Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Przygody trzech Rossyan

i trzech Anglików

w południowej Afryce

 

(Rozdział VI-X)

 

 

55 ilustracji Ferata i jedna mapa

Nakładem Księgarni Ferdynanda Hoesicka

Warszawa 1883

trois_02.jpg (41820 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział VI

Poznanie się bliższe.

 

skorta, dowodzona przez Bushmanów, składała się ze stu ludzi. Byli to sami Bochjesmanowie, ród pracowity, łagodny, nie kłótliwi, zdolny znosić największe trudy fizyczne. Niegdyś przed przybyciem misyonarzy, ciż sami Bochjesmanowie byli kłamcami, niegościnnymi; szerzyli dokoła mordy i łupieże i zwykle korzystali ze snu swych nieprzyjaciół, ażeby ich mordować. Misyonarze znacznie złagodzili dzikie ich obyczaje, wszelako nie mogli w zupełności oduczyć od pustoszenia osad i uprowadzenia bydła.

Dziesięć wozów, podobnych do owego, o którym wyżej wspominaliśmy, tworzyły tabor ekspedycyi. Dwa z pomiędzy nich, zbudowane nakształt wagonów, zaopatrzonych w pewne wygody, służyć miały za mieszkania dla starszyzny. Pułkownik Everest i jego towarzysze mieli tym sposobem pomieszkanie drewniane, z suchą podłogą, dobrze zabezpieczone pokryciem z płótna nieprzemakalnego od deszczu, a zaopatrzone w łóżka i przybory toaletowe. Skoro miano rozłożyć się obozem, wagon taki miał dogodność, że zaoszczędzał czasu potrzebnego do rozbijania zwykłych namiotach.

Jeden z tych wozów przeznaczonym był do pomieszczenia Everesta, sir Johna Murray i Williama Emery; drugi dla Struxa, Polandra i Zorna. Dwa inne wozy, urządzone na ten sam wzór, ale daleko prościej, przeznaczono dla majtków obu narodowości, po pięciu w każdym.

Rzecz prosta, że parowiec, rozebrany na sztuki, pomieszczono na dwóch wozach. W krainie tak obfitej w rzeki i jeziora, jak południowa Afryka, wyprawa miała je często napotykać. Statek więc mógł jej oddawać znakomite usługi.

Na pozostałych wozach umieszczone były narzędzia pomiarowe, żywność, pakunki podróżników, broń, amunicya, stoliki tryangulacyjne, rewerbery i mnóstwo najrozmaitszych instrumentów, oraz rzeczy przeznaczone dla stu ludzi eskorty. Żywność Bochjesmanów głównie stanowił  „billong”, to jest mięso antylop, bawołów i słoni, pokrajane w długie pasy i suszone na słońcu lub nad ogniem, które tym sposobem przyrządzone, dawało się miesiącami przechowywać. Rodzaj ten przechowywania mięsa ma i tę korzyść za sobą, że zaoszczędza soli i jest bardzo użytecznym w krainach, nieposiadających tej drogocennej przyprawy. Chleb zwykli Bochjesmanowie zastępować rozmaitemi korzeniami, jak migdałami cibory, bulwami pewnych gatunków, mesembryantami, figami krajowemi, kasztanami słodkiemi, wreszcie rdzeniem pewnej odmiany zamii, zwanym tu zwykle chlebem Kafrów. Zapasy tej roślinnej żywności znajdowanemi być miały na drodze. Pożywienia mięsnego dostarczać mieli myśliwcy należący do wyprawy, którzy umieli z nieporównaną zręcznością używać łuków swoich i aloesowych asagai, to jest dzirytów swoich. Lasy pełne wszelkiej zwierzyny zapewniały obfitość świeżego mięsa.

Do każdego wozu zaprzęgano trzy pary wołów, z rasy tutejszej, krajowej; długie nogi, wysokie łopatki i wielkie rogi cechują tę silną rasę; uprzęż cała wyrobioną była z bawolich rzemieni. Same wozy przypominały budową swoją arcypierwotną dziecinne lata kołodziejskiej sztuki. Posuwały się one bardzo wolno i ciężko na grubych kołach, ale zato były mocne i można było przebywać na nich najgorsze drogi, spadzistości i wyboje bez najmniejszej obawy.

Wierzchowce, przeznaczone na użytek uczonej wyprawy, pochodziły ze znanej rasy małych koników hiszpańskich, którą przed laty sprowadzono do południowej Ameryki. Są to zwierzęta łagodne, wytrwałe, po największej części maści karej lub siwej, a dla swych przymiotów bardzo cenione. Oprócz tego zebrano sześć kwagg, zwierząt spokrewnionych z rodziną osłów, a maścią zbliżających się do zebry. Nogi ich cienkie, ciała zaokrąglone, a głos podobny do szczekania psów. Kwaggi te, miały przenosić instrumenta geodezyjne na miejsca, gdzieby ich dowieść nie było można.

Mokum wyjątkowo dosiadał osobliwszego wierzchowca, wzbudzającego w sir Johnie Murrayu, wielkim znawcy i miłośniku koni, podziwienie. Była to prześliczna żebra, o sierści białej, poprzerzynanej w poprzek brunatnemi pasami. Długość jego od pyska do ogona mierzyła stóp siedem, od ziemi do zadniego kłębu cztery. Zwierzę to trwożliwe i niedowierzające z natury, bardzo rzadko daje się oswoić, ale Bushman, sławny myśliwiec, nietylko dokazał tego, lecz nadto potrafił je ujeździć. Kilka psów, kształtem i długiemi uszami przypominających wyżły europejskie, z rasy wpółdzikiej, którą tu niewłaściwie nazywają  „hyenami myśliwskiemi”, biegło po bokach orszaku.

Taki był skład tej karawany, mającej zapuścić się w głąb Afryki, a widok jej, ciągnący się wierzchołkami wzgórz, zajmujący przedstawiał obraz. Woły kroczyły wolno, popędzane kolcem wolarzy.

Dokąd mieli się skierować z Lattakou?

– Pójdziemy wprost przed siebie – mówił pułkownik Everest, opuściwszy osadę.

Możemy zapewnić, że ani on, ani Maciej Strux, drugi naczelnik, sami jeszcze nie wiedzieli, gdzie im się udać wypadnie. Potrzeba było bowiem do rozpoczęcia prac pomiarowych wynaleźć płaszczyznę obszerną, o ile być może jaknajrówniejszą i należało na niej wymierzyć podstawę pierwszego z trójkątów, których siecią mieli pokryć część południowej Afryki, na przestrzeni kilku stopni.

Pułkownik objaśnił Mokumowi o co idzie; ale objaśnienia te nie na wiele się przydały. Uczony astronom, przywykły do terminów naukowych i zwyczajny posługiwać się niemi w potocznej rozmowie, prawił o tryangulacyi, kątach ostrych i rozwartych, o podstawie i prostopadłej, o wysokości zenitu, a prawił tak niezrozumiale i rozwlekle, że myśliwiec zniecierpliwiony, przerywając, zawołał:

– Pułkowniku, nie rozumiem ani jednego słówka; co mi tam po waszych zenitach i tym podobnych zwierzętach. Nie wiem nawet, pocoście puścili się w głąb pustyni; z wszystkiego jednak co słyszałem wnoszę, że tu idzie o jakąś wielką równinę, na której zamierzacie rozpocząć swoje obrządki. Bardzo dobrze, poszuka się i tego.

Na skinienie Mokuma, karawana, która tylko co miała minąć wzgórza, otaczające Lattakou, zaczęła się z nich spuszczać w kierunku południowo-zachodnim, to jest w krainę przerżniętą wodami Kurumanu. Bushman spodziewał się na równinach, rzeką tą zraszanych, znaleźć płaszczyznę odpowiednią zamiarom Everesta.

Od tej chwili Mokum postępował na czele wyprawy; sir John Murray, jadący na dobrym koniu, nie odstępował go na chwilę, a kiedy niekiedy rozlegający się wystrzał dawał znać, że szlachetny Anglik zaczynał zabierać znajomość z tutejszą zwierzyną. Pułkownik zatopiony w myślach o przyszłych pracach komisyi, zdał się na wolę konia i pozwolił się nieść, jak się zwierzęciu podobało. Maciej Strux przesiadał się to na wóz, to na wierzchowca, był ciągle w ruchu, ale nikogo słówkiem nie obdarzył. Palander, nadzwyczaj lichy kawalerzysta, przykrzył sobie tę jazdę i po największej części maszerował pieszo, ale zato umysł jego wciąż pracował nad rozwiązywaniem najtrudniejszych zadań matematycznych.

trois_12.jpg (173077 bytes)

Jeżeli noc rozdzielała Emerego i Zorna, zmuszonych przepędzać ją w osobnych sypialniach, to zato w dzień wynagradzali sobie to rozłączenie. Dwaj ci młodzi ludzie z każdym dniem ściślejszą zawierali przyjaźń, którą przygody wyprawy miały jeszcze silniej zespolić. Częstokroć oddalali się od głównego orszaku, to zbaczając, to wyprzedzając go, zwłaszcza też w równinach, gdzie na odległą przestrzeń widzieć mogli ekspedycyę; w takich chwilach czuli się niezmiernie swobodnymi w tych rozległych przestworach: wówczas inny świat rozwijał się przed nimi: cyfry, zagadnienia, obserwacye, rachunki, wszystko to pogubiwszy po drodze, rozmawiali o przedmiotach żywych i pięknych. Nie byli to dwaj astronomowie przykuci do lunety południkowej, albo obliczający elementa jakiejś nowo odkrytej asteroidy, ale jakby dwaj studenci, używający rozkosznych wakacyj. Przedzieranie się przez bory, wyścigi po rozległych równinach cieszyły ich, jak dzieci; całą piersią wciągali orzeźwiający oddech przestrzeni. Śmiech serdeczny, zapomniany w obserwatoryach przy poważnej i żmudnej pracy, doścignął ich tutaj i wetował sobie lata stracone na przebywaniu z kometami i gwiazdami spadającemi. Z nauki bynajmniej nie szydzili, bo jeżeli kiedy niekiedy wymknął się któremu dowcipny żarcik z marmurowej powagi mędrców, na czele karawany jadących, tobyś w nich cienia złośliwości nie dostrzegł. Dusze ich młode, kochające, zdolne do uczuć, miłości, przyjaźni, poświęceń, dziwnie odbijały od zimnych naczelników Everesta i Struxa, z których nauka i słowa porobiły automaty, poruszane sprężynami powagi i chłodu.

Właśnie zajmując się rozmową o tych uczonych mężach, obadwaj udzielali sobie o nich objaśnień.

– Czy wiesz, kochany Williamie, – mówił Michał Zorn – podczas przeprawy naszej z Europy przekonałem się, że oni sobie nawzajem zazdroszczą naczelnictwa naszej ekspedycyi. Wprawdzie pułkownik nosi tytuł naczelnika, ale w warunkach umowy zastrzeżono wyraźnie stanowisko Struxa. Obadwaj są dumni i rozkazujący, ale rozdziela ich najgorsza ze wszystkich zazdrości: zazdrość nauki.

– Taka zazdrość, w podobnej jak nasza wyprawie, nie ma najmniejszego sensu – odparł Emery. – Tu właśnie jeden drugiemu jaknajserdeczniej pomagać winien, bo z pracy każdego wszyscy korzystamy. Że uwagi twe są prawdziwe, jestem aż nadto przekonany, ale to rzecz smutna dla naszych zamiarów, bo trzeba jaknajwiększego porozumienia się, chcąc aby tak trudne przedsięwzięcie pomyślny uwiecznił skutek.

– Masz największą słuszność, ale lękam się, aby to porozumienie było możebnem. Pomyśl sobie co to będzie, jeżeli najmniejszy szczegół prac naszych, jak np. obranie podstawy, sprawdzanie obliczeń, pomieszczenie stacyi wywoła spory. Albo się mylę, albo też przeczuwam wzajemne szykany; gdy przyjdzie do sprawdzenia prac przez obie strony dokonanych, gotowi się sprzeczać o jedną dziesiątą milimetra.

– Zastraszasz mię, drogi Michale; byłoby to fatalnem, gdyby tak ważne zadanie rozbić się miało na drugim końcu świata o wzajemną zarozumiałość. Daj Boże, aby się twoje nie sprawdziły obawy.

– Pragnę aby były płonnemi, lecz w czasie podróży przysłuchując się ich uczonym dysputom, niejednokrotnie miałem sposobność przekonać się, że obadwaj mają się za nieomylnych; a na dnie tego wszystkiego widzę nędzną zazdrość.

– Ależ ci dwaj panowie nie rozłączają się na jedną chwilę; jeden bez drugiego nie ruszy się i może nawet więcej od nas dwóch przebywają z sobą.

– Tak jest, lecz spędzając całe dnie razem, nie mówią do siebie; czuwają wciąż nad sobą, szpiegują się nawzajem, a jeżeli jeden nad drugim nie weźmie przewagi, to prace nasze bardzo niefortunnie wypadną.

– A ty… – zagadnął z pewnem wachaniem się William – któremu z dwóch uczonych życzyłbyś ulegać?

– Mój drogi – odrzekł Zorn z szczerością – uznam prawowitym naczelnikiem tego, który zdoła nad drugim wziąść przewagę; w rzeczach naukowych nie mam uprzedzeń i nie znam miłości własnej narodowej. Mateusz Strux i pułkownik Everest, są to dwaj znakomici ludzie: jeden wart drugiego, a cały świat ucywilizowany ma prawo do owoców ich pracy. Mniejsza o to, który z nich będzie kierować wyprawą, byle tylko nam to korzyść przyniosło. Czyż nie jesteś tego samego zdania?

– Najzupełniej, mój przyjacielu; nie dajmyż się więc zbić z toru niedorzecznemi przesądami, a w granicach naszych obowiązków zjednoczmy siły nasze dla dobra powszechnego; może nam się też powiedzie odbijać razy, jakie na siebie będą wymierzali dwaj przeciwnicy. Ale, ale, a cóż w tym razie powie Polander?

– On? – zawołał, śmiejąc się Michał – on nic nie będzie wiedział, nic nie usłyszy i nic nie zrozumie; – on się nie pyta z kim i dla kogo liczy, byle tylko liczył; jemu wszystko jedno czy Hiszpan, czy Chińczyk; nie ma żadnej narodowości i jest kosmopolitą. Ot i wszystko.

– Nie mógłbym tego powiedzieć o moim współrodaku Johnie Murrayu. Jego dostojność jest na wylot Anglikiem; lecz jeszcze więcej jest zapamiętałym strzelcem, a więc chętniej puści się na pole, którem pędzi żyrafa, niż na wycieczkę sporną naukową; liczmy zatem tylko na własne siły, gdy przyjdzie zapobiedz starciu dwóch zapaśników uczonych. Zbytecznem byłoby zapewniać się nawzajem, że cokolwiek bądź wypadnie, będziemy się zawsze trzymać ze sobą wiernie i szczerze.

– Zawsze wiernie i szczerze, cokolwiekbądź mogłoby zajść – odrzekł Michał, ściskając silnie dłoń przyjaciela.

Tymczasem wyprawa posuwała się wciąż naprzód, pod dowództwem i w kierunku przez Mokuma wskazanym.

W dniu 4 marca w południe, wędrowcy nasi dosięgnęli kończyny południowo-zachodniego łańcucha wzgórz, obok których odbywali podróż od czasu opuszczenia Lattakou. Myśliwy nie omylił się wcale, wyprowadził karawanę na płaszczyznę, ale płaszczyzna ta była jeszcze zanadto falistą, ażeby mogła być wziętą za podstawę tryangulacyi. Nie przestano więc posuwać się naprzód. Mokum stanął na czele jezdnych i taboru, zaś John Murray, William Emery i Michał Zorn, wyprzedzili go znacznie.

Przy schyłku dnia, karawana zatrzymała się przy stacyi  „Boerów”, koczujących holenderskich osadników, którzy w miejscach obfitujących w paszę przebywają po parę miesięcy ze swojemi stadami.

Koloniści przyjęli nader gościnnie naszych podróżnych; naczelnik licznej rodziny, Holender, nie chciał w zamian za swe usługi najmniejszego przyjąć wynagrodzenia. Gospodarz ten był jednym z owych ludzi odważnych, wstrzemięźliwych i pracowitych, którzy z małym kapitałem bogacą się z chowu bydła i kóz. Kiedy jedno pastwisko wyczerpie się, ludzie ci, na wzór patryarchów biblijnych, przenoszą się w inne miejsce, szukając żywności dla swego dobytku.

Kolonista wskazał pułkownikowi, gdzie ma się udać, aby znaleźć miejsce odpowiednie do rozpoczęcia prac geodezyjnych; równina ta leżała o piętnaście mil angielskich od obecnego ich obozowiska.

Nazajutrz 5 marca, o świcie w dalszy ruszono pochód. Najmniejszy wypadek nie przerwałby spokojnego pochodu, gdyby nie to, że John Murray, ubił w odległości tysiąca dwustu metrów osobliwsze zwierzę, mające pysk wołu, długi ogon biały, a na czole dwa kończyste rogi. Był-to gnu, gatunek dzikiego wołu.

Bushman podziwiał celność strzału, od którego zwierz od razu padł trupem w tak ogromnej odległości. Zwierz ten dochodził pięciu stóp wysokości, miał na sobie dużo wybornego mięsa, a z tego powodu zalecono myśliwym karawany, aby na gnu szczególniej zwracali swe strzały.

Około południa dojechano do wskazanej równiny; był to step rozciągający się ku północy bez granic, równy jak stół. Mokum, obejrzawszy się w koło – rzekł do Everesta:

trois_13.jpg (191900 bytes)

– Pułkowniku, oto najpiękniejsza płaszczyzna w tych stronach.

 

Rozdział VII

Pierwsza podstawa tryangulacyi.

 

racą naukową, stanowiącą zadanie komisyi, było, jak wiadomo, zdjęcie tryangulacyi, w celu wymierzenia jednego stopnia południka ziemskiego. Zmierzenie jednego lub kilku stopni południka, za pomocą łańcucha mierniczego, byłoby wadliwem, bo zbywałoby mu na ścisłości matematycznej. Trudnoż i znaleźć płaszczyznę równą zupełnie, a mającą kilkaset mil kwadratowych powierzchni, jaka jedynie mogłaby się nadać do podobnego wymiaru. Na szczęście istnieje inny sposób mierzenia, a do tego daleko dokładniejszy: dzielenie całej przestrzeni, przez którą ma chodzić linia południkowa, na pewną liczbę trójkątów, których obliczenie jest szybsze i łatwiejsze.

Trójkąty te otrzymują się, celując zapomocą teodolitu, narzędzia astronomicznego, służącego do mierzenia kątów, ku punktom wyniosłym, jak np. kończyny wież, lub sztucznym, jak tyki, albo trójkąty piramidalne z drzew, zwane celownikami; trzy takie punkty stanowią trójkąt, którego kąty obliczają się wybornemi instrumentami ze ścisłością matematyczną. W lunetach do patrzenia na wspomniane punkty znajdują się przed szkłami wewnątrz przeciągnięte włosy, w kratkę ułożone. Tym sposobem można oznaczyć trójkąty, mające boki na kilka mil i więcej długości. Tym sposobem Arago połączył brzegi Walencyi z wyspami Balearskimi, otrzymując ogromny trójkąt, którego bok na wspomnianej przestrzeni wynosił przeszło 82,555 sążni francuskich (toise).

Wiadomo z geometryi, że dla obliczenia powierzchni trójkąta, dość jest znać długość jednego boku i miarę kątów, bokowi temu przyległych; z danych wiadomą jest wartość kąta trzeciego, a długość dwóch boków pozostałych bardzo łatwo obliczyć. Biorąc jeden z boków tego trójkąta za podstawę i obliczywszy kąty mu przyległe, otrzymuje się nowy trójkąt, a tak postępując wciąż dalej, prowadzi się pomiar aż do granic łuku, który postanowiono wymierzyć, zapomocą tej metody otrzymuje się długości wszystkich linij prostych, zawartych w sieci trójkątów, a przez szereg obliczeń trygonometrycznych, łatwo oznaczyć wielkość łuku południka, który sieć trójkątów pomiędzy dwoma końcowemi stacyami przechodzi.

Powiedzieliśmy, że powierzchnię trójkąta, w którym długość jednego boku i wartość dwóch przyległych mu kątów jest znaną, obliczyć łatwo. Otóż wymiaru kątów obydwóch zapomocą teodolitu łatwo dokonać, lecz wymierzenie linii, którą ma się obrać za podstawę pierwszego trójkąta, a więc całego systemu, jest najtrudniejszem zadaniem, bo potrzeba je uskutecznić na ziemi z niesłychaną ścisłością.

Kiedy Delambre i Méchain wymierzali południk przecinający Francyę od Dunkierki do Barcelony, mieli za podstawę pierwszego trójkąta kierunek prosty na gościńcu biegnącym z Melun do Lieusaint, w departamencie Sekwany i Marny. Postawa ta miała dwanaście tysięcy pięćset metrów, a na jej wymierzenie potrzeba było czterdziestu pięciu dni. Jakich sposobów użyli oni do otrzymania wymiaru ściśle matematycznego, dowiemy się z czynności pułkownika Everesta i Mateusza Struxa, którzy trzymali się metody dwóch wspomnianych astronomów francuskich; zobaczymy, jak daleko ścisłość tę zachować należało.

Pierwszą pracę geodezyjną przedsięwzięto zaraz 6-go marca, ku ogromnemu zdziwieniu Mokuma, który nic a nic o co idzie nie zrozumiał. Zdawało mu się, że uczeni robią sobie jakąś zabawkę, mierząc ziemię liniami na sześć stóp długiemi, przytykając ich końce kolejno. Wiedział tylko tyle, że mu polecono wyszukać płaszczyznę jaknajrówniejszą, on też ją odszukał.

Miejscowość w istocie była doskonale wybraną dla wymierzenia prostej podstawy. Płaszczyzna, pokryta suchą i niską trawą, rozciągała się aż do granic widnokręgu i była jakby umyślnie wyrównaną. Niezawodnie Delambre i Méchain nie mieli tak gładkiej powierzchni na rzeczonym gościńcu. W tyle naszych mierników równina ta podnosiła się, tworząc wzgórza, stanowiące od południa granicę pustyni Kalahari; ku północy niezmierną płaszczyzną; na wschód kończyła się ona łagodnym stokiem w pagórki, otaczające Lattakou.

Ku zachodowi płaszczyzna jeszcze bardziej obniżała się i tworzyła moczary; wody stojące, któremi grunt był przesiąkły, podsycały rzekę Kuruman.

Mateusz Strux, rozpatrzywszy się po całej okolicy, odezwał się do Everesta:

– Pułkowniku, mniemam, że skoro obierzemy stałą podstawę, będziemy mogli tutaj wyznaczyć końcowy punkt naszego południka.

– Podzielę w zupełności szanowne zdanie pańskie – odrzekł Anglik – jak tylko oznaczymy ściśle długość tego miejsca. Zanim przeniesiemy ją na kartę, trzeba będzie rozpatrzyć się dobrze, czy łuk ten w dalszem przeprowadzeniu nie napotka przeszkód do przezwyciężenia niepodobnych, któreby przerwały nasze geodezyjne prace.

– Nie przypuszczam, ażeby podobne przeszkody istniały – odparł Strux.

– Ha, zobaczymy – mówił Anglik. – Zmierzmyż najprzód podstawę w tem miejscu, tak przydatnem do tej czynności, a potem rozważmy, czy nam będzie dogodnem połączyć ją szeregiem trójkątów pomocniczych z siecią trójkątów, przez które przechodzić ma łuk południka.

trois_14.jpg (165660 bytes)

Po zgodzeniu się na to, rozpoczęto natychmiast mierzenie podstawy. Czynność ta miała zabrać dużo czasu, gdyż uczona komisya postanowiła wykonać pomiar z jaknajwiększą ścisłością. Członkowie jej postanowili przewyższyć dokładnością swej pracy poprzedników, którzy wymierzali z Melun podstawę swego pierwszego trójkąta; a przecież praca tamtych astronomów była tak dokładną, że przy oznaczeniu nowej podstawy, około Perpignanu, na południowym krańcu Francyi, a więc na przeciwległej granicy, w zdejmowanej przez nich tryangulacyi na długości trzystu trzydziestu tysiącach sążni francuskich, znaleziono zaledwie jedenaście cali różnicy, pomiędzy miarą otrzymaną bezpośrednio, a miarą obliczeń matematycznych wynikłą.

Przed rozpoczęciem prac należało się urządzić w nowej siedzibie. Everest wydał stosowne rozkazy i w krótkim czasie w pustej tej okolicy powstała jakby wieś nowa, niby hottentocka osada, w języku krajowców  „kraalem” zwana. Porozstawiano wozy, na sposób domów mieszkalnych, ale tak, że po jednej stronie stały wozy trzech Anglików, po drugiej Struxa, Polandra i Zorna; środek pomiędzy dwoma grupami zajmował plac wspólny, a za resztą wozów ustawionych w półkole pasły się konie i bydlęta do karawany należące, pod strażą poganiaczy. Na noc wpędzano je w środek taboru, dla zabezpieczenia od napaści zwierząt drapieżnych, w tych okolicach południowej Afryki nader obfitych.

Mokum, nieznający się na matematyce, ale za to myśliwiec znakomity, wziął na siebie zaopatrywanie karawany świeżem mięsem. Sir John Murray, którego obecność przy pomiarach była niepotrzebną, gorliwie za to pomagał Nemrodowi. Zależało rzeczywiście na oszczędzaniu mięsa suszonego, a więc dziczyzna miała je zastąpić. Dzięki zręczności i niezmiernej wprawie w tropieniu i ściganiu zwierza, a gorliwości jego podkomendnych, nie zabrakło dziczyzny; łowcy plądrowali okolice na kilka mil w krąg zaimprowizowanej osady, a echa wystrzałów, co chwila dobiegające do uszu pozostałych w obozie, świadczyły, że myśliwi czasu napróżno nie tracą.

Dnia 7 marca przystąpiono do pomiaru podstawy; część ich przygotowawczą wykonać mieli dwaj najmłodsi astronomowie.

– W drogę, koleżko – zawołał wesoło Michał Zorn; – oby bóstwo ścisłości matematycznej użyczyło nam swej potężnej opieki.

Prace rozpocząć należało od wytknięcia linii prostej, mającej służyć za podstawę pierwszego trójkąta. Ponieważ grunt najrówniejszym był z południowego zachodu na północny wschód, przeto w tym kierunku postanowiono linią prowadzić, ażeby ją jak najprościej wytknąć. Emery zabijał w pewnych odległościach paliki, zaopatrzone na górnych końcach ostrzami stalowemi. Zorn, uzbrojony lunetą, sprawdzał prostość kierunku. Do tego celu służyła mu luneta, której objektywa była w środku przedzielona na pół włosem prostopadle przeciągniętym. Jeżeli więc włos ten był na jednej linii z cienkiemi ostrzami palików, po za sobą stojących, to wytknięcie linii prostej było dobre.

Linie te, mające, jak już mówiliśmy, stanowić podstawę pierwszego trójkąta, wytknięto na przestrzeni dziewięciu mil angielskich, a pracę tę, cztery dni trwającą, młodzieńcy wykonali jaknajdokładniej.

Następnie miano zmierzyć długość wytkniętej linii zapomocą sztabek metalicznych, układanych jaknajprościej jedna za drugą. Zdaje się, że to rzecz łatwa, a jednakże jakichże ona wymaga ostrożności, tem większych, że od niej głównie zależy dokładność tryangulacyi.

Oto metoda, jakiej się trzymano przy tem mierzeniu.

W dniu 10 marca zrana poustawiano na ziemi, na linii prostej palikami wytkniętej, podstawki drewniane. Było ich dwanaście, a każda spoczywała na trzech nóżkach szrubowatych żelaznych, długich na kilka cali. Nóżki te nie pozwalały podstawce usunąć i utrzymywały ją w położeniu nieruchomem. Na podstawkach układano następnie drewniane listwy, bardzo starannie wygładzone, a zaopatrzone z obu boków wystającemi brzeżkami; na tych dopiero kładziono sztabki metalowe, właściwą miarą będące.

Na tak przygotowanych podstawkach, po umieszczeniu na nich listewek drewnianych, obaj naczelnicy komisyi, Everest i Strux, przy pomocy Emerego i Zorna, zajęli się ułożeniem pierwszych sztabek. Mikołaj Polander stał nad nimi z papierem i ołówkiem w ręku, gotowy do zaciągania w podwójny regestr cyfr, które mu tamci podawać mieli.

Sześć sztabek metalowych, wyrobionych z jaknajwiększą dokładnością, służyć miało do pomiaru. Każda była długa na jeden dawny sążeń francuski (toise), szeroka na dwanaście a grubą na dwa milimetry. Wyrobiono je z platyny, jako metalu opierającego się najsilniej i w każdej porze roku wpływom powietrza. Ale i platyna ulega wpływom temperatury i kurczy się przy oziębieniu, a przy nagrzaniu przedłuża. Zmiany te długości należało brać w rachubę, więc też każdą ze sztabek zaopatrzono termometrem metalowym, urządzonym na własności kurczenia się i rozszerzania metali przy zmianie temperatury. Każda też sztabka platynowa pokryta była drugą, wyrobioną z miedzi, a nieco krótszą, Podziałka, umieszczona na końcu linii miedzianej, miała wskazywać ściśle względne przedłużanie się miedzi, co znowu dozwalało obliczyć bezwzględne rozciąganie się sztabki platynowej. Z jaką dokładnością brano się do pracy, dość powiedzieć, że do podziałki zastosowano mikroskop, dozwalający oznaczyć ćwierć jednej stutysięcznej części sążnia francuskiego.

Sztabki platynowe tak układano na listwach drewnianych, ażeby koniec jednej nie przytykał do końca drugiej, gdyż trzeba było wystrzegać się najlżejszego nawet wstrząśnienia. Pułkownik Everest i Mateusz Strux pierwszą sztabkę sami ułożyli na listwach w kierunku wytkniętej linii prostej. O sto sążni od niej, znajdowało się na paliku ostrze, niby cel, do którego miano się stosować. Każda sztabka miała na dwóch końcach stalowe cienipchne sztyfty, wbite na samej jej osi. Otóż jeżeli dwa rzeczone sztyfty i ostrze palika zakryły się nawzajem, to nie zboczono z kierunku linii prostej.

Emery i Zorn, położywszy się na ziemi, przekonali się, że tak było wistocie.

– Teraz – odezwał się pułkownik – trzeba oznaczyć punkt, od którego rozpoczynamy nasz pomiar. Nitka obciążona ołowiem, a dotykająca się końca zewnętrznego pierwszej sztabki ten punkt nam wskaże. Ponieważ niema w pobliżu góry, przeto nic nie odciągnie ciężarka pionu od ściśle prostopadłej, a tak oznaczymy bardzo dokładnie punkt szukany.

– Ścisłość zależy od tego – odezwał się Strux – ażeby wziąć także w rachubę połowę grubości nici, pion dźwigającej.

– Ależ ma się rozumieć – odparł Everest.

Oznaczono więc w mowie będący punkt z jaknajwiększą ścisłością i miano zacząć dalszą robotę, ale ułożenie sztabek metalowych jedna za drugą w kierunku linii prostej nie było jeszcze dostatecznem do ścisłego obliczenia; należało nadto wziąć w rachubę położenie ich względem poziomu.

– Mniemam – zauważył znowu Everest – iż nie możemy wymagać, ażeby sztabki metalowe układane były w położeniu zupełnie poziomem.

– Któżby się o to kusił – odpowiedział Strux – dostatecznem będzie oznaczyć ich położenie względem poziomu, a tego dokażemy zapomocą libelki; tym sposobem oznaczymy kąt nachylenia, który nam da porównanie długości mierzonej z długością rzeczywistą.

Ponieważ obydwie powagi naukowe zgodziły się na jedno, przystąpiono więc do pomierzenia kąta nachylenia. Libelka na ten cel wymyślona, miała kształt dyoptry ruchomej, obracającej się około osi umieszczonej na wierzchołku węgielnicy. Podziałka, znajdująca się na niej, wskazywała różnicę przez porównanie linii nieruchomej (mającej na sobie łuk dziesięciostopniowy z pięciominutowemi odstępami) z linią ruchomą dyoptry.

Libelkę ustawiono na sztabce platynowej i obliczono kąt nachylenia. W chwili gdy Polander zabierał się do obliczenia cyfr ztąd wynikłych, Strux zażądał, ażeby libelkę ustawić odwrotnie, gdyż tym sposobem da się skontrolować pierwsze obliczenie. Uwagę Struxa przyjęto bardzo dobrze i odtąd stosowano się prawie zawsze do jego rad doświadczonych.

Dotąd więc dokonano dwóch prac ważnych: wytknięcia kierunku linii, podstawę pierwszego trójkąta tworzyć mającej i zmierzono kąt nachylenia jej względem poziomu. Cyfry otrzymane z tych dwóch czynności Polander wpisał do dwóch odrębnych regestrów, a prawdziwość tych cyfr stwierdzili podpisami swemi na marginesie regestrów wszyscy członkowie komisyi.

Ale pozostało jeszcze dopełnić dwóch, niemniej ważnych czynności: to jest najprzód zmiany, jakim uległa sztabka platynowa pod wpływem ciepła, a następnie jaknajdokładniej oznaczyć długość przez nią wymierzoną.

Pierwsza, łatwą była do wykonania. Wystarczyło nato obrachowanie różnicy pomiędzy sztabką platynową i miedzianą. Strux i Everest kolejno obserwowali tę różnicę przez mikroskop, a obserwacya ta wskazała absolutną cyfrę zmian długości sztabki platynowej. Zmiany te zaciągnięto do regestrów, a później miano je zredukować do temperatury + 16°C. Otrzymane cyfry także potwierdzili członkowie komisyi podpisami swemi na marginesie regestrów.

Szło wreszcie o oznaczenie długości wymierzonej przez sztabkę platynową; aby spełnić to zadanie, Everest położył na listwie drewnianej drugą platynową sztabkę w przedłużeniu pierwszej, ale tak, aby końce ich nie stykały się ze sobą. Następnie najmłodsi członkowie komisyi sprawdzili, czy cztery sztyfty sztabek na jednej znajdują się linii i padają także na ostrze palika.

Nakoniec potrzeba było wymierzyć przerwę, pomiędzy dwoma końcami sztabek pozostawioną. Na końcu pierwszej sztabki, w miejscu gdzie sztabka miedziana nie pokrywała platynowej, znajdował się języczek platynowy, dający się za lekkiem dotknięciem tam i napowrót posuwać, między dwoma rowkami. Pułkownik posunął języczek ten, aż się dotknął następnej sztabki. Znajdowała się na nim podziałka na dziesięciotysiączne części toaza, a że skala umieszczona na jednym z rowków, a opatrzona mikroskopem, pokazywała stutysięczne części tegoż sążnia, można więc było przerwę między dwoma sztabkami zostawioną oznaczyć z matematyczną ścisłością. Cyfrę ztąd otrzymaną wpisano w regestra i potwierdzono, podobnie jak otrzymane pierwej.

Dla otrzymania cyfr jaknajdokładniejszych, przyjęto następującą uwagę Zorna:

Wiadomo, że sztabka miedziana pokrywała platynową, ona pierwsza leżąca na wierzchu była bardziej wystawioną na działanie promieni słonecznych, a tem samem rozgrzewała się i rozszerzała więcej; ażeby zaś tego uniknąć, przykryto obie sztabki daszkiem na kilka cali wysokim, w ten sposób, iżby nie przeszkadzał obserwacyom. Wreszcie ponieważ zrana i nad wieczorem promienie słoneczne padały ukośnie i dostawały się pod daszek, przeto urządzono jeszcze zasłonę płócienną, zakrywającą sztabki z boku od strony słońca.

Podobne czynności uczeni wykonywali z niezmordowaną cierpliwością i dokładnością pedantyczną przez cały miesiąc. Skoro cztery sztabki ułożone dały rezultaty w cyfrach, pod czterema powyżej wymienionemi okolicznościami jaknajdokładniej sprawdzone i zapisane, rozpoczynała się nanowo taż sama praca z czterema następnymi sztabkami: miernicy musieli przenosić podstawki i listwy, ustawiać je w przedłużeniu poprzednich, a pomimo wprawy i zręczności mierzących, robota posuwała się arcywolno i nie wymierzano więcej dziennie, jak 200 - 300 sążni. Nieraz, gdy powstał wiatr silny i wstrząsał podstawkami, pracę przerywać musiano.

Na trzy kwadranse przed zachodem słońca, astronomowie zaprzestawali wymiaru, a przygotowali pracę na dzień jutrzejszy, zapomocą następnych ostrożności.

Sztabkę oznaczoną pierwszym numerem układano tymczasowo, a na gruncie oznaczano punkt, w którym miał przypaść jej koniec. W miejscu tem robiono w ziemi dziurę, w której zapuszczał się palik, na którym przybitą była ołowiana płytka. Następnie nadawano sztabie pierwszej położenie stałe, a po zapisaniu nachylenia, zmian długości pochodzącej ze zmiany ciepłoty i kierunku, zapisywano przedłużenie linii, wymierzone sztabką czwartym naznaczoną numerem. Potem zapomocą pionu trzeba było oznaczyć koniec poprzedni pierwszej sztabki, który oznaczano kreską na płycie ołowianej palika. W tym punkcie linia podstawy z linią prostopadłą przecinały się pod kątem prostym; następnie płytkę pokrywano drewnianą pokrywą, a dziurę i palik zakopywano do dnia następnego. Przy zachowywaniu przytoczonych ostrożności, gdyby nawet przez jakiś wypadek narzędzia zostały poruszone w nocy, nie potrzebowano roboty rozpoczynać od początku nanowo.

Nazajutrz odkrywszy płytkę, miernicy układali sztabkę w położeniu tem samem, w jakiej znajdowała się wczoraj przy zamknięciu robót, a to zapomocą pionu, którego nitka musiała trafiać na przecięcie się sztabki z linią prostopadłą.

Oto prace jakiemi nasi uczeni zajmowali się przez trzydzieści trzy dni na płaszczyźnie tak przyjaznej rozpoczęciu pomiaru. Rzecz prosta, że wszystkie wypadki obliczeń zapisywano jaknajsumienniej i stwierdzano podpisami.

Pomiędzy dwoma naczelnikami wyprawy zachodziły niekiedy maleńkie spory; najczęściej przy odczytywaniu cyfr na podziałce wszczynała się delikatna sprzeczka o jedną czterykroćstiotysięczną sążnia. Wymieniali wówczas pomiędzy sobą kilka słów słodko-cierpkich, lecz gdy kwestya sporna, poddana pod głosowanie wszystkich członków komisyi, przeszła większością głosów, oponent musiał ustąpić.

Jedna tylko kwestya wywołała spór tak żywy, że dopiero wdanie się sir Johna Murray położyło mu koniec. Poszło im o długość, jaką miała mieć podstawa pierwszego trójkąta. Rzecz jasna, że im podstawa będzie dłuższą, tem kąt jej przeciwległy rozwartszy, a więc do zmierzenia łatwiejszy; niepodobna jednak było przedłużać podstawy do nieskończoności. Everest proponował, ażeby obrać podstawę na sześć tysięcy francuskich sążni długą, czyli aby miała tę samę długość, jak przyjęta przez Delambra i Méchaina, na drodze pod Melun. Mateusz Strux żądał, aby ją przedłużyć do dziesięciu tysięcy sążni, gdyż równina na to dozwalała.

W kwestyi tej Everest był nieugiętym; Strux postanowił także nie ustępować. Po wyczerpaniu dowodów obustronnych, mniej lub więcej słusznych, zaczęto się czepiać osobistości. Nie był-to już spór dwóch uczonych mężów, ale sprzeczka dwóch cudzoziemców, spierających się o pierwszeństwo swoich narodowości. Na szczęście słota zajście to przerwała, umysły ochłonęły, a komisya postanowiła większością głosów, że podstawę przyjmą na ośm tysięcy sążni długą, a tym sposobem waśń się zakończyła.

Krótko mówiąc, roboty prowadzono z wielką ścisłością i pomyślnym skutkiem. Ażeby rzetelność ich sprawdzić ze ścisłością matematyczną, komisya postanowiła zmierzyć drugą podstawę, na północnym końcu południka.

Podstawa ta, bezpośrednio zmierzona, wynosiłą 8037,75 sążnia. Od niej miała się poczynać i na niej opierać sieć trójkątów, którą uczeni zamierzali pokryć Afrykę południową na przestrzeni kilku stopni.

 

Rozdział VIII

Południk dwudziesty czwarty.

 

ymierzanie podstawy zabrało czterdzieści pięć dni. Rozpoczęto pracę dnia 6-go marca, a skończono 13-go kwietnia: zaraz potem astronomowie wzięli się do rozpoczęcia tryangulacyi.

Przedewszystkiem należało oznaczyć szerokość południową punktu, od którego zaczynał się łuk południka, jaki miał się wymierzać; podobną czynność należało się potem ponowić, na punkcie kończącym tenże łuk na północy, a z różnicy obu szerokości obrachować liczbę stopni mierzonego łuku.

trois_15.jpg (208474 bytes)

W dniu więc 14-go kwietnia, rozpoczęto jaknajściślejsze obserwacye, w celu oznaczenia szerokości miejsca. Już poprzednich nocy, w czasie zawieszenia robót dziennych około wymierzania podstawy. William Emery i Michał Zorn zmierzyli wysokość wielu gwiazd kątomiarem kolistym Forlinga. Młodzi ci ludzie wykonali tę pracę z taką ścisłością, że zboczenia, wynikające zapewne z różnego stopnia odbicia, stosownie do gęstości różnych warstw atmosfery, nie przechodziły dwóch sekund stopnia.

Z badań tak drobiazgowo wykonanych okazało się, że punkt południowego końca łuku leży pod 27,951789 stopnia szerokości południowej.

Mając szerokość, przystąpiono do obliczenia długości wschodniej, wynaleziony punkt przeniesiono na mapę Afryki południowej, na wielką skalę sporządzonej. Mapa ta obejmowała wszystkie najnowsze odkrycia w tej części stałego lądu dokonane; drogi przebyte przez podróżników i naturalistów takich, jak: Livingstone, Anderson, Magyar, Baldvin, Burchell, Vaillant, Lichtenstein, były na niej narysowane. Szło o wybranie na karcie tej południka, który wymierzyć miano pomiędzy dwiema oddalonemi stacyami, tak, aby południk ten zawierał w sobie dostateczną ilość stopni. Łatwo pojąć, że im łuk ten będzie więcej zawierać stopni, czyli im będzie dłuższy, tem będzie snadniej zmniejszyć wpływ możliwych błędów, przy mierzeniu popełnianych. Południk zmierzony pomiędzy Dunkierką i Formenterą, wynosił stopni 12, minut 22, sekund 13 i 5 tercyj.

trois_16.jpg (31552 bytes)

Otóż w zamierzonej przez uczoną komisyą tryangulacyi, należało wybrać południk z jaknajwiększą przezornością; unikać zatem przeszkód naturalnych, niepodobnych do przebycia, jak np. pasm gór niedostępnych, szeroko rozlanych wód, któreby mogły wstrzymać pochód karawany. Szczęśliwym trafem, część ta Afryki wybornie nadawała się do prac tego rodzaju; wzgórza tu były łagodne i niewysokie, rzeki wązkie i do przebycia łatwe. Jeżeli czego należało się obawiać, to tylko niebezpieczeństwa, ale przeszkody naturalne nie istniały.

Obszary te południowej Afryki zaległa w znacznej części pustynia Kalahari, ogromna przestrzeń, rozciągająca się na północ rzeki Pomarańczowej, aż do jeziora Ngami, pomiędzy 19-tym a 29-tym stopniem szerokości południowej, w kierunku zaś poprzecznym od Atlantyku na zachodzie do dwudziestego południka (według obserwatoryum w Greenwich) na wschodzie. Tym to południkiem postępując w kierunku północnym, a trzymając się granic pustyni, Livingstone w roku 1849 dotarł aż do jeziora Ngami i do wodospadów Zambezy. Co do pustyni, nie zasługuje ona na tę nazwę w ścisłem słowa znaczeniu; nie są to wcale równiny Sahary, nieprzejrzane płaszczyzny piaszczyste, jałowe i pozbawione roślinności, a z tego powodu niepodobne do przebycia. Kalahari wydaje mnóstwo roślin, grunt jej pokrywają obfite bujne trawy; posiada obszerne zarośla i lasy o drzewach ogromnych, rojące się mnóstwem zwierzyny i drapieżnych, niebezpiecznych bestyj. Mieszkają w niej stale, lub prowadzą życie koczownicze, liczne pokolenia Bochjesmanów i Bakalaharisów, ale przez znaczną część roku brakuje jej wody, a więc bardzo wiele potoków wysycha, a właśnie brak ten wody jest główną przeszkodą do zbadania jej wnętrza i osiedlenia się tutaj. W każdym jednak razie, w czasie rozpoczęcia wyprawy przez uczoną komisyę, tylko co skończyła się pora deszczów, a więc nie mieli powodu obawiać się braku wody.

Takich to objaśnień Mokum udzielił naszym wędrowcom. Znał on bardzo dobrze krainę Kalahari, bo przebywał w niej często, już-to jako myśliwy, już jako przewodnik, towarzyszący jakiejś wyprawie geograficznej. Tak Maciej Strux, jak pułkownik Everest zgadzali się na to, że ten rozległy obszar przedstawia wszelkie korzystne warunki, do dobrej tryangulacyi potrzebne.

Pozostawało obrać południk, na którym miano wymierzyć łuk kilkustopniowy. Czy południk ten miał się zaczynać od jednej z kończyn podstawy, przez co unikniętoby potrzeby łączenia tejże, zapomocą trójkątów z innym punktem pustyni Kalahari?

Okoliczność tę dokładnie roztrząśniono, a po jej zbadaniu, komisya uznała, że może przyjąć koniec południowy za punkt wyjścia. Południk ten był dwudziestym czwartym na wschód Greenwich; zajmował on przestrzeń siedmiu stopni, między dwudziestym a dwudziestym siódmym równoleżnikiem, a w przebiegu swym nie napotykał żadnej przeszkody, przynajmniej na mapie wcale się nie znajdowały. Po długiej naradzie, uczeni zgodzili się, ażeby przedsięwziąć pomiar łuku na południku dwudziestym czwartym, który w przedłużeniu swem przebiega Rossyą południową. Korzyść to widoczna, gdyż można potem powtórzyć pomiar w Europie. Roboty więc rozpoczęto, a astronomowie zajęli się wyborem punktu, który miał być wzięty za wierzchołek pierwszego trójkąta.

trois_17.jpg (187364 bytes)

Pierwszą stacyą obrano na prawo od południka. Było to drzewo odosobnione, leżące w odległości mniej więcej dziesięciu mil, na małem podniesieniu ziemi; widać je było doskonale, tak z południowo-wschodniego, jak z północno-zachodniego końca podstawy, z punktów, na których pułkownik kazał wbić dwa pale. Astronomowie najprzód wymierzyli kąt, który pomienione drzewo tworzyło z punktem południowego końca podstawy; do pomiaru użyto kątometru Bordy, zastosowanego do prac geodezyjnych. Dwie lunety tego przyrządu tak były wymierzone, że oś optyczna jednej padała na północno-zachodnią kończynę podstawy, drugiej zaś na drzewo samotne, znajdujące się w stronie północno-wschodniej: rozsunięcie ich wskazywało odległość kątową, rozdzielającą te dwa punkty. Zbyteczną byłoby rzeczą dodawać, że przyrząd ten, wyrobiony z osobliwszą dokładnością, dozwala obserwującemu sprowadzać omyłki do najdrobniejszych rozmiarów. W samej istocie, omyłki przez powtarzanie kilkakrotne pomiarów, dają się wzajemnie kontrolować i znosić. Inne też instrumenta, jak podziałki, libelki, węgielnice, grundwagi, przeznaczone do zapewniania przyrządom horyzontalnego położenia, nic do życzenia nie pozostawiały. Komisya posiadała cztery kątometry koliste; dwa z nich służyć miały do obserwacyj geodezyjnych, jak zdejmowanie kątów, które miano mierzyć; dwa drugie, ustawione prostopadle, do obrachowywania wysokości gwiazd, a więc do wyszukania choćby tylko w ciągu jednej nocy szerokości stacyi, z dokładnością przybliżoną drobnego ułamku sekundy.

Przy pracy takiej doniosłości, jak wymierzanie łuku południkowego, niedosyć było otrzymywać wartość ścisłą każdego kąta z tworzących trójkąt geodezyjny, ale nadto w pewnych przerwach mierzyć wysokość gwiazd w zenicie, wysokość dla każdej stacyi odmienną.

Prace rozpoczęto 24 kwietnia. Pułkownik Everest, Michał Zorn i Mikołaj Palander, obliczali wartość kąta, jaki kończyna południowo-wschodnia tworzyła z drzewem, gdy tymczasem Mateusz Strux, William Emery i sir John Murray przenieśli się na kończynę północno-zachodnią, dla wymierzenia kąta, który ona tworzyła z tem samem drzewem.

Podczas tych prac, zwinięto obóz, zaprzężono woły, a karawana, pod przewodnictwem Bushmana, udała się w miejsce, gdzie znajdował się pułkownik, na którem miano się znowu zatrzymać. Dwie kwaggi, niosące narzędzia, zostawiono przy astronomach.

Pogoda sprzyjała dotąd robotom, naczelnicy jednak postanowili, aby w razie, gdyby czas utrudniał zdejmowanie punktów, pracować w nocy, przy świetłe rewerberów, lub też światła elektrycznego, w które komisya była zaopatrzona.

Pierwszego dnia pomierzono dwa kąty: po starannem sprawdzeniu obliczeń, zapisano je w podwójny regestr. Wieczorem zgromadzili się wszyscy około drzewa, które za celownik służyło.

Był to ogromny Baobab (Adansonia digitata), mający w obwodzie pnia 80 stóp1. Szczególna barwa kory nadawała mu odrębne wejrzenie. Pod olbrzymiemi konarami tego drzewa, którego rozłożyste gałęzie zamieszkiwała niezliczona ilość wiewiórek, nadzwyczaj lubiących jego owoce jajowate, zmieściła się cała karawana. W ciągu dnia myśliwi splondrowali okolice i ubili kilkanaście antylop. Kucharz osady zajął się ich przyrządzaniem, a wkrótce ponętna woń pieczystego poczęła drażnić powonienie uczonych mężów, rozbudzając szalony apetyt, na którym, całodzienną pracą strudzonym, wcale nie zbywało.

trois_18.jpg (238248 bytes)

Po wieczerzy, pokrzepieni astronomowie udali się do swoich sypialni, gdy tymczasem Mokum rozstawił czaty na około obozu. Dwa wielkie ogniska, podsycane uschłemi gałęziami baobabu, utrzymywano przez całą noc, a to w celu odstraszenia drapieżnych zwierząt, przywabionych wonią krwawego mięsa.

Po dwóch godzinach spoczynku, William Emery i Michał Zorn wstali: praca ich wymierzenia wysokości gwiazd nie była jeszcze ukończoną; chcieli wynaleźć szerokość miejsca, na którem założono dzisiaj obóz. Obadwaj, bez względu na trudy wczorajsze, zasiedli przy lunetach. Ciszę nocy przerywało wycie hyen, do śmiechu ludzkiego podobne, i grzmiący ryk lwa, rozlegający się daleko w pustyni. Nie przeszkadzało to w pracy młodzieńcom: oznaczyli oni bardzo ściśle zmianę położenia miejsca, jaka zaszła z powodu przeniesienia stanowiska.

 

Rozdział IX

Kraal

 

a drugi dzień, to jest 25 kwietnia, prowadzono bez przerwy roboty geodezyjne. Z pod baobabu wymierzono lunety na dwa krańcowe punkty opuszczonej podstawy, ażeby sprawdzić, czy wczorajszy pomiar był dobry, następnie obrano dwa punkty, po prawej i po lewej stronie południka. Jednym miał być wyniosły pagórek, wznoszący się śród płaszczyzny o sześć mil angielskich od obozowiska, drugim żerdź, wbita w odległości mil siedmiu.

W ten sposób prowadzono tryangulacyą przez trzy tygodnie bez przeszkody. Do 15 maja astronomowie, po ustawieniu i obliczeniu siedmiu trójkątów, posunęli się o jeden stopień na północ.

Pułkownik Everest i Strux, podczas tych prac, bardzo rzadko ze sobą rozmawiali; a widzieliśmy, że przy podejmowaniu prac na dwóch oddzielnych punktach rozdzielali się chętnie, pracowali prawie zawsze oddaleni od siebie o mil kilka, a rozdział ten chronił ich od sprzeczek, do jakich łatwo mogła ich przywieść miłość własna. Wieczorem, po powrocie do obozu, obadwaj udawali się do swych sypialni. Przy obieraniu stacyi, wszczynały się wprawdzie często spory, ale nie dochodziło do zajść groźniejszych. Michał Zorn i jego przyjaciel nabrali otuchy, że dzięki często spory, ale nie dochodziło do zajść groźniejszych. Michał Zorn i jego przyjaciel nabierali otuchy, że dzięki ciągłemu rozdziałowi dwóch rywali, prace geodezyjne będą przeprowadzone do końca, bez wywołania zajścia, któreby dwóch uczonych doprowadzić mogło do zupełnego zerwania stosunków. Dnia 15 maja obserwatorowie znajdowali się na równoleżniku Lattakou, o jeden stopień na północ, a wieś ta znajdowała się o 35 mil angielskich od ich obozowiska.

W miejscu tem założono świeżo obszerny kraal. Było to miejsce bardzo dogodne, a na wniosek też Johna Murray postanowiono wypocząć tu przez kilka dni. Dwaj najmłodsi uczeni mieli skorzystać z tej sposobności, aby dokonać pomiaru wysokości słońca. Polander ze swej strony zajmował się redukcyą ażeby różnice położenia celów, wybieranych na wierzchołki trójkątów, a znajdujących się na rozmaitych punktach wzniesienia, zredukować do powierzchni morza. John Murray także odbywał obserwacye, jednak ani tak mozolne, ani tak nudne, gdyż zamiast gwiazd na niebie, lub punktów trygonometrycznych, obserwował zwierzynę i nie teodolitem, ale ze strzelby do niej mierząc, bez wielkiego trudu zbierał owoce swej pracy.

Dzikie pokolenia południowej Afryki nazywają kraalem rodzaj osady przenośnej, niby aułu kirgizkiego, którą, w miarę spaszenia bydłem okolicy, przenosi się w inną. Osada taka liczy zwykle około trzydziestu mieszkań i stu lub więcej mieszkańców.

Kraal, około którego zatrzymała się nasza wyprawa, utworzonym był przez znaczną ilość zgromadzonych szałasów, rozłożonych w półkole po obu brzegach Kurumanu. Szałasy sklecone były w rodzaju trzciny wodnej, obficie tu rosnącej, ścianki ich uczepione do drewnianych słupków; szałasy te wyglądały jak niskie ule. Otwory drzwi zasłonięte były skórami zwierząt, a tak nizkie, że wchodziło się do środka na czworakach. Przez ten jedyny otwór wydobywał się na zewnątrz dym ogniska; przebywanie w dymnej i ciasnej, pełnej wyziewów chacie, dla Europejczyka było nieznośnem, ale Bochjesmanowie i Hottentotowie żyli tu rozkosznie.

Przybycie karawany poruszyło całą osadę. Psy, poprzywiązywane u wnijścia chat, z zajadłością szczekały. Wojownicy osady, zbrojni w asagaje, noże i maczugi, a chronieni przez skórzane tarcze, śmiało wystąpili naprzód. Było ich około dwustu, co wskazywało, że kraal był niepospolicie wielkim; jakoż liczba szałasów dochodziła do ośmdziesięciu. Dodać należy, że całą osadę opasywał rodzaj żywopłotu, na pięć stóp wysoki, z kolczystej agawy, który zarówno wrogom, jak i dzikim zwierzętom przystęp utrudniał. Z zachowania się wojowników kraalu wnieść było można ich nieprzyjazne usposobienie; lecz kilka słów, które Mokum poszepnął naczelnikowi, wystarczyło do porozumienia. Naczelnik pozwolił karawanie rozłożyć się pod ogrodzeniem, na lewym brzegu Kurumanu. Bochjesmanowie nie zabronili przybyłym paszenia koni i bydląt – tem bardziej, że bujne pastwiska ciągnęły się na kilka mil wkoło. Zwierzęta więc, należące do taboru, mogły się paść dowoli, bez najmniejszego uszczerbku mieszkańców kraalu.

Wnet, stosownie do rozporządzeń Mokuma, rozbito obóz, zwykłym porządkiem ustanowiono wozy w półkole, a każdy udał się do swej pracy.

Sir John Murray, pozostawiwszy swym towarzyszom paralaksy, aberracye i tym podobne awantury, wymyślone na męczenie ludzi, postanowił nie marnować czasu i zaraz udać się na polowanie. Skinął na Mokuma, wskoczył na siodło swego ulubionego konia, a myśliwiec dosiadł żebry i obadwaj puścili się stepem. Trzy psy biegły obok łowców, szczekając radośnie. Strzelcy tym razem uzbrojeni byli w sztućce, nabijane kulami eksplodującemi, co okazywało, że się wybrali na drapieżnego zwierza. O parę mil od kraalu rozciągał się las nieprzebyty, ku niemu więc skierowawszy wierzchowce, prowadzili żywą rozmowę.

– Przypominam ci, Mokumie – zaczął John Murray – że przy wodospadzie Morgheda obiecałeś zaprowadzić mię w okolicę obfitującą we wszystkie rodzaje zwierza; a musisz i o tem wiedzieć, że nie dlatego puściłem się na drugi koniec świata, żeby strzelać sarny lub tropić lisy; tego tałatajstwa i u mnie w domu nie braknie. Pragnę, nim upłynie godzina, zwalić…

– Nim godzina upłynie? – przerwał Mokum – och, mój panie, to troszeczkę zaprędko; przedewszystkiem dobry myśliwiec powinien być cierpliwym. Ja jestem bardzo żywy, ale na polowaniu zachowuję wielką cierpliwość, a przez nią wynagradzam wszystkie niecierpliwości mego żywota. Przecież wielce szanowny pan, jako znakomity myśliwiec, wiedzieć o tem powinieneś, że polowanie na grubego zwierza jest jakby pewną gałęzią umiejętności; trzeba przedewszystkiem rozpoznać starannie miejscowość, na której ma się polować, znać dobrze obyczaje zwierza, zbadać ścieżki, któremi chodzi, obchodzić go całemi godzinami, aby mu zajść pod wiatr. Wszak musisz i o tem wiedzieć, że trzeba podchodzić zwierzynę jaknajciszej: jedno stąpnięcie na zeschłą gałązkę, odezwanie się głośniejsze, spojrzenie nie w porę może ją spłoszyć. Mój panie, ja wzrosłem w lasach, przepędziłem trzy czwarte życia na polowaniach, a jednak przyznać się muszę, że jeżeli po trzydziestu sześciu godzinach tropienia bawołu, lub koziorożca, powiodło mi się go ubić, nie uważałem tego czasu za stracony.

– Bardzo dobrze, mój przyjacielu – zawołał John Murray – oddaję i siebie i moją cierpliwość pod twe rozkazy; pamiętaj jednak, że w tem miejscu zabawimy najdłużej cztery dni, więc nie będziemy mogli trawić dwóch dni na tropienie jednego bawołu.

– Zapewne, że nad tem warto się zastanowić – mówił Mokum tak spokojnym tonem, że niktby w nim nie poznał owego niecierpliwego myśliwca, który nad wodospadem Morgheda nie mógł jednej chwilki spokojnie dosiedzieć. Zabijemy, co nam na strzał przyjdzie, ale wybierać nie będziemy mogli. Antylopa czy daniel, gnu lub gazella, każda zwierzyna dobrą jest dla strzelca, któremu się tak śpieszy.

– Antylopę lub gazellę! – krzyknął John; – miałżebym po to przybyć tak daleko, aby strzelać gazelle?

Po chwili jednak dodał, jakby pochlebiając staremu nemrodowi:

– Powiedz-no, mój dzielny strzelcze, co mi też zamyślasz wytropić na początek?

Bushman spojrzał na swego towarzysza w szczególniejszy sposób, a potem odezwał się z ironią:

– Od chwili, gdy wasza cześć okazujesz się być ze mnie zadowolonym, nie mam nic do nadmienienia. Sądzę, że teraz nie przyjąłbyś pan nic innego, jak partyą nosorożców lub słoni.

– Myśliwcze, – rzekł John Murray z rezygnacyą – pójdę gdzie mię poprowadzisz, zabiję co mi każesz, ale na miłość boską, idźmy naprzód, ale nie marnujmy czasu na próżnych sporach.

Dwaj strzelcy, rozpuściwszy konie cwałem, pędzili szybko ku lasowi.

trois_19.jpg (249256 bytes)

Płaszczyzna, którą przebywali, podnosiła się łagodnie ku północnemu wschodowi; porastały ją niezliczone kępy zarośli w pełnem kwitnieniu. Wydawały one obficie żywicę lepką, przezroczystą, wonną, z której krajowcy robią balsam gojący rany. Figi sykomorowe, zwane w języku dzikich  „nwana” rosły w kształcie klombów. Pnie ich na 30-40 stóp wysokie uwieńczone są wzgórze rozłożystemi gałęziami, na podobieństwo parasoli. W gąszczu ich szczebiotały gromady papug krzykliwych, lubiących zjadać owoce tych drzew. Nieco dalej rosły mimozy, o żółtych kiściach i srebro-drzewa, powiewające jedwabistemi kitami, aloesy o długich kolcach i szkarłatnym kwiecie, które można było wziąć za krzewy koralowe, z przepaści morskich wydarte. Pośrodku pięknych amarylli, wdzięczących się niebieskawym liściem, szybko pędziły konie; w niespełna godzinę po opuszczeniu kraalu, Murray i Mokum dosięgli pierwszych zarośli lasu. Była to przestrzeń kilka mil kwadratowych angielskich obejmująca, a wysokiemi akacyami zarosła. Niezliczone te drzewa, chaotycznie rosnące, przez liściaste sklepienie gałęzi nie przepuszczały promieni słonecznych; knieja, podszyta odrostkami akacyj i wysoką trawą. Pomimo to, rumak sir Johna i żebra Mokuma, śmiało przerzynały drogę pomiędzy pniami, wciąż się krzyżującemi. Tu i ówdzie nachodziły się obszerne polany, na których myśliwcy przystając, rozpatrywali się w otaczających je zaroślach.

Wyznać trzeba, że pierwszy dzień polowania wcale nie sprzyjał myśliwskim zachciankom szlachetnego lorda. Napróżno przebiegli znaczną przestrzeń lasu; ani jeden zwierz nie wychylił się z gąszczów na jego spotkanie, a sir Johnowi przypominały się nieraz równiny szkockie, gdzie nie trzeba było tak długo oczekiwać sposobności celnego strzału. Być może, że sąsiedztwo kraalu odstraszyło płochą zwierzynę. Mokum nie doznawał ani uczucia zdziwienia, ani zawodu; dla niego polowanie to nie było polowaniem, lecz tylko szybką przejażdżką po lesie.

Około szóstej godziny wieczorem należało zawrócić ku domowi. Sir John był wielce rozdrażnionym, choć się do tego nie przyznawał. Miałżeby tak znakomity myśliwiec powracać do domu z próżnemi rękami? Nigdy! postanowił więc pierwszego lepszego zwierza, który mu się na strzał nasunie, położyć trupem.

Znać los ulitował się nad biednym gentelmanem, bo nagle z pomiędzy zarośli wysunął się strzyżak, z rodzaju zwanego w Afryce  „lepus rupestris”, jednem słowem zając, i przebiegł drogę myśliwcom w odległości pięćdziesięciu kroków. Sir John posłał eksplodującą kulę biednemu zwierzątku.

Mokum wydał okrzyk zgrozy! Strzelać kulą do lichego zajączka, któremu wystarcza średni śrut, to coś okropnego, ale Anglik na to zgorszenie wcale nie zważał, lecz pędził co sił ku miejscu, gdzie spodziewał się znaleźć swą ofiarę.

Nadaremno! z zająca ani śladu; parę kropelek krwi na trawie, ani kosmyka sierści. John starannie przeglądał krzaki, trawy… Psy węszyły śród gąszczów, wszystko napróżno.

– A przecież go trafiłem – mruknął sir John.

– W sam środek – odpowiedział spokojnie Bushman – lecz, że go niema, nic w tem dziwnego; kiedy się strzela eksplodującą kulą do zająca, można się tego spodziewać; rozerwała go w szmaty i ani śladu nie zostało!…

Anglik, zupełnie zawiedziony, dosiadł konia w milczeniu, ruszył ku obozowi, do którego przybył w najgorszym humorze.

Na drugi dzień, Bushman oczekiwał nowych propozycyj myśliwskich od sir Johna, ale Anglik, srodze zadraśnięty w miłości własnej, starannie unikał jego spotkania; zdawało się, iż zapomniał, że na świecie znajdują się strzelby i zwierzyna, i zajął się sprawdzaniem cyfr i robieniem obserwacyj, wraz z innymi członkami komisyi. Później poszedł do kraalu i przypatrywał się to strzelaniu z łuku, to Bochjesmanom, grającym na  „gorah” rodzaju lutni, której struny rozciągają się na drzewcu łuku, a na których nie gra się palcami, ale dmuchaniem przez pióro strusie. Dalej szedł pomiędzy kobiety i przyglądał się ich gospodarskim robotom, albo też śledził wpływ odurzającego dymu palących się  „matakuanów” to jest pewnego rodzaju tutejszych odurzających konopi, nad którym dzicy siedząc, upajają się. Niektórzy podróżni twierdzą, że dym tych roślin podnieca chwilowo siły fizyczne, ale zato osłabia umysłowe. I w samej rzeczy, sir John zaledwie powstrzymywał się od śmiechu, patrząc na ogłupiałe fizyognomie krajowców, zwieszone nad odurzającym dymem matakuany.

Na trzeci dzień dopiero dzień wczas rano obudził Murraya Bushman, mówiąc do niego:

– Sądzę, iż nam dzisiaj szczęście posłuży, ale nie będziemy strzelać rozsadzającemi kulami do zajęcy.

Sir John udał, że nie rozumie tej ironii, lecz zerwał się z posłania, ubrał szybko i oświadczył, że jest gotów. Dwaj myśliwi już ujechali kilka mil lasu, gdy ich towarzysze spoczywali jeszcze w objęciach snu. John był uzbrojony tym razem w pojedynkę, wyborną broń wyrobu Godwina, a daleko stosowniejszą do polowania na daniele lub antylopy, aniżeli straszliwy sztuciec. Wprawdzie na równinie można było spotkać się z gruboskórnem, lub mięsożernem zwierzęciem, ale pamięć niefortunnego strzału kulą eksplodującą do zająca, gryzła biednego myśliwca, a więc wolałby strzelić do lwa śrutem, aniżeli drugi raz w życiu popełnić czyn tak bezprzykładny w dziejach łowiectwa.

Sprawdziła się przepowiednia Mokuma: tego dnia szczęście im sprzyjało; zabili dwie antylopy czarne, bardzo rzadkie i trudne do podejścia. Piękne zwierzęta, wysokie na cztery stopy z długiemi w tył zakrzywionemi rogami: pyski wązkie, z boków ściśnione, raciczki czarne, szerść gęsta jedwabista, uszy wązkie i śpiczaste, nadają im powierzchowność arcypowabną.. Pierś i podbrzusze okryte są włosem śnieżnej białości, mocno odbijając od czarnego grzbietu, który gęsta grzywa porasta; słowem, jest-to jeden z najpiękniejszych okazów fauny południowej, który najsławniejsi myśliwi europejscy, polujący w tych stronach, najgoręcej pragnęli ubijać.

Zachwycenie Murraya z powalenia tak pięknej zwierzyny, przerwał Mokum, wskazując mu na krańcu kniei, w pobliżu wielkiego moczaru, świeże i głębokie tropy. Serce Anglika uderzyło gwałtownie.

– Czyje to tropy? – zapytał.

– Jeżeli jutro o brzasku zechce wasza wielmożność tu przybyć, to radzę nie zostawiać w domu sztućca.

– Zkąd to wnosisz? – zagadnął Murray.

– Z tych świeżych tropów, wyciśniętych na tej podmokłej trawie.

– Ależ na Boga, czyje to tropy? a wreszcie, czyż te zaklęśnięcia w istocie są tropami? Bo noga, zostawiająca tak ogromne ślady, musiałaby mieć co najmniej dwie stopy obwody.

– Dowodzi to, że zwierzę posiadające takie nogi, musi mieć co najmniej 9 stóp wysokości w kłębie.

– To słoń! – krzyknął John Murray.

– Tak mi się widzi, i to słoń zupełnie dorosły.

– Więc jutro, Mokumie?

– Jutro, szlachetny panie.

Myśliwi zwrócili się ku obozowi, wioząc antylopy na grzbiecie wierzchowca Murraya. Piękne te zwierzęta, tak rzadko ubijane, obudziły podziw pomiędzy obozującymi. Wszyscy szczerze mu winszowali zdobyczy, wyjąwszy Mateusza Struxa, który oprócz wielkiej niedźwiedzicy, centaura, koziorożca, smoka, pegaza, innej zwierzyny nie znał, a na ziemską nigdy nie polował.

Na drugi dzień, o godzinie czwartej z rana, dwaj myśliwcy, jak wrośli do siodeł, trzymając psy na sforach, czatowali w cienistym gąszczu na przybycie stada gruboskórnych. Ze świeżych tropów poznali, że słonie przychodziły gromadnie do kałuży gasić pragnienie. Obadwaj strzelcy uzbroili się w sztućce gwintowane, nabite eksplodującemi kulami. Pół godziny upłynęło na czatowaniu, gdy nagle zaszeleściły gałęzie, a o pięćdziesiąt kroków zaczęło się coś w gąszczu poruszać.

Anglik pochwycił za broń, lecz Bushman powstrzymał go za ramię i dał znak, aby miarkował swoją niecierpliwość.

Wkrótce ukazały się olbrzymie cienie; słychać było jak gąszcze roztwierały się pod naciskiem ogromnych cielsk; drzewa trzeszczały, deptane krzaki z szelestem kładły się na ziemi; sapanie głośne przedzierało się przez gałęzie. Było to stado słoni. Pół tuzina olbrzymich zwierząt, tylko nieco ustępujących wielkością swym indyjskim krewniakom, wolnym krokiem posuwało się ku kałuży.

Rozwidniający się coraz bardziej dzień, dozwalał sir Johnowi podziwiać te potężne zwierzęta, mianowicie też jeden ogromny samiec zwrócił jego uwagę. Wypukłe jego czoło rozkładało się pomiędzy dwojgiem niezmiernych uszów, spadających aż do piersi. Kolosalne rozmiary zwierza mrok jeszcze zwiększał. Słoń wywijał żywo trąbą ponad krzewami, a zakrzywionemi kłami uderzał w pnie drzew, jęczących pod temi ciosami. Zdawało się, jakoby zwierzę przeczuwało blizkie niebezpieczeństwo.

Bushman pochyliwszy się ku sir Johnowi, szepnął mu do ucha:

– Czy podoba się panu ten kawaler?

Anglik skinął potwierdzająco.

– A więc postaramy się oddzielić go od stada.

W tej chwili słonie zbliżyły się do brzegu kałuży; nogi ich gąbczaste lgnęły w błotnistym ile. Wciągały one trąbami pewną ilość wody, a wzniósłszy je z głośnem bulgotaniem wlewały w gardziele. Wielki samiec z wielką niespokojnością rozpatrywał się wkoło i wyciągał z szaleństwem powietrze, pragnąc zwietrzyć jakiś podejrzany wyziew.

Nagle Bushman wydał okrzyk szczególnego rodzaju; spuszczone psy ze sfory wypadły, głośno szczekając, z gąszczu, i rzuciły się ku stadu słoni; równocześnie Mokum, zaleciwszy swemu towarzyszowi, aby się nie ruszał, spiął żebrę i skierował ją tak, ażeby przeciąć odwrót słoniowi.

Wspaniały zwierz nie myślał wcale uciekać. Sir John, trzymając palec na cynglu, obserwował go; słoń, waląc trąbą w drzewo i wstrząsając gwałtownie ogonem, objawiał nie trwogę, ale znaki rozjuszenia; dotąd jednak nie dostrzegł jeszcze wroga.

W tej chwili dostrzegł Mokuma i psy i rzucił się ku nim.

Sir John, stojący o sześćdziesiąt kroków od zwierzęcia, skoro ten zbliżył się ku niemu o trzecią część tej odległości dał ognia: ale w chwili strzału słoń poruszył się, a kula przeszyła tylko miękkie części ciała, nie napotkawszy przeszkody, o którą uderzenie mogło jedynie sprawić wybuch masy piorunującej, w niej ukrytej.

Słoń rozjuszony przyśpieszył biegu. Nie był to cwał, wystarczał jednak do prześcignięcia konia.

Koń sir Johna wspiął się i pomimo wszelkich usiłowań jeźdzca, wypadł z gęstwiny. Zwierzę, najeżywszy uszy i wydając głos, podobny do hasła trąbki, pędziło za nim.

John, uniesiony przez konia, ściskając go silnie kolanami, usiłował otworzyć odtylcówkę i wsunąć w lufę ładunek nowy.

Tymczasem słoń zbliżał się ku niemu; obadwa znajdowali się na płaszczyźnie, jeździec ostrogami krwawił boki wierzchowca; dwa psy tuż obok niego z przeraźliwem szczekaniem co tchu uciekały; słoń zaledwie o kilka sążni był za koniem. John usłyszał jego ciężki oddech i świstanie trąby, którą wywijał po powietrzu; co chwila spodziewał się, że go wyrwie z siodła ten żywy arkan.

W tej chwili koń przysiadł na zadzie, trąba uderzyła go w grzbiet – zarżał boleśnie i rzucił się gwałtownie w bok. Uskoczenie to ocaliło Anglika. Zwierz, uniesiony biegiem, przeleciał dalej, bijąc trąbą o ziemię, natrafił na psa, którego porwawszy w górę, wstrząsał z nieopisaną wściekłością.

Sir Johnowi pozostawał jedyny ratunek w lesie; koń, jakby zrozumiawszy myśl pana, biegł tamże i w mgnieniu oka pominął już brzeg zarośli z nadzwyczajnym pędem.

trois_20.jpg (200713 bytes)

Słoń opamiętał się i nanowo rozpoczął ściganie, unosząc wciąż nieszczęśliwego psa, któremu o pień drzewa roztrzaskał łeb. Koń rzucił się w gąszcz, zagrodzony ljaniami kolczastemi, i stanął.

Ale sir John, pomimo zadrapań i pokrwawień, ani na chwilę przytomności nie stracił. Z zimną krwią złożył się starannie, wymierzył dobrze sztuciec przez sieć powojów pod łopatkę i strzelił; kula, natrafiwszy na kość wybuchnęła. Zwierz zachwiał się; w tejże chwili z głębi lasu padł drugi strzał i ugodził w bok słonia; zwierz przypadł na kolana, tuż ponad małym stawkiem ukrytym w gęstwinie i wciągając trąbą wodę, zlewał nią ciężkie swe rany.

W tejże chwili ukazał się Bushman, wołając:

– Mamy go! mamy!

W samej rzeczy ogromny zwierz był ranionym śmiertelnie. Wydając rozdzierające jęki, miotał się jeszcze; oddech stawał się coraz słabszym: ogonem bił coraz wolniej, a trąba skrapiała pobliższe krzewy purpurową cieczą, czerpaną z kałuży krwi wypływającej z pod słonia; nareszcie brakło mu sił zupełnie – upadł, ażeby już więcej nie powstać.

Sir John wybiegł z zarośli: ubiór jego myśliwski kolce krzewów porozdzierały w strzępy. Ależ onby był gotów własną nawet skórą taki tryumf okupić.

– Wspaniały zwierz! pyszny zwierz, Bushmanie – zawołał, przypatrując się zwłokom słonia – chociaż nieco zaciężki do torby myśliwskiej.

– Nic nie szkodzi – odrzekł Mokum, potniemy go na części i zabierzemy co najprzedniejsze. Patrz pan – dodał – co to za prześliczne kły, a toż każdy waży kilkanaście kilogramów licząc po 10 szylingów za kilogram, uzbiera się nieszpetna sumka.

trois_21.jpg (208488 bytes)

Tak rozprawiając, Mokum zabrał się do rozebrania zwierza. Siekierą odciął kły; odjął tylko nogi i trąbę, twierdząc, że to najsmakowitsze części słonia, któremi zamierzył dzisiaj uraczyć członków komisyi naukowej.

Operacya ta zajęła tyle czasu, iż myśliwcy dopiero około południa do obozu powrócić mogli.

Bushman upiekł nogi słoniowe po amerykańsku; wykopał dół, wyłożył go kamieniami, i nasypał żaru: kiedy się dostatecznie rozpaliły, obwinął mięso w liście i włożywszy między kamienie, przysypał ziemią. Tak przygotowane pieczyste pozyskało powszechne pochwały, od których nawet zimny Polander wstrzymać się nie mógł i wybąknął:

– Wyborne!

 

 

Rozdział X

Prąd.

 

rzez cały czas pobytu w kraalu, pułkownik Everest i Mateusz Strux pozostali zupełnie obcymi dla siebie. Wynalezienie szerokości południowej zrobiono bez ich współudziału. Ponieważ kwestye naukowe nie wymagały wcale ich zejścia się z sobą, nie widywali się wcale; w wigilią wyruszenia w dalszy pochód posłali sobie tylko karty wizytowe z pożegnaniem wzajemnie.

Dnia 19 maja, karawana zwinąwszy obóz, wyruszyła ku północy; pomierzono kąty przyległe do podstawy ósmego trójkąta, którego wierzchołek stanowił cypel góry, w odległości sześciu mil na lewo od południka; pozostawało tylko dostać się do tego wzgórza, ażeby rozpocząć nową pracę geodezyjną.

Od 19 do 29 maja połączono przyległą okolicę z południkiem, dwoma nowemi trójkątami: rozumie się, iż robota odbywała się ze wszystkiemi ostrożnościami, jakich użyto przy pomiarze pierwszego trójkąta; prace postępowały pomyślnie – dotąd nie napotkano nigdzie ważniejszej przeszkody; ciągła pogoda sprzyjała pomiarom, a grunt nie przedstawiał żadnej nieprzezwyciężonej trudności, ale być może, iż przez zbyteczną swą równość nie był absolutnie przydatnym do pomiarów. Był-to jakoby nieprzejrzany step zieleni, przecięty strumieniami płynącemi między rzędami  „karrchutów”, drzew z kształtu liści podobnych do wierzby, których gałęzi Bochjesmanowie używali na łuki. Grunt ten, zasiany odłamami skał zwietrzałych, w których skład wchodziła mieszanina glinki, piasku i rudy żelaznej, w niektórych miejscach był bardzo jałowy. W miejscach takich niknęły wszelkie ślady wilgoci, a całą roślinność stanowiły pewne krzewy gumowe, zdolne oprzeć się największej suszy; otóż na tej rozległej płaszczyźnie nie widać było żadnego wzniesienia, któreby można obrać za punkt trygonometryczny; uczeni więc musieli albo stawiać słupy, lub też stawiać piramidy trójkątne, wysokie na dziesięć do dwunastu metrów. To pociągało za sobą stratę czasu i wstrzymywało postęp tryangulacyi. Po zrobieniu wymiaru, musiano piramidę rozbierać i transportować ją o kilka mil dalej, a tam wznosić znowu wierzchołek nowego trójkąta. Ściśle jednak biorąc, postępowanie to nie stanowiło znowu tak bardzo wielkich trudności. Osada statku, do tej czynności użyta, wywiązała się z zadania bardzo zręcznie; ludzie ci, dobrze poinformowani, robili szybko i dobrze i zasługiwaliby na zupełną pochwałę, gdyby nie pewny rodzaj zazdrości narodowej, która czasami siała między nimi ziarno niezgody.

W istocie zawiść nie do wybaczenia, dzieląca dwóch naczelników wyprawy, Everesta i Struxa, podburzała także niekiedy majtków jednych przeciwko drugim; William Emery i Michał Zorn używali całej swej roztropności, dla złagodzenia tych zgubnych objawów, ale niezawsze się to udawało. Ztąd powstawały spory, mogące pomiędzy tak mało okrzesanymi ludźmi, jak majtkowie, wyrodzić się w opłakane zatargi. Pułkownik Everest i Mateusz Strux pośredniczyli w takich razach, ale w sposób jeszcze bardziej rozjątrzający; każdy z nich bowiem ujmował się za swoimi, nie zważając po czyjej stronie była słuszność. Od podwładnych spory przechodziły do przełożonych i jak mówił Michał Zorn,  „powiększały się w stosunku mas”.

We dwa miesiące po opuszczeniu Lattakou, już tylko pomiędzy dwoma najmłodszymi członkami komisyi panowała harmonia, tak potrzebna do pomyślnego ukończenia przedsięwzięcia. Sir John Murray i Mikołaj Polander, ludzie tak nieustannie zajęci, jeden swemi cyframi, drugi przygodami łowieckiemi, zaczęli się mięszać do tych wewnętrznych niezgód. Krótko mówiąc, pewnego dnia dyskusya stała się tak żywą, że Mateusz Strux uważał za obowiązek powiedzieć pułkownikowi:

– Racz szanowny pan nieco zniżyć głos, mówiąc do astronoma należącego do obserwatoryum, gdzie znajduje się potężna luneta, za pomocą której przekonaliśmy świat uczony, że tarcza Uranusa jest zupełnie okrągła.

– A ja – odpowiedział pułkownik – mam najzupełniejsze prawo przemawiania głośniej, jako należący do obserwatoryum w Cambridge, gdzie znajduje się potężna luneta, za pomocą której potrafiono zaklasyfikować mgławicę Andromedy do mgławic nieregularnych.

Kiedy Strux posunął osobistość aż do powiedzenia, że luneta jego obserwatoryum, mająca soczewkę przedmiotową o czternastu calach średnicy, pokazuje bardzo wyraźnie gwiazdy szesnastej wielkości, to pułkownik, odpłacając wzajemnością, odpowiedział dosadnie, że luneta w Cambridge ma soczewkę przedmiotową o czternastu calach i dwóch liniach średnicy i że za jej pomocą, w nocy 31 stycznia 1862 roku, odkryto tajemniczego satelitę, który był powodem zawichrzeń w ruchach Syryusza.

No, jeżeli uczeni zaczynają sobie prawić podobne impertynencye, to o zbliżeniu się jakiemkolwiekbądź mowy być nie może; zachodziła więc słuszna obawa, że z powodu tej nieuleczalnej rywalizacyi przyszłość tryangulacyi może być zagrożona.

Na szczęście, spory odnosiły się dotąd wyłącznie do systematów i faktów geodezyjnych: czasami miary zdjęte teodolitem, lub kątomiarem łukowym, wywoływały dyskusyą, ale nie gmatwały wcale obliczeń, lecz owszem, doprowadziły je do daleko większej ścisłości. Co do wyboru stacyi, ani razu jeszcze spór o to nie zaszedł.

Dnia 31 maja pora dotąd prześliczna zmieniła się nagle; w każdej innej strefie można przepowiedzieć napewno blizką burzę lub nawałnicę, lecz tutaj działo się inaczej. Niespodziewanie niebo pokryło się chmurami ciemnemi; błyskawice bez grzmotu rozdarły kilkakrotnie obłoki, ale zgęszczenie waporów w górnych strefach nie doprowadziło do deszczu i ziemi nadzwyczaj wyschłej ani kropla wody nie ożywiła; niebo tylko pozostało przez kilka dni zachmurzone, a tumany mgły nie dozwoliły o milę nawet dojrzeć znaków tryangulacyjnych.

Członkowie uczonej komisyi, nie chcąc tracić czasu postanowili pracować w nocy, za pomocą sygnałów oświetlonych elektrycznem światłem. Stosując się do rady Mokuma, przedsięwzięli pewne ostrożności dla zabezpieczenia się od napadu drapieżnych zwierząt, w samej bowiem rzeczy leśne bestye, przywabione światłem elektrycznem, zgromadzały się stadami naokoło stacyi; uszy astronomów po całych nocach rozdzierały skomlenia zgłodniałych szakali i wycia hyen, podobne do przeraźliwego śmiechu pijanych murzynów.

trois_22.jpg (191053 bytes)

Pierwsze te roboty nocne nie postępowały szybko. Wrzask nieustanny zwierząt drapieżnych wyjących naokoło, przerywany niekiedy grzmotliwym rykiem zapowiadającym obecność straszliwego lwa, mięszały i trwożyły uczonych; pracowali dokładnie, ale musieli niekiedy dwa i trzy razy jednę robotę powtarzać z powodu roztargnienia. Bo też potrzeba posiadać dziwnie krew zimną i panowanie nad sobą, żeby zdejmować kąty, celować lunetę i robić obliczenia przy podobnej muzyce, zwłaszcza gdy w niewielkiej odległości naokoło w cieniach nocnych przyświecają oczy rozżartych bestyj. Nie zbywało jednak ani na odwadze, ani na zimnej krwi uczonemu ciału. Po kilku dniach przyzwyczaili się do nocnych serenad, odzyskali zupełnie pewność siebie, a prace ich w pośrodku mnóstwa dzikich zwierząt odbywały się z takim spokojem, jakby w sali obserwatoryum. Zresztą naokoło pracujących porozstawiano strzelców, którzy ubili kilka hyen, zanadto chciwych nauki i pragnących, jak się zdaje, wyręczać znużonych astronomów. Zbytecznem byłoby dodawać, że John Murray sposób taki prowadzenia tryangulacyi znajdował cudownym. Podczas gdy oko jego, utkwione w lunecie, dopatrywało pożądanej gwiazdy, ręka ściskała ujęcia sztućca godwinowskiego i zdarzało się, że pomiędzy dwoma obserwacyami kładł trupem szakala lub hyenę.

Pochmurzenie więc nieba nie przerywało prac geodezyjnych, ani też umniejszyło ich dokładności, a wymiar południka jaknajregularniej posuwał się ku północy.

Pomiędzy 30 maja a 17 czerwca, nie zaszedł żaden wypadek. Nowe trójkąty zakładano z pomocą sztucznych celowników. Jeżeliby do końca miesiąca jaka naturalna przeszkoda nie powstrzymała pochodu uczonych, to pułkownik i Strux spodziewali się pomierzyć nowy stopień dwudziestego czwartego południka.

W dniu 17 czerwca rzeka dosyć szeroka i bystra zatamowała drogę. Nie zakłopotało to członków komisyi, że będą zmuszeni przeprawić się na drugą stronę. Posiadali oni łódź kauczukową, przeznaczoną wyłącznie do przebywania rzek i jezior mniejszych rozmiarów; ale ani karawana, ani wozy, nie mogły przeprawić się w czółnie. Należało więc poszukać brodu, bądź w górze, bądź w dole rzeki.

Pomimo niejakiej opozycyi Mateusza Struxa, zapadło postanowienie, aby Europejczycy wraz z instrumentami przeprawili się przez wodę, karawana zaś, prowadzona przez Mokuma, miała się udać w dół rzeki o mil kilka, dla znalezienia brodu, który Bushman spodziewał się odszukać.

Dopływ ten rzeki Pomarańczowej rozlewał się na pół mili angielskiej szerokości. Wody jego gwałtownie się toczyły, rozbijając się o głazy i pnie drzewne w łożysku sterczące, a były nieco niebezpiecznemi dla czółenka drobnych rozmiarów. Mateusz Strux zrobił w tym względzie kilka uwag, lecz nie chcąc, aby go posądzono, że lęka się niebezpieczeństwa, któremu koledzy jego śmiało stawili czoło, przyłączył się do zdania innych.

Z pomiędzy członków komisyi, jeden tylko Polander miał pozostać przy karawanie. Nie dlatego, ażeby przezacny rachmistrz doznawał uczucia trwogi; zanadto był on zajęty cyframi, iżby mógł dostrzedz niebezpieczeństwo, lecz gdy obecność jego nie była niezbędnie potrzebną przy wymierzaniu kątów, a zachodziła obawa, ażeby w zamyśleniu, zamiast trójkąta, nie zmierzył głębokości rzeki, przeto postanowiono zostawić go pod opieką Mokuma. Zresztą czółno, zbyt szczupłe, mogło tylko pewną, ograniczoną liczbę osób pomieścić; należało zaś na jeden raz przewieźć osoby, instrumenta i nieco zapasów żywności. Ponieważ kierowanie czółnem na tak gwałtownym prądzie wielkiej wymagało wprawy, miejsce uczonego zajął jeden z marynarzy, którego umiejętność kierowania czółnem stokroć w tym razie była przydatniejszą, aniżeli cały ogrom wiadomości matematycznych czcigodnego Polandra.

Skoro oznaczono punkt zborny, na północnym brzegu Nosubu, karawana natychmiast ruszyła w dół rzeki lewym jej brzegiem; wkrótce ostatnie wozy zniknęły z oczu pozostałych na brzegu; w czółno wsiąść mieli: pułkownik Strux, John Murray, Emery i Zorn; wiosłowanie powierzono dwom najlepszym majtkom, ster jednemu z krajowców, obznajomionemu wybornie z przeprawami przez swe ojczyste rzeki.

Pora deszczów niedawno minęła, strumienie i potoki uchodzące do Nosubu, posiadały więc jeszcze znaczny zasób wody i dlatego rzeka była wzdęta. Podczas, gdy majtkowie zajmowali się rozłożeniem łódki i spuszczeniem jej na wodę, Zorn odezwał się do Williama:

trois_23.jpg (201056 bytes)

– Piękna rzeka, nieprawdaż?

– Prześliczna, ale piekielnie trudna do przeprawy. Wezbranym potokom niewiele już pozostaje czasu, więc używają życia. Dzisiaj Nosub pędzi z szaloną gwałtownością, a za parę tygodni, w miarę przedłużania się pory suchej, w łożysku nie pozostanie tyle nawet wody, ażeby tabor karawany naszej napoić. Podobny on do młodzieńca, marnującego nieoględnie siły fizyczne i umysłowe, nie przeczuwając, że ich wkrótce zabraknąć może. Ale nie pora filozofować: czółno już gotowe, a wcale nie gniewam się o to, że mam sposobność przekonać się, jak się też popisze statek nasz na tak gwałtownym prądzie.

Kilka minut zabrało rozpięcie czółna na wewnętrznych ramach drewnianych; majtkowie, ułożywszy podłogę na dnie, spuścili je na wodę. Łódka kołysała się lekko na fali obmywającej brzeg łagodnie spadzisty i głazami różowego granitu jakby sztucznie wybrukowany. Miejsce to, zasłonięte wybiegającem od brzegu cyplem, miało wodę spokojną, cichym nurtem oblewającą przybrzeżne trzciny, pomięszane z roślinami wiciowatemi. Wsiadanie więc odbyło się łatwo: przyrządy złożono na dnie czółna, na podesłaniu z liści, aby zapobiedz uszkodzeniu na przypadek wstrząśnięcia. Uczeni zajęli miejsca w ten sposób, ażeby nie zawadzać wioślarzom. Bochjesman usiadł w tyle i ujął ster.

Krajowiec ten, Zwany Numba, był przewodnikiem karawany, to jest idącym na czele pochodu. Strzelec wybrał go, jako człowieka zręcznego i obyłego z afrykańskiemi prądami. Umiał on nieco po angielsku i zalecił pasażerom milczenie podczas przeprawy przez Nosub.

Odwiązano czółno, a silne odepchnięcie wioseł popędziło je ku środkowi. Szybki bieg wody, zamieniający się o sto jardów od brzegu w silny prąd, już się uczuwać dawał. Rozkazy wydawane przez Numba majtkowie wypełniali punktualnie. Raz podnosili wiosła dla wyminięcia pnia, pogrążonego do połowy w wodzie, to znowu silnem pchnięciem przedzierali się przez wir, ze starcia się dwóch przeciwnych prądów powstały, a kiedy prąd stawał się zbyt rwącym, puszczano czółno z wodą.

Numba, trzymając ster silnie, z nieruchomą głową i okiem wlepionem w rzekę, starał się omijać wszelkie niebezpieczeństwo przeprawy. Europejczycy z pewną niespokojnością śledzili bieg łodzi, czuli z jaką nieprzezwyciężoną siłą unosi ich gwałtowny prąd. Pułkownik Everest i Mateusz Strux wpatrywali się w siebie w milczeniu. Sir John Murray z nierozłączną strzelbą przyglądał się chmarom ptactwa, unoszącego się nad wodami Nosubu. Młodzi dwaj astronomowie bezwiednie i bez uwagi patrzyli na brzegi uciekające wtył z niezmierną szybkością. Wkrótce wątłe czółno dostało się na środek głównego prądu, który należało przeciąć ukośnie, ażeby spłynąć na wody spokojne i przybić do brzegu przeciwnego. Na komendę Numba, majtkowie uderzyli silnej wiosłami, lecz wbrew ich usiłowaniom, czółno porwane siłą nieprzepartą powróciło do kierunku równoległego z brzegami, pędząc jak błyskawica wdół rzeki; ster już nie wywierał na nie wpływu – wiosła nie mogły sprowadzić go na właściwą drogę. Niebezpieczeństwo stawało się groźnem, gdyż pierwsze lepsze uderzenie łódki o pień lub skałę podwodną, mogło ją w mgnieniu oka rozedrzeć.

Uczeni uczuli niebezpieczeństwo, ale żaden z nich nie wyrzekł słowa.

Numba wytężył wzrok i śledził bieg łódki gwałtownie unoszonej. O dwieście jardów przed nią, sterczał z pośrodku prądu rodzaj wysepki, niebezpieczne nastroszysko pniaków i głazów. Niepodobnem było je ominąć. Za kilka chwil czółno musiało oń uderzyć i rozedrzeć się nieochybnie.

Przed dosięgnięciem jednakże kępy, łódź uderzyła gwałtownie o coś ukrytego pod wodą, nie tak jednak silnie, jakby się można spodziewać: nieco wody dostało się do środka, przechylonem bokiem; podróżni zdołali się utrzymać na swoich miejscach, spojrzeli naprzód, śledząc przyczyny, ale zdumieli wszyscy, widząc, że skała rusza z miejsca.

Skałą tą był olbrzymi koń rzeczny, którego prąd zaniósł do kępy, zkąd atoli nie miał odwagi puścić się do jednego z dwóch brzegów. Uderzony czółnem hippopotam podniósł łeb, wstrząsnął nim gwałtownie, szukając drobnemi oczami kto go uderzył, a ujrzawszy łódź, pochwycił brzeg jej zębami i począł ją gryźć gwałtownie, grożąc poszarpaniem.

Byłto zwierz potężny, przeszło dziesięć stóp długości mający, pokryty skórą nagą i twardą, brunatnej barwy; z rozwartej paszczy sterczały kły białe, ostre i silne.

trois_24.jpg (183990 bytes)

Koń rzeczny szarpiąc czółnem, byłby je niechybnie zatopił, ale na szczęście osady znajdował się tu też John Murray ze swoim sztućcem; wymierzywszy, trafił go około ucha, lecz widząc nieskuteczność strzału, nabił szybko powtórnie i ugodził go w głowę; tym razem cios był śmiertelny: hippopotam, puściwszy łódź całem brzemieniem cielska runął w wodę, która szybkim prądem uniosła go daleko.

Zanim podróżni ochłonęli, łódź, porwana w kierunku ukośnym, poczęła się obracać jak fryga, zwracając się znowu za kierunkiem prądu. Nagły zakręt rzeki o kilkaset jardów dalej łamał prąd Nosubu; łódź w kilkunastu sekundach dosięgłszy tego zakrętu, doznała gwałtownego uderzenia i zatrzymała się przy brzegu. Podróżni zdrowi i cali wyskoczyli na ląd, o dwie mile angielskie od miejsca, gdzie się zaambarkowali.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Adanson w zachodniej Afryce mierzył baobab, mające 26 metrów obwodu.