła miss Campbell, bardziej roztkliwiona narażeniem się Oliviera jak istotnem niebezpieczeństwem jakie jej jeszcze groziło.

– Przybyłem tutaj, aby panią uwolnić, oswobodzić, i jakoś dostałem się aż do pani z pomocą Bożą. Nie doznajesz pani trwogi?

– Bynajmniej. Ponieważ pan tu jesteś, niczego się zgoła nie obawiam. A wreszcie czyliż mogłam dać przystęp do mego serca innemu uczuciu niż uwielbienie. Patrz!

Miss Campbell cofnęła się aż w głąb swego schronienia, Olivier Sinclair stojąc przy niej usiłował zabezpieczyć to miejsce od wdzierania się fal.

Oboje umilkli. Nie potrzebowali przecież mówić, wszak się doskonale w tej chwili rozumieli.

Mimo całej odwagi i jednej i drugiego, niebezpieczeństwo nie minęło wcale, lecz przeciwnie zaczęło dopiero przybliżać się. Już kilkakrotnie fale uniosły się tak daleko, że oblały podnóże tej części skały w której znajdowało się krzesło Fingala, i nieulegało wątpliwości, że nadejdzie chwila, w której huragan, w której nawałnica dwoje tych ludzi spłucze, jak martwy kawał drzewa. Tem więcej że na nowo zahuczało, zajaśniały błyskawice i padł piorun.

Wówczas Olivier zwrócił się do miss Campbell. Patrzył na nią ze wzruszeniem, którego nie wywołało wcale blizkie niebezpieczeństwo.

Ale miss Campbell była uśmiechającą, zachwycała się majestatycznością widowiska, burzą szalejącą w zamkniętej grocie!

W tej chwili olbrzymi bałwan wzniósł się tak wysoko, że prawie dotknął wejścia do framugi krzesła Fingala. Olivier był przekonany że on i miss Campbell zostaną pochwyceni falą i uniesieni.

Pochwycił ją tedy w ramiona, jakby pragnął od tego napadu bronić ją własnem życiem i osoba.

ray_42.jpg (223930 bytes)

– Olivierze! Olivierze! szepnęła młoda dziewczyna nie mogąca zapanować nad swojem wzruszeniem.

– Nie obawiaj się niczego Heleno, odpowiedział Olivier. Bronić cię będę Heleno... ja...

Nie dokończył. Nie śmiał wyznać tych wyrazów w obec okropnej katastrofy, która nieustannie zagrażała ich życiu.

Przedewszystkiem należało mieć przytomność umysłu, na tę odwagę zdobył się dzielny młodzieniec.

Ale jednak już to skutkiem wyczerpania się sił fizycznych, a być może sił moralnych ducha, młodzieniec czuł że jest bliskim omdlenia.

Wyczerpany zbyt długą walką z szalejącym żywiołem, mimo nadludzkich wysiłków nie mógł utrzymać się na nogach. Przerażało go to, że ją samą pozostawi, na łup fal i bałwanów.

– Heleno... moja droga Heleno... szepnął, za moim powrotem do Oban... dowiedziałem się... to ty... to dzięki tobie, byłem uratowany z odmętów Corryvrekan.

– Jak to wiedziałeś o tem Olivierze... odpowiedziała miss Campbell prawie zamierającym głosem.

– Tak jest... i dziś skwitowałem się z tobą zupełnie... Uratuję cię z groty Fingala.

Jakim sposobem Olivier przy wyczerpaniu sił i przy nowym napływie szalejących fal, mógł mówić o ratunku ? Nie podobna aby mógł obronić swoją towarzyszkę. Dwa lub trzy razy fale prawie ich pociągały ze sobą... A jeżeli rzeczywiście oparł się temu, nie było to skutkiem fizycznej siły, ale z tej jedynie przyczyny, że czuł rękę otaczającą go, jakby żelaznym pierścieniem, że tym sposobem nie zginie sam ale z nią razem.

Mogło być już w pół do dziewiątej wieczorem. Nawałnica dosięgła swego zenitu. Rzeczywiście wody morskie pędziły do groty Fingala z gwałtownością trudną do określenia. Wstrząsały one posadami skały i ścianami groty, odpadały wielkie kawały granitu, wytwarzając swym upadkiem czarniawe otwory w spienionych falach.

Czyliż pod tak straszliwym uporem wód, pilastry podpierające sklepienie nie ulegną, nie zostaną zrujnowane, nie opadną z kolei. Czy wreszcie nie runie całe sklepienie groty?

Olivier Sinclair obawiał się wszystkiego. I on równie doświadczał jakiejś szczególnej trwogi, której sobie nie mógł wytłumaczyć. Brakło mu zupełnie powietrza, zdawało się że atmosferę tę unosiły ze sobą fale, bo kiedy ustępowały, znowu powracała mu swoboda oddechu.

W tych warunkach miss Campbell odczuła strudzenie i była bliska omdlenia.

– Olivierze! Olivierze! szeptała tuląc się do niego.

Olivier Sinclair wcisnął się wraz z nią w najtajniejszy zakątek framugi. Cchciał ją ogrzać, chciał własnym oddechem, własnem życiem ją ożywić.

Lecz już woda prawie dostała się do połowy ich ciał, jeżeli i on w tej chwili utraci przytomność oboje będą zgubieni.

Ale młodzieniec posiadał jeszcze siłę opierania się kilka godzin. Podtrzymywał on miss Campbell i własną osobą osłaniał od uderzeń rozwścieklonych fal oceanu. Wśród nieprzeniknionej ciemności słychać było ryk, huk, świst szalejących wód. Nie był to już głos Selmy wydającej harmonijne tony w pałacu Fingala. Było to szczekanie psów kamczatki, o których mówi Michelet: że idą wielkiemi gromadami szczekając przeraźliwie i wściekłość ich można porównać do wściekłości północnego Oceanu.

Nakoniec morze zaczęło zwolna opadać.

Olivier zauważył że fale coraz bardziej zyskują na szerokości rozlewając się w całej przestrzeni. W ciemności jednak dotąd panującej, grota Fingala zarysowała się, również ciemną barwą.

Najwyższe miejsce groty już było wolne od wody.

Nadeszła chwila wydobycia się z tej straszliwej groty.

ray_43.jpg (217620 bytes)

Pomimo to jednak miss Campbell nie odzyskała dotąd wcale przytomności umysłu, Olivier Sinclair, wziął ją w objęcia i silnie trzymając zwolna posuwał się po zwilżonych stopniach skały.

Wielokrotnie jednak musiał się cofać gdy napływały wody, to znowu z szybkością pomykać naprzód, aby ubiedz zbliżające się bałwany morskiej wody.

Nakoniec, kiedy już znalazł się prawie na dole, nowa masa wody wparła do wejścia groty, zdawało mu się, że oboje będą starci o ściany skały, że ich uniesie prąd, wszakże i tym razem zdołał się jeszcze oprzeć, i kiedy morze cokolwiek ustąpiło, wytężywszy wszystkie siły, wydobył się nareszcie z groty.

Prawie w okamgnieniu dotarł do miejsca gdzie w śmiertelnej trwodze stali wujowie Melvill, Partridge i pani Bess, która uprzedzona o nieszczęściu, przybiegła tutaj gotowa oczekiwać na panienkę noc całą.

Byli zatem oboje uratowani.

Tutaj, wysiłek sztuczny zdradził Oliviera i złożywszy miss Campbell w ręce przyjaciół i wujów, sam potoczył się i padł na ziemię.

Gdyby nie jego odwaga i narażenie własnego życia, miss Campbell byłaby zgubiona nie ochybnie.

 

Rozdział XXII

Zielony promień.

 

kilka minut później pod błogiem wrażeniem świeżego powietrza, w głębi groty Clam Shell, miss Campbell odzyskała nareszcie przytomność. O niebezpieczeństwie jakie jej zagrażało nie miała najmniejszego pojęcia, a może nawet już zapomniała o niem.

Nie mogła jednak jeszcze mówić, ale na widok swego zbawcy łzy spłynęły po jej twarzy, wyciągnęła doń rękę i uścisnęła z serdecznością.

Brat Sam i brat Sib, nie mówiąc ani słowa, z kolei uścisnęli młodzieńca. Pani Bess ukłoniła się mu z wyrazem pełnym szacunku, a poczciwy Partridge miał wielką ochotę ucałowania go jak syna.

Następnie wszyscy nadzwyczaj znużeni, udali się na spoczynek gdzie kto mógł, i noc przeminęła spokojnie.

Wrażenia jednak, jakich doznali w dniu tym nigdy nie zagładzą się w ich umysłach i pozostaną na zawsze w pamięci.

Nazajutrz, kiedy miss Campbell spoczywała jeszcze na łożu przyrządzonem jej w rogu groty Clam-Shell, bracia Melvill wziąwszy się pod ręce przechadzali się na drodze wiodącej do groty.

Nie mówili wcale, ale znając się tak dobrze nie potrzebowali porozumiewać się wyrazami. Zawsze oba podnosili głowę i poruszali nią w prawą stronę, gdy na coś się wzajemnie zgadzali, a poruszali głowami na lewo, gdy się nie zgadzali. Czyliż jednak mogli zataić przed sobą, że Olivier Sinclair z narażeniem własnego życia uratował miss Campbell? Teraz zatem pierwsze ich plany zostały odnowione. W tej milczącej rozmowie bracia Sam i Sib powiedzieli sobie bardzo wiele rzeczy, tak, że prawie ułożyli plan pierwiastkowy. W ich oczach Olivier nie był Olivierem. Był on istotnym Aminem prawdziwym bohaterem epopei gaelickiej.

Ze swej strony Olivier Sinclair pozostawał pod wrażeniem niezmiernie przykrem. Pragnął on koniecznie pozostać samym ze sobą, aby uspokoić się po wrażeniach, aby uspokoić równie niezmiernie wzburzony umysł. Czuł się mocno zakłopotany w obec braci Melvill, bo zdawało mu się, że stojąc tam ciągle na widoku, pomyśli ktoś, że pragnie koniecznie nagrody za swój czyn szlachetny.

Dla tego też zwrócił się w przeciwną stronę i zaczął przechadzać się po płaszczyźnie wyspy.

W tej chwili wszystkie jego myśli były skierowane ku miss Campbell. O niebezpieczeństwie, na jakie był narażony nie pamiętał wcale. To właśnie, co sobie przypominał, były godziny spędzone przy Helenie w grocie Fingala, w tem schronieniu zupełnie ciemnem, kiedy połączeni byli oboje wzajemnym uściskiem, aby się bronić naporowi fali.

Widział przy blasku błyskawic uroczą postać młodej dziewicy, bladą ale pełna odwagi, stojącą silnie w obec nawalnicy, jak dobry geniusz! Słyszał jak mówiła: Jakto ty wiedziałeś o tem... Kiedy jej opowiedział o czynie, jak wówczas na statku Glengarry prosiła za nim, aby posłano im na pomoc okręt. Wyobrażał sobie owo schronienie, w którem dwoje ludzi kochających się wzajemnie, pozostawało w uścisku złączeni nie tylko ciałem, ale i myślą, nie tylko fizycznie, ale i moralnie, duchowo. Tam nie było wcale ani miss Campbell, ani pana Sinclair, tam była Helena i Olivier, gdy im śmierć groziła, oddychali oboje nowem życiem!

Takie myśli zaprzątały głową młodzieńca, gdy się przechadzał po płaszczyźnie wyspy Staffa. Jakkolwiek pragnął powrócić do miss Campbell niewidzialna siła zatrzymywała go na miejscu, ponieważ wówczas ona by zapewne mówiła, a on sobie życzył aby milczała.

Jednakże po straszliwej nawałnicy, powietrze oczyściło się znakomicie i horyzont okazał się w całym swoim blasku. Nie było ani jednej chmury, lazur horyzontu zdawał się być przeźroczystym. Słońce doszło do swego zenitu jakkolwiek w pewnem oddaleniu, zdaleka przesuwały się pary wodne w postaci lekkich obłoczków.

Olivier Sinclair z głową rozgorączkowaną wpatrywał się z rozkoszą w lazur nieba, oddychał z całą przyjemnością czystem powietrzem morza.

Nagle dziwna myśl, jakby dawno zapomniana ożywiła go, gdy patrzył na tę przestrzeń tak jasną horyzontu i powierzchnie spokojnego morza.

– Zielony promień! zawołał. Jeżeli kiedykolwiek, to obecnie niebo przedstawia wszelką pewność, że promień zielony ukaże się naszym oczom. Miss Campbell nie spodziewa się wcale, że po wczorajszej burzy, niebo dziś obdarzy ją upragnionem zjawiskiem. Potrzeba... Potrzeba koniecznie... uprzedzić ją o tem natychmiast.

Olivier Sinclair szczęśliwy, że znalazł nareszcie usprawiedliwiony powód ujrzenia Heleny, udał się wprost do groty Clam Shell.

W kilka chwil później znalazł się wobec miss Campbell i braci Melvill, którzy przypatrywali się mu z czułością, a pani Bess wyciągnęła do niego rękę.

– Miss Campbell jest daleko lepiej... mówiła pani Bess. Widzę to... Siły na nowo zdaje się powróciły.

– Tak jest, panie Olivierze, odpowiedziała miss Campbell, która zdawała się być nadzwyczajnie wzruszoną na widok młodego malarza.

– Sądzę, że uczynisz pani bardzo dobrze, gdy zechcesz wyjść i odetchnąć cokolwiek zdrowem powietrzem nadmorskiem.

– Pan Sinclair ma słuszność, rzekł brat Sam.

– Najzupełniejszą, dodał brat Sib.

– A nadto muszę panią uwiadomić o wszystkiem, jeżeli ma się rozumieć nie zawiodą mnie oczekiwania. Oto za kilka godzin najdalej, spełni się niewątpliwie najgorętsze pani życzenie.

– Najgorętsze życzenie? szepnęła jakby pytając się sama siebie.

– Tak jest; niebo jest czyste jak łza i zdaje się, że słońce zajdzie bez najmniejszej chmury.

– Czy podobna? zawołał brat Sam.

– Czy to możliwe? dodał brat Sib.

– Mogę nawet z pewnością twierdzić, że dzisiejszego wieczora ujrzemy niewątpliwie Zielony promień!

– Zielony promień! powtórzyła miss Campbell.

Zdawało się, że szuka w swej pamięci, co to ma znaczyć ten jakiś promień zielony.

– A, tak, słusznie, odpowiedziała. Przybyliśmy tutaj po to jedynie, aby ujrzeć promień zielony.

– Chodźmy! Chodźmy! zawołał wesoło brat Sib, uradowany tem, że mógł swoją siostrzenicę uwolnić od jakiegoś dziwnego usposobienia i sprawić jej rozrywkę. Chodźmy na drugą stronę wyspy.

– Zjemy obiad cokolwiek później, dodał równie uszczęśliwiony brat Sam.

Była godzina 5 popołudniu.

ray_44.jpg (186106 bytes)

Pod przewodnictwem Oliviera Sinclair, cała rodzina nie wyłączając nawet pani Bess i wiernego Partridge, udała się ku przeciwnej stronie wyspy dla zajęcia odpowiedniego stanowiska. Być może, że w tem było trochę uprzedzenia, ale zdawało się wszystkim, że słońce nigdy nie jaśniało tak wspaniale. Zdawało się, że po tylu smutnych przejściach, po tylu zawodach, po podróży odbytej z Helensbourgh’a aż do wyspy Staffa nareszcie upragnione zjawisko ukaże się ich oczom.

Co się tyczy braci Melvill, byli niezmiernie ucieszeni tą szczególną jasnością niebieskiego stropu. Zdawało się im, że słońce zajdzie koniecznie bez najmniejszej chmury. Prosili prawie ową gwiazdę aby nareszcie raz dostarczyła im upragnionej przyjemności.

Porozumiawszy się ze sobą spojrzeniami poczęli deklamować ustępy ulubionego poety:

– „O gwiazdo co przepływasz ponad naszemi głowami, okrągła jak naramienniki naszych ojców, zkąd pochodzi twoje nigdy nie wyczerpane światło?”

– „Płyniesz po niebie pochodem majestatycznym. Gwiazdy inne nikną w obec ciebie na horyzoncie. Księżyc zimny i blady ukrywa się przed tobą na zachodzie. Poruszasz się samo, o słońce!”

– „Któż może być towarzyszem twego biegu? Księżyc ginie na niebie, ty zawsze jesteś jednem i tem samem. Nieustannie rzucasz snopy światła na ziemię.”

– „Gdy huczy piorun i płynie błyskawica, wypływasz w całej swej piękności i śmiejesz się z nawałnicy.”

Wszyscy pod tym wpływem szczególnego zadowolenia udali się aż na ostatnie krańce wyspy, aby obserwować pełnią morza. Usiedli na złomie skalistym, w obec horyzontu, który nie zaćmiony, był jasnym jak przezrocze!

W tej chwili nie było Aristobulusa, któryby masztem swej szalupy, lub dymem z wystrzału zasłonił tarczę słoneczną, widzialną z krańców wyspy Staffa.

Wreszcie zawiał ostatni wiaterek i uspokojone fale morza spoczęły. Cała przestrzeń wydawała się jak olbrzymia płyta zastygłego kryształu.

Wszystko składało się na uświetnienie spodziewanego fenomenu.

Nagle Partridge po upływie może godziny zawołał wyciągając rękę:

– Żagiel!

– Żagiel? Czyliżby miał cel rozminąć się dla zasłonięcia słonecznej tarczy? Byłożby to już więcej jak fatalność!

– Żagiel ten płynął pomiędzy ujściem wyspy Jona, a całą rozległością wyspy Mull. Lawirował bardzo ostrożnie i wreszcie wynurzył się jako okręt.

– To Clorinda, rzekł Olivier Sinclair, a ponieważ kieruje się ku stronie wschodniej wyspy, przepłynie więc swobodnie bez zasłonięcia tarczy.

Rzeczywiście była to Clorinda, która zwróciwszy się ku południowej stronie wyspy, następnie zarzuciła kotwicę naprzeciw groty Clam-Shell.

Wszystkie spojrzenia tam się skierowały.

Słońce już zachodziło z nadzwyczajną szybkością, na falach oceanu drżały pokłady jakby ruchomego srebra, rzucone z tarczy słonecznej. Wkrótce zmieniły się w przebłysk złotawy, a w końcu blask ten pociemniał kolorem wiśniowym. Oko ludzkie nie widziało nic więcej prócz jakiejś krwawej łuny, i kół żółtych, które nieustannie przepływały jak barwy w kalejdoskopie. Zlekka rozwinęła się jakaś taśma podobna do ogona wlokącego się komety i odbiła w przezroczu wód; podobna ona była do płatków spadającego z góry srebra, a potem płaty te poczęły blednąc.

Nic nie ćmiło jasności zachodzącego słońca. Nie można było wątpić ani na chwilę o pojawieniu się fenomenu.

Wkrótce słońce znikło poza linię horyzontalną. Kilka promieni rzuconych jak płynne smugi złota rozjaśniły krańce wyspy Staffa.

Wyspa Mull i inne będące nieco w tyle zapłonęły jakby ogniem.

Nakoniec ostatni rąbek wielkiej tarczy słońca zlał się z krańcową linią granicy horyzontu.

– Promień zielony! Promień zielony! zawołali bracia Melvill, Bess i Partridge, których wzrok w ciągu 1/4 sekundy odbijał barwę cudownej zieloności.

Tylko Olivier i Helena nic zgoła nie widzieli, wpatrując się w samych siebie.

W chwili pojawienia się zielonego promienia myśli ich płynęły gdzieindziej.

ray_45.jpg (186730 bytes)

Helena wprawdzie widziała promień, ale promień oczów Oliviera, jak równie tenże lazur spojrzenia ukochanej Heleny.

Tymczasem słońce zupełnie zaszło i promień zielony straconym był dla nich obojga.

 

Rozdział XXIII

Zakończenie.

 

azajutrz dnia 12. września Clorinda pojawiła się wspaniała na falach morza, płynąc szybko ku wschodowi, wkrótce też znikły zarysy wyspy Staffa.

Po krótkiej podróży okręt szczęśliwie dotarł do małego portu w Oban; następnie nasi turyści wsiadłszy na pociąg idący do Dalmaly, dostali się do Glasgowa, przebiegając w poprzek malowniczego kraju wyższej Szkocyi i zawinęli do własnego portu, do kolonii Helensbourgh.

W ośmnaście dni później odbyła się ślubna ceremonia w kościele św. Jerzego w Glasgowie, ale trzeba dodać, że nie przystępował do ołtarza Aristobulus Ursiclos, lecz narzeczonym był Olivier Sinclair a oblubienicą miss Campbell. Bracia Melvill byli uradowani więcej jeszcze może jak ich siostrzenica.

Ze związek ten po tylu przejściach zakończył się szczęśliwie, o tem nie ma co nawet mówić. Kolonia Helensbourgh, hotel w West-George-Street w Glasgowie i wszyscy goście, nie zdolni byli zastąpić tej chwili szczęścia, jakiej doznali małżonkowie w grocie Fingala.

Lecz w tym ostatnim dniu para zaślubionych nie pragnęła zgoła widzieć zielonego promienia, szczęście jakiego kosztowali, skłoniło ją do ukrycia się w głębi własnego, rodzinnego kącika. Olivier Sinclair, jako artysta zasiadł do obrazu i wykończył go, była to chwila pojawienia się zielonego promienia.

Na wielkie zdziwienie wszystkich, bracia Melvill wyrzekli:

– Jest daleko lepiej przypatrywać się promieniowi zielonemu namalowanemu na płótnie...

– Jak w naturze, dodał brat Sib, bo nie działa on szkodliwie na wzrok.

Mieli słuszność obadwa.

W dwa miesiące później małżonkowie i dwaj bracia Melvill przechadzali się nad brzegami Clydy, gdy nagle spotkali Aristobulusa Ursiclos.

Nie podobna było myśleć, aby opuszczenie przez miss Campbell podziałało na uczonego. Owszem, był jak pierwej chłodny i obojętny. Wymienili ze sobą, ukłony.

Bracia Melvill widząc taka harmonię, oświadczyli że nie posiadają się z radości z powodu doprowadzonego do skutku tego związku.

– Tak jestem szczęśliwy, rzekł brat Sam, że kiedy jestem sam, muszę się uśmiechać do siebie.

– A ja płakać, dodał brat Sib.

– Otóż, odpowiedział na to Aristobulus, widzę że pierwszy raz jesteście ze sobą w niezgodzie. Jeden z was uśmiecha się, drugi płacze.

– To prawie jedno i to samo, odparł Olivier.

– Niezawodnie potwierdziła młoda mężatka.

– Jakto to samo? zawołał Aristobulus, ależ bynajmniej. Cóż to jest uśmiech? wyrażenie dobrowolne, szczególne muszkułów, gdy proces oddychania nie ma w tem najmniejszego udziału; przeciwnie płacz... łzy...

– Łzy? zapytał Sinclair.

– Tak łzy, są zwykłą mieszaniną chloranu sodium i fosforanu z nadchloranem sody.

– Co do chemicznego połączenia, masz pan najzupełniejszą słuszność, ale tylko w tym razie.

– Nie pojmuję wcale takiej odpowiedzi, odrzekł Aristobulus Ursiclos, i ukłoniwszy się z obliczeniem geometrycznem, oddalił się od towarzystwa.

– Otóż, rzekła mistress Sinclair, pan Ursiclos tłómaczy wszystko tak, jak wytłómaczył o promieniu zielonym.

– Ależ na koniec moja droga Heleno, wtrącił Olivier, nie widzieliśmy tego zielonego promienia, który tak pragnęliśmy ujrzeć.

– Widzieliśmy coś szczytniejszego; dodała cicho młoda kobieta. Widzieliśmy samo szczęście, to właśnie o jakiem mówi tradycya zielonego promienia. Ponieważ zaś go znaleśliśmy, mój drogi Olivierze, to nam wystarcza, a przyjemność widzenia zielonego promienia pozostawmy tym, którzy są mniej od nas szczęśliwi.

Koniec Promienia Zielonego.

Poprzednia część