Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Z Moskwy do Irkutska

(Rozdział X-XIII)

 

91 ilustracji Julesa Férata i dwie mapy

Tygodnik dla dzieci i młodzieży „Świat”

1876

strog02.jpg (54478 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

część pierwsza

 

Rozdział X

Burza w górach Uralskich.

 

óry Uralskie ciągną się na przestrzeni około trzech tysięcy wiorst pomiędzy Europą a Azyą. Czy zwać je będziemy wyrażeniem pochodzenia tatarskiego Ural, czy też w narzeczu rosyjskiem Pojas, zawsze nazwiemy je właściwie, bo jak jedno tak drugie „pas” znaczy. Powstałe na wybrzeżu morza Północnego, nikną na brzegach morza Kaspijskiego.

Tę właśnie granicę Michał postanowił przebyć udając się z Rosyi na Syberyą. a utrzymywano że wybierając drogę z Permy do Ekaterinburga, wijącą się na pochyłości wschodniej gór Uralskich, wybrał rozumnie. Była to droga najłatwiejsza i najbezpieczniejsza zarazem, bo służyła do wszelkiej zamiany handlowej Azyi środkowej.

Noc na przebycie gór powinna była wystarczyć, gdyby żaden wypadek nie stanął na przeszkodzie. Nieszczęściem pierwszy huk grzmotów zwiastował burzę przerażającą przy niezwykłem, a wciąż trwającem naprężeniu powietrza. Ciśnienie elektryczne było tak wiekie, iż mogło się objawić tylko gwałtownym wybuchem.

Michał usiłował swoją towarzyszkę ulokować jak można było najlepiej. Budę, którą trąba powietrzna łatwo mogła zerwać, przymocował silnie sznurami tam i napowrót je przywiązując. Skrócono postronki w zaprzęgu, i aby nie zaniedbać żadnej ostrożności piasty poobwijano słomą, tak dla umocowania kół, jako też dla złagodzenia wstrząśnień nieuniknionych podczas nocy ciemnej. Nakoniec tylną i przednią część ekwipażu którego osie były po prostu tylko przymocowane do pudła tarantasu, zostały spojone razem za pomocą nitabli, drąga i śrub.

Nadia zajęła znów miejsce w głębi ekwipażu, Michał usiadł przy niej. Pod budą zupełnie spuszczoną wisiały dwie skórzanne firanki, mające w części chronić podróżnych od deszczu i nawałnicy.

Dwie wielkie latarnie umieszczono po lewej stronie siedzenia jemszczyka, a te prostopadle rzucały niepewne światło na drogę. Były to raczej ognie bezpieczeństwa i jeżeli niewiele dawały światła w ciemności, to za to chroniły od najechania innego ekwipażu.

Jak widziemy wszelkie przedsięwzięto ostrożności, a jednak nic nie było zbytecznem na ową noc groźną.

– Nadia, my już gotowi, powiedział Michał.

– Jedźmy, odrzekła dziewczyna.

Wydano rozkaz jemszczykowi i tarantas chwiać się zaczął wspinając na góry Uralskie.

Była godzina ósma, słońce już zachodziło. Było prawie zupełnie ciemno. Olbrzymie pary zdawały się przyciskać sklepienie niebios, wiatru nie było najmniejszego. Chociaż zdawały się nieruchome od jednego do drugiego horyzontu, przestrzeń dzieląca je od ziemi stawała się coraz mniejszą. Niektóre z tych pasów rzucały światło fosforyczne, przedstawiając oczom łuki od sześćdziesięciu do ośmdziesięciu stopni. Pasy te zdawały się zwolna zbliżać ku ziemi, ścieśniając swe obręcze w taki sposób, iżby wkrótce opasać górę, jak gdyby huragan strefy wyższej z góry spędził je na dół. Droga prowadziła kutym ciężkim chmurom. Niezadługo gęste chmury i droga jedną będą stanowiły całość, a jeżeli para w deszcz się nie zamieni, mgła stanie się tak wielką, iż niepodobna będzie odbywać dalszej drogi bez narażenia się na wpadnięcie w przepaść jakąkolwiek.

Jednak łańcuch gór Uralskich dochodzi zaledwo średniej wysokości. Najwyższy ich szczyt pięciu tysięcy stóp nie przechodzi. Wieczyste śniegi są tam nieznane, a te co nagromadzają się w czasie syberyjskiej zimy na ich wierzchołkach, nikną od letnich promieni słonecznych. Rośliny i drzewa rosną na całej ich przestrzeni, Tak samo jak eksploatacya żelaza i miedzi, eksploatacya drogich kamieni wielu potrzebuje robotników. To też wsie zwane „zarody” często można napotkać, a drogę w wąwozach łatwo przebywać mogą pocztowe powozy.

Ale jeżeli co jest łatwem w czasie światła i pogody, przedstawia tysiączne niebezpieczeństwa w nocy, kiedy żywioły walczą wokoło nas groźnie.

Michał wiedział już co to burza w górach i być może słusznie poczytywał zjawisko to za równie groźne, jak zimowe śnieżne zawieje.

Przy wyjeździe deszcz nie padał jeszcze, Michał podniósł skórzane firanki służące za ochronę wnętrza tarantasu i patrzył zarówno przed siebie jako też po bokach drogi przyglądając się fantastycznym obrazom, tworzącym się co chwila przy migotliwem świetle latarni.

Nadia skrzyżowawszy ręce wyglądała także lecz pozostała nieruchomą, kiedy tymczasem towarzysz jej w połowie wychylony z tarantasu, badał niebo i ziemię kolejno.

Powietrze było zupełnie spokojne, ale cisza ta była groźną. Najlżejszy podmuch wiatru nie powiewał. Zdawało się iż natura w połowie martwa, nie oddychała już wcale i że płuca jej, to jest chmury, ubezwładnione nadprzyrodzoną jakąś przyczyną, nie funkcyonowały zupełnie. Ciszę przerywał tylko turkot kół tarantasu, skrzypienie osi, głośne rżenie koni hałaśliwie wciągających brakującego im powietrza i szczęk ich podków głośno uderzających o kamienie.

Wreszcie, droga była zupełnie pusta. Tarantas nie napotkał ani żadnego przechodnia, ani też żadnego ekwipażu podczas tak groźnej pory w wąwozach Uralu. Żadnego ogniska węglarskiego, żadnego obozu pracowników, żadnego szałasu na porębach. Trzeba było niezmiernie ważnej przyczyny aby skłonić mogła do przebywania łańcucha gór w podobnych warunkach. Michał nie wahał się. U niego było to niepodobieństwem; ale w takim razie – i to w sposób wyjątkowy zainteresowało go, – któż mogli być podróżni w teledze wyprzedzający tarantas, i jakie ważne powody mogły ich skłonić do podobnej nierozwagi?

Jakiś czas więc zastanawiał się nad tem. Około godziny jedenastej, ukazały się błyskawice i nieustały już więcej. Przy ich gwałtownem świetle, ukazywały się i niknęły raptownie gromady sosen na niektórych punktach drogi. Kiedy tarantas pędził brzegiem drogi, ukazywały się głębokie przepaście. Od czasu do czasu głośniejszy turkot znamionował, że przebywano most zaledwo umocowany na jakiejś jamie, a grzmot zdawał się huczeć pod nim. Wreszcie przestrzeń cała napełniła się monotonnym hukiem, tem groźniejszym, iż zdawał się coraz wyżej wstępować w niebiosa. Do tych rozhukanych żywiołów natury, łączył się głos jemszczyka, to pochlebiającego to grożącego biednym zwierzętom, zmordowanym więcej brakiem powietrza, aniżeli odbytą drogą. Dzwonki już ich nie ożywiały, chwilami chwiały się nawet na nogach.

– O której godzinie na szczyt przybędziemy? zapytał Michał jemszczyka.

– O pierwszej rano… jeżeli przybędziemy! odpowiedział tenże potrząsając głową.

– Wszak prawda przyjacielu że nie pierwszy raz podczas burzy jesteś w górach?

– Nie, i spraw Boże aby to nie było po raz ostatni!

– Czy się obawiasz?

– Nie, ale powtarzam źle zrobiliście panie wyjeżdżając.

– Zostając byłbym gorzej uczynił.

– Jazda więc gołąbki moje! krzyknął jemszczyk, jak człowiek przyzwyczajony do wykonywania nie zaś do wydawania rozkazów.

Naraz rozległ się przerażający świst w powietrzu, było to jakby ogłuszającym jękiem atmosfery tak spokojnej dotąd. Po nagłej błyskawicy grom uderzył. Michał zobaczył łamiące się wierzchołki sosen. Wiatr huczał, ale dotąd dotykał tylko wyższych warstw powietrza. Suchy trzask znamionował łamanie się niektórych drzew starych., nie mogących się oprzeć sile burzy. Nawałnica połamanych pniów potoczyła się drogą, przeskoczywszy gwałtownie skały i wpadła po lewej stronie w przepaść, o dwieście kroków przed tarantasem.

Konie raptem stanęły.

– Dalejże śliczne moje gołąbki! krzyknął jemszczyk łącząc trzaskanie bicza z gromami burzy.

Michał chwycił Nadię za rękę.

– Czy śpisz siostro? zapytał!

– Nie bracie.

strog26.jpg (166119 bytes)

– Przygotuj się na wszystko. Oto burza!

– Jestem przygotowaną.

Michał zaledwo zdążył zasunąć skórzane firanki tarantasu.

Burza lotem piorunu zbliżała się.

Jemszczyk skoczył z kozła. stanął przed końmi bo całemu ekwipażowi straszne groziło niebezpieczeństwo.

W istocie tarantas znajdował się na zakręcie drogi, którą przybywała nawałnica. Trzeba więc było stać wprost wiatru, inaczej niewątpliwie skręciłby tarantas rzucając go w przepaść, znajdującą się na lewo. Konie przejęte strachem spięły się, a jemszczyk nie mógł ich uspokoić. Po namowach pieszczotliwych, nastąpiły najstraszniejsze wyzywania. Wszystko było bezskuteczne. Nieszczęśliwe zwierzęta oślepione światłem elektrycznem, ogłuszone nieustannym hukiem piorunów, podobnym do strzałów artyleryjskich, groziły zerwaniem postronków i ucieczką. Jemszczyk nie mógł już zawładnąć swoim zaprzęgiem.

strog27.jpg (198228 bytes)

Michał raptownym rzutem wyskoczył z tarantasu, biegnąc z pomocą jemszczykowi. Obdarzony niepospolitą siłą, jednak nie bez trudu pohamował konie.

Ale burza coraz więcej szalała. Droga w tym miejscu skręcała się lejkowato, burza wpadła w to zagięcie. Jednocześnie nawałnica kamieni i wyrwanych pniów z szaloną szybkością toczyła się ze spadzistości.

– Nie możemy pozostać tutaj, powiedział Michał.

– To też nie zostaniemy, krzyknął jemszczyk przerażony, opierając się wszelkiemi siłami pędowi powietrza, Huragan wkrótce pośle nas najkrótszą drogą do podnóża góry!

– Tchórzu! trzymaj konie z prawej strony, lewego ja biorę na siebie! zawołał Michał.

Nowy wybuch burzy przerwał mowę Michała. I on i jemszczyk musieli pochylić się aż do ziemi aby nie zostać przewróconymi; ale tarantas pomimo wysileń koni wciąż naprzeciw wiatru utrzymywanych, cofnął się o kilka kroków, i gdyby nie pień drzewa który go zatrzymał, byłby się w przepaść potoczył.

– Nie lękaj się Nadia! krzyknął Michał.

– Ja się nie lękam odrzekła młoda Infantka, zupełnie spokojnym głosem.

Gromy ucichły na chwilę, a straszna burza przebiegłszy zakręt, wpadła do wąwozów.

– Czy decydujecie się panie powrócić? zapytał jemszczyk.

– Nie, przeciwnie, trzeba jechać w górę! Trzeba przebyć ten zakręt! Wyżej będziemy zasłonięci pochyłością!

– Ale konie iść nie chcą!

– Rób jak ja, ciągnij je naprzód!

– Nawałnica powraca.

– Czy ty będziesz posłuszny?

– Chcesz pan tego!

– To Ojciec rozkazuje! odparł Michał używając po raz pierwszy tego imienia.

– Idźcie jaskółki moje! zawołał jemszczyk chwytając konia z prawej, kiedy tymczasem Michał usiłował to samo uczynić z lewym.

Konie w ten sposób prowadzone ruszyły z trudnością. Nie mogły już w bok się rzucić, a koń środkowy nie będąc już popychanym, mógł postępować środkiem drogi. Ale tak konie jak i ludzie nie uczynili trzech kroków nie cofnąwszy się przynajmniej o jeden. Slizgali się, padali, powstawali. Powóz narażony był na rozbicie. Gdyby buda nie była mocno przymocowaną, pierwszy wiatr byłby ją zerwał.

Michał i jemszczyk zaledwie w przeciągu co najmniej dwóch godzin przebyli pół wiorsty wprost na burzę wystawionej. Niebezpieczeństwo nie leżało tylko w samym huraganie walczącym z zaprzęgiem i jego przewodnikami, ale spoczywało ono głównie w gradzie kamieni i drzew połamanych, spadających z góry.

Jedną z takich mas spostrzeżono przy świetle błyskawicy, pędzącą z niezmierną szybkością w kierunku tarantasu.

Jemszczyk strwożony krzyknął.

Michał silnem uderzeniem bicza chciał zmusić konie do pośpiechu. Tylko kilka kroków, a nawałnica przejdzie za nimi.

Michał prędzej niż w mgnieniu oka przewidział to i tarantas rozbity i towarzyszkę zmiażdżoną! Widział jasno iż nie, było już czasu porwać ją żywą z ekwipażu!…

Wtedy skoczył w tył, w niebezpieczeństwie tem znalazł siłę nadludzką, oparł się plecami o tarantas, nogą o ziemię i popchnął kilka stóp ciężki ekwipaż.

Olbrzymi stos przebiegając musnął mu piersi i dech zatamował, jak gdyby kula armatnia.

– Bracie! krzyknęła Nadia przerażona, która widziała tę całą scenę przy świetle błyskawicy.

– Nadia! odpowiedział Michał, Nadia nie lękaj się!…

– Nie o siebie się przeraziłam!

– Bóg jest z nami siostro!

– Ze mną z pewnością bracie, ponieważ ciebie postawił na mej drodze! szepnęła dziewica.

Wysilenie nadludzkie Michała w posunięciu tarantasu nie miało zostać bezpożyteczne. Poruszenie to skłoniło konie do postępowania w pierwotnym kierunku. Wleczone, że się tak wyrazimy przez Michała i jemszczyka postąpiły w górę aż do ciasnej południowo północnej przestrzeni, chroniącej je od bezpośredniego zetknięcia się z nawałnicą. Spadzistość z prawej strony przedstawiała rodzaj szańca, dzięki skale tworzącej pewien wyłom. Wicher więc tu nie szalał, a miejsce było znośne, kiedy tymczasem zdala od tej uchrony, ani człowiek ani też żadne zwierze istniećby nie mogło.

W istocie kilka jodeł wystających ponad wejście do jaskini zostało raptownie zmiecione. Burza szalała z całą wściekłością. Wąwozy napełnione były światłem błyskawic, gromy nie ustawały. Ziemia pod tem wstrząśnieniem zdawała się drżeć w swoich posadach, jak gdyby olbrzymi Ural podlegał drganiu ogólnemu.

Na szczęście, tarantas można było zatoczyć pod wystający wyłom, którego burza dosięgnąć nie mogła. Jednakże ochrona jego nie mogła go stanowczo obronić przed gwałtownym wichrem, od czasu do czasu tam się wciskającym, a i wtedy ekwipażowi groziło niebezpieczeństwo rozbicia.

Nadia musiała opuścić dotąd zajmowane miejsce. Michał szukając przy świetle latarni, odkrył grotę gdzie dziewica mogła spocząć aż do chwili, kiedy dalsza podróż okaże się możebną.

Była wtedy pierwsza godzina rano, ulewny deszcz padać zaczął, ale ulewa nie mogła zagasić świateł niebieskich. Połączenie to, wyjazd czyniło niepodobnym.

Tak więc jakkolwiek wielką była niecierpliwość Michała, – a wiemy jaką była – trzeba było jakiś czas poczekać. Wreszcie kończyli już prawie drogę z Permy do Ekaterinburga, pozostawało już tylko przebyć spadzistość gór Uralskich, a spuszczać się na dół w takich warunkach, na gruncie poprzerzynanym tysiącem strumieni górnych, wśród wzburzonego powietrza i wody, było to biedz w przepaść.

– Czekać, to rzecz ważna, powiedział Michał, ale jest to uniknięciem większego opóźnienia. Gwałtowność burzy każe się spodziewać iż nie potrwa ona długo. Około trzeciej dnieć zacznie, a droga której bez niebezpieczeństwa nie możemy odbywać w ciemności, stanie się łatwą a przynajmniej możebną przy świetle dziennem.

– Czekajmy bracie, odparła Nadia, ale jeżeli to dla oszczędzenia mnie utrudzenia i niebezpieczeństwa, nie opóźniaj się.

– Nadia, wiem że ty jesteś gotową narazić się na wszelkie niebezpieczeństwo, ale narażając nas oboje, naraziłbym więcej niż moje życie, więcej aniżeli twoje, uchybiłbym powinności, obowiązkowi który przedewszystkiem spełnić należy!

– Obowiązek!… szepnęła Nadia.

W tem nagła błyskawica rozdarła niebiosa i, że się tak wyrazimy, deszcz ulotniła. Natychmiast suchy łoskot dał się słyszeć. Powietrze napełniło się zapachem siarki prawie duszącym, i w tejże chwili bukiet sosen o dwadzieścia kroków od tarantasu dotknięty prądem elektrycznym, zapalił się jak olbrzymia pochodnia.

Jemszczyk rzucony o ziemię podniósł się na szczęście nie raniony.

Kiedy ostatni huk grzmotów zniknął w głębi gór, Michał uczuł rękę Nadi silnie opierającą się na jego ramieniu i jednocześnie usłyszał wyrazy szepnięte mu do ucha:

strog28.jpg (198491 bytes)

– Krzyki, bracie! Słuchaj!

 

Rozdział XI

Podróżni w strapieniu.

istocie, podczas chwilowo uspokajającej się burzy, słychać było krzyk pochodzący z drogi w niewielkiej odległości od wyłomu, zasłaniającego tarantas.

Było to jak gdyby wezwanie zrozpaczonego podróżnego pod naciskiem nieszczęścia.

Michał nadstawił ucha, słuchał.

Jemszczyk słuchał także, ale tylko kiwał głową jak gdyby uważał niepodobieństwem odpowiedzieć na wezwanie.

– Podróżni wzywający ratunku! krzyknęła Nadia.

– Jeżeli na nas tylko rachują! odpowiedział jemszczyk.

– Dlaczegóżby nie? zawołał Michał. Czyż tego co oni w podobnych okolicznościach uczyniliby dla nas, my nie możemy im wyświadczyć?

– Spodziewam się że nie narazicie na niebezpieczeństwo ani powozu ani koni!…

– Pójdę piechotą, odpowiedział Michał, przerywając mowę jemszczyka.

– Bracie, idę z tobą, rzekła młoda Inflantka.

– Nie, pozostań Nadia. Nie chcę zostawić go samego…

– Zostanę, odparła Nadia.

– Cokolwiek bądź się stanie, nie opuszczaj tego miejsca.

– Zastaniesz mnie tu gdzie jestem.

Michał uścisnął rękę swej towarzyszki i wkrótce na zakręcie drogi zniknął w ciemnościach.

– Twój brat źle robi, rzekł wtedy jemszczyk do dziewicy.

– On słusznie postąpił – krótko odpowiedziała Nadia.

Co do Michała ten postępował spiesznie. Jeżeli pragnął szybko przyjść z pomocą nieszczęśliwym, zarówno pragnął dowiedzieć się, kto byli ci podróżni, których burza nie mogła powstrzymać od puszczenia się w góry, bo nie wątpił iż byli to ci sami co w teledze wyprzedzali jego tarantas.

strog29.jpg (187699 bytes)

Deszcz ustał, ale za to burza z podwójną siłą szalała. Krzyk stawał się coraz wyraźniejszym. Z ustronia gdzie Michał pozostawił Nadię nic nie można było widzieć. Droga była kręta, a przy błyskawicznem świetle można było tylko widzieć wyboje i nierówności gruntu. Rozhukane wichry górzyste z trudnością pozwalały się przedostać, potrzeba na to było takiej niezwykłej siły, jak siła Michała.

Za chwilę, nie ulegało już wątpliwości, że podróżni wzywający ratunku, byli bardzo blizko. Chociaż Michał nie widział ich jeszcze, czy to w skutek ciemności, czy też że zostali z drogi zrzuceni, słowa ich jednak słyszał już wyraźnie.

Oto co z wielkiem zadziwieniem posłyszał:

– Bałwanie! czy ty powrócisz?

– Każę cię wybatożyć na najbliższej stacyi.

– Czy słyszysz ty diabli pocztylionie!

– Oto jak nas wożą w tym kraju!…

– I to co się zowie telegą!

– Eh! potrzykroć głupiec! Wciąż pędzi nie zdając się nawet spostrzegać że nas pozostawił na drodze!

– W ten sposób postąpić ze mną, ze mną! Akredytowanym Anglikiem! podam skargę do kancellaryi państwa, i każę go powiesić!”

Mówiący był w istocie wielkim gniewem uniesiony. Ale nagle zdało się Michałowi, iż usłyszał gwałtowny wybuch śmiechu i w odpowiedzi następujące wyrazy:

– A więc! nie! to zbyt śmieszne.

– Wy odważacie śmiać się! odparł dość kwaśno obywatel Trzech Królestw.

– Naturalnie, i to szczerze kochany współtowarzyszu, cóż mam robić lepszego. Radzę ci zrobić tak samo! Na honor, to zbyt śmieszne, tego jeszcze nigdy nie widziano!…

Nagle huk grzmotu napełnił wąwozy przerażającym łoskotem, zwiększonym jeszcze echami gór. Kiedy wszystko ucichło, wesoły głos mówił dalej:

– Tak, nadzwyczajnie śmieszne! Niewątpliwie nic podobnego nie stałoby się we Francyi.

– Ani też w Anglii! odpowiedział Anglik.

Na drodze rozjaśnionej błyskawicą, Michał w odległości dwudziestu kroków zobaczył podróżnych przyczepionych na tylnej ławce oryginalnego ekwipażu, zagrzęzłego w kałuży.

Michał postąpił ku podróżnym, z których jeden śmiał się, a drugi złorzeczył i poznał w nich dwoch korespondentów dzienników, widzianych już na Kaukazie w czasie przeprawy z Niżnego-Nowgorodu do Permy.

– Ah! dzień dobry panu! krzyknął Francuz! Zachwyca mnie widok pana w obecnej okoliczności! Pozwól mi przedstawić sobie mego zaciętego wroga, pana Blount”.

Dziennikarz angielski ukłonił się i byłby prawdopodobnie według wymagań etykiety przedstawił swego towarzysza, kiedy Michał w te słowa przemówił:

– To zbyteczne panowie, my się już znamy, ponieważ odbyliśmy już razem podróż na Wołdze.

– Ah! to doskonale! To cudownie! panie…?

– Mikołaj Korpanoff, kupiec z Irkucka, odpowiedział Michał. Lecz nakoniec czy zechcecie mi powiedzieć co za opłakana przygoda, jednego z was tak bawi, kiedy drugiego niecierpliwi?

– Osądź sam panie Korpanoff, odrzekł Alcydes Jolivet. Wyobraź sobie że nasz pocztylion pojechał z przednią częścią tego przeklętego wehikułu, pozostawiając nas w tylnej części swego dziwacznego ekwipażu! Najgorsza część telegi na dwóch; niema ani przewodnika ani koni! Czyż nie jest to niewypowiedzianie śmieszne?

– Wcale nie śmieszne! odparł Anglik.

– Ależ tak kochany kolego! Doprawdy nie umiesz z dobrej strony zapatrywać się na to zdarzenie!

– A zatem racz mnie łaskawie objaśnić, w jaki sposób dalszą drogę odbędziemy?

– Nic prostszego. Ty zaprzęgniesz się do tych resztek powozu; ja, wezmę lejce, będę cię nazywał moim gołąbkiem, jakby prawdziwy jemszczyk, a ty będziesz biegł jak prawdziwy koń pocztowy!

– Panie Jolivet, żart ten przechodzi granice i…

– Uspokój się kochany kolego. Skoro ty się zmęczysz, ja ciebie zastąpię i będziesz mógł nazywać mię ślimakiem, jeżeli cię kłusem piekielnym nie powiozę!

Alcydes Jolivet mówił to wszystko tak wesoło, że Michał nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Panowie, powiedział wtedy, lepiej możemy sobie poradzić, Jesteśmy już na szczycie łańcucha gór Uralskich, a tem samem pozostaje nam już tylko spuścić się z pochyłości góry. Powóz mój nie więcej jak o pięćset kroków ztąd oddalony. Pożyczę wam jednego z moich koni, zaprzęgną go do pudła waszej telegi, i jutro, jeżeli nic niespodziewanego nie zajdzie, razem przybędziemy do Ekaterinburga.

– Panie Korpanoff, wykrzyknął Alcydes Jolivet, oto propozycya szlachetnego serca!

– Nadmienię jeszcze, że jeżeli wam nie ofiarowywam miejsca w moim tarantasie, to jedynie dla tego iż jest ich tylko dwa, a ja z moją siostrą podróżuję.

– Co znowu, ja i mój kolega z twoim koniem i tyłem telegi, na koniec świata pojedziemy!

– Panie, przemówił Harry Blount, przyjmujemy Twoją uprzejmą ofiarę. Co zaś do tego jemszczyka!…

– Oh! chciej pan wierzyć iż to nie po raz pierwszy zdarza się podobna przygoda! przerwał Michał.

– Dla czegóż on więc nie wraca? Wszakże ten nędznik wie doskonale że nas porzucił!

– On! ani się tego domyśla!

– Co! ten szaleniec nawet nie wie że jego ekwipaż się rozpołowił?

– Zaręczam że nie wie, i najspokojniej jedzie do Ekaterinburga!

– I cóż kolego, czyż ci nie mówiłem jakie to zabawne! wykrzyknął Alcydes Jolivet.

– A więc jeżeli panowie chcecie udać się ze mną, wracajmy do mego powozu i…

– A telega? zauważył Anglik.

– Nie obawiaj się kochany Blouncie, nie ucieknie! powiedział wesoło Alcydes Jolivet. Tak się doskonale zakorzeniła, że gdybyś ją zostawił do wiosny, puściłaby listki!

– Pójdźcież panowie, powiedział Michał, przyprowadzimy tutaj tarantas.

Francuz i Anglik wstawszy z siedzenia udali się za Michałem.

Idąc, Alcydes Jolivet swoim zwyczajem, gawędził wesoło.

– Na honor, panie Korpanoff, z wielkiego nas wyprowadzasz kłopotu!

– Każdy na mojem miejscu zrobiłby to samo. Gdyby podróżni nie wspierali się wzajemnie, należałoby drogi zabarykadować!

– Zastrzegamy sobie odwet. Jeżeli się pan zapuszczasz daleko w stepy, może spotkamy się jeszcze, i…

Alcydes Jolivet nie zapytywał Michała wyraźnie gdzie się udaje, ale ten nie chcąc pozostać skrytym natychmiast odpowiedział:

– Ja udaję się do Omska.

– My z panem Blount udajemy się gdzie nas oczy poniosą, gdzie może znajdzie się trochę kul, ale napewno znajdą się i nowiny.

– Do prowincyi zajętych przez Tatarów? zapytał z pewnym pośpiechem Michał.

– Tak właśnie panie Korpanoff, według więc wszelkiego prawdopodobieństwa, spotkamy się jeszcze!

– Mówiąc prawdę nie pragnę kanonady ani kłócia lancą, z natury zanadto lubię spokój abym miał iść tam gdzie się biją.

– Doprawdy panie jestem w rozpaczy iż tak prędko się rozstaniemy! Ale być może że opuszczając Ekaterinburg będziemy jeszcze razem podróżować chociażby tylko dni kilka?

– Czy panowie udajecie się do Omska? zapytał Michał po chwilowym namyśle.

– Nie jesteśmy dotąd stanowczo zdecydowani, to pewna tylko że udajemy się wprost do Iszimu, przybywszy zaś na miejsce urządzimy się stosownie do okoliczności.

– A zatem razem jedziemy aż do Iszimu, powiedział Michał.

Michał byłby niewątpliwie wolał sam podróż odbywać, ale nie mógł tego uskutecznić, bez wzbudzenia co najmniej podejrzeń, rozłączając się z towarzyszami odbywającymi tę samą co on drogę. Wreszcie ponieważ Alcydes Jolivet i jego towarzysz zamierzali zatrzymać się w Iszimie, nie zaś jechać bezzwłocznie do Omska, nie widział żadnej niedogodności w odbywaniu razem podróży.

– A więc to już ułożone. Jedziemy razem.

Potem zapytał tonem obojętnym:

– Czy nie wiecie gdzie są obecnie Tatarzy ze swoją wojną?

– Na honor panie, wiemy tylko to co nam w Permie mówiono, odrzekł Alcydes Jolivet. Tatarzy Feofar-Hana są już w prowincyach Semipalatinska, a od paru dni posuwają się do Irtyszu. Musisz się pan spieszyć jeżeli ich chcesz wyprzedzić w Omsku. Mówiono także, że sławny O* pod przebraniem zdołał przebyć granicę i że prawdopodobnie wkrótce połączy się z wodzem tatarskim.

– Ale jakim sposobem dowiedziano się o tem? zapytał Michał, niezmiernie zainteresowany temi prawdopodobnemi wieściami.

– Eh! tak jak się dowiadują o wszystkiem. To jest w powietrzu.

– I pan doprawdy przypuszczasz że O* jest na Syberyi?

– Słyszałem nadto że udało się drogą z Kazania do Ekaterinburga.

– Ah! pan wiedziałeś o tem panie Jolivet? odezwał się Harry Blount, uwagą Francuza obudzony z zadumy.

– Wiedziałem odrzekł Alcydes Jolivet.

– Czy i to wiedziałeś że miał być przebrany za cygana? zapytał Harry Blount.

– Za cygana! mimowolnie krzyknął Michał, przypominając sobie twarz cygana w Niżnym-Nowgorodzie, jego podróż na pokładzie Kaukazu i wylądowanie w Kazaniu.

– Wiedziałem o tyle, iż napisałem już do mojej kuzynki, odparł z uśmiechem Alcydes Jolivet.

– Nie traciłeś czasu w Kazaniu, zauważył sucho Anglik.

– Wcale nie kochany kolego, kiedy Kaukaz zaopatrywał się w prowizye, ja zaopatrywałem się także!

Michał nie słuchał już. Myślał on o gromadzie cyganów, o starym cyganie którego twarzy nie widział, o towarzyszącej mu dziwnej kobiecie, o spojrzeniu jakie nań rzuciła, i właśnie usilował wy umyśle swoim zestawić wszystkie te szczegóły, kiedy nagle w niewielkiej odległości rozległ się huk wystrzału.

– Ah! panowie, spieszcie! krzyknął Michał.

– No, no, jak na kupca unikającego strzelaniny, zbyt pospiesznie bieży na miejsce gdzie strzały padają!

I wyraz z Harrym Blount pobiegł za Michałem.

Za chwile byli przy wyłomie zakrywającym tarantas.

Bukiet sosen zapalony od piorunu dotąd płonął. Droga była pusta. Jednak Michał nie mógł się omylić! Strzał najwyraźniej słyszał.

Nagle usłyszał przerażające mruczenie, i odgłos drugiego wystrzału.

– Niedźwiedź! krzyknął Michał, zbyt dobrze znał on to mruczenie, aby się miał omylić. Nadia! Nadia!

Wyrwał kordelas z za pasa i jednym skokiem przybył na miejsce gdzie dziewica czekać nań miała.

Płonące sosny jasno oświetlały scenę.

W chwili kiedy już dobiegał do tarantasa, olbrzymia masa potoczyła się aż ku niemu.

Był to ogromny niedźwiedź. Burza wypędziła go z lasu, przybył szukać schronienia w grocie, którą obecnie Nadia zajmowała.

Dwa konie przerażone obecnością zwierzęcia, zerwały zaprzęg i uciekły; jemszczyk zaś zostawiwszy dziewicę samą, puścił się za nimi.

Odważna Nadia nie straciła przytomności. Początkowo niewidzący jej niedźwiedź zabrał się do pozostałego konia. Wtedy Nadia pobiegła do powozu, chwyciła rewolwer Michała, i idąc ku niedźwiedziowi strzeliła doń.

Zwierz lekko raniony w łopatkę, zwrócił się ku dziewicy, ta chcąc go uniknąć biegała w około tarantasu którego koń chciał koniecznie zerwać uprząż. Stracić konie, było to jedno i to samo co uniemożliwienie dalszej podróży. Nadia więc wróciła do niedźwiedzia, i z zadziwiająco zimną krwią, w chwili kiedy niedźwiedź już spuszczał łapy na jej głowę, strzeliła po raz drugi.

Ten to właśnie wystrzał rozległ się tuż około Michała. Ramię jego tylko raz się poruszyło a olbrzymie zwierze rozprute od góry do dołu, padło jak masa nieruchoma.

strog30.jpg (185941 bytes)

– Czy nie jesteś ranioną siostro? zapytał Michał dziewicy.

– Nie, bracie, odrzekła Nadia.

Teraz ukazali się dwaj dziennikarze.

Alcydes Jolivet skoczył do konia, a musiał być dość silny, bo go zdołał powstrzymać. Obadwa widzieli śmierć niedźwiedzia.

– Do licha, krzyknął Alcydes, jak na zwyczajnego kupca, tęgo pan machasz nożem.

– Bardzo tęgo nawet, dodał Harry Blount.

– Na Syberyi wszystko musiemy umieć po trochu, odrzekł Michał.

Alcydes spojrzał na młodego człowieka. Widziany w pełnem świetle, z nożem ciekącym krwią jeszcze, wyniosłego wzrostu, z odwagą malującą się w twarzy, oparłszy nogę na cielsku niedźwiedzia, Michał był prawdziwie pięknym.

– Nieustraszony śmiałek! mruknął do siebie. I z miną pełną szacunku, z kapeluszem w ręku, podszedł aby powitać dziewicę.

Nadia lekko się skłoniła.

Wtedy Alcydes szepnął swemu towarzyszowi.

– Siostra warta brata. Gdybym był niedźwiedziem, nie chciałbym się narazić tej groźnej, a zarazem ślicznej parze!

Harry Blount prosty jak tyka słał o parę kroków z kapeluszem w ręku. Swoboda towarzysza zdwoiła jeszcze zwykłą jego sztywność.

Teraz ukazał się jemszczyk prowadząc obadwa konie. Z żalem spojrzał na wspaniałe zwierzę, które należało pozostawić na pastwę drapieżnego ptastwa i wziął się do reparowania uprzęży.

Michał opowiedział mu położenie dwóch podróżnych, a zarazem i projekt oddania im jednego konia od tarantasu.

– Jak się wam podoba, odrzekł jemszczyk. Tylko że dwa powozy zamiast jednego…

– Dobrze przyjacielu, zapłacę ci podwójnie, rzekł Alcydes, domyślając się zamiaru jemszczyka.

– Dalej moje gołąbki! krzyknął.

Nadia zajęła miejsce w tarantasie, Michał i jego towarzysze szli przy niej piechotą.

Była trzecia godzina. Burza uspakajając się nie huczała już tak przerażająco w wąwozach, można więc było postępować szybko.

Z pierwszym brzaskiem jutrzenki tarantas dobił do telegi zanurzonej do połowy w błocie.

Jednego z koni za pomocą sznurów założono do telegi. Dwaj dziennikarze zajęli dawne miejsca w tym oryginalnym ekwipażu i powozy ruszyły. Miały tylko spuścić się z pochyłości gór Uralskich, – a to nie przedstawiało już żadnych trudności.

W sześć godzin bez żadnego wypadku, dwa ekwipaże przybywały do Ekaterinburga.

Najpierwszą osobistością jaką ujrzeli dwaj dziennikarze, był ich jemszczyk, oczekujący na nich z całym spokojem we drzwiach domu pocztowego.

Rosyanin ten w istocie cieszył się bardzo poczciwą fizyognomią, i z całą swobodą i uśmiechem podszedł do nich z wyciągniętą ręką, prosząc na wódkę.

strog31.jpg (190121 bytes)

Musiemy wyznać, że wściekłość Harrego Blount objawiła się z całą gwałtownością brytańską i gdyby nie to, iż jemszczyk roztropnie cofnął się, uderzenie pięścią według wszelkich zasad boksowania, byłoby jego trinkgeldem.

Alcydes Jolivet na widok tego gniewu pokładał się ze śmiechu, śmiał się zaś tak jak może nie śmiał się nigdy.

– Ależ on ma słuszność, zawołał. On jest w swojem prawie kochany kolego! Nie jego w tem wina, że nie umieliśmy podążyć za nim!

I wyjmując kilka kopiejek z kieszeni dodał:

– Masz przyjacielu, weź to! Jeżeli nie zasłużyłeś na to, nie twoja w tem wina!

Ten postępek zdwoił jeszcze gniew Harrego Blount, chcącego koniecznie wytoczyć proces poczthalterowi.

– Proces! krzyknął Alcydes Jolivet. Proces, ale nigdy się nie doczekasz końca jego! Czy nie znasz historyi mamki procesującej się o dwunastomiesięczne karmienie dziecka.

– Nie znam.

– A zatem nie wiesz także, że dziecko to było już pułkownikiem gwardyi, kiedy proces ukończono!

Wszyscy roześmieli się.

Co do Alcydesa Jolivet, ten wydostał swoją książeczkę i z uśmiechem na ustach zrobił notatkę mającą służyć do słownika moskiewskiego.

„Telega, powóz rosyjski, czterokołowy kiedy wyrusza z miejsca – a dwukołowy kiedy przybywa na miejsce!”

Rozdział XII

Wyzwanie.

katerinburg według położenia geograficznego, jest miastem azyatyckiem, gdyż leży już za górami Uralskiemi, na ostatniej wschodniej pochyłości łańcucha. Niemniej jednak zależy od zarządu Permskiego, a tem samem liczy się do Rosyi Europejskiej. Wkroczenie to rządowe musi mieć swoje przyczyny.

I Michał i dwaj korespondenci z łatwością znaleźli środki komunikacyjne w mieście tak znacznem, założonem jeszcze w 1723 roku. W Ekaterinburgu wznosi się najznakomitsza mennica z całego cesarstwa; tam skoncentrowany jest ogólny zarząd kopalniami, Tak więc, miasto to stanowi punkt centralny przemysłu ważnego w kraju, obfitującym w pokłady metalowe, gdzie płucze się platyna i złoto.

W tej epoce ludność Ekaterinburga wzrosła niezmiernie. Rosyanie i Syberyjczycy zagrożeni wkroczeniem tatarów, zgromadzili się tutaj, uciekając przed hordami Feofar-Hana.

Tak więc, o ile środki komunikacyjne były trudne, chcąc się dostać do Ekaterinburga, o tyle były łatwe chcąc ztamtąd wyjechać. W zwykłych okolicznościach podróżni z całą swobodą puszczali się na drogi Syberyjskie.

W skutek tego zbiegu okoliczności, Harry Blount i Alcydes Jolivet, z łatwością mogli zamienić na telegę sławną półtelegę, którą dostali się do Ekaterinburga. Co do Michała, ten był posiadaczem tarantasu niezbyt uszkodzonego przebyciem gór Uralskich, potrzebował więc tylko kazać założyć trzy dobre konie, aby z szybkością puścić się drogą do Irkutska.

Aż do Tiumenu, a nawet do Nowo-Zaimskoje niezbyt wygodną miała być podróż, bo droga była jeszcze pełną wybojów. Ale za stacyą Nowo-Zaimskoje rozpoczynały się stepy prowadzące do Krasnojarska, prawie siedemset wiorst przestrzeni zajmujące.

Jak wiadomo, dwaj korespondenci zamierzali udać się do Iszymu, to jest o sześćset trzydzieści wiorst za Ekaterinburg. Tam mieli zasiągnąć wiadomości dotyczących obecnych wypadków, i bądź razem, bądź z osobna, stosownie do swego myśliwskiego zmysłu, udać się na teatr wojny.

Droga z Ekaterinburga do Iszymu była jedyną, którą Michał mógł się udać do Irkutska. Tylko jak wiemy, pragnąc ominąć kraj zajęty przez powstańców, miał zamiar nie zatrzymywać się nigdzie.

– Panowie, rzekł więc do swoich nowych towarzyszów, chętnie odbyłbym z wami jakąś część podróży, ale uprzedzam was, że nadzwyczaj szybko potrzebuję przybyć do Omska, bo i ja i siostra moja mamy się tam połączyć z matką naszą. A kto wie czy zdołamy przybyć do miasta za nim je zajmą Tatarzy. Na stacyach więc będę się zatrzymywał o tyle tylko, o ile tego będzie wymagać zmiana koni i dniem i nocą jechać będę.

– My takiż sam zamiar mamy, odrzekł Harry Blount.

– Więc dobrze, ale nie traćcie chwili. Najmijcie lub kupcie powóz któregoby…

– Któregoby tylna część, dodał Alcydes Jolivet, jednocześnie z przednią raczyła przybyć do Iszymu.

strog32.jpg (186815 bytes)

Nie dłużej jak w pół godziny po powyższej rozmowie, roztropny Francuz znalazł tarantas prawie taki sam jak Michała, w którym i on i jego towarzysz niezwłocznie zajęli miejsca.

Nadia i Michał wsiedli do swego i jednocześnie obydwa ekwipaże wyjechały z Ekaterinburga.

Tak więc Nadia była wreszcie na Syberyi i na drodze prowadzącej do Irkutska! Jakie myśli podówczas mogły zajmować młodą Inflantkę? Trzy rącze rumaki niosły ją po ziemi mieszkania jej ojca, stepów nie widziała prawie, wzrok jej sięgał dalej szukając twarzy rodzica. Nie patrzyła prawie na kraj, przebywany z szybkością piętnastu wiorst na godzinę. Tutaj mało jest pól uprawnych, ziemia jest jałową, obfituje tylko w żelazo, miedź, platynę i złoto. To też co chwila napotyka się zakłady przemysłowe, o rolne zaś osady bardzo trudno. Trudno byłoby znaleść rękę uprawiającą ziemię, zasiewającą pola, zbierającą żniwo, kiedy o wiele jest korzystniejszem kopanie w ziemi, lub podkładanie miny. Motykę widzieć można wszędzie, rydla nigdzie.

Jednak myśl Nadii chwilami opuszczała dalekie prowincye jeziora Bajkalskiego, powracając do sytuacyi obecnej. Obraz życia zacierał się cokolwiek, a w zamian widziała swego wspaniałomyślnego towarzysza, naprzód na kolei żelaznej Włodzimierskiej, gdzie Opatrzność po raz pierwszy ukazała go jej. Przypomniała sobie jego troskliwość w czasie podróży, przybycie do domu policyi w Niżnym-Nowgorodzie, uprzejmość z jaką nazwał ją swoją siostrą, starania o niej podczas podróży Wołgą, nakoniec wszystko co zdziałał podczas strasznej nocy w górach Uralskich, chroniąc jej tycie z narażeniem własnego!

Tak więc Nadia myślała o Michale. Dziękowała Bogu iż postawił na jej drodze walecznego tego obrońcę, wspaniałomyślnego a delikatnego opiekuna. Pod jego strażą czuła się bezpieczną i spokojną. Prawdziwy brat nie mógłby lepiej nad nią czuwać! Nie lękała się już żadnej przeszkody, teraz była pewną przybycia do celu.

Co do Michała, ten myślał dużo, lecz mówił mało. On także z swojej strony dziękował Bogu iż pozwolił mu spotkać Nadię, a jednocześnie dal środek pokrycia swej prawdziwej osobistości i spełnienia dobrego uczynku. Nieustraszony spokój dziewicy musiał mu się podobać. Dla czegóż jednak naprawdę siostrą jego nie była? Doświadczał on o tyle szacunku o ile i życzliwości dla swej młodej towarzyszki, pięknej i heroicznej zarazem. Czuł on, iż znalazł serce, jedno z tych co zachowując swą czystość, stają się pełnemi poświęcenia zarazem.

Od chwili wstąpienia na ziemię syberyjską, rozpoczęło się prawdziwe niebezpieczeństwo dla Michała. Jeżeli dwaj dziennikarze dobrze byli poinformowani, jeżeli sławny O* w istocie przebył granicę, należało działać z największą przezornością. Teraz okoliczności zmieniły się, bo szpiedzy tatarscy musieli się uwijać po prowincyach syberyjskich. Gdyby odkryto jego incognito, gdyby się dowiedziano iż jest kuryerem cesarskim, misya jego przepadłaby, a może i sam padłby ofiarą! Michał coraz więcej czuł ciążącą na nim odpowiedzialność.

Podczas gdy rzeczy tak stały w pierwszym powozie, zobaczmy co się działo w drugim? Nic nadzwyczajnego. Alcydes Jolivet mówił zdaniami, Harry Blount odpowiadał monosylabami. Każdy spoglądał na rzeczy według swego punktu widzenia i robił odpowiednie notatki – notatki wreszcie niezbyt urozmaicone, podczas przebywania pierwszych prowincyi syberyjskich.

Na każdej stacyi dwaj podróżni wysiadali i spotykali się z Michałem. Nadia wtedy tylko wysiadała, jeżeli miano jeść śniadanie lub objadować, siadała przy stole, mówiła zaś bardzo mało.

Alcydes Jolivet, wprawdzie w wszelkich granicach przyzwoitości, ale nieustannie nadskakiwał młodej Inflantce, znajdując ją zachwycającą. Uwielbiał milczącą energię w czasie podróży tak utrudzającej i niebezpiecznej.

Przystanki te nie bardzo podobały się Michałowi. To też na każdej stacyi naglił do odjazdu, zachęcał jemszczyków, przyspieszał założenie koni do tarantasa. Potem po ukończeniu posiłku odbytego szybko – za szybko podług przekonań Harrego Blount, lubiącego jadać metodycznie, – wyjeżdżano, a dziennikarze pędzili także jak orły, bo płacili po książęcemu, jak mówił Alcydes Jolivet.

Rozumie się że Harry Blount nie interesował się wcale młodą dziewczyną. Był to jedyny przedmiot o jakim nie rozprawiał z swoim towarzyszem, Honorowy ten szlachcic nie miał zwyczaju robić dwóch rzeczy jednocześnie.

A kiedy Alcydes Jolivet zapytał go kiedyś, w jakim wieku może być młoda Inflantka:

– Co za młoda Inflantka? zapytał najpoważniej w świecie, przymrużywszy oczów.

– Do licha! siostra Michał Korpanoff.

– A więc to jego siostra?

– Nie, jego babka! odparł Alcydes Jolivet zniecierpliwiony taką obojętnością.

– Gdybym był przy jej urodzeniu wiedziałbym! najnaturalniej w świecie Harry Blount odpowiedział.

Kraj przebywany był prawie pusty. Czas był przyjemny, niebo trochę pochmurne, temperatura znośna. Gdyby ekwipaże były wygodniejsze, podróżni mieliby drogę przyjemną. Jechali z całą zadziwiającą a możliwą szybkością, znaną tylko w Rosyi.

Ale jeżeli kraj zdawał się opuszczonym, było to wynikiem. obecnych okoliczności. Na polach albo bardzo niewielu, albo wcale nie spotykano wieśniaków. Gdzie niegdzie wsie bezludne wskazywały blizkie wkroczenie Tatarów. Mieszkańcy zabrawszy swoje trzody i konie, chronili się na płaszczyzny północne.

Szczęściem usługa na poczcie odbywała się bardzo porządnie, zarówno jak i telegraf gdzie druty nie były jeszcze przerwane. Na każdej stacyi dostawano koni, Przy każdym telegrafie przesyłano depesze. To też Harry Blount i Alcydes Jolivet nie omieszkali korzystać z tego.

Aż dotąd podróż Michała odbywała się w warunkach zadawalniających. Kuryer cesarski nie był narażonym na najmniejsze opóźnienie.

Na drugi dzień po wyruszeniu tarantasów z Ekaterinburga, przybyły one do miasteczka Tuługujsk o godzinie siódmej rano, przebywszy dwieście wiorst bez żadnego wypadku.

Tam poświęciwszy pół godziny na śniadanie, podróżni z całą szybkością pojechali dalej.

strog33.jpg (172287 bytes)

Tego samego dnia o godzinie pierwszej wieczorem tarantasy przybyły sześćdziesiąt wiorst dalej do Tiumeniu.

Tiumeń liczący zazwyczaj dwanaście tysięcy mieszkańców, obecnie liczył ich prawie dwa razy więcej.

Miasto to, pierwszy punkt przemysłowy otworzony przez Rosyę na Syberyi, odznaczające się piękną fabryką dzwonów i metalów, nigdy nie było tak ożywione.

Dwaj korespondenci udali się natychmiast po nowiny. Te które Syberyjczycy przynosili z teatru wojny nie były wcale uspokajające.

strog35.jpg (154187 bytes)

O godzinie ósmej wieczorem dwa tarantasy posunęły się o siedmdziesiąt pięć wiorst dalej i przybyły do Jałutozowsk.

Przeprzężono szybko, Wyjeżdżając z miasta trzeba było przebyć promem rzekę Tobol, że jednak rzeka ta jest spokojną, przeprawa odbyła się szczęśliwie, ale prawdopodobnie niejednokrotnie jeszcze trzeba ją będzie w czasie podróży powtórzyć, w warunkach mniej szczęśliwych.

O północy przybyli do miasta Nowo-Zaimska, pozostawiając już za sobą drogę nierówną, pokrytą drzewami.

Tutaj dopiero rozpoczynało się to co jest w istocie stepami syberyjskiemi, ciągnącemi się aż do okolic Krasnojarska. Była to bezgraniczna płaszczyzna, rodzaj szerokiej pustyni zarosłej trawą. Całym widokiem były słupy telegraficzne, stojące po obydwóch stronach drogi. Zresztą droga nie odznaczała się niczem od płaszczyzny, chyba kurzem wznoszącym się za kołami tarantasów. Gdyby nie ta biaława wstęga, ciągnąca się szeroko, możnaby się sądzić w pustyni.

Michał i jego towarzysze z podwójną szybkością puścili się przez stepy. Konie podniecane przez jemszczyków, nie napotykając żadnej przeszkody, pochłaniały prawie przestrzeń. Tarantasy toczyły się prosto do Iszymu, gdzie dwaj korespondenci mieli pozostać, jeżeli żaden wypadek nie zmieni postanowienia.

Dwieście wiorst dzieli Nowo-Zaimsk od Iszymu, i nazajutrz około godziny ósmej wieczorem, powinnyby one być przebyte, nb. nie straciwszy ani chwili czasu. W przekonaniu jemszczyków, jeżeli podróżni nie byli wielkiemi panami, to godni byli być nimi, dzięki ich wspaniałym trinkgeldom.

W istocie nazajutrz 23 Lipca, dwa tarantasy były już blisko o trzydzieści wiorst od Iszymu.

W tej chwili Michał spostrzegł na drodze zaledwo widziany wśród tumanów kurzu, powóz poprzedzający jego ekwipaż. Ponieważ jego konie mniej zmęczone szybciej biedz mogły, za chwilę spodziewał się z nim połączyć.

Nie był to ani tarantas ani telega, ale powóz pocztowy cały zakurzony, co świadczyło iż daleką musiał odbyć drogę. Pocztylion popędzał konie i tylko nieustannemi przekleństwami utrzymywał je w galopie. Powóz ten z pewnością przez Nowo-Zaimsk nie przechodził, musiał więc jaką uboczną drogą stepową dostać się na drogę do Irkutska. Michał i jego towarzysze zobaczywszy powóz toczący się do Iszymu, jedną myśl tylko mieli – wyprzedzić go i przybyć wpierw na stacyę pocztową, aby zająć dla siebie konie, jeżeli tam były jakie. Powiedziawszy więc słowo jemszczykowi, za chwilę zrównali się z powozem.

Michał podążał pierwszy.

W tej chwili ukazała się głowa w drzwiczkach powozu.

Michał zaledwo miał czas spojrzeć na nią. Jednakże jakkolwiek szybko wymijał, wyraźnie dosłyszał wyraz wymówiony nakazującym tonem stosujący się do niego.

– Stój!

Nie zatrzymano się. Przeciwnie powóz został wyprzedzony przez dwa tarantasy. Wtedy rozpoczęły się wyścigi, bo konie powozowe zapewne podbudzone biegiem koni wymijających je, odnalazły na kilka chwil siłę. Trzy ekwipaże zniknęły w tumanie kurzu. Z tego białawego obłoku wzbijały się tylko jak wystrzały, trzaskanie z batów zmięszane z wykrzyknikami i złorzeczeniami gniewu.

Z tem wszystkiem pierwszeństwo zostało przy Michale i jego towarzyszach – korzyść ta mogła być wielką, jeżeli na stacyi pocztowej mało było koni. Zaprzęgi do dwóch powozów, nie zawsze znajdą się bez pewnej zwłoki.

W pół godziny potem, powóz zostawiony na stepach, stał się punktem zaledwo widzialnym na horyzoncie.

O godzinie ósmej wieczorem, tarantasy przybyły na stacyę pocztową do Iszymu.

Wiadomości były coraz więcej niepokojące. Miasto było zagrożone przedniemi strażami kolumn tatarskich.

Michał przybywszy na stacyę zażądał natychmiast koni dla siebie.

Dobrze zrobił wyprzedziwszy powóz, tylko trzy konie były na stacyi zdolne do podróży; reszta zaś była zmęczona.

Poczthalter kazał zaprzęgać.

Co do dwóch korespondentów, ci mając zamiar zatrzymać się w Iszymie, niepotrzebowali koni natychmiast.

W dziesięć minut dano znać Michałowi, że już zaprzężono.

– Dobrze, odpowiedział.

Potem podszedłszy do dwóch dziennikarzy przemówił:

– Ponieważ panowie zostajecie w Iszymie, następuje chwila rozstania.

– Jakto panie Korpanoff, więc nawet godziny nie zostaniesz w Iszym? powiedział Alcydes Jolivet.

– Nie panie, i pragnąłbym opuścić Iszym przed przybyciem wyprzedzonego przez nas powozu.

– Czy obawiasz się, aby podróżny nie chciał ci zabrać koni?

– Nadewszystko pragnę uniknąć wszelkiej sprzeczki.

– A zatem panie Korpanoff, pozostaje nam już tylko podziękować jeszcze raz za oddaną nam przysługę i przyjemność podróżowania razem, powiedział Alcydes Jolivet.

– Być może iż spotkamy się jeszcze w Omsku, dodał Harry Blount.

– Być może, ponieważ ja prosto tam się udaję.

– A więc szczęśliwej podróży panie Korpanoff, a niech Bóg strzeże od telegi.

Dwaj korespondenci wyciągali ręce do Michała z zamiarem uściśnięcia jak najserdeczniejszego, kiedy usłyszano turkot powozu na zewnątrz.

Prawie natychmiast drzwi otwarły się z łoskotem i stanął w nich człowiek.

Byłto podróżny z powozu, postać miał wojskową, lat około czterdziestu, wysoki, silny, barczysty, zarost gęsty, rudy. Mundur jego nie miał żadnych oznak. Szabla kawaleryjska brzęczała u pasa, w ręku trzymał szpicrutę.

– Koni, powiedział tonem przywykłego do rozkazywania.

– Niemam już koni, odpowiedział poczthalter z ukłonem.

– Ja potrzebuję koni natychmiast.

– Niepodobna.

– Cóż więc za konie stoją założone u tarantasa?

– Należą one do tego oto podróżnego, i wskazał na Michała.

– Odprzęgać je!… rzekł podróżny głosem niedopuszczającym odpowiedzi.

Wtedy Michał wystąpił:

– Te konie do mnie należą, powiedział.

– Cóż mnie to obchodzi! Ja ich potrzebuję. Dalej! żywo! nie mam czasu do stracenia!

– I ja nie mam czasu do stracenia, odparł Michał z trudnością zachowując krew zimną. Nadia była przy nim, spokojna także, ale wewnętrznie zaniepokojona sceną której należało lepiej uniknąć.

– Dosyć! powiedział podróżny.

– Odprzęgać te konie, krzyknął na poczthaltera tonem groźnym, odprzęgać i zakładać do mego powozu!

Poczthalter nie wiedział co począć, spoglądał na Michała mającego prawo stawić opór niesłusznym wymaganiom podróżnego.

Michał zawahał się. Nie chciał korzystać ze swej podorożny, gdyż to zwróciłoby nań uwagę, zarówno nie chciał także ustąpić koni, bo to o kilka godzin opóźniłoby jego podróż, a jednak nie chciał rozpoczynać walki, mogącej narazić jego poselstwo.

Dwaj dziennikarze patrzyli nań gotowi przyjść z pomocą.

– Moje konie pozostaną u mego powozu, powiedział Michał nie podnosząc głosu, tak jak to przystało zwyczajnemu kupcowi z Irkutska.

Podróżny poskoczył do Michała i kładąc rękę na jego ramieniu powiedział:

– Więc to tak! zawołał głosem grzmiącym. Nie chcesz mi ustąpić swoich koni?

– Nie.

– Dobrze, należeć one będą da tego, kto będzie mógł nimi pojechać! Broń się, bo nie będę cię oszczędzał?

I przy tych słowach podróżny szybko dobył szabli i stanął w postaci obronnej.

strog34.jpg (181487 bytes)

Nadia rzuciła się przed Michała…

Harry Blount i Alcydes Jolivet postąpili ku niemu.

– Nie będę się bił, krótko powiedział Michał, skrzyżowawszy ręce na piersiach.

– Nie będziesz się bił?

– Nie.

– Nawet i potem.? krzyknął podróżny.

I zanim go zdołano powstrzymać, szpicrutą uderzył w plecy Michała.

Na tę zniewagę, Michał zbladł straszliwie. Ręce wzniósł jak gdyby chciał zdruzgotać tego grubianina. Ale nadzwyczajnym wysileniem zdołał zapanować nad sobą. Pojedynek, było to gorzej aniżeli opóźnienie, poselstwo jego przepaść by mogło!… Lepiej kilka godzin stracić… Tak! ale połknąć tę zniewagę!

– Czy teraz będziesz się bił nikczemniku?

– Nie! odparł Michał, nie drgnąwszy nawet, ale patrząc w twarz przeciwnika.

– Konie natychmiast! krzyknął tenże.

I wyszedł z sali.

Poczthalter niechętnie spojrzawszy na Michała, wyszedł za podróżnym.

Wrażenie dziennikarzy nie mogło być także korzystne dla Michała. Ich nieuznanie było widoczne. Jakto, ten młody, silny człowiek, pozwolił się znieważyć i nie żądał zadość uczynienia! Ukłonili mu się zimno i wyszli, a Alcydes Jolivet mówił do Harrego Blount:

– Nigdy nie sądziłbym aby człowiek tak znakomicie płatający niedźwiedzie, zdolnym był do tego! Czy byłoby prawdą że odwaga ma swoje chwile tylko? Nie, tego nie rozuumiem!

Za chwilę turkot kół i trzaskanie z bicza wiastowało że powóz zaprzężony końmi od tarantasa, szybko opuszczał dom pocztowy.

Nadia niezachwiana, Michał drżący jeszcze pozostali sami w sali pocztowej.

Kuryer z rękami wciąż założonemi usiadł. Zdawał się być posągiem. Czerwoność ale nie rumieniec, mający być rumieńcem wstydu, zastąpiła bladość poprzednią.

Nadia nie wątpiła iż tylko ważne przyczyny mogły zmusić takiego jak on człowieka do zniesienia podobnej zniewagi.

To też podchodząc do niego, tak jak on podszedł do niej w domu policyi w Niżnym-Nowgorodzie powiedziała:

– Bracie podaj, mi rękę!

I jednocześnie gestem prawie macierzyńskim, otarła łzę błyszczącą w oku towarzysza.

RozdziaŁ XIII

Obowiązek przedewszystkiem.

adia odgadła że jakaś tajemnica kierowała czynami Michała, że z przyczyn jej niewiadomych, nie należał on do siebie, że nie miał prawa rozporządzać swoją osobą, i że w obecnej chwili, bohatersko poświęcił osobistość obowiązkowi.

Nadia nie żądała wyjaśnień od Michała. Czyż ręka którą mu podawała nie odpowiadała naprzód na wszystko co mógł jej powiedzieć?

Michał cały wieczór milczał. Ponieważ poczthalter dopiero nazajutrz mógł dostarczyć koni, musieli nocować na poczcie. Nadia powinna była z tego skorzystać, aby wypocząć cokolwiek w pokoju dla niej przygotowanym.

Bezwątpienia, dziewicą byłaby wolała pozostać z swoim towarzyszem, ale czuła iż on potrzebuje samotności, dla tego to zamierzała udać się do swego pokoju.

Jednakże nie mogła odejść nie pożegnawszy go…

– Bracie… szepnęła.

Ale Michał powstrzymał ją giestem. Dziewczyna westchnęła i odeszła.

Michał nie kładł się wcale. Nie mógłby spać ani jednej godziny, Uderzenie spicruty zdawało się parzyć go zarzewiem.

strog36.jpg (175974 bytes)

–Dla Ojczyzny! wyszeptał.

Bądź co bądź, czuł gwałtowną potrzebę dowiedzenia się, kto był ten co go uderzył, zkąd przybywał i dokąd się udawał. Rysy twarzy wyryły się tak dobrze w jego pamięci, iż nie przypuszczał aby kiedykolwiek zatrzeć się mogły.

Michał kazał zawołać poczthaltera.

Ten jako Syberyjczyk prawdziwy przyszedł natychmiast, patrząc cokolwiek z góry na młodzieńca i oczekując jego zapytań.

– Czy jesteś krajowcem? zapytał go Michał.

– Tak.

– Czy znasz człowieka który wziął moje konie?

– Nie.

– Nigdy go nie widziałeś?

– Nigdy.

– Jak sądzisz, kto może być ten człowiek?

– Pan umiejący zjednywać sobie posłuszeństwo!

Wzrok Michała wpił się jak ostrze sztyletu w serce Syberyjczyka, ale ten oczu nie spuścił.

– Ty pozwalasz sobie sądzić mnie! krzyknął Michał.

– Tak, odparł Syberyjczyk, bo są rzeczy których nawet kupiec nie przyjmuje bez oddania.

– Uderzenia szpicrutą?

– Uderzenia szpicrutą, młodzieńcze. Mój wiek i siły pozwalają mi powiedzieć ci to!

Michał zbliżył się do poczthaltera, oparł obiedwie ręce na jego ramionach i głosem dziwnie spokojnym powiedział:

strog37.jpg (163603 bytes)

– Odejdź przyjacielu! odejdź! Zabiłbym cię!

Tym razem poczthalter zrozumiał.

– Tak wolę, wyszeptał.

I odszedł nie dodawszy słowa.

Nazajutrz dnia 24 Lipca o godzinie ósmej rano, przy tarantasie stały już zaprzężone trzy silne rumaki. Michał i Nadia zajęli miejsca, a Iszim zkąd oboje tak straszne wywozili pamiątki, znikł wkrótce za nimi.

Na rozmaitych stacyach gdzie tego dnia zatrzymywał się Michał, mógł sprawdzić, że podróżny wciąż go wyprzedzał na drodze do Irkutska, nie tracąc chwili czasu, nie zatrzymując się nigdzie na stepach.

O godzinie czwartej wieczorem, siedmdziesiąt pięć wiorst dalej na stacyi Abajskaja, Iszim należało przebyć.

Przeprawa ta miała być cokolwiek trudniejszą od przeprawy Tobolskiej. W istocie nurt Iszimu jest dość gwałtowny w tym punkcie. Podczas zimy wszystkie wody na stepach zmarznięte na kilka stóp grubości, łatwe są do przebycia, a podróżny przebywa je nie wiedząc nawet, bo łożyska ich nikną pod świeżem nakryciem pokrywającem stepy; ale w lecie przebycie ich połączone jest z wielu trudnościami.

W istocie aż dwóch godzin potrzebowano do przebycia rzeki Iszim – to doprowadzało Michała do rozpaczy, tem więcej, że wioślarze opowiadali niepokojące wieści o najściu Tatarów.

Oto co mówiono:

Przednie straże Feofar-Hana, ukazały się już na wybrzeżach niższego Iszimu, w okolicach gubernii Tobolskiej. Omsk był zagrożony. Michał pragnął więc jak najspieszniej dostać się do Omska. Może tam uda mu się wyprzedzić forpoczty tatarskie i znaleźć jeszcze drogę wolną do Irkutska.

Właśnie w miejscu gdzie zatrzymał się tarantas, kończy się „łańcuch Iszimu” łańcuch wież i forteczek drewnianych, ciągnący się od południowej granicy Syberyi aż na przestrzeni wiorst czterystu. Dawniej forteczki te zajmowali Kozacy, chroniąc okolice od wkroczenia Tatarów. Ale opuszczone zupełnie, odkąd rząd ruski sądził, iż hordy że zostały już przyprowadzone do zupełnego posłuszeństwa, nie mogły służyć właśnie wtenczas, kiedy się okazały potrzebnemi. Większa część tych warowni została w popiół obróconą, a dym z niedogasłych jeszcze szczątków, zwiastował zbliżanie się Tatarów.

Skoro tylko prom wysadził tarantas z zaprzęgiem na prawe wybrzeże rzeki Iszym, drogę na stepach rozpoczęto z poprzednim pośpiechem.

Była godzina siódma wieczorem. Czas był niezmiernie pochmurny. To też deszcz padał kilkakrotnie, co przyczyniło się do opadnięcia kurzu i polepszenia drogi.

Michał od wyruszenia z Iszim ciągle milczał. Pomimo to jednak nad Nadią wciąż czuwał z jednaką pieczołowitością, ale dziewczyna na nic się nie żaliła. Byłaby ona rada przypiąć skrzydła koniom tarantasu. Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, iż, Michałowi jeszcze pilniej aniżeli jej było przybyć na miejsce, to jest do Irkutska, a ileż to wiorst jeszcze ich dzieliło.

Przyszło jej także na myśl, że jeżeli do Omska wkroczyli Tatarzy, matka Michała mieszkająca w tem mieście, była narażoną na niebezpieczeństwo, co niepomału musiało niepokoić jej syna, i że to jedno już mogło usprawiedliwić jego pośpiech.

Po chwili więc, Nadia zaczęła mówić o staruszce i osamotnieniu w jakiem była podczas ostatnich wypadków.

– Czy od czasu wkroczenia Tatarów miałeś jaką od twej matki wiadomość zapytała.

– Żadnej Nadia. Ostatni list od matki miałem przed dwoma miesiącami. Marfa jest kobietą odważną i energiczną. Pomimo podeszłego wieku, całą siłę moralną zachowała. Umie ona cierpieć.

– Odwiedzę ją bracie, żywo pochwyciła Nadia. Ponieważ ty zowiesz mnie siostrą, jestem córką Marfy!

A że Michał nic nie odpowiadał dodała:

– Może twoja matka mogła wyjechać z Omska?

– Być może Nadia, a nawet mam nadzieję iż udało jej się dostać do Tobolska… Staruszka nienawidzi Tatarów. Zna stepy i nie lęka się, – i radbym aby ująwszy swój kij w rękę udała się wybrzeżem Irtyszu. Niema kąta w całej okolicy któregoby nie znała. Ileż to razy przebiegała ona cały kraj ze starym ojcem; i ileż to razy ja sam, dziecko jeszcze, biegłem za nimi w pustynie syberyjskie! Tak Nadia, mam nadzieję, że matka moja Omsk opuściła!

– A kiedy ją zobaczysz?

– Zobaczę ją… wracając.

– Jednak jeżeli matka twoja jest w Omsku, poświęcisz godzinę aby ją uściskać?

– Nie, Nadia, nie pójdę do niej.

– Nie zobaczysz jej?

– Nie, Nadia! odparł Michał głosem wzruszonym.

– Mówisz: nie! Ah bracie, jeżeli twoja matka jest w Omsku, czyż możesz jej nie widzieć, z jakiego powodu?

– Z jakiego powodu Nadia! pytasz o przyczynę, wykrzyknął Miichał głosem tak wzruszonym, że aż Nadia zadrżała. Ależ z powodów które uczyniły mnie cierpliwym aż do nikczemności z nędznikiem który…

Nie miał siły dokończyć.

– Uspokój się bracie, rzekła Nadia słodkim głosem. Ja wiem, a raczej czuję jedną rzecz tylko. To jest że jakieś uczucie kieruje obecnie twojem postępowaniem; uczucie obowiązku więcej nietykalnego niż obowiązek syna względem matki!

Nadia umilkła, unikała ona wszystkiego co tylko mogło mieć związek z osobistem położeniem Michała. Była w tem jakaś tajemnica, którą należało uszanować, ona ją też szanowała.

Nazajutrz dwudziestego piątego Lipca o godzinie trzeciej rano, tarantas przybył na stacyę pocztową Tionkalińsk, odbywszy drogę stu dwudziestu wiorst od przebycia Iszimu.

Szybko zmieniono konie. Jednak po raz pierwszy dopiero, jemszczyk robił jakieś trudności z wyjazdem, utrzymując że tatarzy włóczą się już po stepie, powóz zaś, konie i podróżni, nie byli złym łupem dla tych rabusiów.

Dopiero środkami pieniężnemi Michał zdołał zmienić przekonanie jemszczyka, gdyż i tym razem nie chciał korzystać z swojej podorożnej.

Nakoniec tarantas wyruszył i o trzeciej po południu przybył do Kulatinskoje. W godzinę potem był już na wybrzeżu Irtyszu. Do Omska już było zaledwie wiorst dwadzieścia…

Irtysz szeroka to rzeka i najgłówniejsza odnoga syberyjska, której wody płyną ku północy Azyi. Początek bierze w górach Ałtajskich, przepływa prostopadle ku stronie północno-zachodniej i wpada do rzeki Obi, po przebieżeniu prawie siedmiu tysięcy wiorst.

W tej porze roku wody Irtyszu wzbierają nadzwyczajnie, w skutek tego przeprawa przez rzekę była dosyć niebezpieczną. Pływak najlepszy nawet, nie byłby w stanie jej przebyć, a nawet i na promie podróż ta nie była wolną od wszelkiego niebezpieczeństwa.

Ale niebezpieczeństwo nie mogło zatrzymać Michała i Nadi, zdecydowanych na wszystko.

Jednak Michał proponował swej towarzyszce, iż naprzód on sam przewiezie promem ich ekwipaż, pozostawiwszy zaś cały zaprzęg na drugim brzegu, po nią powróci.

Nadia odmówiła, byłaby to godzina opóźnienia, a ona dla swego bezpieczeństwa nie chciała być powodem zwłoki.

Umieszczenie na promie nie odbyło się bez trudności, gdyż wybrzeże było urwiste, w części zalane, i prom nie mógł przybyć dość blizko.

Po półgodzinnej pracy, zdołano nakoniec umieścić tarantas i trzy konie, Michał, Nadia i jemszczyk zajęli miejsca i odpłynięto.

Z początku wszystko szło dobrze. Wioślarze odpychali się bardzo zręcznie bosakami, lecz w miarę jak wypływali na otwartą rzekę, bosaki stawały się prawie bezużytecznemi – końce bosaków przechodziły zaledwo o stopę nad powierzchnię rzeki, co użycie ich niezmiernie utrudniało.

Michał i Nadia, siedząc na tyle promu z pewnym niepokojem przyglądali się manewrom wioślarzy.

– Baczność! krzyknął jeden z wioślarzy do towarzyszów.

Krzyk ten wywołany nowym kierunkiem promu, nie był bezzasadnym. Chodziło o umiejętne użycie bosaków i skierowanie promu ku prawemu brzegowi.

Można było obrachować na pewno, iż przybędzie on tam o pięć lub sześć wiorst od miejsca wylądowania; ale wszystkim chodziło o to, aby ludzie i zwierzęta przybyli na miejsce bez wypadku.

Dwaj przewoźnicy, ludzie silni, zachęceni obietnicą hojnej zapłaty, nie wątpili o szczęśliwem przepłynięciu Irtyszu.

Ale były wypadki których nie mogli przewidzieć, gdzie ani ich gorliwość, ani zręczność na nicby się przydać nie mogły.

Prom znajdował się na samym środku rzeki, płynął z szybkością dwóch wiorst na godzinę, kiedy Michał powstał bacznie przyglądając się rzece.

Spostrzegł on kilka łodzi szybko prądem niesionych, do czego i wiosła im pomagały.

Nagle twarz Michała zmarszczyła się i mimowolnie krzyknął.

– Co to jest, zapytała dziewica?

Ale zanim Michał zdążył odpowiedzieć, jeden z przewoźników krzyknął przerażony:

– Tatarzy! Tatarzy!

Były to łodzie z żołnierzami tatarskimi, szybko płynące Irtyszem, mające za kilka minut doścignąć promu, zbyt przeciążonego aby mógł uciekać.

Przewoźnicy krzyknęli przeraźliwie i porzucili bosaki.

– Odwagi przyjaciele! krzyknął Michał, odwagi! Pięćdziesiąt rubli dla was, jeżeli przybijemy do prawego brzegu, zanim łodzie przybędą!

Wioślarze zachęceni temi słowami, porwali za bosaki manewrując z podwójną siłą, ale wkrótce przekonali się, iż nie zdołają uniknąć Tatarów.

Czyż mieliby bez zaczepienia ich przepłynąć? nie byłoto prawdopodobnem! Przeciwnie, wszystkiego należało się lękać od tych rabusiów!

– Nie lękaj się Nadia, powiedział Michał, lecz bądź na wszystko przygotowaną.

– Jestem gotową, odrzekła Nadia.

– A gdyby wypadło rzucić się w rzekę?

– Jeżeli ty mi to powiesz.

– Miej we mnie ufność Nadia.

– Mam ją!

Łodzie tatarskie zaledwo o sto stóp były oddalone. Niosły one oddział żołnierzy wysłanych na zwiady do Omska.

Prom daleko jeszcze był od brzegu. Przewoźnicy podwajali usiłowania. Michał przyłączył się do nich, chwycił bosak i manewrował nim z nadludzką siłą. Gdyby mógł dostać się do brzegu, wsiąść w tarantas, miał niejaką szansę ucieczki tatarom pieszym. Ale wszystkie trudy miały pozostać daremnemi!

– Saryn na kitchon! krzyknęli żołnierze pierwszej lodzi.

Michał znał ten okrzyk wojenny korsarzy tatarskich, jedyną nań odpowiedzią miało być położenie się.

A że ani on, ani też przewoźnicy nie usłuchali tego wezwania, kilka wystrzałów padło jednocześnie zabijając dwa konie przy tarantasie.

W tej chwili łodzie przybiły do promu.

– Pójdź Nadia! krzyknął Michał, gotów rzucić się wy wodę.

Dziewica miała już iść za nim, kiedy Michał dosięgnięty lancą, wpadł do rzeki. Prąd porwał go, chwilę poruszał ręką nad wodą i zniknął.

strog38.jpg (161656 bytes)

Nadia krzyknęła, ale zanim miała czas skoczyć za Michałem, schwycono ją, porwano i wsadzono do łodzi.

Po chwili, przewoźnicy byli zabici, prom na los szczęścia zostawiony, a Tatarzy płynęli dalej wodami Irtyszu.

Poprzednia częśćNastępna cześć