Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

HECTOR SERVADAC

Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego

 

(Rozdział XIII-XVIII)

 

 

Spolszczył Włodzimierz Topoliński 

Ilustracje P. Philippoteaux

Książnica - Atlas

Lwów - Warszawa, 1931

ser_02.jpg (44664 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

Część PIERWSZA

 

 

Rozdział XIII,

w którym jest mowa o brygadjerze Murphy, majorze Oliphant, kapralu Pimie i o pocisku znikającym poza linją horyzontu.

 

iorę pańskiego laufra! – rzekł brygadjer Murphy, decydując się wreszcie po dwóch dniach wahania na ten śmiały krok.

– Trudno. Nie mogę temu, niestety, przeszkodzić – odparł major Oliphant, wpatrzony w szachownicę.

Działo się to, według dawnego kalendarza, rankiem 17-go lutego, i cały dzień upłynął zanim major Oliphant odpowiedział na cios brygadjera Murphy.

Należy zaznaczyć, że ta partja szachów ciągnęła się już cztery miesiące i że w ciągu tego czasu przeciwnicy wymienili zaledwie dwadzieścia posunięć. Obaj zresztą należeli do szkoły światłego Philidora, według którego dobry gracz rozumie, że duszą gry są pionki i o te wątłe pionki gotów jest kopję kruszyć. To też o każdy pionek toczyła się walka zacięta.

Zarówno brygadjer Murphy, jak i major Oliphant, nie należeli do ludzi lekkomyślnych. Postępowanie ich cechował stale umiar i głębsza refleksja. Byli to czcigodni oficerowie angielscy, którzy spotkawszy się przypadkowo na odległej placówce, skracali sobie czas grą w szachy. Mężczyźni czterdziestoletni, rudzi, starannie wygoleni, zawsze w mundurach, obaj flegmatyczni, obaj dumni ze swego pochodzenia i wrogo usposobieni względem wszystkiego, co nie było angielskie. Twierdzili z uporem, że rasa anglosaska z innej, niż pozostałe narody, ulepiona jest gliny. Były to być może żywe manekiny, ale w każdym razie manekiny, wywiązujące się świetnie ze swych obowiązków. Anglicy tego pokroju czują się wszędzie jak u siebie, nawet gdy los rzuci ich na tysiące mil od kraju. Kolonizacja jest ich specjalnością i osiedliliby się nawet na księżycu, gdyby tylko mieli możność zatknięcia tam swego sztandaru narodowego.

Kataklizm, który odczuła tak dotkliwie część globu ziemskiego, nie wyprowadził z równowagi majora Oliphanta, ani jego przyjaciela, brygadjera Murphy. Znaleźli się w okamgnieniu odcięci od garnizonu, na malutkiej oderwanej od skalistego lądu wysepce. Z kilkuset oficerów i żołnierzy na posterunku pozostali tylko we dwóch na czele jedenastu żołnierzy.

– Och! – westchnął major. – Oto naprawdę sytuacja wyjątkowa.

– Wyjątkowa, istotnie! Zgodził się brygadjer.

– Ale Anglja nie zginęła!

– Rzecz prosta!

– I wyśle po nas swoje okręty?

– Niewątpliwie!

– A zatem trwajmy na naszej placówce.

– Yes!

Zresztą innego wyjścia nie było. Trudno bowiem myśleć o opuszczeniu wysepki, gdy się rozporządza tylko jedną łódką na wiosła. Oczekiwali zatem z największą flegmą, wraz z dziesięciu żołnierzami i służącym Kirke, nowin z ojczyzny.

W żywność byli zaopatrzeni obficie. Dla trzynastu żołądków, zważywszy nawet, że były to żołądki angielskie, starczyłoby jadła na dziesięć lat zgórą.

A gdy solona wieprzowina, mocne piwo i brandy są na miejscu, Anglicy mówią „all-right” i są zadowoleni.

Fenomeny fizyczne, jako to zmiany stron świata, zmniejszenie siły ciężkości, odchylenie osi obrotu, skrócone dzień i noc, nowa orbita naszej planety we wszechświecie nie zaprzątały zbytnio ich umysłów. Poprzestali na skonstatowaniu faktów.

Brygadjer i major ustawili na szachownicy poprzewracane wskutek wstrząsu pionki i zasiedli z flegmą do trwającej już długie tygodnie gry.

Z obawy, by lżejsze obecnie laufry, konie i pionki, a zwłaszcza chwiejni z powodu swej wysokości królowie i królowe, nie wywracały się na szachownicy, zabezpieczyli jak najstaranniej swą małą armję z kości słoniowej.

Wspomnieliśmy wyżej, iż żaden z dziesięciu żołnierzy nie interesował się zbytnio kosmicznemi fenomenami. Gwoli sprawiedliwości dodać jednakże należy, iż jeden z tych fenomenów wywołał protesty z ich strony.

W trzy dni po katastrofie kapral Pim, jako wysłannik ogółu, prosił oficerów o posłuchanie.

Uzyskawszy audjencję, weszli do pokoju brygadjera Murphy. Salutując służbiście, wyciągnięty jak struna, Pim czekał wpatrzony w przełożonych.

Oficerowie przerwali partję.

ser_26.jpg (219559 bytes)

– Czego chce kapral Pim? – zapytał brygadjer Murphy, unosząc z godnością głowę z nad szachownicy.

– Pragnę zwrócić uwagę panu brygadjerowi na sprawę żołdu moich ludzi – odpowiedział kapral Pim – panu majorowi zaś na ich wyżywienie.

– Mów – zgodził się Murphy, przytakując skinieniem głowy.

– Chciałbym zapytać, czy teraz, gdy dzień stał się o połowę krótszy, żołd nasz zostanie zmniejszony o połowę?

Brygadjer Murphy, zaskoczony znienacka, zastanowił się chwilę, ale wyraz jego twarzy zdawał się świadczyć, że uważał uwagę kaprala za słuszną. Poczem, zamieniwszy spojrzenie z majorem Oliphant, rzekł:

– Kapralu Pim, żołd wasz jest kalkulowany niezależnie od ilości godzin, jakie upływają między wschodem i zachodem słońca i zostanie takim, jakim był dawniej. Anglję stać jeszcze na to, aby opłacać swych żołnierzy!

Był to, zdaniem brygadjera, bardzo zręczny komplement pod adresem armji i honoru Anglji.

Dziesięć głosów odpowiedziało „hurrah”, co w sumie jednak nie wypadło głośniej od zwykłego „dziękuję”.

Kapral Pim zwrócił się zkolei w stronę majora Oliphant.

– Niech kapral przystąpi do drugiej sprawy – rzekł major, przyglądając się podwładnemu.

– Chciałem zapytać pana majora, czy mamy prawo, jak dawniej, do czterech posiłków dziennie, czy też tylko do dwóch!

Major pomyślał chwileczkę, spojrzał na brygadjera, a wzrok jego wyrażał uznanie dla logiki i zdrowego rozsądku kaprala.

– Kapralu – rzekł – fenomeny fizyczne nie są w stanie zmienić wojskowego regulaminu. Należy, jak dawniej, wydzielać po cztery posiłki dziennie w przerwach półtoragodzinnych. Anglję stać na dostosowanie praw wszechświata do regulaminu – dodał z ukłonem w stronę brygadjera Murphy, szczęśliwy, iż udało mu się tak zręcznie pójść w jego mądre ślady.

– Hurrah! – odpowiedzieli żołnierze, akcentując nieco silniej tę powtórną manifestację radości.

Poczem, odwróciwszy się na piętach, opuścili, prowadzeni przez kaprala Pima, pokój oficerów, którzy natychmiast przystąpili do przerwanej gry.

Ludzie ci mieli rację, licząc na swą ojczyznę, gdyż Anglja nie zapomina nigdy o swych obywatelach. Tym razem jednak widocznie zajęta była czem innem, gdyż tak cierpliwie wyglądana pomoc wciąż jeszcze nie przybywała. Być może zresztą, że w północnej Europie nie wiedzą nic o tem, co się stało na południu.

Tymczasem od owej pamiętnej nocy 31-go grudnia upłynęło czterdzieści dziewięć dawnych 24-godzinnych dni i żaden statek nie ukazał się dotąd na horyzoncie. Ta dawniej tak uczęszczana część morza była niezmiernie pusta i wyludniona. Ale oficerowie i żołnierze, pełni ufności i dobrej wiary, nie byli zniecierpliwieni, ani nawet zdziwieni. Spełniali swe obowiązki jak dawniej, warty zmieniały się regularnie. Regularnie również brygadjer z majorem odbywali przegląd „wojsk”. Żołnierze tyli z dnia na dzień, a jeśli oficerowie uniknęli ich losu, to stało się to tylko przez wzgląd na mundury, których nie chcieli kompromitować zbytnią rozlewnością kształtów.

Tych wszystkich, którzy zginęli, wspominali z żalem, ale i z iście brytyjskim spokojem. Wiedząc, iż z tysiąca ośmiuset dziewięćdziesięciu pięciu ludzi pozostało tylko trzynastu, z łatwością obliczyli, iż brakuje tysiąca ośmiuset osiemdziesięciu dwóch, co też zostało uwzględnione w raporcie.

Powiedziano w nim, iż zajęta przez trzynastu Anglików wysepka, pozostałość olbrzymiego skalistego lądu, wznoszącego się do wysokości dwustu tysięcy czterystu metrów ponad poziom morza, jest jedynym stałym punktem na bezkresnym obszarze wód. Była to wiadomość nieścisła. W odległości bowiem dwudziestu kilometrów na południe wznosiła się inna wysepka, bardzo do niej podobna. I ona ocalała podczas katastrofy i osiadła na morzu, jako pozostałość łańcucha górskiego.

Między dwoma posunięciami figur na szachownicy oficerowie angielscy usiłowali rozwiązać zagadkę, czy druga wysepka jest opuszczona, czy też schronili się na niej jacyś ocaleni v czasie katastrofy rozbitkowie? Wyświetlenie tej sprawy wydało im się tak ważne, iż któregoś dnia, korzystając z pięknej pogody, dosiedli łódki, przebyli przestrzeń dzielącą obie wysepki i wrócili dopiero po trzydziestu sześciu godzinach.

Czy kierowało nimi uczucie czysto ludzkie? Czy też jakiś interes odmiennej natury? Nie podzielili się z nikim wrażeniami z wycieczki, nie dowiedział się niczego nawet kapral Pim. Czy wyspa była zamieszkana, tego kapral nie wiedział. W każdym razie oficerowie jak pojechali, tak wrócili sami. Milczenie ich było widać wymowne, gdyż kapral Pim wywnioskował, że byli zadowoleni z wyprawy. Major Oliphant przygotował wielką kopertę z podpisem brygadjera Murphy i pieczęcią 33-go pułku, zaadresowaną do admirała Fairfasa, pierwszego lorda Admiralicji Zjednoczonego Królestwa.

Koperta ta miała być doręczona na pokład pierwszego dojrzanego okrętu.

Niestety jednak, żaden okręt się nie zjawiał i wciąż jeszcze brak było nici porozumienia między metropolją i wysepką. Tak nadszedł dzień 18-ty lutego.

Tego dnia rankiem budząc się brygadjer Murphy zwrócił się do majora Oliphanta.

– Dzień dzisiejszy świętują wszyscy prawdziwi Anglicy.

– I słusznie, gdyż jest to dzień wielkiego narodowego święta – odparł major.

– Przypuszczani – podjął na nowo brygadjer – że wyjątkowe okoliczności nie powinny nam przeszkodzić w obchodzie królewskiej rocznicy.

– I ja jestem tego zdania – brzmiała zgodna odpowiedź majora.

– Widocznie Jej Wysokość nie uznał za właściwe porozumieć się z nami, skoro nie uczynił tego do tej pory.

– Zapewne.

– Szklaneczkę porteru, majorze?

– Z przyjemnością, brygadjerze.

– A teraz – dodał brygadjer, napiwszy się ulubionego trunku – przystąpimy do obchodu zgodnie z tradycją i regulaminem.

– Ściśle według regulaminu! – odparł major Oliphant.

Wezwano kaprala Pinia, który zjawił się niezwłocznie, oblizując się jeszcze po dopiero co spożytej porcji brandy.

– Kapralu Pim – rzekł uroczyście brygadjer – mamy dziś według dawnego brytyjskiego kalendarza 18-tego lutego.

– Tak jest, panie brygadjerze – odparł kapral – jest to dzień królewskich urodzin.

– Kapralu Pim – ciągnął brygadjer – dacie dwadzieścia jeden przepisowych strzałów armatnich.

– Rozkaz, panie brygadjerze!

– Pilnujcie, w miarę możności – dodał jeszcze brygadjer – aby nie było jakiegoś wypadku.

W miarę możności – powtórzył kapral, nie chcąc się angażować więcej, niż było konieczne.

ser_27.jpg (203284 bytes)

Z licznych dział, broniących ongiś fortu, pozostała tylko jedna, wielka dwudziestosiedmiocentymetrowa haubica. Była to olbrzymia machina, ale w braku mniejszej trzeba było jej użyć do strzelania na wiwat.

Uprzedziwszy żołnierzy, kapral Pim udał się do miejsca, gdzie zamknięte wśród skał stało opancerzone działo. Sprowadził potrzebną ilość nabojów; strzelać miano, rzecz prosta, ślepemi nabojami.

Brygadjer Murphy i major Oliphant w galowych mundurach i kapeluszach z piórami mieli asystować przy wiwatach.

Niebawem potężne detonacje rozległy się wśród skał.

Kapral Pim postępował z całą ostrożnością, aby uniknąć wypadku.

Dodać należy, że na skutek mniejszej gęstości powietrza, wstrząsy powodowane wystrzałami były słabe, a co zatem idzie w detonacji nie tak ogłuszające, jak sześć tygodni temu.

Fakt ten drażnił oficerów. Ani śladu echa, które suchy trzask strzału zmieniało w huk grzmotu, ani śladu majestatycznych odgłosów, rozchodzących się drogą powietrzną w odległe bardzo strony. Każdy zrozumie, że ambicja obu Anglików, pragnących uczcić swego monarchę, była nieco podrażniona.

Dano już dwadzieścia wystrzałów.

W chwili, gdy ładowano po raz dwudziesty pierwszy ślepy nabój, brygadjer Murphy zatrzymał gestem obsługę działa.

– Załóżcie prawdziwy pocisk – powiedział – ciekaw jestem, jaka jest obecnie nośność armaty.

Niepodobna było nawet przy pomocy lunety stwierdzić miejsca upadku pocisku. Zginął on daleko za linją horyzontu.

– Przeszło trzy mile – rzekł brygadjer.

– Przeszło… tak jest… naturalnie! – odparł major. – I… czyżby to było złudzeniem! Działu angielskiemu odpowiedziało słabe echo z oddali.

Obaj oficerowie i żołnierze nadstawili uszu, nie chcąc stracić ani jednego dźwięku.

Odgłosy trzech kolejnych strzałów rozległy się z tej samej strony.

– Statek! – rzekł wreszcie brygadjer. – A jeśli statek, to napewno angielski.

Po upływie pół godziny dwa maszty okrętowe zamajaczyły na horyzoncie.

Anglja odnajduje swych synów! – rzekł brygadjer Murphy, nieomylnym tonem człowieka, który przewidział wszystkie okoliczności.

– Poznała odgłos naszego działa – dodał major Oliphant.

– Byleby tylko nasze działo nie dosięgło okrętu – mruczał na stronie kapral Pim.

W pół godziny później kadłub statku widoczny był już gołem okiem.

Długa smuga czarnego dymu wskazywała, że był to parowiec. Wkrótce rozpoznano jachcik parowy, zmierzający wyraźnie w stronę wyspy. Flaga powiewała na dziobie stateczku, ale trudno jeszcze było odróżnić jej barwy. Murphy i Oliphant nie spuszczali jachtu z oczu, pragnęli czem prędzej poznać jego banderę.

Wtem jednocześnie, i rzec można automatycznie, obie ręce trzymające lunety opadły, a oficerowie, patrząc na siebie pełnemi zdumienia oczami, rzekli:

– Rosyjska flaga!…

Istotnie, na dziobie powiewała rosyjska bandera, na białem tle niebieski krzyż.

 

 

Rozdział XIV,

daje wyraz naprężeniu stosunków międzynarodowych i prowadzi ku nieporozumieniom geograficznym.

 

achcik zbliżał się szybko ku wyspie i Anglicy odczytali już na jego dziobie napis Dobryna.

W południowej części wybrzeża, wśród załamów skał, była mała zatoczka, wystarczająca jednak dla Dobryny. W niej jachcik zarzucił kotwicę i wkrótce łódź na dwie pary wioseł przywiozła do brzegu hrabiego Timaszewa i Hectora Servadac’a.

Z powagą i namaszczeniem oczekiwali ich sztywni oficerowie angielscy.

Pierwszy odezwał się impetyczny z natury Hector Servadac.

– Witajcie! – zawołał. – Chwała Bogu, że i wy, panowie, ocaleliście w czasie katastrofy! Czujemy się szczęśliwi, mogąc uścisnąć wasze prawice!

Brygadjer Murphy i major Oliphant nie postąpili ani kroku naprzód, nie wykonali nawet żadnego zachęcającego gestu.

– Czy macie, panowie – ciągnął Hector Servadac, nie dostrzegając nawet ich wspaniałej powagi – wiadomości z Francji, Rosji, Anglji, z całej wogóle Europy! Czy komunikujecie się z krajem? Czy macie…

– Z kim mamy zaszczyt mówić! – zapytał brygadjer Murphy, zwracając się zlekka w stronę przybyłych.

– To prawda – rzekł kapitan Servadac, wzruszając zlekka ramionami – zapomnieliśmy o wzajemnej prezentacji.

Poczem, zwracając się do swego towarzysza, którego powściągliwość równała się prawie angielskiemu spokojowi oficerów, rzekł:

ser_28.jpg (212089 bytes)

– Hrabia Wasyl Timaszew.

– Major John Tempie Oliphant – przedstawił brygadjer swego kolegę.

Rosjanin i Anglik zamienili ukłony.

– Kapitan sztabu generalnego, Hector Servadac – powiedział zkolei hrabia Timaszew.

– Brygadjer Hénage Finch Murphy – sprezentował z powagą major Oliphant.

Ponowna wymiana ukłonów. Prawom etykiety stało się zadość. Teraz już można było rozmawiać. Rzecz prosta, iż cała powyższa wymiana słów odbyła się w języku francuskim, którym władali zarówno Anglicy, jak Rosjanie. Brygadjer Murphy skinął ręką i poprowadził całe towarzystwo do pokoju, który zajmował wraz z zamykającym w tej chwili pochód majorem Oliphant. Pokój urządzony był wygodnie a nawet z pewnym komfortem, chociaż był to właściwie rodzaj kazamaty, wydrążonej w skale. Wszyscy zajęli miejsca i teraz dopiero rozmowa miała się potoczyć normalnym torem.

Hector Servadac rozdrażniony tylu ceremonjami ustąpił głosu hrabiemu, który domyślając się nie bez słuszności, że Anglicy zignorowali pytania zadane przed prezentacją, rozpoczął rzecz ab ovo.

– Niewątpliwie wiedzą panowie – zaczął – że w nocy z 31-go grudnia na 1-y stycznia wstrząsnął światem kataklizm, którego rozmiar i przyczyny nie są nam jeszcze znane. Sądząc z niewielkiej wysepki, która pozostała z całego znanego panom terenu, musieliście katastrofę tę odczuć dotkliwie na własnej skórze.

Obaj Anglicy skłonili zlekka głowy na znak aprobaty.

– Mój towarzysz, kapitan Servadac – ciągnął hrabia – srodze ucierpiał z tego tytułu. Pracował on jako oficer sztabu generalnego w Algerze…

– Kolonja francuska, o ile mnie pamięć nie myli! – spytał major Oliphant, przymykając oczy.

– Kraj rdzennie francuski – padła sucha odpowiedź kapitana Servadac’a.

– Miał stanowisko przy ujściu rzeki Szeliw – kontynuował z flegmą hrabia. – Tam to, owej nocy tragicznej, część lądu afrykańskiego przekształciła się w wyspę, reszta zaś zginęła zupełnie z powierzchni ziemi.

– Hm! – zdobył się na słaby wyraz zdziwienia brygadjer Murphy.

– Czy wolno zapytać – wtrącił major Oliphant – gdzie pan hrabia przebywał owej fatalnej nocy?

– Na morzu, na pokładzie mego jachtu, i poczytuję to za cud, że wyszliśmy z tej awantury zdrowi na duchu i ciele.

– Zechce pan przyjąć nasze szczere gratulacje, hrabio – wtrącił brygadjer Murphy.

Hrabia ciągnął dalej swe opowiadanie:

– Przypadek skierował mnie ku wybrzeżom Algeru, gdzie spotkałem na nowoutworzonej wysepce kapitana Servadac’a i jego ordynansa Ben-Zoufa.

– Ben…? – powtórzył major Oliphant.

– Zouf! – huknął na całe gardło Hector Servadac, jakgdyby chciał sobie ulżyć tym okrzykiem.

– Kapitan Servadac – podjął hrabia – spragniony był nowin, siadł więc na pokład Dobryny. Skierowaliśmy się na wschód celem zbadania, co pozostało z kolonji Algeru… Niestety, nie pozostało nic.

Brygadjer Murphy wydął z lekceważeniem wargi, jakgdyby chciał powiedzieć, że kolonja, przez to samo, że była kolonją francuską, nie mogła być trwała.

Hector Servadac zerwał się już z miejsca, aby cios odparować, ale w porę się pohamował.

– Panowie – rzekł hrabia Timaszew – rozmiary klęski są olbrzymie. Na całym południowym obszarze morza Śródziemnego nie spotkaliśmy śladu dawnych terytorjów. Alger i Tunis zniknęły z powierzchni ziemi. Natrafiliśmy tylko na skałę z grobowcem króla Francji…

– Ludwik IX, o ile mi się zdaje – zagadnął brygadjer.

– Bardziej znany pod nazwą Ludwika Świętego – odciął kapitan Servadac, na co brygadjer Murphy uśmiechnął się pobłażliwie.

Hrabia Timaszew opowiedział w dalszym ciągu o podróży na południe aż po zatokę Gabes i o nowym lądzie, ciągnącym się na północ, aż po dawną Maltę.

– I ta wyspa angielska Malta – pośpieszył dodać kapitan Servadac – z miastem, fortami, żołnierzami, oficerami i gubernatorem poszła wślad za Algerem i zginęła w niezgłębionych czeluściach ziemi.

Czoła oficerów angielskich zachmurzyły się na mgnienie, ale po chwili już rozpogodziły się, a w oczach zamigotała nieufność.

– To istny potop, to nie do wiary! – zauważył brygadjer Murphy.

– Dlaczego? – zapytał kapitan Servadac.

– Malta jest wyspą angielską… – odparł major Oliphant – i jako taka…

– Zginęła równie dobrze, jakgdyby była chińską! – wyciął kapitan Servadac.

– Może pomylili się panowie co do położenia geograficznego?

– Nie, panowie – rzekł hrabia Timaszew – wszelkie pomyłki są wykluczone, musimy uznać fakty i uwierzyć, że katastrofa nie oszczędziła i Anglji. Zniknięcie Malty to tylko szczegół, ale czy uwierzycie, panowie, że nowy kontynent zamknął od północy dostęp do morza Śródziemnego? Gdyby nie jedna jedyna szczelina wśród skał, nigdy nie dotarlibyśmy do was. Jest więc, niestety, stwierdzone, że nietylko z Malty, ale i z pozostających od pewnego czasu pod protektoratem Anglji wysp Jońskich niewiele pozostało.

– I przypuszczam – dorzucił kapitan Servadac – że wysoki komisarz, a zwierzchnik panów, który tam rezydował, bynajmniej nie jest zadowolony z wyników katastrofy.

– Wysoki komisarz, nasz szef? – powtórzył brygadjer Murphy, z miną człowieka nierozumiejącego, co do niego mówią.

– Podobnie i los Korfu nie nastręcza powodu do powinszowań – ciągnął kapitan Servadac.

ser_29.jpg (225339 bytes)

– Korfu?.. – powtórzył major Oliphant. – Czy pan kapitan powiedział istotnie Korfu?

– Tak jest! Kor-fu – odparł Servadac.

Oficerowie angielscy zaniemówili ze zdziwienia. Ale zdumienie ich doszło do zenitu, kiedy hrabia Timaszew zapytał, czy mieli ostatnio jaką wiadomość z Anglji, bądź przez statek, bądź drogą kablową.

– Nie, hrabio, kable są zerwane – wyjaśnił brygadjer Murphy.

– A czy nie starali się panowie porozumieć zapomocą telegrafu włoskiego!

– Włoskiego? – zdziwił się major Oliphant – chciał pan pewnie powiedzieć hiszpańskiego!

– Wszystko jedno, włoski, czy hiszpański – gorączkował się kapitan Servadac – chodzi o to, czy komunikują się panowie z metropolją?

ser_30.jpg (203266 bytes)

– Nie mamy żadnych wiadomości – odparł brygadjer Murphy. Ale jesteśmy zupełnie spokojni, sytuacja ta nie może trwać zbyt długo. Wszak na lądzie tym powiewa chorągiew angielska.

– Bah! – wydął wargi kapitan Servadac. – Ponieważ po katastrofie podobało wam się zatknąć tu chorągiew.

– Była tu i przedtem.

– Na dowód zwierzchnictwa, a nie własności.

– Zwierzchnictwa? – krzyknęli chórem oficerowie.

– Panowie – mówił, tupiąc nogą, Hector Servadac – ta skała jest jedyną pozostałością wyspy, będącej tylko pod protektoratem Anglji!

– Wyspy?! – zaoponował poruszony do żywego brygadjer Murphy, chcąc wzrokiem zmiażdżyć przeciwnika.

– A i ten protektorat – ciągnął kapitan Servadac – dziesięciokrotnie tracony i zyskiwany na nowo, jest natury dość problematycznej. Przywłaszczyliście sobie niesłusznie prawo zwierzchnictwa nad wyspami Jońskiemi!

– Nad wyspami Jońskiemi… – zawołał major Oliphant.

– I tu, na Korfu!…

– Korfu?!

Osłupienie obu Anglików było tak wielkie, że niebiorący dotychczas udziału w dyskusji hrabia postanowił, chociaż podzielał w zupełności zdanie oficera sztabu generalnego, swoją interwencją spór załagodzić. Wpadł mu jednak w słowo brygadjer Murphy, który znacznie już spokojniej zwrócił się do kapitana Servadac’a.

– Jest pan w błędzie, panie kapitanie – mówił – dlatego też postaram się czem prędzej wyjaśnić, na czem nasze nieporozumienie polega. Jesteśmy tu na terytorjum, które od roku 1704-go należy prawnie do Anglji. Prawo to potwierdza traktat utrechcki. Prawdą jest, że kilkakrotnie w latach 1727, 1779 i 1782 Francja i Hiszpanja starały się, bezskutecznie jednakże, prawo to obalić. Skała, na której jesteśmy, jest więc równie angielska, jak plac Trafalgar w Londynie.

– Czyż nie jesteśmy na Korfu? – pytał zdziwiony niepomiernie hrabia.

– Nie, proszę panów – odparł brygadjer Murphy – jesteśmy w Gibraltarze.

Gibraltar! To słowo, jak grom z jasnego nieba, ogłuszyło hrabiego i kapitana Servadac‘a. Byli pewni, że są na Korfu, wschodnim krańcu morza Śródziemnego, a tymczasem okazało się, że zabrnęli na kraniec zachodni, do Gibraltaru, chociaż Dobryna w ciągu całej podróży nie cofała się ani razu.

Stali więc przed nową, wymagająca rozwiązania zagadką. Hrabia Timaszew rozpoczął właśnie analizę tego doniosłego i zagadkowego wypadku, gdy wtem jakieś krzyki skierowały jego uwagę w inną stronę. Odwrócił się i ku największemu zdumieniu ujrzał załogę Dobryny, zmagającą się z angielskimi żołnierzami.

Powodem zatargu była gorąca wymiana zdań między marynarzem Panefką i kapralem Pimem na temat wystrzelonego z działa granatu, który zdruzgotawszy maszt jachtu, przetrącił jednocześnie fajkę i zadrasnął przydługi nos Panefki.

Podczas więc, gdy hrabia Timaszew i Hector Servadac nie mogli dojść do porozumienia z oficerami angielskimi, marynarze z Dobryny omal nie pobili się z załogą wyspy.

Major Oliphant tłumaczył kapitanowi, który, rzecz prosta, ujął się za Panefką, iż Anglja nie odpowiada za te pociski, że cała wina spada na marynarza rosyjskiego, który podczas strzału stał w niewłaściwem miejscu, że wreszcie, gdyby miał nos krótszy, nicby mu się nie stało i t. d. i t. d.

Spokojny dotąd hrabia Timaszew rozgniewał się nie na żarty i, wymieniwszy kilka ostrych słów z oficerami angielskimi, kazał załodze natychmiast wracać na pokład.

– Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze – żegnał Hector Servadac Anglików.

– Zawsze do usług – odparł major Oliphant.

Wobec nowego fenomenu geograficznego, który lokował Gibraltar tam, gdzie powinno było znajdować się Korfu, hrabiemu i kapitanowi zaświeciła nadzieja dotarcia do Europy, i, co zatem idzie, do krajów ojczystych.

Dlatego też Dobryna zaczęła się natychmiast szykować do drogi, po upływie zaś dwóch godzin pasażerom jej zniknęły zupełnie z oczu szczątki dawnego Gibraltaru.

 

 

Rozdział XV,

w którym drogą dyskusji dochodzi się do odkrycia, bliskiej już, być może, prawdy.

 

rzez pierwszych kilka godzin podróży rozprawiano wyłącznie na temat możliwych następstw świeżo odkrytego zjawiska. Hrabia, kapitan i porucznik Prokop mimo usiłowań nie byli w możności przejść do porządku nad tą nową zagadką. Cóż w istocie wiedzieli pewnego? Że Dobryna, opuszczając wyspę, nazwaną przez rozbitków Ostoją, dotarła do nowego lądu dopiero przy trzynastym stopniu długości wschodniej. Przebyła więc przestrzeń piętnastu stopni. Dodając do tego długość cieśniny, która umożliwiała przedarcie się przez nieznany ląd, około trzech i pół stopnia, następnie odległość drugiego krańca cieśniny od Gibraltaru, wynoszącą w przybliżeniu cztery stopnie i wreszcie siedem stopni przestrzeni, dzielącej Gibraltar od opuszczonej wyspy, otrzymamy łączną przestrzeń dwudziestu dziewięciu stopni.

A zatem Dobryna, opisawszy krzywą zamkniętą, wracała po przebyciu dwudziestu dziewięciu stopni do miejsca, z którego wyruszyła.

Licząc po osiemdziesiąt kilometrów na stopień. przebyła łączną przestrzeń dwóch tysięcy trzystu dwudziestu kilometrów.

– A więc – rzekł kapitan Servadac – ponieważ Dobryna, nie zmieniając kierunku powróciła do tego samego miejsca, z którego wyruszyła, należy przypuścić, że kula ziemska ma teraz tylko dwa tysiące trzysta dwadzieścia kilometrów w obwodzie.

– Tak jest – odparł porucznik Prokop – daje to średnicę długości siedmiuset czterdziestu kilometrów. Czyli że dawna średnica, wynosząca, jak wiadomo, dwanaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa kilometry, zmalała szesnaście razy. Twierdzę bowiem z całą stanowczością, iż odbyliśmy podróż naokoło tego, co zostało z dawnego świata!

– Takie stanowisko wyjaśniłoby nam wiele szczególnych, a dotąd niewyjaśnionych zjawisk – wtrącił hrabia Timaszew. – Na kuli tak niewielkich rozmiarów musiała osłabnąć siła przyciągania, równie łatwo tłumaczy się przyśpieszenie obrotu wokół osi, nawet tak wielkie, że doba zamiast dwudziestu czterech, wynosi tylko dwanaście godzin. Co do drogi wokół słońca… – hrabia Timaszew zawahał się chwilę, nie orjentował się bowiem, jak to zjawisko podporządkować nowemu systemowi.

– Słuchamy, hrabio – odezwał się kapitan Servadac – a zatem ta nowa orbita?

– Jaki jest twój pogląd na tę sprawę? – zwrócił się hrabia do porucznika Prokopa.

– Nie może tu być dwóch odpowiedzi, tylko jedna, jedyna!

– To znaczy! – niecierpliwił się kapitan Servadac, jakgdyby przeczuwając odpowiedź Prokopa.

– To znaczy – brzmiała odpowiedź – że jakaś część globu ziemskiego, otoczona atmosferą, oderwała się od całości i obiega wokół słońca drogę, która nie jest dawną orbitą Ziemi.

Po tem mającem pozory słuszności wyjaśnieniu zapanowało chwilowe milczenie. Przygnębienie zapanowało wśród rozmawiających. Wszystkich pochłonęły rozmyślania nad nieobliczalnemi konsekwencjami nowego stanu rzeczy. Jeśli istotnie jakiś olbrzymi blok oderwał się od Ziemi, to jakie było jego przeznaczenie! Czy na wzór komet przebywać będzie setki miljonów mil w przestrzeni, czy też będzie krążyć wokół źródła ciepła i światła?

Czy wreszcie nowa ta droga styka się gdzieś z ekliptyką ziemską i czy można mieć nadzieję spotkania i połączenia dwóch tak gwałtownie rozerwanych brył?

Kapitan Servadac pierwszy przerwał milczenie:

– Ależ u licha! Pańska hipoteza, poruczniku, wyjaśnia wiele rzeczy, ale, mimo to jest nie do przyjęcia!

– Dlaczegoż to, kapitanie? Dla mnie jest ona jedynem rozwiązaniem, tłumaczącem wszystko.

– Otóż nie, jednej przynajmniej sprawy nie obejmuje stanowczo.

– Jakiej mianowicie? – zapytał porucznik Pro-kop.

– Zaraz – ciągnął kapitan Servadac – trzeba żebyśmy się dobrze zrozumieli. Otóż pan twierdzi, że ułamek kuli ziemskiej, obejmujący część morza Śródziemnego, od Gibraltaru aż po Maltę, stał się ta nową asteroidą, która unosi nas w zaświaty.

– Wierzę w to święcie.

– Ale jakże pan wytłumaczy powstanie nowego lądu, który otacza morze Śródziemne i szczególną budowę tego wybrzeża? Dlaczego część globu, która nas unosi, zmieniła swą dawną granitową i wapienną budowę, skąd wzięły się na jej powierzchni związki mineralne, których składu nie umiemy ustalić?

Był to poważny zarzut, stawiany teorji porucznika Prokopa. Istotnie, można było zgodzić się na to, iż część kuli ziemskiej oderwała się, unosząc ze sobą część atmosfery i morza Śródziemnego, należało również przypuścić, że ruchy obrotowe i postępowe nowej asteroidy nie były identyczne z ruchami Ziemi, ale dlaczego zamiast żyznych wybrzeży pojawił się ten mur urwisty, pozbawiony śladów życia?

Porucznik Prokop pocieszał się, że przyszłość zapewne wyjaśni tę sprawę. W każdym razie nie rezygnował ze swej hipotezy, która rozwiązywała tyle spraw niepojętych. Przyczyna katastrofy nie dawała się jeszcze uchwycić. Byłożby to działanie sił centralnych Ziemi? Wydawało się to wątpliwe. Tyle jeszcze było ciemnych punktów w tej sprawie…

– W gruncie rzeczy – zakonkludował kapitan Servadac – obojętne mi jest na jakiej gwieździe krążę we wszechświecie, byle Francja krążyła wraz ze mną.

– Francja… i Rosja – dorzucił hrabia Timaszew.

– I Rosja! – poprawił się czem prędzej oficer sztabu generalnego.

Tymczasem, jeśli istotnie część globu ziemskiego poruszała się po nowej orbicie i jeśli część ta miała kształt kulisty, w takim razie rozmiary kuli tej były bardzo niewielkie, a co zatem idzie, część Francji i pokaźna część Rosji musiały pozostać przy dawnej macierzy. To samo dotyczyło Anglji. Zresztą brak wiadomości z Anglji w Gibraltarze w ciągu sześciu tygodni przemawiał wymownie za tem przypuszczeniem. Jeśli wyspa Ostoja miała, jak należało się tego spodziewać, stałą długość dnia i nocy, czyli leżała na równiku asteroidy, w takim razie dwa bieguny, północny i południowy, były od niej jednakowo odległe i dzieliły odbytą przez Dobrynę drogę na dwa łuki, długości tysiąca stu sześćdziesięciu kilometrów każdy. Toby znaczyło, że każdy z biegunów oddalony był od wysepki o pięćset osiemdziesiąt kilometrów. Z chwilą jednak wyznaczenia tych punktów na mapie, okazało się, że biegun północny nie sięgał poza Prowancję, południowy zaś leżał w pustyni afrykańskiej na wysokości dwudziestego dziewiątego równoleżnika.

Czy porucznik Prokop miał rację, upierając się przy swojej hipotezie? Czy istotnie nowa asteroida oderwała się od Ziemi? Na to trudno było odpowiedzieć. Przyszłość tylko mogła dać rozwiązanie zagadki, nie było jednak szaleństwem twierdzenie, że porucznik Prokop, jeśli nie zgłębił całkowicie tajemnicy, w każdym razie zbliżył się ku prawdzie.

Pogoda był cudowna i Dobryna, gnana siłą motoru i wiatrem, posuwała się szybko na północ.

Na północ, lecz nie na wschód, gdyż ziemie hiszpańskie, a przynajmniej część ich, mieszcząca się dawniej pomiędzy Gibraltarem i Alicante, zniknęła całkowicie. Malaga, Almeria, przylądek Palos, ani wreszcie Kartagina nie zajmowały miejsc wyznaczonych im na mapie. Morze pokrywało cały dawny półwysep hiszpański i jacht dopiero na wysokości Sewilli dotarł do pasa skalistych złomów, identycznych z napotkanemi już poprzednio w okolicach Malty. Od tego miejsca morze wrzynało się głęboko w ląd, tworząc kąt ostry, na którego wierzchołku powinien był znajdować się Madryt. Potem wybrzeże skręcało na południe, wkraczało w obręb dawnej zatoki i roztaczało groźne pazury wokół dawnych wysp Balearskich.

Zbaczając nieco z wytkniętej drogi, w chęci odnalezienia śladów tych właśnie wysp Balearskich, podróżnicy dokonali niespodziewanego odkrycia.

Było to dnia 21-go lutego. O godzinie 8-ej rano jeden z pełniących służbę marynarzy zawołał:

– Butelka w morzu!

ser_31.jpg (186940 bytes)

Butelka ta mogła zawierać drogocenny dokument, wyjaśniający nowy stan rzeczy. To też hrabia Timaszew, Hector Servadac i porucznik momentalnie znaleźli się na przedzie Dobryny. Po krótkich i umiejętnych zabiegach sygnalizowany przedmiot został wciągnięty na pokład jachtu.

Nie była to butelka, lecz futerał skórzany od lunety. Wieko było starannie zalakowane, tak aby woda nie mogła przeniknąć do wnętrza.

Porucznik Prokop, którego ani na krok nie odstępowali hrabia i Hector Servadac, uważnie badał znaleziony przedmiot. Brak było na nim marki fabrycznej. Na pieczęci lakowej, przytwierdzającej wieczko, widniały inicjały: R. P.

ser_32.jpg (213925 bytes)

Po złamaniu pieczęci, wyjęto z pochwy nienaruszony przez wodę zwitek papieru. Na zwykłej kartce z notatnika widniały słowa:

Galja?

Odległość od słońca 15 lutego: 59,000.000 mil.

Droga przebyta od stycznia do lutego: 32,000.000 mil.

Va bene! All right! Parfait!!!

– Co to ma znaczyć? – pytał hrabia Timaszew, oglądając ze wszystkich stron kartkę.

– Nic nie rozumiem – odparł Hector Servadac – jedno tylko jest pewne, że autor tego dokumentu żył jeszcze dnia 15-go lutego, gdyż tę właśnie datę nosi kartka.

– To jest jasne – zgodził się hrabia. – Co się tyczy samego dokumentu, to jest on niepodpisany i skreślony w językach łacińskim, włoskim, angielskim i francuskim, z przewagą jednakże słów francuskich.

– Nie może tu być mowy o żadnej mistyfikacji – rzekł kapitan Servadac – dokument ten odnosi się bezwątpienia do nowego porządku wszechrzeczy, który nietylko nam, jak widać, dał się we znaki! Pochwa, w której znaleźliśmy go, należała do obserwatora płynącego statkiem…

– Nie zgodzę się z tem, kapitanie – przerwał porucznik Prokop – gdyż obserwator ten byłby włożył dokument do butelki, bardziej odpornej na działanie wody, niż skóra. Przypuszczam raczej, że może uczony, który ocalał na jakimś samotnym punkcie kontynentu, pragnął podzielić się ze światem swemi obserwacjami i użył do tego celu pochwy od lunety, mniej mu widocznie potrzebnej, niż butelka.

– To jest w gruncie rzeczy obojętne – przeciął dyskusję hrabia. – Chodzi o odcyfrowanie dokumentu, nie o to zaś, kto był jego autorem. Zacznijmy od początku. A więc przedewszystkiem, co znaczy ta Galja?

– Nie znam żadnej planety, noszącej tę nazwę – odparł kapitan Servadac.

– Kapitanie – odezwał się wówczas porucznik Prokop – czy pozwoli pan sobie zadać jedno pytanie?

– Proszę bardzo.

– Czy nie sądzi pan, że dokument ten potwierdza moją teorję?

– Tak… być może… – odparł Hector Servadac – chociaż zarzut dotyczący budowy naszej asteroidy wciąż jeszcze nie został odparty.

– Przypuszczacie więc panowie – wtrącił hrabia – że domniemany ów uczony nowej planecie nadał nazwę „Galja”?

– Czyżby to był uczony francuski! – zastanowił się porucznik Prokop.

– Według wszelkiego prawdopodobieństwa – odparł kapitan Servadac. – Na osiemnaście słów składających dokument, mamy jedenaście słów francuskich, a tylko trzy łacińskie, dwa włoskie i dwa angielskie. Różnojęzyczność kartki świadczy, mojem zdaniem, o przezorności autora, który pragnął być za wszelka cenę zrozumiany.

– Przypuśćmy, że „Galja’’ jest nazwa nowej, zawieszonej w przestworzu asteroidy – mówił hrabia – i badajmy dalej. „Ab sole distance au 15 fevrier, cinquante neuf millions de lieux”…

– To była rzeczywista, odległość Galji od słońca, w chwili przecięcia drogi Marsa – wyjaśnił porucznik Prokop.

– Doskonale – ucieszył się hrabia – oto pierwszy punkt dokumentu zgadza się więc z naszemi obserwacjami.

– Jak najdokładniej – potwierdził porucznik.

– „Droga przebyta od stycznia do lutego” – czytał dalszy ciąg dokumentu hrabia – „trzydzieści dwa miljony mil”.

– Mowa tu najwidoczniej – wyjaśniał Hector Servadac – o drodze przebytej przez Galję po nowej orbicie.

– Tak jest – odparł porucznik Prokop – i zgodnie z prawami Keplera, szybkość Galji, lub też co na jedno wychodzi, drogi przebywane w jednakowych odstępach czasu, zmniejszały się stopniowo. Najwyższą temperaturę odczuwaliśmy właśnie owego dnia, 15-go stycznia. Jest więc możliwe, iż tego dnia Galja osiągnęła swe periheljum, czyli punkt najbliższy słońca, i że poruszała się wówczas dwa razy szybciej od Ziemi, której szybkość wynosi dwadzieścia osiem tysięcy osiemset mil na godzinę.

– Słusznie – zgodził się kapitan Servadac – ale to nie wyjaśnia, w jakiej odległości od słońca znajduje się apheljum Galji.

– Tak jest, kapitanie – odparł porucznik Prokop – ale dokładne badania, dotyczące różnych punktów krzywej ruchu Galji, dadzą odpowiedź na te pytania.

– Istotnie – podjął hrabia Timaszew – jeśli Galja jest asteroidą, podlega, jak wszystkie ciała ruchome, prawom mechaniki, a ruchem jej, podobnie jak ruchami wszystkich innych planet, rządzi słońce. Od chwili oderwania się od Ziemi, bryłą tą zawładnęły siły przyciągania i droga jej została niezmiennie ustalona.

– Żeby tylko – wtrącił porucznik Prokop – drogi tej nie zamąciły inne planety! Galja jest wszak tak mała w stosunku do innych ciał układu słonecznego, że większe planety mogą mieć na nią wpływ nieobliczalny.

– Bardzo możliwe – dorzucił kapitan Servadac – że rozmaite przykre spotkania zmuszą Galję do zbaczania z drogi. Ale zważyć proszę, panowie, że rozprawiamy już tak, jak rdzenni „Galijczycy”. A któż nam zaręczy, iż owa Galja, o której mowa w dokumencie, nie jest poprostu małą sto siedemdziesiątą z rzędu planetą, świeżo odkrytą!

– Nie, to jest wykluczone – odparł porucznik Prokop. – Planety dostrzegane przez teleskop poruszają się w wąskiej strefie, zawartej pomiędzy Marsem i Jowiszem. A zatem nie zbliżają się nigdy do słońca tak bardzo, jak Galja w swem periheljum. Tego faktu nie można podawać w wątpliwość, ponieważ stwierdza go zgodnie dokument i nasza obserwacja.

– Szkoda – biadał hrabia Timaszew – że brak nam przyrządów do obserwacji i pomiarów.

– Mam wrażenie – odparł kapitan Servadac – że czas nam wszystko wyjaśni.

– Co zaś do ostatnich słów dokumentu – podjął hrabia – „Va bene! – All right! – Parfait!” nie przypisuję im żadnego znaczenia…

– Chyba tylko to – rzekł Hector Servadac – że autor dokumentu jest zachwycony nowym stanem rzeczy i przyszłość maluje mu się w barwach różowych.

 

 

Rozdział XVI,

w którym Hector Servadac obejmuje jedną ręką szczątki rozległego kontynentu.

 

krążywszy olbrzymi, zamykający drogę na północ, cypel, Dobryna kierowała się w stronę przylądka de Creus.

Podróżni bez przerwy, dzień i noc, rozprawiali na temat ostatnich wydarzeń. W dyskusjach tych coraz częściej powtarzała się nazwa „Galja”, zdobywająca stopniowo prawo obywatelstwa.

W czasie ożywionych rozpraw podróżnicy nie zapominali jednak o celu swej wędrówki. Badali uważnie i możliwie zbliska nowe wybrzeża wód Śródziemnomorskich, stanowiących, według wszelkiego prawdopodobieństwa, jedyne morze Galji.

Wyższy brzeg olbrzymiego cypla ciągnął się wzdłuż dawnego lądu iberyjskiego i Barcelony, poczem skręcając na północo-wschód, sięgał aż do przylądka Creus. Barcelona, ląd iberyjski i przylądek Creus zniknęły bez śladu.

Dobrynadotarła już do granicy francuskiej. Łatwo sobie wyobrazić, co działo się w duszy kapitana Servadac’a na widok nowego lądu, wznoszącego się na terytorjum ukochanej ojczyzny. Nieprzebyta naturalna zapora tamowała dostęp do ziem dawnej Francji. Zamiast uroczych brzegów, sterczała ku górze stroma, skalista ściana, równie stroma i jałowa, jak ta, na której rezydowali napotkani wcześniej Anglicy. Ani śladu dawnej granicy wschodnich Pirenejów. Jacht nie trafił w swej drodze na przylądki Bearn i Port-Vendres, zginęły również zatoki Tech, Saint Nazaire i inne. Tak malownicza ongiś granica okręgu „de l’Aude” zmieniła się nie do poznania. I wszędzie wokoło, jak okiem sięgnąć, pustka i zniszczenie. Marsylja zmieciona z powierzchni ziemi, Martigues unicestwione! Nasuwało się przypuszczenie, że nie masz już na kontynencie Europy ani jednego zakątka, noszącego nazwę Francji.

Hector Servadac czuł się zgnębiony. Ponura rzeczywistość przewyższała wszelkie jego obawy i przypuszczenia. Nigdzie śladów dobrze mu z lat dziecinnych znanych krajobrazów. Co chwila nowe rozczarowanie. Serce ściskało mu się na myśl, że z całej Francji pozostał, być może, tylko ten strzęp ziemi algeryjskiej z wysepką Ostoją, jako jedyną ucieczką pozostałych przy życiu Francuzów.

– A jednak – mówił, zwracając się do hrabiego Timaszewa – terytorjum Francji sięga poza ten brzeg niedostępny. Należałoby zbadać, co dzieje się za tą ścianą. Jeśli istotnie znajdujemy się wciąż jeszcze na Ziemi, która tylko zmieniła kierunek ruchu wśród ciał niebieskich, w takim razie jest możliwe, że za tą ścianą leży Francja, Rosja i wogóle cała Europa. To trzeba sprawdzić. Czyżby istotnie nigdzie tu nie dało się wylądować! Czyż nie uda nam się, choć na chwilę, wdrapać na szczyt i rzucić okiem na odgrodzoną chińskim murem okolicę! Lądujmy, na miłość boską, lądujmy!

Ale Dobryna, płynąc wytrwale wzdłuż stromych, skalistych brzegów, daremnie szukała zatoki, w której dałoby się zarzucić kotwicę, i piędzi ziemi, na której możnaby, wysiadłszy z łodzi, znaleźć oparcie.

Całą siłą pary pędzono na wschód. Pogoda dopisywała. Gdzie niegdzie tylko po nieskazitelnym lazurze nieba sunęły blade, przezroczyste obłoczki. Nikłe promienie słoneczne dawały światło blade jak o świcie. W nocy zato gwiazdy świeciły wspaniale, tylko niektóre planety wskutek oddalenia straciły dawny swój blask.

24-go lutego Dobryna dotarła do wysokości dawnego przylądka d’Antibes.

W miejscu tem, ku najwyższemu zdumieniu, ale i radości podróżników, skalista ściana pęknięta była od góry do dołu. U stóp szczeliny na powierzchni morza rozciągała się niewielka piaszczysta łacha, jak stworzona do lądowania.

– Wreszcie staniemy na pewnym gruncie! – zawołał kapitan Servadac, który już zupełnie nie panował nad swem zdenerwowaniem.

Hrabia Timaszew i porucznik Prokop, jakkolwiek spokojni, oczekiwali tej chwili równie gorączkowo.

O siódmej godzinie nad ranem hrabia, kapitan i porucznik wysiedli z jachtu.

Po raz pierwszy odnaleźli ślady dawnej gleby pod postacią żółtawych wapniaków, któremi usiane były dawne prowansalskie wybrzeża. Wąziutki pasek wybrzeża, jakaś cudem ocalona pozostałość dawnego lądu o powierzchni kilkunastu zaledwie metrów, nie zachęcał do zatrzymania się, i wobec tego nasi podróżnicy skierowali się natychmiast w stronę parowu, który zamierzali przebyć.

Wąwóz nie stanowił dawnego koryta rzeki, czy potoku, był zupełnie suchy i jałowy. Zbocza wąwozu miały znaną już podróżnikom budowę warstwicową. Geolog określiłby zapewne dokładnie sposób i czas ich powstania, ale hrabia Timaszew, oficer sztabowy i porucznik Prokop nie znali się na tych sprawach. Łatwo było jednak przewidzieć, że nieznający dotąd wilgoci parów może przy zmianie warunków klimatycznych stać się zbiornikiem olbrzymiej masy wód.

ser_33.jpg (200238 bytes)

Już w rozmaitych załamach ścian widniały wielkie śnieżne zwały, jako zapowiedź groźnych w przyszłości lodowców.

– Oto pierwsze ślady słodkich wód, które spotykamy w Galji! – zauważył hrabia Timaszew.

– Słusznie – odparł porucznik Prokop – nieco wyżej utworzyły się zapewne pod wpływem panującego chłodu nietylko śniegi, ale i lodowce. Nie zapominajmy, że wobec kulistości Galji, znajdujemy się w strefie północnej, na którą promienie słoneczne padają zukosa. Prawda, że wskutek słabego nachylenia osi obrotu, słońce nie opuszcza wcale równika i dzięki temu nie panuje tu wieczna noc, jak to się dzieje na biegunach Ziemi. Zimno jednak da nam się poważnie we znaki, zwłaszcza gdy będziemy się coraz bardziej oddalali od słońca.

– Poruczniku – zapytał kapitan Servadac – czy nie należy się obawiać tak niskiej temperatury, że zniweczy całkowicie życie na powierzchni Galji?

– Nie, kapitanie – brzmiała pewna odpowiedź porucznika Prokopa. – Zimno bowiem nie przekroczy nigdy granic zakreślonych dla tych stref niebieskich, gdzie niema powietrza.

– A te granice wynoszą!

– Około sześćdziesięciu stopni, według teorji uczonego fizyka francuskiego, Fourier’a.

– Sześćdziesiąt stopni! – powtórzył hrabia Timaszew. – Sześćdziesiąt stopni poniżej zera! Ależ to jest temperatura, której nie zniosą chyba nawet Rosjanie.

– Takie zimna – oponował porucznik Prokop – znosili już na morzach polarnych podróżnicy angielscy i nic im się nie stało.

Wędrowcy zatrzymali się na chwilę, aby odpocząć, gdyż rozrzedzone powietrze utrudniało im nieco oddech. Poza tem, chociaż osiągnęli zaledwie wysokość sześciu do siedmiuset stóp, odczuwali dotkliwe zimno. Na szczęście budowa dna parowu ułatwiała znakomicie posuwanie się naprzód i w niespełna półtorej godziny znaleźli się już na szczycie przybrzeżnych skał. Wyżyna ta górowała nad morzem nietylko od południa, ale i od północy, gdzie teren obniżał się gwałtownie.

Kapitan Servadac nie mógł zdławić okrzyku. Nie było tu śladu Francji! Niezliczone szeregi skał wyłaniały się jedne za drugiemi, aż po kres horyzontu. Cała Galja zdawała się być produktem nowej, nieznanej formacji.

Rzucał się w oczy zupełny zanik życia roślinnego, gdyż najmniej nawet wymagające ustroje nie mogły się utrzymać na tym kamienistym gruncie! Zupełny zanik życia zwierzęcego, gdyż żaden mieszkaniec, najbardziej nawet na północ wysuniętych stref świata, nie znalazłby tu pożywienia na jeden choćby dzień.

Było to królestwo minerałów, w całej swej ponurej okazałości!

Kapitan Servadac, mimo całej beztroski swego usposobienia, wpadł w nastrój bezgranicznego przygnębienia. Stał bez ruchu na skale lodowej i wzrokiem przesłoniętym łzami błądził po obcej jego duszy i wspomnieniom okolicy. Skłonny był już prawie uwierzyć, że nigdy tu Francji nie było.

– Nie – wołał – nie może być! Nasze obliczenia są błędne! Nie jesteśmy jeszcze na linji Alp! Terytorjum, którego szukamy, leży za nami! Ściana skalista wystąpiła z wód, zgadzam się na to! Ale poza nią leżą ziemie Europy. Proszę tu, hrabio! Musimy się przedrzeć przez ten skalisty teren i szukajmy dalej, szukajmy bez wytchnienia!…

Hector Servadac nie tracił czasu. Mówiąc, posuwał się naprzód, szukając wśród skalistych złomów znośnej jakiejś ścieżki.

Nagle zatrzymał się.

Natknął się bowiem na kamień, który kształtem zdradzał swą przynależność do innej formacji. Kapitan Servadac nachylił się i wydobył kamień z pod śniegu.

ser_34.jpg (180295 bytes)

Był to kawałek zżółkłego marmuru, na którym widniały zatarte ślady napisu, a między innemi litery:

Vil…

– Willa! – zawołał kapitan Servadac, rzucając marmur o ziemię, tak że rozprysnął się w tysiąc kawałków.

Cóż pozostało z tej willi zbudowanej w jednym z najpiękniejszych zakątków świata? Nędzny kawałek marmuru, który w proch się rozsypał.

Kapitan Servadac nie mógł już mieć wątpliwości, że przylądek d’Antibes zginął w czeluściach nowego kontynentu. Stał pogrążony w myślach, gdy nagle zbliżył się do niego hrabia i rzekł z powagą:

– Kapitanie, czy znana jest panu dewiza rodziny Hope?

– Nie, hrabio – brzmiała odpowiedź.

– „Orbe fracto, spes illaesa!”

– Jest ona przeciwieństwem beznadziejnej maksymy Dantego!1

– Tak jest, kapitanie, i powinna stać się na teraz naszą dewizą!

 

 

Rozdział XVII,

który możnaby śmiało zatytułować: „Ten sam – tym samym”.

 

asażerom Dobryny nie pozostało już nie innego, jak powrót do małej wysepki, którą opuścili. To maleńkie terytorjum było najwidoczniej jedynem miejscem dawnego lądu, które mogło schronić i wyżywić nielicznych ludzi, unoszonych przez nową planetę w zaświaty.

– A jednak – pocieszał się w myśli kapitan Servadac – jest to coś z dawnej Francji!…

Projekt powrotu na wysepkę poddano pod głosowanie i już miał być przyjęty, gdy porucznik Prokop zauważył, że nie zbadano jeszcze dokładnie nowego wybrzeża morza Śródziemnego.

– Musimy jeszcze popłynąć na północ, poczynając od przylądka d’Antibes aż po ścianę Gibraltaru, i na południe od niej aż do zatoki Gabes. Posuwaliśmy się dotąd wzdłuż dawnej granicy lądu afrykańskiego, nie wiemy jednak nic o nowej. Kto wie, czy istotnie odcięci jesteśmy od południa, czy nie ocalała jakaś oaza afrykańskiej pustyni! Poza tem nie jest wykluczone, że Włochy, Sycylja, archipelag wysp Balearskich, lub inne wielkie wyspy morza Śródziemnego oparły się katastrofie. W te strony więc należy skierować Dobrynę.

– Zgadzam się z tobą w zupełności – poparł wywody porucznika hrabia – i mnie wydaje się konieczne bliższe zbadanie nowego morza.

– I ja przyłączam się do opinji panów – wtrącił kapitan Servadac. – Chodzi tylko o to, czy kończyć wycieczkę krajoznawczą przed odwiedzeniem naszej wysepki.

– Jestem zdania – zabrał głos porucznik Prokop – że powinniśmy, póki to możliwe, korzystać z Dobryny.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zaniepokoił się hrabia Timaszew.

– Przypominam, że temperatura ciągłe spada. „Galja” porusza się po krzywej, która odsuwa się coraz bardziej od słońca i wkrótce mogą zapanować wielkie mrozy. Powierzchnia morza zetnie się wówczas i uniemożliwi dalsze żeglowanie. Rozumieją chyba panowie trudności lawirowania pośród gór lodowych. Czy nie lepiej więc korzystać teraz z wolnej powierzchni morza?

– Masz rację, Prokopie – zgodził się hrabia Timaszew. – Szukajmy resztek dawnego kontynentu, a jeśli ocalały jakieś szczątki drogiej naszej Europy, jeśli żyją jacyś nieszczęśni rozbitkowie, którym moglibyśmy przyjść z pomocą, lepiej o tem wiedzieć przed zaszyciem się na zimowe leże na wyspie.

25-go lutego jachcik opuścił zatoczkę, w której znalazł chwilowe schronienie. Posuwając się wzdłuż wybrzeży północnych, pędził całą siłą pary na wschód. Zimno dawało się już we znaki. Termometr wskazywał dwa stopnie poniżej zera. Na szczęście słona woda morska odporniejsza jest na działanie niskiej temperatury, niż wody słodkie, Dobryna płynęła więc szparko. Niemniej przeto należało się śpieszyć.

Noce były piękne. Chmury zrzadka tylko ukazywały się w coraz to chłodniejszych warstwach atmosfery. Gwiazdy z niezwykłą wyrazistością rysowały się na firmamencie. O ile marynarski zmysł porucznika Prokopa kazał mu żałować zniknięcia księżyca, o tyle astronom, pragnący badać tajemnice niebieskiego stropu, błogosławiłby nowy stan rzeczy.

ser_35.jpg (214524 bytes)

Księżyc zginął bez śladu, to prawda! Ale, ileż nowych fenomenów i cudów natury! Istny deszcz gwiazd spadających, o jakim nie śniło się nawet astronomom, rozświecał ciemności. Nie obawiając się przesady można powiedzieć, że ilość asteroidów, obserwowana przez naszych podróżników, przekroczyła dziesięciokrotnie liczbę trzydziestu czterech tysięcy, zanotowanych w 1833-tym roku przez M. Olmsteda.

26-go lutego pas lądu zagrodził drogę Dobrynie i zmusił ją do okrążania go aż po krańce panującej tu ongiś, a obecnie zmiecionej z powierzchni Korsyki. Miejsce cieśniny Bonifacio zajmowało szeroko rozlane morze.

27-go lutego ujrzano w odległości kilku mil wysepkę. Sądząc z położenia, wysepka ta była dawnego pochodzenia i stanowiła północną część Sardynji.

Dobrynaposuwała się szybko. Wkrótce spuszczono na wodę łódź i po kilku chwilach hrabia Timaszew i kapitan Servadac wylądowali na małej zielonej równinie, o powierzchni niecałego hektara. Kilka krzaków mirtu i rzadkie drzewa oliwne stanowiły całe zadrzewienie wysepki. Zdawało się, że jest zupełnie niezamieszkana, nietylko przez ludzi, lecz i przez zwierzęta.

Podróżni już chcieli zawracać, gdy uszu ich doszło jakieś beczenie i prawie równocześnie dostrzegli skaczącą po skałach kozę. Była to koza ciemnej maści, o małych, równo wygiętych rogach; nie przeraziła się ona bynajmniej przybyszów, lecz w radosnych skokach biegła im naprzeciw, wesołem beczeniem zdając się zapraszać w głąb wyspy.

– Ta koza nie jest jedyną mieszkanka wyspy! – zawołał Hector Servadac. – Chodźmy za nią!

Tak też uczyniono i w odległości kilkuset kroków natrafiono na rodzaj pieczary, zakrytej do połowy drzewami. Na hrabiego Timaszewa i Hectora Servadac’a patrzała z za krzewów para czarnych i wyrazistych dziewczęcych oczu. Właścicielka ich, mała, siedmioletnia, lub co najwyżej ośmioletnia dziewczynka przypominała piękne aniołki pędzla Murill’a.

Podróżni wywarli snać dodatnie wrażenie, gdyż dziecko wyciągnęło ku nim rączki i podbiegło z wyrazem pełnym głębokiej ufności.

– Nie jesteście przecież źli? – spytało głosem tak słodkim i melodyjnym, jak włoski język, którym przemawiało. – Nie zrobicie mi krzywdy? Mogę się nie bać, prawda?

– Ależ z pewnością – odparł, władający językiem włoskim, hrabia. – Jesteśmy i chcemy być twymi przyjaciółmi.

Poczem, przyglądając się pełnej wdzięku dzieweczce, zapytał:

– Jak się nazywasz malutka?

– Nina.

– Czy możesz nam powiedzieć, Nino, gdzie właściwie jesteśmy?

– Na Madelenie – odparło dziecko – tam gdzie byłam, gdy się wszystko tak nagle zmieniło.

ser_36.jpg (235126 bytes)

Madelena była wysepką, położoną niedaleko Capri. Kilka pytań i jasnych, inteligentnie sformułowanych odpowiedzi wyjaśniły, że mała Nina, sierota, była jedyną mieszkanką wyspy. Pasała kozy jakiegoś bogatego hodowcy na wyspie. W chwili katastrofy wszystko wokoło pochłonąła woda, ocalał tylko ten maleńki skrawek ziemi, na którym Nina była odtąd ze swą ulubioną kozą Marzy. Początkowo bała się bardzo, ale zczasem uspokoiła się zupełnie i dziękowała dobremu Bogu, że ziemia nie chwieje się w posadach. Miała na szczęście trochę żywności, która wystarczyła jej na pewien czas i nigdy nie traciła nadziei, że jakiś statek przyjedzie ją wybawić. Skoro statek już się zjawił, pragnęła dostać się na jego pokład pod warunkiem wszakże, że wraz z nią zabrana zostanie ukochana koza i że obie możliwie prędko odstawione będą na fermę.

– Oto jeszcze jeden mieszkaniec Galji – rzekł kapitan Servadac, ściskając dziewczynkę.

W pół godziny później Nina i Marzy znalazły się na pokładzie jachtu, gdzie, jak się tego łatwo domyślić, doznały jak najlepszego przyjęcia. Spotkanie małej Niny uznano za szczęśliwą wróżbę. Religijni i zabobonni marynarze rosyjscy skłonni byli ją uznać za rodzaj dobrego anioła i niejeden sprawdzał potajemnie, czy naprawdę nie ma skrzydeł. Nazywali ją pomiędzy sobą „małą Madonną”.

Po kilku godzinach stracono z oczu Madelenę i, płynąc na południowy wschód, posuwano się wzdłuż nowego lądu, odsuniętego o pięćdziesiąt mil głębiej w morze, niż dawne wybrzeże włoskie. Na linji dawnego Rzymu rozlewała się zatoka morska, która wrzynała się w ląd jeszcze daleko poza miejsce zajmowane ongiś przez Wieczne Miasto. Znikła bez śladu latarnia morska Messyny, zginęła Sycylja, przepadł nawet, wynurzający się dawniej na wysokości trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu metrów ponad poziom morza, szczyt potężnej Etny. Posuwając się sześćdziesiąt mil bardziej na południe Dobryna natrafiła znów na zatokę, w której kierowana ręką Opatrzności przetrzymała niedawno potężną burzę.

Od tego miejsca aż do zatoki Gabes okolica była już podróżnym znana. Porucznik Prokop, pragnący jak najbardziej wyzyskać czas, przeciął drogę zamiast opływać brzegi i dotarł do niezbadanych jeszcze części wybrzeża.

Było to dnia 3-go marca.

Wybrzeże ciągnęło się wzdłuż granic dawnego Tunisu, później w nagłym skręcie dotykało 32 stopnia szerokości geograficznej i ciągnęło się znów ku północy, tworząc nieregularną zatokę w olbrzymim amfiteatrze bloków skalnych. Dalej na przestrzeni blisko stu pięćdziesięciu mil biegło wpoprzek dawnej algeryjskiej Sahary, zbliżając się na południe do wysepki Ostoi, jako łańcuch górski, który mógłby uchodzić za naturalną granicę Marokka, gdyby Marokko jeszcze istniało.

Należało zawrócić na północ i opłynąć ów łańcuch. W tej podróży wędrowcy stali się świadkami niespotykanego dotychczas na Galji zjawiska. Oto na wysokość trzech tysięcy stóp wznosił się krater niewygasłego jeszcze wulkanu, spowity w kłęby dymu i płomieni.

– Galja nasza ma zatem własne ciepło! – zawołał kapitan Servadac, gdy sygnalizowano bliskość wulkanu.

– Dlaczegożby go nie miała, kapitanie? – zagadnął hrabia. – Skoro uznaliśmy Galję za fragment dawnej naszej Ziemi, musimy zgodzić się i na to, że mogła ona wraz z częścią atmosfery, mórz i lądów, unieść w przestworza i część wewnętrznego ciepła ziemskiego.

– Bardzo nikłą część – odparł kapitan Servadac – ale wystarczającą ostatecznie dla obecnej liczby mieszkańców!

– A propos, kapitanie – podjął hrabia Timaszew – czy uważa pan za wskazane, skoro nasza podróż okrężna sprowadza nas zpowrotem do Gibraltaru, zawiadomić Anglików o nowym stanie rzeczy i możliwych jego konsekwencjach!

– W jakim celu! – obruszył się kapitan Servadac. – Anglicy znają położenie naszej wysepki i mogą nas tam w każdej chwili odszukać. Nie są to bynajmniej nieszczęśliwi, bezradni rozbitkowie! Przeciwnie! Są świetnie zaopatrzeni i to nie na krótko! Wyspę ich dzieli od naszej przestrzeń najwyżej stu dwudziestu mil, skoro więc zamarznie powierzchnia wód, będą nas mogli, gdy tylko zechcą, odwiedzić. Nie mamy powodu szczycić się przyjęciem, jakie nam zgotowali, będziemy więc mieli możność rewanżu…

– Przyjmując ich lepiej, niż oni to uczynili, wszak prawda! – spytał hrabia Timaszew.

– Tak jest – odparł kapitan Servadac – gdyż w istocie niema już teraz Francuzów, Anglików, ani Rosjan…

– O, nie – zaprotestował hrabia – Anglik wszędzie i zawsze pozostaje Anglikiem!

– Słusznie – zgodził się kapitan Servadac – jest to jednocześnie ich wadą i zaletą!

W ten sposób ustalono plan działania w stosunku do małej załogi Gibraltaru. Zresztą, gdyby nawet postanowiono nawiązać stosunki z Anglikami, byłoby to w tej chwili niemożliwe przez wzgląd na zewszechmiar wskazany pośpiech.

Temperatura istotnie stale spadała. Porucznik Prokop nie krył swego niepokoju. Zapasy węgla zmniejszały się z dnia na dzień i groził zupełny brak paliwa. Zwołano naradę wojenną i postanowiono przerwać podróż okrężną na wysokości wulkanicznej góry. Z drugiej strony wybrzeże wygięło się ku południowi i ginęło w bezkresnym oceanie. Upierać się przy podróży po wodach bliskich zamarznięcia, z niewielkim notabene zapasem węgla, byłoby lekkomyślnością nie do darowania. Poza tem wątpliwe było, czy w całej tej części Galji, ciągnącej się na przestrzeni dawnej pustyni afrykańskiej, znajdzie się ląd inny poza dotychczas zaobserwowanym, ląd zresztą najzupełniej bezpłodny i jałowy. Niczego więc nie ryzykowano, odkładając dalszą podróż na później.

Dnia 5-go marca zdecydowano ostatecznie powrót na wyspę Ostoję, odległą w tej chwili od Dobryny o jakieś dwadzieścia mil.

– Biedny mój Ben-Zouf! – westchnął kapitan Servadac, który w czasie tej pięciotygodniowej podróży często myślą powracał do porzuconego towarzysza niedoli. – Mam nadzieję, że nie przytrafiło mu się nic złego!

Krótka droga od wulkanicznej góry do Ostoi zaznaczyła się jednym tylko, godnym wspomnienia, wypadkiem. Oto znaleziono jedną jeszcze notatkę tajemniczego uczonego, który, ująwszy widać w formę matematyczną elementy Galji, śledził w dalszym ciągu jej bieg po nowej orbicie.

O wschodzie słońca wartownik sygnalizował jakiś przedmiot płynący po falach. Nie była to tradycyjna butelka, lecz szczelnie zalakowana puszka od konserw, opatrzona temi samemi, co wyłowiony w swoim czasie futerał, inicjałami.

– Ten sam – tym samym! – rzekł kapitan Servadac.

Z całą ostrożnością przystąpiono do otwierania puszki, w której znaleziono kartkę z następującym napisem:

Galja (?)

Od słońca odległość do dn. 1-go marca 78,000.000 mil.

Droga przebyta od lutego do marca: 59,000.000 mil.

Enchanté!

Bez adresu i podpisu! – zawołał kapitan Servadac. – Możnaby podejrzewać jakąś mistyfikację!

– Byłaby to mistyfikacja odbita w wielkiej liczbie egzemplarzy – odparł hrabia Timaszew – skoro już po raz drugi znajdujemy ten ciekawy dokument.

– Ale kimże jest ten dziwny uczony, który nie myśli nawet o podaniu swego adresu?

– Jego adres? Właśnie jest piętą Achillesową całej sprawy! – odparł hrabia Timaszew.

– Gdzie go szukać? – podjął na nowo kapitan Servadac.

I to pytanie musiało narazie pozostać bez odpowiedzi. Czy autor dokumentu był mieszkańcem jakiejś samotnej wysepki, której nie napotkała w swej drodze Dobryna? Czy znajdował się na pokładzie jakiegoś okrętu, który, podobnie jak to czynił jacht, krążył i badał to nowe morze Śródziemne? Trudno było się upewnić.

– W każdym razie – zabrał głos porucznik Prokop – o ile dokument zasługuje na wiarę, zaś umieszczone na nim cyfry zdają się o tem wymownie świadczyć, daje on podstawę do dwóch poważnych obserwacyj. Pierwsza z nich mówi, że szybkość obiegu Galji znacznie zmniejszyła się, skoro droga przebyta przez nią w styczniu wynosiła osiemdziesiąt dwa, a w lutym tylko pięćdziesiąt dziewięć miljonów mil. Druga świadczy o odsunięciu się Galji o dziewiętnaście miljonów mil od słońca, gdyż odległość ta, wynosząca dnia 15-go lutego pięćdziesiąt dziewięć miljonów mil, wzrosła 1-go marca do siedemdziesięciu ośmiu miljonów mil. A zatem w miarę oddalania się Galji od słońca szybkość jej obiegu po nowej orbicie zmniejsza się, co zgadza się w zupełności z prawami mechaniki niebieskiej.

– Jaki stąd wniosek? – zapytał hrabia Timaszew.

– Że posuwamy się, jak już słusznie zauważyłem, po drodze eliptycznej, której elementy są dla nas jednak nieuchwytne.

– Zwracam uwagę panów – dorzucił hrabia Timaszew – że autor dokumentu w dalszym ciągu posługuje się nazwą Galja. Proponuję więc definitywnie przyjęcie tego miana dla planety, która nas żywi, i ochrzczenie tego morza nazwa „morza Galijskiego”.

– Słusznie – zgodził się porucznik Prokop – i pod tą nazwą, wciągnę je w przyszłości do naszego słownika geograficznego.

– Co do mnie – dorzucił kapitan Servadac – pozwolę sobie zauważyć, że wszędzie i zawsze powtarzać będę za tym dzielnym, zachwyconym swojem położeniem, uczonym: Nil desperandum.

Po upływie kilku godzin ujrzano na horyzoncie wysepkę Ostoję.

 

 

Rozdział XVIII,

który mówi o przyjęciu zgotowanem gubernatorowi wysepki i o wypadkach, które zaszły w czasie jego nieobecności.

 

achcik opuścił wysepkę dnia 31-go stycznia i dnia 5-go marca po trzydziestopięciodniowej włóczędze – rok o którym mowa należał do rzędu przestępnych – ponownie przybijał do jej brzegów. Tym trzydziestu pięciu dniom ziemskim odpowiadało siedemdziesiąt dni galijskich, w czasie których słońce, istotnie, siedemdziesiąt razy przeszło południk wysepki.

Hector Servadac odczuwał silne wzruszenie, zbliżając się do jedynego, ocalonego w czasie katastrofy, strzępu ziemi algeryjskiej. Niejednokrotnie w czasie długiej swej nieobecności myślał z rozrzewnieniem o wysepce i jej samotnym mieszkańcu, Ben-Zoufie. Czy zastanie go jeszcze przy życiu? Czy wysepki nie pochłonęło morze? Trudno było w tym czasie cokolwiek przewidzieć. Obawy oficera sztabowego okazały się jednak płonne. Wysepka stała na własnem miejscu – i nawet szczegół dość znamienny – kapitan zauważył, nie przybiwszy jeszcze do portu, nad swojem dawnem domostwem dziwny, niewiadomego pochodzenia tuman, czy obłok…

Z odległości kilkuset metrów kapitan Servadac rozpoznał, iż było to wielkie zbiorowisko ptaków. Z ciężkiej tej chmury rozlegały się ogłuszające piski, którym wtórowały ochoczo dalekie jakieś odgłosy.

Dobrynadała znać o swoim powrocie wystrzałem armatnim i zarzuciła kotwicę w maleńkim porcie, dawnem ujściu Szeliwu.

W tym momencie jakiś mężczyzna uzbrojony w fuzję jednym susem przesadził nadbrzeżne skały.

Był to Ben-Zouf.

Ordynans zatrzymał się w odległości piętnastu kroków, jak tego wymagało uszanowanie i dyscyplina wojskowa. Po chwili już jednak rozpierająca mu serce radość przełamała wszelką etykietę i Ben-Zouf, nie czekając wezwania, rzucił się ku swemu kapitanowi. Całując mu z tkliwością ręce, wykrzykiwał zamiast zwykłych słów powitania:

– Ach, ci nędznicy! Bandyci! Jak to dobrze, że pan kapitan już wrócił! Złodzieje! Piraci! Nikczemni Beduini!

– O kim mówisz właściwie? – pytał kapitan, któremu dziwne zachowanie Ben-Zoufa nasuwało myśl o napadzie bandy łupieskich Arabów.

– O tych djabłem opętanych ptakach – odparł Ben-Zouf. – Już od miesiąca cały mój proch zużyłem na walkę z niemi. Ale w miejsce każdej zabitej sztuki przybywa sto sztuk nowych! Wkrótce nie będziemy już mieli ani źdźbła zboża na wyspie!

Hrabia i porucznik Prokop, którzy zbliżyli się w międzyczasie do kapitana, stwierdzili naocznie, że informacje ordynansa bynajmniej nie były przesadne. Plaga ptactwa istotnie była nieznośna i groźna. Przedwcześnie, wskutek niezwykłych upałów, dojrzałe zboże wydane było na łup kilkotysięcznego stada ptactwa. Całemu plonowi zagrażało zniszczenie.

Wszystkie ptaki, jakie Galja uniosła ze sobą odrywając się od ziemi, szukały schronienia na wysepce, gdyż tu jedynie znalazły niezbędne do egzystencji pola, łąki i słodką wodę. Ptactwo to żyło kosztem zaopatrzenia ludzi i dlatego za wszelką cenę należało się go pozbyć.

– Zastanowimy się co z tym faktem zrobić – rzekł Hector Servadac.

– A cóż się dzieje z naszymi towarzyszami w Afryce? – spytał Ben-Zouf.

– Towarzysze afrykańscy w dalszym ciągu przebywają w Afryce! – brzmiała odpowiedź kapitana.

– Poczciwi towarzysze!

– Tylko, że Afryki już niema – dorzucił Hector Servadac.

– Jakto niema? A Francja?

– Francja? Jest bardzo daleko od nas, Ben-Zoufie.

– A Montmartre?…

W kilku słowach kapitan Servadac wyjaśnił ordynansowi, co się stało i jak wkutek tego nietylko Montmartre, ale i Paryż i Francja a z niemi Europa i cała kula ziemska znalazły się w odległości przeszło dwudziestu czterech miljonów mil od wysepki. Nadzieja powrotu kiedykolwiek, była, rzecz prosta, znikoma.

– Nigdy w to nie uwierzę, kapitanie – odparł Ben-Zouf. – To są bajki, wierutne bajki! – I Ben-Zouf pochylił głowę z uporem, jak człowiek, który absolutnie nie da się przekonać.

– Dobrze, mój drogi – dorzucił kapitan. – Łudź się jak długo możesz. Nie trzeba nigdy tracić nadziei. Jest to nawet dewiza naszego przygodnego, a nieznanego korespondenta. Ale narazie spróbujemy zainstalować się na wysepce, jakgdybyśmy tu mieli zamieszkać na stałe.

Rozmawiając Hector Servadac prowadził hrabiego Timaszewa i porucznika do chałupy, uporządkowanej wzorowo staraniem Ben-Zoufa. W tej skromnej lepiance Hector Servadac zaofiarował gościnę towarzyszom podróży i małej Ninie, która nie rozstawała się ze swoją kozą.

Podczas drogi Ben-Zouf uściskał serdecznie Ninę i Marzy, a pocałunki jego zwrócone mu zostały z procentem.

Poczem wszyscy zebrali się na naradę, aby postanowić, do czego zabrać się przedewszystkiem. Najważniejsza była sprawa mieszkania na przyszłość. Jak urządzić się na wyspie wobec zbliżających się mrozów. Okres mrozów zależał od krzywizny orbity i trudno było osądzić, czy nie upłynie kilka lat zanim asteroida ponownie zbliży się do słońca. Paliwa było mało. Groził więc brak węgla i drzewa i perspektywa zupełnego zaniku wegetacji roślinnej na przeciąg strasznych mrozów. Co robić? Należało przecie znaleźć jakiś punkt wyjścia i to w czasie najkrótszym.

Zaopatrzenie w żywność nie przedstawiało narazie poważniejszych trudności. Pragnienie zaspokojone mogło być w każdej chwili. Kilka strumyków płynęło przez łąki i woda napełniała cysterny.

Żywność pod postacią związków azotowych, niezbędnych do utrzymania człowieka przy życiu, zapewniona była na długo. Stanowiły ją z jednej strony rozproszone po wyspie stada, z drugiej gotowe do zwózki zboże. Należało przewidywać, że z powodu okresu zimna drugie zbiory, przeznaczone na pokarm dla zwierząt domowych, zawiodą. Należało więc obliczyć czas trwania obiegu Galji wokół słońca, i, ustaliwszy długość okresu zimowego, ograniczyć odpowiednio ilość będących na utrzymaniu zwierząt.

Ludność Galji, nie licząc trzynastu ulokowanych na Gibraltarze Anglików, składała się z ośmiu Rosjan, dwóch Francuzów i jednej małej Włoszki. Wysepka miała zatem wyżywić jedenaście osób.

Liczbie tej, ustalonej przez Hectora Servadac’a, Ben-Zouf żywo zaprzeczył.

– Ależ nie, kapitanie! Przepraszam, że prostuję, ale obliczenie to jest z gruntu fałszywe.

– Jakto, co to znaczy!

– To znaczy, że jest nas osób dwadzieścia trzy.

– Tu, na wyspie?

– Tak jest, na wyspie.

– Wytłumacz się jaśniej, Ben-Zoufie.

– Nie miałem jeszcze okazji poinformować pana, kapitanie, że w czasie pańskiej nieobecności przybyli nam stołownicy.

– Stołownicy?

– Tak… tak… Ale może panowie pozwolą i przekonają się naocznie… Prace w polu są bardzo zaawansowane, moich zaś dwóch rąk nie starczyłoby na tyle roboty…

– Istotnie – potwierdził porucznik Prokop.

– Chodźmy, to niedaleko, ze dwa kilometry najwyżej. Ale trzeba zabrać broń palną.

– Poco? Dla obrony? – spytał kapitan Servadac.

– Nie przeciwko ludziom – odparł Ben-Zouf – ale przeciw temu przeklętemu ptactwu.

Pozostawiwszy małą Ninę z kozą w zagrodzie, mocno zaintrygowani trzej panowie ruszyli za ordynansem.

ser_37.jpg (198581 bytes)

W drodze kapitan Servadac i jego towarzysze ostrzeliwali chmury ptactwa, unoszącego się nad ich głowami. Było tam z kilka tysięcy dzikich kaczek, kszyków, skowronków, kruków, jaskółek i t. p. oraz ptaki morskie, jako to: mewy wszelkich gatunków i rozmiarów, bekasy i t. p. Każdy wystrzał był celny i ptaki padały tuzinami. Nie było to polowanie, ale bezlitosna zagłada łupieżców.

Zamiast posuwać się wzdłuż północnego wybrzeża wyspy, Ben-Zouf przeciął drogę i poprowadził naprzełaj, łąkami. Już po upływie dziesięciu minut, dzięki lekkości zyskanej wobec nowych praw ciążenia, towarzystwo, przebywszy dwukilometrową przestrzeń, znalazło się na skraju eukaliptusowego i figowego lasku, położonego u stóp niewielkiego pagórka.

– O nicponie! Brutale! Bandyci! – zawołał zirytowany Ben-Zouf.

– Czy mówisz wciąż jeszcze o ptakach? – spytał kapitan Servadac.

– Ale, gdzież tam, kapitanie! Mówię o tych zatraconych wałkoniach, którzy nawet i tę pracę porzucili! O! proszę…

I wskazał porzucone na ziemi kosy, sierpy, grabie i wozy.

– Może się dowiem nareszcie o kogo ci chodzi?– niecierpliwił się kapitan Servadac.

– Kapitanie, posłuchajmy tylko! Okazuje się, że miałem rację!

Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze nadstawili uszu i rozróżnili wyraźnie głos śpiewający przy akompanjamencie mandoliny i kastanietów.

– Hiszpanie! – zawołał kapitan Servadac.

– Rzecz prosta – odparł Ben-Zouf. – Ci ludzie tańczyliby nawet przed lufą, armaty!

– Ale skądże się wzięli?…

– Zaraz, zaraz… Posłuchajmy jeszcze! Teraz kolej na skargi.

Inny głos starczy miotał obelgi i wyrzuty. Kapitan Servadac, jako Gaskończyk, rozumiał zarówno słowa beztroskiej piosenki hiszpańskiej, jak i wypowiadane ostrym, zadławionym głosem wyrzekania.

– Moje pieniądze! Moje pieniądze! Zapłacicie mi nareszcie, czy nie? Nędzni oszuści!

I znów piosenka zagłuszyła gorzkie wyrzekania.

– Musicie mi zapłacić, łotry jedne! – wydzierał się ochrypły głos poprzez brzęk kastanietów – i zapłacicie. Klnę się na Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba, i na Jezusa Chrystusa i na samego Mahometa!

– Cóż u licha! Przecież to chyba Żyd! – dziwił się kapitan Servadac.

W chwili, gdy czwórka naszych znajomych zbliżała się do podochoconego grona, arcyciekawy widok zatrzymał ją na skraju lasu. Hiszpanie poprostu szaleli, dając ujście swemu temperamentowi w narodowym tańcu. Ponieważ waga ich, podobnie jak i wszystkich przedmiotów na Galji, zmniejszyła się znacznie, podskakiwali w powietrzu na wysokość trzydziestu do czterdziestu stóp. Trudno sobie, doprawdy, wyobrazić coś komiczniejszego od tych tancerzy, ukazujących się coraz ponad wierzchołkami drzew. Było tam czterech muskularnych młodzieńców, którzy ciągnęli za sobą starego jakiegoś człowieka, zmuszając go do mimowolnych podrygów i skoków. Starzec naprzemian ukazywał się i znikał, zupełnie jak Sanszo Pansza, bezlitośnie podrzucany przez sukienników w Segowji.

Hector Servadac, hrabia Timaszew, porucznik Prokop i Ben-Zouf minęli szybko zagajnik i stanęli na małej polanie, gdzie zanosząc się od śmiechu dwaj grajkowie podniecali gitarą i kastanietami tancerzy.

Na widok kapitana Servadac’a i jego towarzyszy muzykanci urwali nagle, a tancerze wraz ze swą ofiarą spadli lekko na ziemię.

ser_38.jpg (220362 bytes)

Zdyszany i pieniący się ze złości Żyd przystąpił natychmiast do oficera sztabu generalnego i zagadnął go fatalną francuszczyzną.

– Panie gubernatorze, ci nicponie chcą mnie ograbić, zagarnąć moje mienie! W imię Boga błagam o pomoc i sprawiedliwość!

Kapitan Servadac spojrzał pytającym wzrokiem na Ben-Zoufa, nie rozumiał bowiem, co znaczy tytuł, którym go zaszczycono. Ordynans, kiwając głową, zdawał się odpowiadać:

– Ależ tak, panie kapitanie! Jest pan gubernatorem generalnym, już ja to urządziłem!

ser_39.jpg (233867 bytes)

Wówczas kapitan nakazał milczenie Żydowi, który schyliwszy pokornie głowę, ręce skrzyżował na piersiach. Można mu się było teraz przyjrzeć dokładnie. Był to nad wiek zniszczony człowiek, może pięćdziesięcioletni. Niski, wątły, o żywych, przebiegłych oczach, wydatnym nosie, rudawej bródce, źle utrzymanych włosach, wielkich nogach, długich, chciwych rękach, jednem słowem typ niemieckiego Żyda. Był to lichwiarz o giętkim karku i kamiennem sercu, skrzętny zbieracz talarów, żyjący krzywdą ludzką. Osobnik ten pochodził z Kolonji i zwał się Izaak Hakhabut. Zajmował się handlem i większą część życia spędzał w podróży, objeżdżając z towarami wybrzeże morza Śródziemnego. Magazyn jego, mieszczący się na pokładzie pokaźnej barki, zaopatrzony był w tysiące przeróżnych artykułów, poczynając od zapałek i kończąc na frankfurckich błyskotkach.

Dwumasztowiec Hanza był jego jedynem mieszkaniem, na nim to niezwiązany z rodziną bujał stale po świecie, zwiedzając kolejno brzegi Algeru, Tunisu, Egiptu, Turcji, Grecji.

Zaopatrywał ludność okoliczną w kawę, cukier, ryż, tytoń, materjały ubraniowe i t. p., sprzedawał, wymieniał, handlował antykami i w rezultacie zarabiał dużo pieniędzy.

Katastrofa zaskoczyła go w Ceucie, najbardziej wysuniętym punkcie Marokka. Załoga statku, która noc z 31-go grudnia na 1-wszy stocznia spędzała na lądzie, zginęła bez śladu. Natomiast ocalała gromadka Hiszpanów, nieorjentujących się zupełnie w tem, co się stało.

Hersztem tej bandy beztroskich leniów był Andaluzyjczyk Negrete, górujący nad resztą większą znajomością ludzi i świata. Odcięci od świata nicponie stracili narazie kontenans. Zawładnęliby coprawda bez najmniejszych skrupułów Hanzą i odpłynęliby do ojczyzny, ale nie było między nimi ani jednego marynarza. Nie mogli jednakże wiekować na skałach; gdy tedy zapasy żywności się wyczerpały, zmusili Hakhabuta do przyjęcia ich na pokład. W tych warunkach Negrete przyjmował wizytę dwóch oficerów angielskich z Gibraltaru. Treść rozmowy Anglików i Hiszpanów nie była Hakhabutowi znana. Faktem było tylko, że w wyniku jej Negrete zmusił go do rozpięcia żagli i wyruszenia w kierunku Marokka. Izaak zniewolony do posłuszeństwa, a jednocześnie nawykły do wyzyskiwania każdej sytuacji, wymusił na Hiszpanach przyrzeczenie zapłaty za przejazd. Hiszpanie nie protestowali, ale ani na chwilę nie brali poważnie tej sprawy.

Hanza wyruszyła 3-go lutego. Dął silny wiatr zachodni. Improwizowani marynarze rozwinęli żagle i z całą beztroską dali się nieść wiatrom, które unosiły ich ku jedynemu mogącemu dać ludziom schronienie punktowi nowej kuli ziemskiej, ku wyspie Ostoi.

I oto któregoś pięknego dnia Ben-Zouf ujrzał na horyzoncie statek, który nie był Dobryną, a jednak najwyraźniej zmierzał do portu.

Ben-Zouf dokończył historji Izaaka, dodając, że nietknięty prawie ładunek Hanzy przyda się niewątpliwie mieszkańcom wyspy.

Trudność dojścia do porozumienia z chciwym Żydem uprości, zupełnie w danych warunkach usprawiedliwiona, rekwizycja. Co do zatargu pomiędzy właścicielem Hanzy i jej pasażerami ustalono, dodał Ben-Zouf, że rozstrzygnie go Jego Ekscelencja p. gubernator generalny, „przebywający chwilowo na inspekcji”.

Hector Servadac z trudem powstrzymywał śmiech, tak ubawiły go wyjaśnienia Ben-Zoufa. Poczem przyrzekł Hakhabutowi, że sprawiedliwości stanie się zadość, co wreszcie położyło kres lamentom lichwiarza.

– Ale w jaki sposób ci ludzie zapłacą? – zapytał hrabia Timaszew, gdy Żyd się oddalił.

– Oni mają nabite kieszenie gotówką – odparł Ben-Zouf.

– Hiszpanie? Czy być może? – dziwił się hrabia.

– Widziałem u nich na własne oczy pieniądze angielskie – obstawał przy swojem Ben-Zouf.

– Aha! – wtrącił kapitan Servadac, przypomniawszy sobie wizytę oficerów angielskich na Ceucie. – Zresztą mniejsza z tem. Sprawą tą zajmiemy się później. Faktem jest, że na Galji mamy teraz przedstawicieli najróżnorodniejszych nacyj dawnej poczciwej Europy.

– Istotnie – zgodził się hrabia Timaszew – mamy wśród nas Francuzów, Rosjan, Włochów, Hiszpanów i Niemców, których niezbyt korzystnie, coprawda, reprezentuje ten wstrętny handlarz.

– Nie wymagajmy zbyt wiele! – odparł kapitan Servadac.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 1 „Orbe fracto, spes illaesa” – choćby świat zginął, nie zginie nadzieja. Kapitan nawiązuje tu do słów wyrytych, według Dantego, na wrotach piekieł „lasciate ogni speranza” – porzućcie wszelką nadzieję! (Przyp. tłum.).