Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Przygody trzech Rossyan

i trzech Anglików

w południowej Afryce

 

(Rozdział XVI-XX)

 

 

55 ilustracji Ferata i jedna mapa

Nakładem Księgarni Ferdynanda Hoesicka

Warszawa 1883

trois_02.jpg (41820 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XVI

Rozmaite przygody.

 

końcu miesiąca września, astronomowie posunęli się o jeden stopień dalej ku północy. Część południka, zmierzoną dotąd zapomocą trzydziestu dwóch trójkątów, obejmowała cztery stopnie, dzieła więc dokonano w połowie. Trzej uczeni, pracując z niezwykłem wytężeniem, doznawali czasami tak wielkiego utrudzenia, że przerywali robotę na kilka dni; przyczyniały się do tego nadzwyczaj duszące upały. Wiadomo że wrzesień odpowiada kwietniowi na półkuli północnej, na której pod tym samym stopniem szerokości leży Sahara i górny Egipt; w godzinach przypołudniowych niepodobna było pracować, pomiar więc przedłużał się, co wielce niepokoiło Bushmana z następnych powodów.

Na północ wymierzającego się obecnie południka, o jakie sto mil angielskich od ostatniej stacyi zajmowanej przez astronomów, łuk mierzony przecina osobliwszą okolicę, zwaną  „Karru” w języku krajowców, podobną do pustyni, rozciągającej się u stóp gór Reggeweld w kolonii Kapu. Okolica rzeczona w czasie pory dżdżystej nosi znamiona najurodzajniejszej ziemi. Po kilku dniach deszczu, ziemia pokrywa się prześliczną zielonością, różnobarwne kwiaty wdzięczą się obficie dokoła, rośliny w bardzo krótkim czasie rozrastają się, a jak okiem zasięgnie, wszędzie bujne pastwiska, obfite potoki zraszają ziemię. Stada antylop spuszczają się z gór i obejmują w posiadanie te łąki zaimprowizowane. Lecz cudowne działanie przyrody trwa krótko; po miesiącu, a najwięcej po sześciu tygodniach palące promienie słońca wypijają wszelką wilgoć, zamieniając ją w pary i mgły; stwardniała ziemia nie jest w stanie utrzymać roślinności; wszystko więdnieje i usycha: zwierz uchodzi w urodzajniejsze okolice, a w miejsce bogatej i żyznej okolicy zastępuje głucha pustynia.

Taką to ziemię miała przebywać wyprawa angielska przed dostaniem się do rzeczywistej pustyni, dotykającej jeziora Ngami. Łatwo pojąć, dlaczego Bushman pragnął przebyć tę okolicę, zanim susza zniweczy wszelkie źródła żywotne. Zdanie swoje przełożył on pułkownikowi, który zrozumiał doniosłość uwag strzelca i przyrzekł, o ile można, z robotami pospieszać; ale pośpiech ten nie powinien był szkodzić dokładności pomiaru; obliczanie kątów nie jest łatwem i nie zawsze da się wykonywać; praca ta wymaga pięknej pogody. Pomimo nalegania Mokuma, roboty nie szły tak śpiesznie, jak należało, i myśliwiec był pewnym, że zanim się ukończą, chwilowa żyzność krainy Karru zniknie pod działaniem ognistych promieni słońca.

Trójkątowanie odbywało się na granicy tej ziemi; astronomowie mieli jeszcze sposobność podziwiania cudownej żyzności krainy, ku której się zbliżali; nigdy jeszcze nie oglądali tak bujnej wegetacyi łąkowej. Pomimo palących upałów, liczne strumienie rozszerzały dokoła przyjemny chłód; nieprzeliczone stada zwierzyny znajdowały tu obfitą paszę. Miejscami zielone gaje urozmaicały okolicę, nadając jej podobieństwo do angielskiego parku.

Pułkownik Everest nie zachwycał się pięknością przyrody, ale za to sir John Murray, a nadewszystko William Emery, uczuli żywo wdzięk poetycznej okolicy, rozciągającej się przed ich okiem. William tem silniej uczuwał teraz brak przyjaciela, Michała Zorna, z którym w podobnych razach podzielał wrażenia doznawane. O jakżeby teraz mile im schodził czas wolny od pracy, na podziwianiu przecudnych wdzięków przyrody.

trois_37.jpg (229127 bytes)

Karawana posuwała się naprzód wśród tej czarownej krainy; niezliczone stada ptactwa śpiewem swym i lotem ożywiały łąki i gaje. Myśliwi orszaku nie tracili czasu daremnie, bijąc to wielkie korany, podobne do dropiów, a zamieszkujące licznie południową Afrykę, lub  „grubogłowy”, mające delikatne i wytworne mięso. Inne jeszcze ptaki zwracały uwagę Europejczyków, chociaż nie ze względów gastronomicznych. Nad brzegami strumieni, po nad licznemi potokami, większe ptaki upędzały się za żarłocznemi wronami, które im wypijały jaja, w piaskach nadbrzeżnych składane. Błękitne żurawie z białą szyją, szkarłatne czerwonaki, przechadzające się jakoby ogniste duchy pomiędzy zaroślami; czaple, kszyki, bekasy i kalasy przysiadające na grzbietach bawołów, rozciągniętych na murawie; siewki, ibisy egipskie, pelikany maszerujące szeregami jak wojsko – wszystko to ożywiało nadobną krainę, której jeszcze tylko niedostawało człowieka. Ze wszystkich jednak mieszkańców skrzydlatych, najbardziej zajmowały oka zmyślne  „tkaczyki”, których zielone gniazdka, niby olbrzymie gruszki, zwieszały się z gałązek wierzb płaczących. William wziął je zrazu za płód roślinny; jakże się zadziwił, zerwawszy parę i znalazłszy wewnątrz zielonej powłoki pisklęta; a jednak niezawodnie wzuszyłby ramionami z politowaniem, gdyby był wyczytał w opisach którego z starożytnych podróżników, że w Afryce znajdują się drzewa, których owoc żywe wydaje ptaki.

Karru więc przedstawiało w obecnej chwili bajecznie żyzną krainę, eldorado paszy dla przeżuwaczów. Gnu o kończystych kopytach, kaamy, o których Harris twierdził, że się składają z trójkątów, łosie, gemzy, gazelle, przesuwały się licznemi stadami. Co za rozmaitość zwierzyny, jaka nęcąca pokusa dla zapalonego myśliwca. Nie mógł jej się oprzeć sir John Murray i uzyskawszy dwudniowy urlop od pułkownika Everesta, udał się natychmiast na polowanie wraz z Bushmanem, a William Emery przyłączył się do nich, jako amator. Ileż tu pomyślnych strzałów przybyło do księgi myśliwskiej zacnego dżentelmana; ileż trofeów myśliwskich zdobył dla przyozdobienia swego zamku w górach szkockich! W dwóch tych rozkosznych dniach polowania wywietrzały mu zupełnie z głowy tryangulacye, południki, zenity i wszystkie tym podobne nudne zajęcia. Dzierżąc strzelbę silną i pewną dłonią, zapomninał, że wczoraj jeszcze trzymał ją na lunecie południkowej; oko, znużone widokiem gwiazd, szukało wytchnienia; spoczywając na celu sztućca lub dubeltówki, ścigało ono migającą sążnistemi susami antylopę, zamiast wpatrywać się w leniwie przesuwającą się gwiazdę stałą trzynastej wielkości. W ciągu tych dwóch dni, sir John Murray przemienił się w tak zapalonego myśliwca, tak głęboko pogrzebał nudnego astronoma, iż zachodziła obawa, że może ten pedant już nigdy więcej się nie ukaże.

Jednak podczas tych rozkosznych dni, poświęconych łowiectwu, zaszło pewne wcale niespodziane zdarzenie, które mocno zaniepokoiło Mokuma. Wypadek ten usprawiedliwiał jego niecierpliwość, z jaką przynaglał pułkownika do przyspieszenia robót.

W dniu 15 października, drugim właśnie namiętnych łowów Murraya, dano znać Mokumowi, że w odległości dwóch mil angielskich, na prawo obozowiska, wytropiono stadko pięknych antylop; o zwierzęta te nie było trudno, lecz właśnie owo stado składały antylopy z rodzaju  „Oryx” bardzo trudne do podejścia, a z tego powodu ponętne dla myśliwców afrykańskich, którzy ubicie ich uważają za wielki tryumf łowiecki.

Bushman natychmiast zawiadomił o tem sir Johna i nalegał nań silnie, aby korzystał z nadarzającej się a tak rzadkiej sposobności; powiedział mu przytem, że antylopa oryx ma nadzwyczajnie szybki bieg i rączością najlepsze prześciga konie; że sławny myśliwiec Cuming, który całe życie spędził na łowach, polując w krainie Namaku na antylopy, pomimo używania najroślejszych i najszybszych koni, zdołał uszczuć zaledwie cztery.

Opowiadanie to podniecało Murraya do najwyższego stopnia; oświadczył więc, że natychmiast uda się na ściganie oryxów. Nie czekając na Mokuma, dosiadł najszybszego konia, wybrał najlepsze psy i wyprzedziwszy Bushmana, puścił się ku zaroślom, w których antylopy dostrzeżono.

Mokum wkrótce go dopędził. Po półgodzinnej jeździe, zatrzymali się obadwa po za kępą drzew. Bushman wskazał Anglikowi grupę zwierząt, pasących się pod wiatr o kilkaset kroków. Nie dostrzegły one jeszcze myśliwych i bez obawy pasły się na bujnej łące; jedno wszakże stało jakby na czatach, na co Afrykanin wrócił uwagę sir Johna.

– To czata – szepnął. – Stary samiec, czuwający nad bezpieczeństwem stada. W razie dostrzeżenia czegoś wyda on świst, a natychmast stado pierzchnie z niezmierną szybkością. Należy go więc ubić z takiej odległości, ażeby od celnego strzału padł na miejscu.

Anglik odpowiedział skinieniem i podsuwał się zwolna, ażeby zająć jak najdogodniejsze stanowiska. Oryxy nie przestawały skubać trawy; samiec naczelnik, do którego zapewne dobiegła z wiatrem jakaś woń podejrzana, podniósł głowę do góry i zaczął pewną okazywać niespokojność, ale myśliwi, zbyt oddaleni od niego, nie mogli strzelać. O szczwaniu na tak rozległej równinie nie można było ani marzyć; jedynie tylko zbliżenie się stada ku zaroślom, w których kryli się strzelcy, dozwoliłoby wybrać i powalić po jednej sztuce.

trois_38.jpg (260542 bytes)

Przypadek zdawał się sprzyjać myśliwcom. Stado pod przewodnictwem staregu samca, zwolna posuwało się ku kępie drzew, ukrywających zasadzkę. Antylopy bezwątpienia czuły się bezpiecznemi na otwartej płaszczyźnie; skoro Mokum nabrał pewności, że stado przybliża się, zsiadł z konia i dał znak Anglikowi, aby to samo uczynił. Konie przywiązano do pni sykomorów: Bushman zawiązał im oczy i pokrył głowy derkami, dla zapewnienia ich milczenia i nieruchomości, poczem trzymając psy u nogi, obadwaj zaczęli się z wielką przezornością podsuwać klinem lasu daleko zachodzącym w pole, którego ostatnie drzewa nie były jak na trzysta kroków odległe od antylop. Tam przypadli, jakby na zasadzce, oczekując z odwiedzioną bronią przyjaznej chwili do strzału.

Z miejsca tego można było doskonale obserwować stado i podziwiać wytworną budowę zwierząt. Samce mało się różniły od samic, które dziwną igraszką przyrody były, co się rzadko pomiędzy zwierzętami wydarza, daleko lepiej uzbrojone: rogi ich wysmukłe, łukiem w tył zagięte, zwężały się regularnie ku końcowi; trudno znaleźć zwierzęcia, któreby wdziękiem postaci przewyższało oryxy; żadne nie posiada pstrokacizny czarnej, tak regularnie porozkładanej na płowej sierści; pęk włosów zwiesza się im z pod gardła, grzywa jeży się równo, a ogon bujny spływa ku samej ziemi.

Tymczasem stado, złożone z dwudziestu kilku antylop, zbliżyło się ku zaroślom i zaczęło paść spokojnie. Samiec widocznie chciał skłonić je do opuszczenia otwartej równiny; obchodził on wysokie trawy, pośród których znajdowało się stado, i na wzór psa owczarskiego spędzał rozpierzchnione antylopy w jednę gromadkę; ale nie miały one znać ochoty uczynić zadośc woli swego przewodnika i opuszczać bujnej łąki: opierały się, wymykały skacząc, i powracały paść się nieco dalej.

Te ich manewra zdziwiły Bushmana, zwrócił na nie uwagę sir Johna, nie umiejąc jednak wytłumaczyć ani uporu starego samca, ani powodu dla jakiego usiłował stadko wprowadzić w gąszcz.

Postępowanie to powtarzało się ciągle bez zmiany, Anglik niecierpliwił się, ściskając zamek swojego sztućca; to chciał strzelać, to wysunąć się naprzód. Z trudnością powstrzymywał go Mokum. Godzina już upłynęła i nie można było przewidzieć, jak długo jeszcze potrwają manewra, gdy jeden z psów Anglika, znać tak niecierpliwy jak jego pan, zaszczekał przeraźliwie i puścił się jak strzała ku antylopom.

Bushman rozjątrzony chętnie posłałby za nim kulę, lecz stado uciekało już z niewypowiedzianą szybkością, a sir John przekonał się teraz, że najprędszy koń nie byłby w stanie doścignąć oryxów. Wkrótce wydawały się już czarnemi punkcikami, przeskakującemi wysokie koła.

Na wielkie jednak zdziwienie Bushmana, stary samiec nie dał im znaku do ucieczki. Wbrew zwyczajowi tego rodzaju zwierząt, pozostał on na dotychczasowem stanowisku, nie myśląc wcale pospieszać za swojem stadem; starał się nawet ukryć w trawie, jakby zamierzając dostać się do lasu.

– Rzecz arcy ciekawa – odezwał się Mokum – czego chce ten stary oryx; ruchy jego są szczególniejsze; czyżby był rannym lub bardzo starym, że nie ucieka?

– Dowiemy się wkrótce – odpowiedział Murray, puszczając się ku antylopie, z bronią do strzału gotową.

W miarę zbliżania się myśliwca, kozioł coraz bardziej poczynał przypadać do ziemi. Wkrótce widać już było tylko zakrzywione rogi, wystające wysoko nad trawą; nie starał się uchodzić, ale tylko ukryć, mógł więc sir John łatwo zbliżyć się do osobliwego zwierzęcia. Z odległości stu kroków posłał mu kulę; musiała utkwić w głowie, bo wzniesione dotąd rogi opadły w trawę.

Sir John z Mokumem przypadli do oryxa; Bushman trzymał w pogotowiu nóż myśliwski, aby go przeszyć, gdyby żył jeszcze.

Ostrożnośc jednak była zbyteczną; oryx nie żył i był do tego stopnia martwym, że skoro go sir John ujął za rogi, zwiesiła się obdatra skóra, w środku której nie było ani mięsa, ani kości.

– Na świętego Patryka – zawołał – nic mi się podobnego w życiu nie wydarzyło. Wymówił to tak komicznym tonem, że każdy oprócz Bushmana, byłby wybuchnął śmiechem.

Ale Mokum wcale się nie śmiał; zaciśnięte usta, zmarszczone brwi i zaiskrzone oczy jasno pokazywały, że go owładnęła niespokojność; założył ręce i począł oglądać się na wszystkie strony.

Nagle jakiś przedmiot zwrócił jego uwagę; był to woreczek skórzany, wyszywany w czerwone wzory, Bushman podniósł go i zaczął uważnie oglądać.

– Co to jest? – zagadnął sir John.

– To – odrzekł Mokum – to woreczek Mokolola.

– A skądże on się tu wziął?

– Właściciel jego zgubił go znać uciekając szybko.

– A więc ten Mokololo?…

trois_40.jpg (234354 bytes)

– Siedział w skórze oryxa i do niego to pan strzelałeś.

Sir John nie miał jeszcze czasu do okazania swego zdziwienia, gdy Mokum dostrzegł jakieś poruszenie w wysokiej trawie. Złożył się szybko i wypalił; obadwaj popędzili ku przedmiotowi podejrzanemu, ale miejsce było próżne, wydeptane tylko trawy okazywały, że żyjąca istota tamtędy przeszła. Mokololo zniknął, trzeba było zrzec się ścigania za nim po nieprzejrzanym stepie, rozciągającym się aż do granic widnokręgu.

Myśliwi powrócili, mocno zaniepokojeni tym wypadkiem, i nie bez słuszności; spotkanie Mokolola przy kamiennej piramidzie na wzgórzu, a obecnie pojawienie się jego powtórne w skórze oryxa dowodziło, że krajowiec uporczywie śledził orszak pułkownika Everesta, przebywający pustynię. Nie bez powodu dziki należący do łupieżnego plemienia Mokololów, szpiegował Europejczyków i ich eskortę; a im dalej zapuszczali się oni na północ, tem bardziej wzrastało niebezpieczeństwo napadu przez tych rabusiów pustyni.

Sir John Murray i Mokum powrócili do obozu, a jego cześć zawiedziona nie mogła się wstrzymać, ażeby nie szepnąć Williamowi Emery.

– Doprawdy, mój kachany Williamie, że to już potrzeba mojego szczęścia, aby pierwszy oryx, do którego strzeliłem, już nie żył, zanim go moja ugodziła kula.

 

Rozdział XVII

W pustyni.

 

ushman po polowaniu na oryxy miał długą z pułkownikiem rozprawę. Zdaniem Mokuma, opartem na doświadczeniu, mały orszak był tropiony i szpiegowany, a więc zagrożony; jeżeli go dotąd nie napadli, to tylko dlatego, że im było daleko dogodniej zwabić Europejczyków dalej na północ, w okolicę, w której krążyły głównie ich drapieżne hordy. Czy wobec takiego niebezpieczeństwa należało wrócić się i przerwać pomiary, prowadzone dotąd tak znakomicie? Czyż zwalczywszy przeszkody natury, mieli ustąpić ludziom? Czyż krajowcy mogli przeszkodzić uczonym angielskim w dokonaniu ich zadania naukowego? Były to nadzwyczaj ważne pytania, które należało rozwiązać.

Pułkownik poprosił Bushmana, ażeby mu powiedział wszystko, cokolwiek było mu wiadomem o Mokololach, i oto treść tego, co mu strzelec opowiedział szeroko.

Mokololowie należą do wielkiego pokolenia Beszuanów, które rozciąga się aż ku równikowi. W r. 1850 David Livinstone, podczas pierwszej podróży swojej w porzecze Zambezy, przyjmowanym był w Seshecie, zwykłej rezydencyi Sebituana, naówcza najpotężniejszego naczelnika Mokololów. Krajowiec ten był straszliwym wojownikiem, który w r. 1824 zagroził granicom Kapu. Sebituan, obdarzony znakomitą inteligencyą, potrafił zwolna opanować najwyższą władzę nad rozproszonemi pokoleniami Afryki środkowej i stworzyć z nich hordę potężną, a panowania nader chciwą. W . 1853, to jest przed rokiem, naczelnik ten krajowców umarł na ręku Livingstona, a syn jego Sekelelu po nim nastąpił.

trois_39.jpg (277127 bytes)

Sekelelu zrazu okazywał nader żywą sympatyą Eyropejczykom, przybywającym nad brzegi Zambezy. Livingstone szczególnie mu się podobał, ale sposób postępowania króla afrykańskiego zmienił się po odjeździe wielkiego podróżnika; nietylko cudzoziemcom, ale i krajowcom dokuczał Sekelelu wraz z swoimi hordami. Po gnębieniu, nastąpiły napady i rabunki, odbywające się na wielką skalę. Mokololowie snuli się nieustannie, mianowicie też w krainie leżącej pomiędzy jeziorem Ngami, a górnym biegiem Zambezy. Było więc nardzo niebezpiecznem zapuszczać się w te okolice nielicznej karawanie, zwłaszcza też, że ją oddawna uporczywie śledzono. Należało więc spodziewać się lada dzień napadu dzikich hord.

Tej treści raport zdał Bushman Everestowi; dodał on, iż uważa za święty obowiązek przedstawić mu całą prawdę; co do siebie samego, zapewnił, że wypełni wszelkie rozkazy pułkownika i uda się za nim, jeżeli poprowadzi karawanę ku północy.

Pułkownik odbył naradę z Johnem i Williamem, której wynikiem było postanowienie, ażeby, cokolwiekby zajść mogło prowadzić wciąż roboty. Blizko pięć ósmych łuku było dotąd zmierzonych, uważali więc za święty obowiązek dokończyć rozpoczętego dzieła. Anglicy sami sobie i ojczyźnie swej winni byli wytrwać do końca.

Po zapadnięciu tej uchwały, rozpoczęto nanowo trójkątowanie. W dniu 27 października komisya przecięła prostopadle zwrotnik koziorożca, a w sześć dni później, po obliczeniu czterdziestego trzeciego trójkąta i zdjęciu wysokości zenitalnej, stwierdzono, że pomierzenie dotychczasowe łuku powiększyło się o jeden stopień.

Przez cały listopad prowadzono gorliwie roboty, nie napotykając żadnej przeszkody naturalnej. Kraj ten jest piękny, a tak szczęśliwie położony, że na całej przestrzeni nie znajdowały się większe rzeki do przebywania. Astronomowie łatwo i szybko pracować mogli. Mokum, czuwający bez przerwy, starannie przepatrywał okolicę na przodzie i po bokach karawany i nie pozwalał strzelcom od niej się oddalać. Dotąd żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się zagrażać karawanie i nic nie usprawiedliwiało obaw Bushmana. W ciągu listopada nie pojawiły się nigdzie hordy Makololów, ani nie natrafiono na ślady krajowca, który począwszy od piramidy w spalonym lesie, tak uporczywie szedł za karawaną.

A jednak, pomimo że niebezpieczeństwo zdawało się przemijać, Mokum dostrzegł kilkakrotnie pomiędzy dowodzonymi przez siebie Bochjesmanami pewne wahanie się; nie można było ukryć przed nimi wypadków zaszłych w spalonym lesie i podczas polowania na oryxy, oczekiwali oni na pewne spotkania się z Makololami, a dwa te plemiona są sobie wrogie i nieprzejednane; zwyciężony nie może się spodziewać najmniejszej litości od zwycięzcy. Szczupła liczba Bochjesmanów, zmniejszona jeszcze do połowy po rozdzieleniu się karawany, doznawała usprawiedliwionej obawy. Bochjesmanowie, oddaleni o trzysta mil angielskich od rzeki Pomarańczowej, mieli jeszcze posunąć się o dwieście mil dalej na północ; to im dawało wiele do myślenia. Wprawdzie przed zaciągnieniem Mokum nie ukrywał przed nimi ani trudów, ani odległości wyprawy, a ludzie ci nie lękali się wcale; lecz odkąd z trudami poczęło łączyć się niebezpieczeństwo spotkania się z śmiertelnymi wrogami, zmieniło się ich usposobienie. Zaczęli szemrać, wyrzekać i okazywać złą wolę. Mokum udawał wprawdzie, iż tego wszystkiego nie widzi, lecz niepokoił się bardzo o los wyprawy.

Wypadek zaszły w dniu 2 grudnia podniecił jeszcze złe usposobienie zabobonnych Bochjesmanów i wywołał pomiędzy nimi pewien stopień rokoszu przeciw zwierzchnikom.

Niebo dotąd cudnie pogodne zachmurzyło się. Pod wpływem upałów podzwrotnikowych, powietrze przesycone parą wskazywało silne naprężenie elektryczne. Można było napewno zapowiedzieć burzę, która w klimacie tutejszym prawie zawsze wybucha z niewypowiedzianą gwałtownością.

W samej rzeczy, zaraz zrana niebo pokryło się chmurami ciemnemi, z których meteorolog z łatwością przepowiedziałby burzę. Były to chmury kłębiaste, bałwanowate, jakby z nastroszonej ułożone bawełny, ciemno-sine z żółtawym odcieniem; słońce pobladło, cisza zapanowała w powietrzu; spadanie nagłe od wczoraj barometru nagle zatrzymało się; ani jeden listek nie zadrgnął wpośród tej ciężkiej atmosfery.

Astronomowie zbadali stan nieba, lecz nie uważali za potrzebne przerywać robót. W tej chwili William Emery z dwoma majtkami i czterema krajowcami znajdował się o dwie mile angielskie, na wschód południka, dla ustawienia celownika trygonometrycznego; zajmował on się właśnie tą pracą, gdy nagle pod wpływem silnego prądu zimnego, para zgęszczona dała początek rozwinięciu się zjawisk elektrycznych. Gwałtowny grad zaczął padać obficie; połączyło się z tem nader rzadkie zjawisko, gdyż każda kulka gradu świeciła mocno, jak gdyby padały krople roztopionego cynku; każde uderzenie gradowej bryłki wywoływało z ziemi iskrę, a ze wszystkich okuć wozów wylatywały snopy światła.

Wkrótce objętość brył gradowych zwiększyła się; padał jakoby deszcz kamienny, na który wystawiać się nie można było bez niebezpieczeństwa; podobny grad padał podczas pobytu Livingstona w Kolobengu; pogruchotał szyby w domu misyjnym, pozabijał konie i mnóstwo antylop zaskoczonych w polu. Natychmiast William przerwał robotę, zwołał ludzi, rozkazawszy im schronić się pod wozy, u stóp wzgórza stojące, ale zaledwie opuścili szczyt pagórka, gdy olśniewające błyskawice z przerażającym hukiem gromu rozdarły powietrze.

trois_41.jpg (206608 bytes)

William padł. Majtkowie, zrazu olśnieni blaskiem, rzucili się ku niemu. Na szczęście młodzieniec uszedł śmierci; dziwnem a prawie niewytłumaczonem zdarzeniem, jakie czasami pojawiają się przy uderzeniu gromu, płyn elektryczny ześliznął się, że tak powiemy, po ciele Emerego; ale śladu przejścia dowodziły stopione końce cyrkla, który miał w ręku.

Podniesiony przez majtków, szybko przyszedł do siebie; lecz nie on sam tylko był ofiarą piorunu. Pod tyką, umieszczoną na szczycie wzgórza, dwóch krajowców leżało bez życia w odległości dwudziestu kroków jeden od drugiego. Jednego grom poszarpał i spalił prawie na węgiel; drugi, ugodzony w czaszkę, zdawał się być nienaruszonym, niemniej przecież nie żył.

Tak więc trzech ludzi: William Emery i dwóch krajowców, ugodził grom rozdzielony na trzy iskry. Zjawisko rzadkie, lecz kilkakrotnie obserwowane, rozdzielenia się iskry piorunowej na trzy części pod kątem znacznie rozwartym.

Bochjesmanowie, przerażeni śmiercią swych współrodaków, zaczęli uciekać, nie zważając wcale na wołania majtków, którzy ich usiłowali zatrzymać, ani też bacząc na to, że szybkim biegiem mogą wzruszyć powietrze i przyciągnąć piorun; umykali oni z ogromną szybkością ku obozowi. Dwaj marynarze zanieśli na wóz Williama i złożyli obok niego ciała dwóch zabitych, a wreszcie sami schronili się tam; obydwa otrzymali mocne kontuzye od spadających brył gradu, padającego jakby deszcz kamienny. Przez trzy kwadranse szalona burza trwała, poczem zaczęła wolnieć; grad ustał, a schronieni mogli się puścić w drogę.

Wiadomość o śmierci krajowców wyprzedziła przybywających. Wywarła ona okropne wrażenie na Bochjesmanach, którzy i tak już oddawna z nieufnością przyglądali się pracom Europejczyków, zupełnie dla nich niepojętym. Zaczęli się naradzać, a kilku najbardziej zdemoralizowanych oświadczyło stanowczo, że krokiem dalej nie ruszą. Był-to początek buntu, mogącego przybrać groźne rozmiary; Mokum zaledwie zdołał użyciem całego swego wpływu powstrzymać wybuch. Pułkownik wziął żywy udział w uspokojeniu tych biedaków i przyrzekł im powiększyć płacę dla nakłonienia, aby w służbie zostali; ugodzono się nie bez trudności, długo opierali się i o mało dalsze prowadzenie robót nie zostało zagrożone; w samej rzeczy cóżby poczęli członkowie komisyi pośród pustyni, zdala od osad ludzkich, nie mając ani eskorty, ani woźniców? W końcu jednak udało się nawiązać stosunki, a po pogrzebie dwóch zabitych, orszak wyruszył naprzód ku wzgórzu, na którem straszny zaszedł wypadek.

William Emery po kilku dniach zaledwie odzyskał siły po doznanem wstrząśnieniu: ręka, w której trzymał cyrkiel, była dość długo bezwładną, jakby sparaliżowaną, lecz zwolna odzyskał w niej władzę i mógł do swych zajęć powrócić.

W ciągu następnych dni, aż do 20 grudnia, nic godnego uwagi nie zaszło. Makololowie nie pokazywali się, a Mokum, chociaż zawsze nieufny, począł się uspakajać: około 50 mil angielskich oddzielało wyprawę od granic pustyni, a Karru aż do tego czasu zachowywało pozór i przymioty urodzajnej krainy; roślinność jej, zasycana wciąż potokami, zachowywała nieporównaną świeżość; można było przypuszczać, że aż do krańca pustyni nie zabraknie ani ludziom zwierzyny, ani paszy bydłu, brodzącemu w pas w bujnej i soczystej trawie. Zapomnieli jednak nasi podróżni o burzy innego rodzaju, której pojawienie się zagraża wiecznie rolniczym okolicom Afryki.

Wieczorem 20 grudnia, na godzinę przed zachodem słońca, Anglicy i Bushman wypoczywali pod rozłożystemi gałęziami drzewa po całodziennych trudach i rozprawiali o przyszłych zamiarach, gdy począł zrywać się wiatr północny i ochładzać nieco atmosferę.

Astronomowie ułożyli się, że tej nocy wymierzą położenie i wysokość niektórych gwiazd, dla oznaczenia szerokości geograficznej miejsca zajmowanego obecnie przez obóz. Pogoda była cudowna, księżyc na nowiu, spodziewać się więc należało, że gwiazdy świetnie zajaśnieją, że zatem wymierzenie ich wysokości uda się przedziwnie; ale radość tę pułkownika i sir Johna zmącił William Emery, wskazując w stronę północną i mówiąc:

– Patrzcie, panowie, na krańcu widnokręgu chmurzy się; nienajlepsza to wróżba dla nas.

– Prawda – zawołał sir John – lękam się, aby wiatr powstający nie napędził nam tych chmur i nie zasłonił całego nieba.

– Czyżby znów miała powstać burza? – zagadnął pułkownik.

– Jesteśmy w krainach podzwrotnikowych i można się obawiać, że z naszej dzisiejszej pracy nic nie będzie.

– Cóż myślisz, Mokumie? – spytał pułkownik, zwracając się do niego.

Bushman począł się pilnie wpatrywać w północną stronę nieba. Krańce chmury stanowiła linia krzywa, bardzo wydłużona, tak czysto odkrojona, jakby ją nożem oderżnięto. Długość jej wynosić mogła trzy do czterech mil angielskich; chmura ta czarna dziwnym swym kształtem uderzyła Mokuma; kiedy niekiedy odbijał się na niej szkarłatny odblask zachodzącego słońca, lecz całkiem odmiennie od wieczornej zorzy chmur przy zachodzie.

trois_42.jpg (235589 bytes)

– Szczególniejsza chmura – zauważył Bushman, wpatrując się w nią bez przerwy.

W kilka chwil potem nadbiegł jeden z dzikich z doniesieniem, że konie, woły i psy należące do karawany, dziwną okazują niespokojność, że rozpraszają się po pastwisku i nie chcą iść do zagrodzenia.

– Niech więc zostaną przez noc po za ogrodzeniem – rzekł Bushman.

– A dzikie zwierzęta?

– Och, te wkrótce będą miały tyle do roboty, że im czasu nie stanie na zajmowanie się naszem bydłem.

Bochjesman odszedł. Pułkownik zapytał Bushmana, jakie miała znaczenie jego osobliwsza odpowiedź; ale Mokum, odszedłszy o kilka kroków dalej, nie przestawał wpatrywać się w dziwną chmurę, z której zjawienia się widocznie zdawał sobie sprawę.

Zbliżała się ona bardzo szybko; z łatwością można było poznać, że zaledwie na paręset stóp wznosi się nad ziemią; wiatr coraz bardziej wzmagający się przynosił od niej jakiś dziwny szmer, jakiś złowróżbny szelest.

W tej chwili poniżej chmury, na bladawym tle nieba, ukazał się rój czarnych punktów, wynurzający się z łona chmury i tonący w niej znowu; można je było liczyć na tysiące.

– Co to za punkty czarne? – zapytał Murray.

– Są to sępy, orły, sokoły, kanie; ciągną one zdala za tą chmurą i nie opuszczą jej, dopóki nie ulegnie rozproszeniu lub zniszczeniu.

– Lecz cóż to za osobliwsza chmura?

– To nie chmura – rzekł Mokum, wyciągając rękę w kierunku nadlatującej czarnej masy, która już zakrywała czwartą część nieba; – to żywy obłok, szarańcza!

Bushman nie mylił się wcale. Europejczykowie mieli zobaczyć straszne, a na nieszczęście w tych stronach często powstające zjawisko, które w przeciągu jednej nocy najżyźniejszą okolicę zmienia w pustynię. Szarańcza ta (acridium migratorium) liczy się na miliardy. Zalega ona czasami na cztery do pięciu mil wszerz i wzdłuż okolicę, na której padnie, a pokrywa ziemię na parę stóp grubości.

– Tak – mówił Bushman – chmury te są straszliwem nieszczęściem dla okolic, na które spadają; daj Boże, abyśmy od nich ciężkiej nie doznali klęski.

Alboż jesteśmy właścielami pól obsianych, lub pastwisk? Czegóż możemy się obawiać od tych owadów?

– Niczego, jeżeli przelecą nad naszemi głowami; wszystkiego, jeżeli spadną na dół. Wtedy nie pozostanie jeden listek na drzewie, jedno ździebełko trawy na ziemi; a pamiętaj o tem, pułkowniku, że my żywność wieziemy z sobą, ale nasze konie, woły i muły, cóż się stanie z niemi, jeżeli pastwiska ulegną zniszczeniu?

Wszyscy nagle zamilkli; wpatrywali się ze zgrozą w nadciągającą chmurę szarańczy. Szelest złowrogi zwiększał się coraz bardziej, pomnażany wrzaskiem dzikiego ptactwa, pożerającego milionami owady.

– Czy mniemasz że spadną w tej okolicy? – zapytał William Mokuma.

– Lękam się – odpowiedział strzelec – wiatr niesie je tutaj; nadto słońce zachodzi, chłodny wiatr ocięży ich skrzydła, wtedy opuszczą się na drzewa, krzaki i łąki... a wtedy...

Bushman nie dokończył słów swoich, a już spełniła się jego przepowiednia. Straszliwa chmura z powietrza opuściła się na ziemię. Wtedy cała powierzchnia ziemi aż do granic widnokręgu pokryła się masą żyjącą i ruchliwą szkaradnego robactwa: cały obóz został niem dosłownie zalany: namioty, konie, wozy, wszystko znikło pod tym gradem żywym; zaległ on na stopę wysoko; Anglicy, po kostki brnąc w szarańczy, gnietli ją za każdym krokiem setkami; ale cóż to znaczy w porównaniu spadłych miliardów?

Obrzydliwe owady licznych miały nieprzyjaciół. Ptaki z chrapliwym krzykiem rzucały się na nie i tysiącami pożerały; spodem węże, przynęcone smacznym pokarmem, połykały ich mnóstwo: woły, psy i muły nie gardziły tą strawą; dzikie zwierzęta, osobliwie też słonie i nosorożce, gniotły i pożerały masy szarańczy. Bochjesmanowie wreszcie, lubiący namiętnie te napowietrzne krewetki, raczyli się niemi do woli. Wreszcie i sama szarańcza niszczyła się, gdyż w braku innej strawy, mocniejsze owady pożerają słabsze. Wszystkie te jednak środki zniszczenia nic nie znaczyły, ubytek ten był żaden w porównaniu do ogromnej ilości spadłej z powietrza.

Bushman, pomimo wstrętu Anglików, wymógł na nich, ażeby skosztowali szarańczy. Na pokarm użyto jedynie młodej, gdyż stara, zielona jest zatwardą. Ugotowano ją z pieprzem i z octem. Owady te długie na dwadzieścia linii, grubości gęsiego pióra, mają, według twierdzenia krajowców, przed zniesieniem jaj wyborny smak. Po półgodzinnem gotowaniu, Bushman podał Anglikom półmisek tej osobliwszej potrawy; obłamano głowy, nóżki i skrzydła szarańczy. Sir John Murray zasmakował w niej i zalecił swym ludziom, aby się w nią na dłuższy czas zaopatrzyli; zbiór nie zadał wiele trudu; potrzeba było tylko schylić się i brać.

Nadeszła noc. Wszyscy udali się na spoczynek, ale że i wozy uległy najściu, nie można więc było inaczej dostać się, jak tylko gniotąc tysiące owadów; spoczynek w takich warunkach był niepodobnym. Ponieważ niebo było bardzo pogodne, przeto postanowiono zająć się pomiarami; gwiazdy błyszczały cudownie, trzej więc astronomowie spędzili noc na mierzeniu wysokości zenitalnych. Niewątpliwie było to przyjemniej, aniżeli zatapiać się w tej obrzydłej, ruchomej pościeli. Wreszcie Europejczycy i tak nie mogliby zmrużyć oka wobec nieustannego wycia drapieżnych zwierząt, które się zbiegły zewsząd dla pożerania szarańczy.

Nazajutrz słońce zajaśniało w całym blasku, zapowiadając dzień gorący. Promienie jego ogrzały powietrze, a pośród mas szarańczy wszczął się dziwny szelest, zapowiadający, że wkrótce wzleci w górę, by nieść spustoszenie w inne strony. Około godziny ósmej rozwinęła się jakby ogromna chmura i zaciemniła blask słońca; całą okolicę ogarnęły ciemności. Zdawało się, że noc rozpoczyna swe panowanie: powstający wiatr popędził szarańczę ku zachodowi. Przez dwie godziny, śród głuszącego szelestu, ciągnęła chmura ponad obozem, w cieniach pogrążonym.

Skoro światło znów zajaśniało, Anglicy przekonali się o prawdzie słów Mokuma: ani jednego listka na drzewie, ani jednego ździebełka trawy na polach – wszystko zniknęło. Powierzchnia gruntu była żółtawą i ziemistą; z gałęzi, okrytych wczoraj jeszcze bujną zielenią, pozostały tylko szkielety. W jednym dniu okolica letnia przybrała postać zimowej, żyzna oaza zmieniła się w nagą pustynię.

I sprawdziło się co do joty przysłowie wschodnie, wywołane zaborczością i łupieztwem wyznawców koranu:  „kędy przejdzie stopa Tatara, trawa tam nie rośnie; kędy spadnie szarańcza, trawa tam nie rośnie”.

 

Rozdział XVIII

Brak wody.

 

ak, w samej rzeczy, głucha pustynia otaczała teraz karawanę. Po zmierzeniu nowego stopnia południka i wytknięciu czterdziestego ósmego trójkąta, pułkownik Everest z towarzyszami swymi dosięgnął w dniu 25 granic północnych pustyni Karru; ale nie dostrzegli najmniejszej różnicy pomiędzy przebytą, a przebyć się mającą krainą: jak tam, tak i tutaj ziemia była wyschłą i spaloną.

Zwierzęta pociągowe ucierpiały bardzo od głodu; paszy brakło, a i wody nie dostawało; kałuże, powstałe skutkiem ostatnich deszczów, wyschły; ziemia piaszczysta nie wydawała roślin; reszta wód znikła w przepuszczalnym piasku; ziemia, pokryta żwirem i mnóstwem głazów, nie była przydatną do zatrzymania najmniejszej wilgoci.

Była to jedna z tych płonnych okolic, jakie nieraz Livingstone przebywał w swych niebezpiecznych wędrówkach. Nietylko ziemia, ale i powietrze było tak suche, że narzędzia żelazne, pozostawione pod gołem niebem, nie rdzewiały. Uczony doktór twierdzi, że podczas tej pory liście wszystkich roślin marszczyły się, a mimozy-czułki, po całych dniach miały listki stulone. Chrząszcze, wyszedłszy na powierzchnię ziemi, po kilku sekundach zdychały; nakoniec po zagłębieniu na trzy cale w ziemię termometru, wskazał on 134 stopni Farenheita, czyli + 56 termometru stustopniowego Celsyusza.

Takiemi przedstawiały się pewne okolice południowej Afryki sławnemu wędrowcowi; taką okazała się astronomom angielskim kraina, rozciągająca się pomiędzy granicami Karru, a jeziorem Ngami. Trudy ich były niezmierne, cierpienia dokuczliwe, a między niemi najsroższym brak wody. Dokuczał on najbardziej zwierzętom pociągowym: rzadka, sucha i przykurzona trawa, zaledwie mogła zabezpieczyć je od śmierci głodowej. Rozległa ta kraina nietylko dla swej jałowości była pustynią, ale także z tego powodu, że żadne żyjące stworzenie nie śmiało się w nią zapuszczać. Ptaki odleciały ku Zambezie, spodziewając się tam znaleźć drzewa i kwiaty; zwierz drapieżny omijał zdala puste przestwory, bo nie spodziewał się znaleźć w nich łupu. W ciągu pierwszej połowy stycznia, myśliwi karawany zaledwie napotkali kilka antylop z rodzaju tych, które są w stanie przez dłuższy czas wytrzymać bez wody. Były pomiędzy niemi i oryxy, które na ostatniem polowaniu tyle krwi napsuły sir Johnowi Murrayowi, a nadto kaamy, o łagodnym wzroku, o szerści popielatej, zwierzątka niewinne i bardzo poszukiwane dla smacznego i delikatnego mięsa. Zwierzęta te, niewiadomo dlaczego, zdają się przekładać jałowe pustynie nad żyzne okolice.

Tymczasem astronomowie doznawali wielkiego wycieńczenia pod wpływem palących promieni słońca, w atmosferze pozbawionej wilgoci. Prace w dzień i w nocy śród upałów, których najmniejszy nie ochładzał wietrzyk, męczyły ich bardzo. Zapas wody, zachowywanej w baryłkach, zmniejszał się z każdym dniem; musiano więc zmniejszyć racye, na czem wszyscy bardzo cierpieli. Odwaga ich jednak i gorliwość nie upadały; bez względu na trudy i braki, pracowali wytrwale, z drobiazgową ścisłością, bez przerwy.

W dniu 5 stycznia ukończono pomiar siódmej cząstki południka, zapomocą wytknięcia i obliczenia dziewięciu nowych trójkątów. Tak więc dotąd pomierzyli uczeni siódmy stopień i wytknęli pięćdziesiąt siedem trójkątów.

Astronomowie mieli już tylko zdjąć jeden stopień, a według zdania Bushmana, powinni byli przybyć przed końcem stycznia nad brzegi jeziora Ngami. Pułkownik i jego towarzysze mogli odpowiedzieć za siebie, że wytrwają do końca.

trois_43.jpg (173859 bytes)

Ale Bochjesmanów najemnych nie ożywiał ten zapał. Nie pojmowali oni wcale celów naukowych wyprawy i nie mieli chęci zapuszczać się dalej w pustynię. Okazywali się coraz drażliwszymi na brak wody; niektóre ze zwierząt pociągowych, osłabione brakiem pokarmu i napoju, musiano dorżnąć, lub pozostawić w stepie; zachodziła obawa, aby i reszta nie uległa trudom. Szemranie pomiędzy krajowcami stawało się coraz większem; zadanie Mokuma stawało się coraz trudniejszem, a wpływ jego upadał.

Wkrótce przekonano się, że z powodu braku wody, trzeba będzie wstrzymać pochód na północ i zmienić kierunek, choćby nawet przyszło zetknąć się z dawnymi towarzyszami, i że koniecznie należy zbliżyć się ku okolicom zamieszkałym i obfitującym w wodę.

Dnia 15 stycznia Mokum oświadczył stanowczo pułkownikowi, że nie zdoła pokonać wciąż rosnących trudności. Woźnice wypowiedzieli mu posłuszeństwo. Co rano przy zwijaniu obozu, zachodziły wypadki niesuborydnacyi, w których większa część krajowców udział brała. Nie można było im tego brać za złe, ale raczej należało litować się nad ludźmi, dręczonymi głodem i pragnieniem. Zwierzęta wreszcie żyjące trawą suchą i ostrą, a nieotrzymujące prawie napoju, iść nie chciały.

Pułkownik Everest znał doskonale stan rzeczy, ale szczery dla siebie, był nim i dla innych. Za żadną cenę nie chciał on porzucić pomiarów i oświadczył, że chociażby miał pozostać sam jeden, dokończyć ich musi; zresztą i koledzy zgadzali się z jego zdaniem i postanowili udać się, dokąd ich poprowadzi.

Nadzwyczajnem usiłowaniem udało się Bushmanowi wyjednać u współrodaków przyrzeczenie, że jeszcze przez jakiś czas towarzyszyć będą karawanie. Zdaniem Mokuma około pięciu dni podróży oddzielało ich od wybrzeży jeziora Ngami; tam bydło i konie znaleźć miały cieniste lasy i paszę obfitą, ludzie całe morze wód słodkich dla orzeźwienia się. Bushman, zwoławszy starszyznę krajowców, przedstawił im tę okoliczność i przekonał, że najkrótszą drogą dojścia w żyzne te strony jest posuwanie się na północ. Idąc ku zachodowi, puszczano się na niepewne: wracać, znaczyło zapuścić się znowu w straszną pustynię, gdzie już ani jednego strumyka niepodobna napotkać. Dzicy, przekonani temi dowodami, zgodzili się i ruszono w stronę północną.

Szczęśliwym trafem, pomiary łatwo wykonywać się dały zapomocą tyk, lub piramid geodezyjnych. Dla oszczędzenia czasu, uczeni pracowali nocą, robiąc sygnały z światła elektrycznego; otrzymywali wymiar kątów nadzwyczaj ścisły i dokładny; prace szły dawnym porządkiem, a sieć trójkątów wciąż się pomnażała.

Szesnastego stycznia z nieopisaną radością dostrzeżono na krańcu widnokręgu jezioro długie i szerokie na milę. Można sobie wyobrazić wzruszenie, jakie opanowało nieszczęśliwych. Karawana wyruszyła szybkim pochodem w stronę, kędy zwierciadło wody odbijało blaski słoneczne.

Około piątej wieczór, dosięgali wreszcie jeziora; kilka koni, zerwawszy się z uzdzienic, popędziło czwałem ku upragnionej wodzie i jak szalone rzuciły się w nurty. Ale wkrótce biedne zwierzęta wróciły ze zwieszoną głową do karawany. Wnet dobiegli Bochjesmany do brzegu – niestety! woda była tak przesycona solą, że o jej piciu nie mogło być mowy.

Rozczarowanie, że nie powiemy rozpacz, była zbyt okrutną; nic straszliwszego, jak zawiedziona nadzieja. Mokum zwątpił teraz zupełnie, aby mu się udało nakłonić współziomków do dalszego pochodu. Szczęściem dla losów wyprawy, znajdowała się ona bliżej jeziora Ngami i dopływów Zambezy, aniżeli mniemano, aniżeli jakiejkolwiekbądź okolicy obfitującej w wodę. Ocalenie wszystkich zależało teraz od szybkiego pochodu naprzód, a jeżeliby prace geodezyjne nie opóźniły go, w czterech dniach mogli spragnieni dostać się na brzegi jeziora.

Puszczono się w drogę. Pułkownik Everest, korzystając z położenia gruntu, mógł wytykać trójkąty znacznych rozmiarów, przez co można było ustawiać celowniki rzadziej; w nocy znów śród pięknej pogody światła elektryczne doskonale dawać się widziały, z wielką więc łatwością i ścisłością zdejmowano rozwartość kątów, zapomocą teodolitu lub półkolistego kątomierza. Tym sposobem oszczędzono wiele czasów i trudów. Należało jednak pośpieszać nad brzegi jeziora. Uczeni, pomimo zapału naukowego, doznawali wielkiego zmęczenia. Krajowcy upadali z pragnienia pod palącemi promieniami słońca; zwierzęta zaledwie mogły się poruszać; w takich warunkach nie zdołałby nikt i jednego tygodnia dłużej wytrzymać.

Dnia 21 stycznia, grunt dotąd płaski wyraźnie począł zmieniać się w pagórkowaty. Około dziesiątej zrana, ukazało się wzgórze na 500 – 600 stóp wysokości, w stronie zachodnio-północnej, w odległości piętnastu mil angielskich. Była to góra Skorcew.

Bushman zbadał dokładnie okolicę, a wyciągnąwszy rękę ku północy, zawołał:

– Tam jest Ngami!

trois_44.jpg (170088 bytes)

– Ngami! Ngami – krzyknęli krajowcy z oznakami największej radości.

Bochjesmanowie chcieli się puścić naprzód, ażeby biegiem przebyć piętnastomilową przestrzeń, dzielącą ich od jeziora. Mokum jednak powstrzymał ich przestrogę, że niebezpiecznem było rozpraszać się w tej okolicy, zamieszkałej przez Makololów. Tymczasem pułkownik, ażeby przyśpieszyć przybycie orszaku na brzegi jeziora, połączył punkt obecnie zajmowany z górą Skorcewa, zapomocą jednego trójkąta. Wierzchołek wzgórza, zakończony ostrokręgiem bardzo wyraźnym, mógł przewybornie posłużyć za celownik. Nie czekano więc nocy i nie tracono czasu na wysyłaniu majtków i krajowców dla osadzenia światła elektrycznego na wspomnionej górze.

Ustawiono instrumenta. Zmierzony od południa kąt ostatniego trójkąta, zdjęto dla dokładności powtórnie. Mokum zbyt niecierpliwy jaknajprędszego dostania się na brzegi jeziora, nie zakładał jak zwykle obozu, lecz tylko tymczasowo; miał on nadzieję, że jeszcze przed wieczorem upragnionego celu dosięgną; nie zaniedbał wszakże zwyczajnych ostrożności i wyprawił kilku jezdnych na przejrzenie okolicy; po obu stronach obozu rozciągały się lasy, które zbadać należało. Wprawdzie od polowania na oryxy nie dostrzeżono nigdzie śladu Makololów i zdawało się, że zaprzestali szpiegowania karawany; niemniej jednak niedowierzający Bushman chciał być przygotowanym na wszystko.

Tymczasem astronomowie zajmowali się zdejmowaniem pomiaru. Trójkąt ten, według obserwacyi Williama, sięgał prawie dwudziestego równoleżnika, który miał właśnie stanowić koniec łuku południkowego, jaki mierzono w tej części Afryki; jeszcze kilka obserwacyj po drugiej stronie jeziora zrobić należało, aby otrzymać ósmy i ostatni wycinek. Następnie trzeba jeszcze było pomierzyć na gruncie nową podstawę, sprawdzić za jej pomocą dotychczasowe obliczenia, a dzieło będzie skończone. Łatwo wystawić sobie radość uczonych na myśl o tak blizkiem ukończeniu ważnej pracy.

Lecz czego w czasie tym dokonała druga połowa wyprawy? Pięć miesięcy, jak członkowie komisyi międzynarodowej rozłączyli się – gdzież znajdowali się tamci w tej chwili, co porabiali Maciej Strux, Mikołaj Polander i Michał Zorn? Czy doznawali takichże trudów jak Anglicy? czy cierpieli również brak wody pośród zabijającego skwaru? Czy okolica przez nich przebywana, a leżąca na drodze szlaku Livingstona, również była jałową? Być może, że znajdowali się w lepszem położeniu, gdyż poza Kolobengiem na drodze tej leżały liczne osady Beszuanów, gdzie karawana ich mogła zaopatrzyć się w żywność; z drugiej jednak strony należało się obawiać, iż w okolicy gęściej zamieszkałej można było łatwo napotkać łupieżne bandy, a szczupły oddział Struxa był narażony na ich napady. Ponieważ Makololowie przestali ścigać wyprawę angielską, być może, że zamierzyli uderzyć na orszak Struxa.

Pułkownik Everest, wiecznie zajęty, nie miał czasu o tem rozmyślać, ale John Murray często z Williamem rozprawiał o losie dawnych kolegów. Czy też ujrzą ich jeszcze kiedy? czy dokonali swego zadania? czy otrzymali ten sam rezultat swych obserwacyj? czy wynik matematyczny ich prac będzie zgodnym zupełnie z wypadkiem przez Anglików otrzymanym, to jest czy długość mierzonego łuku będzie ta sama? William Emery myślał nadto wciąż o przyjacielu Zornie, którego nieobecność czuł dotkliwie, a był pewnym, że go nigdy nie zapomni.

Rozpoczęto mierzenie kątów; dla otrzymania miary kąta, mającego wierzchołek w obecnie zajmowanym obozie, należało celować ku dwom punktom, z których jeden stanowił szczyt Skorcewu. Za drugi cel obrano wzgórze śpiczaste, odległe na cztery mile angielskie od obozu. Położenie jego oznaczono zapomocą lunety i półkolistego przenośnika.

Skorcew był w istocie zanadto oddalony. Astronomowie nie mieli wyboru, gdyż był-to punkt najwznioślejszy w całej okolicy; ani na zachodzie, ani na północy, ani poza jeziorem Ngami, którego jeszcze nie można było dostrzedz, nie pokazywała się żadna wyniosłość ziemi. Zbyteczna ta odległość rzeczonej góry zmusiła astronomów do zboczenia znacznego w prawo od południka, lecz po dojrzałej rozwadze przekonali się, że można w inny sposób trudności zaradzić; wymierzyli drugą lunetę ku drugiej górze, a rozwartość obudwóch lunet dała im miarę kąta. Dla jaknajściślejszego zdjęcia, pułkownik powtórzył 20 razy operacyą przy zmienianiu wciąż ustawiania lunet na półkolistym przenośniku, a z zsumowanych cyfr pomiaru wziął średnią czyli przeciętną za miarę kąta, spodziewając się tym sposobem otrzymać jaknajściślejszy wymiar.

Pułkownik, pomimo szemrania krajowców, zajmował się temi rozmaitemi pracami z taką pedanteryą, jak gdyby znajdował się w kembrydzkiem obserwatoryum. Cały dzień 21 stycznia zeszedł na nich i dopiero o godzinie w pół do szóstej, a więc przy schyłku dnia, kiedy już odczytywanie na podziałkach nie było podobnem, zakończył robotę.

– Jestem na twe rozkazy, Mokumie – rzekł do Bushmana.

– Już zapóźno, pułkowniku. Wielka szkoda, że pan tak długo przeciągnąłeś roboty; gdyby nie to, obozowalibyśmy już nad brzegami jeziora.

– A cóż nam przeszkadza puścić się w drogę, czyż piętnastu mil niepodobna przebyć nocą? Droga jest prosta, równina przed nami, niema więc obawy zabłąkania się.

– W istocie... możnaby – mówił Bushman, jakby naradzając się sam z sobą; – moglibyśmy puścić się na los, zawsze jednak wolałbym o jasnym dniu podróżować w okolicy jeziora Ngami; lecz ludzie nasi pragną dostać się tam jak najprędzej, a więc, pułkowniku, ruszajmy.

– Dobrze, Mokumie.

Wszyscy z radością usłyszeli o nocnej podróży. Zaprzężono woły do wozów, jeźdźcy dosiedli koni i mułów; poukładano przyrządy matematyczne, a o godzinie 7 wieczór, na znak Bushmana, wyprawa ruszyła w pochód, ku jezioru Ngami.

Mokum, wiedziony jakby przeczuciem, prosił trzech Europejczyków, ażeby uzbroili się dobrze i wzięli amunicyą. Sam uzbroił się w sztuciec, otrzymany od sir Johna, i napełnił ładownicę nabojami.

Ruszono z miejsca. Noc była ciemna, a gwiazdy zasłonięte chmurami: ponad ziemią jedynie mgły się nie snuły. Mokum, obdarzony nadzwyczaj bystrym wzrokiem, śledził wciąż okolicę na przedzie i po bokach karawany. Z kilku słów, jakie wyrzekł do sir Johna, należało wnosić, że okolicy nie uważał za pewną. Sir John trzymał broń w pogotowiu.

Orszak przez trzy godziny posuwał się w stronę północną; lecz postępowano zwolna, bo wszyscy byli mocno strudzeni; nieraz trzeba było oczekiwać opóźniających się; zaledwie na godzinę przebywano trzy mile angielskie, a o dziesiątej wieczorem sześć mil jeszcze oddzielało ich od jeziora. Atmosfera była tak suchą, że najczulszy hygrometr nie potrafiłby wskazać śladu wilgoci. Bydlęta z trudnością oddychały duszącem powietrzem.

Pomimo najtroskliwszych zalecań Bushmana, orszak nie stanowił zbitej masy, ludzie i zwierzęta rozciągnęli się długim murem; niektóre woły, utraciwszy siłę, legły na drodze. Jeźdźcy, zsiadłszy z koni, wlekli się powoli, a najmniejsza gromadka dzikich mogła ich uprowadzić z łatwością. Bushman zaniepokojony tem, nie szczędził im słów i zachęty, biegając od jednego do drugiego i próbując zgromadzić do kupy rozpierzchłych, ale mu się to nie udawało, i ani się spostrzegł, jak mu znaczna liczba ludzi ubyła.

O godzinie jedenastej, wozy idące na czele karawany znajdowały się już tylko o dwie mile angielskie od góry Skorcew. Pomimo ciemności, wyniosła i odosobniona góra wznosiła się w oddaleniu, jakoby ogromna piramida. Ciemność nocy powiększała jeszcze jej rozmiary.

Jeżeli Mokum nie mylił się, to jezioro Ngami leżało po drugiej stronie tej góry. Należało więc obejść ją najkrótszą drogą, aby się dostać do słodkiej wody. Co chwila przybliżano się ku niej.

Bushman właśnie zamierzał z trzema Europejczykami wyruszyć przodem w lewą stronę, gdy strzały, w znacznej odległości, lecz wyraźne, nagle go wstrzymały.

Anglicy natychmiast wstrzymali konie, przysłuchując się z łatwą do pojęcia obawą. W kraju, którego mieszkańcy używają tylko strzał i dzirytów, odgłos broni ognistej musiał ich zdziwić i zatrwożyć.

– Co to jest? – zapytał pułkownik.

– Huk broni ognistej – odrzekł sir John.

– Broni ognistej? – krzyknął pułkownik – w której stronie?

Zagadnięty Bushman odpowiedział:

– Wystrzały te pochodzą ze szczytu Skorcewa. Czy widzisz pan błyski, ukazujące się na nim? Tam się biją. Niezawodnie Mokololowie uderzyli na Europejczyków.

– Na Europejczyków! – zawołał William Emery.

– Tak panie – odpowiedział Mokum – ten huk może jedynie pochodzić z udoskonalonej broni europejskiej.

– A więc Europejczycy byliby tam – mówił pułkownik – jakiejkolwiek byliby oni narodowości, należy pośpieszyć im z pomocą.

– Tak, tak, naprzód, naprzód! – zawołał William Emery, którego serce ścisnęło się boleśnie.

Przed udaniem się ku górze, Bushman usiłował po raz ostatni zgromadzić rozpierzchnięty oddział, który nieprzyjaciele z łatwością mogli otoczyć i zabrać. Lecz gdy przybył na tył karawany, znalazł wozy wyprzężone i opuszczone, tu i owdzie tylko dostrzedz można było cienie Bochjesmanów, umykających na północ.

– Tchórze – wykrzyknął – zapominają o wszystkiem, o trudach, o pragnieniu, byle tylko ujść.

Poczem, zwróciwszy się ku Anglikom i dzielnym majtkom, zawołał:

– Naprzód! – chociażby sami.

I nagląc zmęczone konie do ostatnich wysileń, pędzili, ile tchu starczyło, ku górze.

We dwadzieścia minut później doszły ich uszu okrzyki wojenne Mokololów. Rozbójnicy widocznie szturmowali górę, na której szczycie błyskał raz poraz ogień strzałów; po bokach góry pięły się gromadki dzikich ku wierzchołkowi.

trois_45.jpg (217609 bytes)

W mgnieniu oka, pułkownik z towarzyszami zsiedli ze zmęczonych koni, zabrali tył dzikim, a wydawszy okrzyk, zaczęli sypać nieustannym ogniem w hordę łupieżców. Na odgłos strzałów, Mokololowie mniemali, że uderzył na nich liczny oddział; napad ten gwałtowny przeraził ich i cofnęli się, nieużywszy ani strzał, ani dzirytów. Europejczycy strzelali celnie i wnet kilkunastu dzikich legło trupem.

Mokololowie rozstąpili się, a Europejczycy, korzystając z tego, rzucili się w lukę i gruchocząc wszystkich spotykanych na drodze, pięli się w górę.

W dziesięć minut wdarli się na szczyt w ciemnościach pogrążony. Oblężeni powstrzymywali ogień, lękając się ugodzić którego z tych, którzy im z tak niespodziewaną przybywali odsieczą.

Znaleźli się tu wszyscy: Maciej Strux, Mikołaj Polander, Michał Zorn i pięciu majtków. Z pomiędzy towarzyszących im Bochjesmanów, pozostał tylko wierny Numbo. Nędzni, opuścili ich również w chwili niebezpieczeństwa.

Właśnie gdy przybywający stanęli na szczycie, Strux wyskoczył z poza ścianki, wieńczącej brzeg góry, i zawołał:

– A więc to wy, panowie Anglicy?

– My sami, panowie, lecz niema tu dziś żadnej narodowości; są tylko Europejczycy, zjednoczeni dla wspólnej obrony.

 

Rozdział XIX

Mierzyć lub zginąć.

 

krzyk powszechny odpowiedział na słowa pułkownika. Wobec wrogich Mokololów, wobec niebezpieczeństwa, wszyscy zapomnieli o waśniach międzynarodowych i zjednoczyli się dla wspólnej obrony. Położenie samo się stworzyło; rozdzielona komisya zjednoczyła się silniej, niż kiedykolwiek. William Emery i Michał Zorn powitali się gorącym uściskiem. Inni uściśnieniem dłoni stwierdzili nowe przymierze.

Pierwszą czynnością Anglików było ugaszenie pragnienia; w blizkości jeziora, nie brakowało wody w obozie. Następnie, schroniwszy się pod kazamaty forteczki opuszczonej na szczycie Skorcewa, Europejczycy opowiadali sobie nawzajem, co zaszło od chwili opuszczenia Kolobengu; tymczasem marynarze czuwali nad ruchami Mokololów, którzy chwilowo zaprzestali ataku.

Anglicy przedewszystkiem byli ciekawi dowiedzieć się, zkąd się wziął Strux z towarzyszami na górze Skorcew, o tyle właśnie na zachód mierzonego przez nich południka, o ile Anglicy zboczyli na wschód od swojego; góra ta bowiem leży w połowie odległości obydwóch, a jest jedynem miejscem w tej okolicy, które można obrać za punkt trygonometryczny w okolicach jeziora Ngami. Była to jednak rzecz łatwa do wytłumaczenia, że dwie wyprawy zetknęły się na górze, jedynie do obserwacyi przydatnej. Oba bowiem południki dotykały jeziora w dwóch punktach dość od siebie odległych. Ztąd okazała się dla astronomów niezbędna potrzeba połączenia geodezyjnie północnego i południowego brzegu jeziora.

Strux opowiedział Anglikom pewne szczegóły wykonanych przez siebie obserwacyj. Trójkątowanie, od czasu wyjazdu z Kolobengu, odbywało się bez przeszkody; łuk południka przez niego mierzony, przerzynał krainę urodzajną, nieco wzniesioną, na której z łatwością dawała się urządzić sieć trójkątów. Astronomowie wprawdzie wycierpieli dużo od skwaru upałów, lecz nie brakowało im wody. Liczne strumienie zaopatrywały obficie kraj w wodę; konie i woły odbywały więc, że się tak wyrazimy, przechadzkę śród bujnych pastwisk, poprzerzynanych zaroślami i lasami. Rozpalane co noc ogniska trzymały w przyzwoitej odległości gromadzące się dzikie zwierzęta. Krajowcy łagodni i spokojni, których gościnność wychwala Livingstone, zamieszkiwali okolicę. Bochjesmani, składający eskortę karawany, mając podostatkiem żywności i napoju, a nie doznając wielkich trudów, nie szemrali.

Dnia 20 stycznia wyprawa doszła do góry Skorcew i od 36 godzin tam obozowała, gdy nagle na równienie przyległej ukazała się horda Mokololów, licząca około tysiąca ludzi. Bochjesmani strwożeni pierzchli, pozostawiając Europejczyków na pastwę losu. Mokololowie przedewszystkiem zrabowali wozy, szczęściem narzędzia matematyczne znajdowały się już w murach opuszczonej forteczki; nadto szalupa parowca ocalała, gdyż jeszcze przed napadem rozbójników złożono ją i spuszczono na wodę w małej zatoce jeziora Ngami. Od tej strony brzeg spadzisty góry dostatecznie ją zabezpiecza od napadu wroga, lecz z przeciwnej stok jest lekki i niezawodnie udałoby się rabusiom zdobycie forteczki, gdyby nie cudowna prawie odsiecz, z jaką na czas przypadli Anglicy.

Następnie pułkownik Everest opowiedział Struxowi i jego towarzyszom wypadki, jakich od czasu rozłączenia doznała ekspedycya angielska: trudy i cierpienia, bunt Bochjesmanów i przeszkody, jakie zwalczać musiano. Opowiadanie to okazywało, że los mniej sprzyjał Anglikom od czasu rozłączenia.

Reszta nocy minęła bez wypadku. Bushman z marynarzem czuwał nad bezpieczeństwem ogólnem. Mokololowie nie ponowili napadu, lecz gęste ich ogniska u stóp góry rozłożone dowodziły, że się swych zamiarów nie zrzekli. O brzasku Europejczycy poczęli badać rozłożoną u ich stóp płaszczyznę. Pierwsze promienie zorzy oświeciły całą tę niezmierną przestrzeń. Na południe rozciągała się ponura pustynia, okryta spalonemi trawami. U stóp góry półkolem zalegało obozowisko Mokololów, śród którego roiło się 600 - 800 dzikich. Ogniska obozowe jeszcze gorzały, ćwierci zwierzyny dopalały się na węglach. Widocznie dzicy, pomimo że cały tabor, wszystkie narzędzia, zwierzęta i zapasy wpadły im w ręce, postanowili wymordować Europejczyków, ażeby zdobyć ich broń, o której skuteczności przekonali się wczoraj z własną szkodą.

Uczeni, po przejrzeniu stanowiska dzikich, odbyli długą naradę z Bushmanem; należało postanowić coś, lecz to postanowienie od wielu zewnętrznych zależało okoliczności. Nadto w interesie pomiaru południka, trzeba było przedewszystkiem oznaczyć ściśle położenie geograficzne Skorcewa.

trois_46.jpg (212638 bytes)

Góra ta panowała swem wzniesieniem nad nieprzejrzaną płaszczyzną, rozciągającą się na południe, aż do granic pustyni Karru; na wschód i na zachód przestrzeń pustyni nie dosięgała zbyt daleko; ku zachodowi grunt zaczynał się w niewielkiem oddaleniu podnosić, tworząc wzgórza ziemi Mokololów, których stolica Maketo leży o sto mil angielskich od jeziora Ngami. Na północ Skorcewa zupełnie inny kraj, stanowiący zupełne przeciwieństwo z pustynią. Obfitość wód przenikających niemal każdy sążeń kwadratowy ziemi, bujne pastwiska, liczne lasy. Wody pięknego jeziora zaległy najmniej sto mil angielskich długości od wschodu na zachód. Największa długość jeziora rozciągała się w poprzek ziem afrykańskich w kierunku równoleżników, ale szerokość jego nie wynosiła nad 30 – 40 mil angielskich.

Po za jeziorem ciągnie się kraina lekko falista, przepysznie urozmaicona lasami i gaikami. Mnóstwo rzek, rzeczek i strumieni niesie ztąd wody hołdownicze królowej rzek tutejszych Zambezie, zwanej przez krajowców Lyambią. Obraz ten piękny zamyka łańcuch wysokich wzgórz, w odległości 80 mil od jeziora.

Urocza ta kraina jest jakoby oazą, rzuconą w pustynie Afryki południowej. Gęsta sieć wód żywych przyodziewa ją zieloną szatą żyzności; Zambeza to sprawia urodzajność ziemi. Potężna ta wodna arterya jest tem dla podzwrotnikowej Afryki, czem Dunaj dla Europy, a Maranion dla Ameryki południowej.

Skorcew, panujący nad piękną tą krainą, ma, jak już powiedzieliśmy, nagły spadek ku brzegom jeziora, jednakże nie tak stromy, ażeby zręczni marynarze nie mogli schodzić na dół i wspinać się na górę. Za ich pomocą utrzymano związek z szalupą i dostawano wodę. Europejczycy mogli więc bronić się w forteczce tak długo, dokądby im starczyło żywności. Co jednak dziwiło wszystkich, to pytanie, zkąd na szczycie Skorcewu wzięła się opuszczona forteczka. Zapytany Mokum mógł jedynie kwestyę tę objaśnić, gdyż towarzyszył Livingstonowi w jego podróżach.

W okolice jeziora Ngami zapuszczali się często handlarze hebanu i kości słoniowej; ostatniej dostarczają słonie, ale hebanem nie zowią tu znanego drzewa, lecz czarnych niewolników, którymi frymarczą handlarze. W krainach przerzniętych Zambezą, roją się jeszcze ci nikczemni spekulanci, podniecając drobnych królików afrykańskich do nieustannych wojen, napadów i rabunków, mających na celu jedynie chwytanie i sprzedawanie nieszczęsnych jeńców. Otóż właśnie południowym brzegiem jeziora ciągnęli zwykle drapieżni spekulanci ze swym czarnym towarem. Skorcew niezbyt jeszcze dawno służył im za stacyą, w której spoczywali przed zapuszczeniem się w dół Zambezy. Ufortyfikowali oni szczyt góry, dla zabezpieczenia zakupionych niewolników i siebie, przed napadem tutejszych łupieżczych plemion. Zdarzało się to bowiem, że nieraz nietylko towar, ale nawet i własne tracili życie.

Taki był początek fortecy, rozsypującej się dziś w gruzy. Ze zmianą szlaku handlowego, forteczka przestała być stacyą i nikt nie myślał o jej podtrzymywaniu; z całych umocnień pozostał tylko mur półkolisty, łukiem ku południowi wygięty, a cięciwą ku jezioru zwrócony; w samym środku tego okolenia wznosiła się reduta z kazamatowem urządzeniem i strzelnicami, ponad którą sterczała drewniana baszta. Ona-to posłużyła pułkownikowi za celownik przy ostatnim pomiarze. Forteczka, pomimo zniszczenia, zapewniała Europejczykom bezpieczne schronienie. Poza grubemi murami, mając wyborną broń odtylcową, mogli bronić się skutecznie całej armii Mokololów, a nawet ukończyć pomiar, jeżeliby im tylko nie zabrakło żywności.

Amunicyi było podostatkiem, znajdowała się ona bowiem w skrzynce na wozie, przeznaczonym do transportowania szalupy, a że wóz ten, jak wiadomo, nie wpadł w ręce rabusiów, więc ocalała; ale daleko gorzej było z żywnością. Wszystkie jej zapasy dostały się w moc Mokololów, a forteczka zaledwie na dwa dni była nią zaopatrzona. Ośmnastu ludzi trzeba było żywić: sześciu uczonych, dziesięciu majtków i dwóch przewodników.

Taki był stan rzeczy. Po otrzymanych wyjaśnieniach, uczeni udali się do kazamat z Mokumem, marynarze zaś na murach zaciągnęli warty; wszyscy otrzymali bardzo szczupłą racyą pokarmów na śniadanie.

Radzono nad groźnem położeniem, w jakie wprawiał oddział brak żywności, a nikt nie umiał dać rady odpowiedniej, aby zapobiedz zbliżającemu się głodowi, gdy wreszcie Mokum głos zabrał:

– Trwoży panów brak żywności, mogącej zaledwie na dwa dni starczyć; ale pytam się was, co nas zmusza tak długo pozostawać w jej murach? Czyż nie możemy opuścić jej jutro, dziś nawet? Cóż nam przeszkadza? Mokololowie. Ależ oni nie umieją biegać po wodzie, a ja was w paru godzinach przewiozę parowcem na północny brzeg jeziora.

Na ten wniosek uczeni spojrzeli po sobie i po Mokumie, dziwiąc się, że ten tak prosty sposób ratunku na myśl im nie przyszedł. W samej rzeczy, nie mogli wpaść na ten pomysł i nie powinni byli o nim myśleć, gdyż ci bohaterowie nauki zanadto byli zajęci szczytnym celem pamiętnej wyprawy, ażeby mogli pomyśleć o własnem bezpieczeństwie.

Sir John Murray pierwszy zabrał głos, odpowiadając Bushmanowi.

– Mój zacny Mokumie, jeszcześmy nie ukończyli prac naszych.

– Jakich prac?

– Pomiaru południka.

– Sądzisz więc pan, że Mokololowie troszczą się o wasz południk?

– Prawdopodobnie nie troszczą się wcale – odpowiedział John – ale zato my się troszczymy i nie oddalimy się ztąd bez osiągnięcia naszego celu. Nieprawdaż, koledzy?

– Nieinaczej – odrzekł pułkownik w imieniu wszystkich; – nie zaprzestaniemy pomiaru, dopóki chociaż jeden z nas pozostanie przy życiu, dopóki jeden będzie w stanie przyłożyć oko do lunety i zapisywać miarę kątów. Z lunetą w jednej, ze sztućcem w drugiej ręce, będziem pracowali aż do ostatniego tchnienia.

Hucznym okrzykiem powitali uczeni tę przemowę, stawiając interes nauki ponad bezpieczeństwo życia.

Bushman popatrzył chwilę na uczonych, wzruszył ramionami, ale nie zdobył się na odpowiedź. Pojął ich wybornie.

Zgodzono się więc, aby bądźcobądź prowadzić dalej prace geodezyjne; lękano się jednak, czy położenie miejscowe, mianowicie zaś niepodobieństwo obrania punktu celowego za jeziorem Ngami, nie stanie im na przeszkodzie.

Zwrócono się w tej kwestyi do Macieja Struxa, który, przebywając od dwóch dni na szczycie góry, powinienby dotąd zastanowić się nad tą okolicznością.

– Panowie – odrzekł – czeka nas praca trudna i drobiazgowa, wymagająca cierpliwości i gorliwości, możemy jej wszakże dokonać. Idzie nam o połączenie Skorcewa z jakimś punktem trygonometrycznym poza jeziorem. Punkt taki rzeczywiście istnieje i obrałem go; wznosi on się na północnym zachodzie jeziora, tak, iż obok nowego trójkąta przetnie je w kierunku skośnym.

– Jeżeli więc jest taki punkt, na czemże więc polega trudność? – zapytał pułkownik.

– Na odległości zbyt wielkiej pomiędzy nim a Skorcewem.

– Jak wielka jest ta odległość?

– Najmniej sto dwadzieścia mil angielskich.

– No, przecież luneta nasza na tę odległość wystarczy.

– Wiem o tem, lecz potrzeba zapalić sygnał na szczycie.

– A więc go zapalimy.

– Lecz trzeba tam zanieść przyrząd elektryczny do wzniecenia światła.

– Zaniesiemy go.

– Ale w czasie tego wypadnie bronić się przeciwko Mokololom – zarzucił Mokum.

– Będziemy się bronili. I cóż, Mokumie?

– Panowie, jestem na wasze rozkazy – rzekł Mokum – spełnię co rozkażecie.

Człowiek więc pełen poświęcenia, dzielny Bushman zakończył naradę, od wypadku której zawisła cała przyszłość wyprawy. Uczeni, zgodni pomiędzy sobą i gotowi wszystko poświęcać dla nauki, wyszli z kazamaty dla rozpoznania kraju, rozciągającego się poza jeziorem Ngami.

Mateusz Strux wskazał im szczyt przez siebie wybrany. Był-to wierzchołek góry Volquiri, mający kształt kręgla, a tak oddalony, że go zaledwie dostrzedz można było w niezmiernej odległości. Góra ta bardzo wysoka, lecz mimo oddalenia, sygnał elektryczny dałby się widzieć przez wyborne szkła lunet, jakie posiadała ekspedycya. Największa jednak trudność w tem zachodziła, że bateryę elektryczną trzeba było zanieść i wywindować w górę. Kąt utworzony przez Volquiri i Skorcew, a przez tę ostatnią z punktem zajmowanym poprzednio przez Anglików zakończyłby pomiar, gdyż szczyt Volquiri leżał poza dwudziestym równoleżnikiem; łatwo pojąć wielką doniosłość tej operacyi i zapał, z jakim uczeni starali się przełamać tę ostatnią trudność.

Należało przedewszystkiem postarać się o przeniesienie bateryi. Znaczyło to przebyć sto mil kraju nieznanego. William Emery i Michał Zorn podjęli się tego zadania. Ofiarę tę przyjęto, a naczelnik Buchjesmanów, towarzyszących karawanie Struxa, miał im towarzyszyć. Natychmiast przygotowali się do podróży.

Szło o przebycie jeziora; ochotnicy nie chcieli zabierać parowca, bo potrzebnym był dla pozostałych kolegów na przypadek, gdyby byli zmuszeni oddalić się nagle po skończeniu operacyi. Jezioro można było przepłynąć w czółenku z kory lekkiej, a trwałej, jakie krajowcy bardzo szybko sporządzać umieją. Mokum z Numbem spuścili się na brzeg jeziora, gdzie rosły drzewa z korą przydatną do zbudowania czółna, zajęli się tą pracą i wkrótce ją ukończyli.

O godzinie ósmej wieczorem włożono na czółenko bateryę elektryczną, potrzebne narzędzia, broń, amunicyą i cokolwiek żywności. Umówiono się, że punktem zbornym będzie mała zatoka, na południowym brzegu jeziora, którą Mokum znał dobrze. Nakoniec postanowiono, ażeby skoro tylko zabłyśnie sygnał na Volquiri, pułkownik rozpalił takiż sam na Skorcewie, iżby dwaj młodzi astronomowie mogli nawzajem zdjąć rozwartość kąta.

Pożegnawszy kolegów, dwaj młodzi przyjaciele spuścili się na brzeg jeziora; poprzedzał ich przewodnik i dwóch majtków.

trois_47.jpg (171883 bytes)

Ciemność zaległa okolicę; odwiązano czółno, a lekki statek pod naciskiem wioseł w cichości zaczął pruć czarne wody jeziora.

 

 

Rozdział XX

Dziesięć dni oblężenia.

 

e ściśnionem sercem przyglądali się pozostali odpłynięciu dwóch młodych towarzyszów. Ileż trudów, ileż niebezpieczeństw czekało tych odważnych młodzieńców, mających przebyć sto mil nieznanego kraju! Bushman pocieszał ich, wychwalając przebiegłość i odwagę przewodnika. Należało się spodziewać, że Mokololowie, zbyt zajeci oblężeniem Skorcewa, nie pomyślą nawet o północnych brzegach jeziora; twierdził on, że pozostali w forteczce narażeni są na daleko większe niebezpieczeństwo, aniżeli dwaj młodzi astronomowie w drodze do Volquiri. Przez całą noc Mokum i marynarze zmieniali się na czatach.

trois_48.jpg (210600 bytes)

Ciemność sprzyjała zdradzieckim zamiarom dzikich, lecz płazy te, jak ich Mokum nazywał, nie mieli odwagi wdzierać się na górę; być może, że oczekiwali posiłków, ażeby potem jednocześnie ze wszystkich stron wedrzeć się na wierzchołek i ogromną liczbą przezwyciężyć wszelki opór oblężonych.

Strzelec nie pomylił się w przypuszczeniach. Nazajutrz rano pułkownik dostrzegł, że hordy dzikich znacznie się powiększyły. Obozowisko ich, doskonale rozłożone u stóp góry, niedopuszczało myśleć o ucieczce. Na szczęście od strony jeziora, z powodu niedostępności brzegu, nie mogli czat rozstawiać, a w razie konieczności, oblężeni mogli tamtędy uchodzić.

Lecz o ucieczce nikt nie myślał. Europejczycy zajmowali posterunek naukowy; szło o ich cześć, nie mogli go opuścić; pod tym względem zgadzali się z sobą zupełnie. Ślady dawnych waśni między Struxem a Everestem zniknęły. Nigdy nie wspomniano o wojnie toczonej przez dwa mocarstwa. Obadwaj uczeni zmierzali do jednego celu; obaj pragnęli dojść do niego i spełnić naukowe zadanie, do całego cywilizowanego świata należące.

Oczekując na zapalenie sygnału, astronomowie zajęli się ukończeniem obliczeń poprzedniego pomiaru. Czynność ta polegała na zmierzeniu dwoma lunetami pod kątem dwóch poprzednich punktów trygonometrycznych: dokonano jej łatwo, a Mikołaj Polander zapisał wypadek obliczeń. W czasie następnych nocy miano przedsiębrać liczne obserwacye wysokościowe gwiazd stałych, dla otrzymania jaknajdokładniejszej szerokości geograficznej, pod którą leżał Skorcew.

Zachodziło jeszcze jedno ważne pytanie, do rozwiązania którego zawezwano pomocy Mokuma, a mianowicie o obliczenie jak prędko Zorn i Emery będą mogli dostać się na górę Volquiri i zapalić sygnał, mający być ostatnim punktem trygonometrycznym robionych pomiarów.

Bushman twierdził, że na to potrzeba dni pięciu dla dostania się na miejsce. W samej rzeczy, na przebycie stu mil angielskich, idąc pieszo i przebywając często strumienie przerzynające okolice zajeziorne, pięć dni nie było zawiele. Przyjęto więc sześć dni jako maximum i na tej podstawie postanowiono rozdzielać racye żywności.

Pozostała żywność znajdowała się w bardzo małym zapasie; część jej musiano dać wyprawionym, ażeby mieli czem żyć, zanim im się uda coś upolować. Reszta zaledwie wystarczała na dwie zwykłe racye dzienne dla wszystkich, składających załogę; było tam kilka funtów sucharów, nieco mięsa suszonego i pemikanu. Pułkownik Everest za zgodą kolegów zdecydował, ażeby racye zmniejszyć do jednej trzeciej. Tak żyjąc, można było doczekać się chwili, w której oczekiwane światło zabłyśnie na krańcach widnokręgu. Czterech uczonych Europejczyków, ośmiu ich majtków i Bushman zapewne ucierpią na tem niedostatecznem pożywieniu; ale ludzie ci byli wyższymi nad zwykle ludzkie cierpienia.

– Zresztą nikt nam nie zabroni polować – dorzucił sir John Murray.

Bushman wstrząsnął głową z niedowierzaniem; niepodobna, aby na górę tę odosobnioną mogła się zabłąkać zwierzyna; nie szkodziło jednak mieć broń w pogotowiu na przypadek, gdyby się coś trafiło. Po tem postanowieniu trzej astronomowie zajęli się porównywaniem i sprawdzaniem cyfr zapisywanych przez Mikołaja Polandra, sir John Murray zaś, w towarzystwie Mokuma, opuścił forteczkę i przedzięwziął zbadać stoki góry, na której stała.

Mokololowie obozujący spokojnie u stóp Skorcewa, nie spieszyli się wcale z atakiem. Być może, że mieli zamiar ogłodzić oblężonych.

Pozycyą góry w krótkim zbadano czasie. Płaszczyzna, na której zrujnowana wznosiła się forteczka, miała zaledwie paręset sążni największej średnicy. Ziemię pokrywały zioła dość bujne, pomieszane z krzewiną gęstą; rosły tu mieczyki, wrzosy i inne górskie rośliny. Na spadzistych bokach, wysterczającemi załomami skał przerywanych, były zarośla tarniny, białem osypane kwieciem.

Zwierząt nie dostrzeżono zupełnie. Po całogodzinnem oczekiwaniu nic się nie ukazało; kilka ptaszyn o czerwonych dziobkach i ciemnem, upierzeniu przelatywało z gałązki na gałązkę. Sir John nie dał do nich ognia, bo za pierwszym strzałem pierzchnęłoby niezawodnie całe stadko. Nie było więc nadziei, ażeby polowanie mogło powiększyć zapasy spiżarniowe.

– Będziemy łowili ryby w jeziorze – odezwał się sir John, wpatrując się w wspaniałe zwierciadło wód u stóp góry roztoczone.

– Łowić ryby bez sieci i wędek – odparł Bushman – znaczy to samo, co chcieć chwytać ptaki rękami; lecz nie rozpaczajmy; wydobyliśmy się już nie z jednego kłopotu, a może przypadek nam i tym razem poszczęści.

– Przypadek – mówił sir John – przypadek dobry, jeżeli Bóg go nastręczy; ach, ten przypadek to najlepszy liwerant, najdoskonalszy geniusz opiekuńczy. On to nas połączył z przyjaciółmi, on ich doprowadził tam, gdzie my musieliśmy iść koniecznie; a da Bóg, wszystkich nas do upragnionego zawiedzie celu.

– I on nas wyżywi.

– Nieinaczej, dzielny mój przyjacielu, on nas wyżywi, a dokonawszy tego, spełni tylko swoją powinność.

Słowa szlachetnego Anglika nie zupełnie trafiły do przekonania Bushmana; wprawdzie przypadek niekiedy czynił ludziom przysługi, wszelako należało mu dopomagać – i strzelec postanowił dopomagać mu.

Dnia 25 stycznia nie zaszła żadna zmiana w położeniu naszych przyjaciół, ani ich wrogów. Mokololowie obozowali spokojnie, stada ich wołów i owiec pasły się na pięknych pastwiskach, zasilanych podskórnemi wodami; złupione wozy umieszczono w koczowisku; niewiasty i dzieci dzikich, przybyłe tu za wojownikami, zajmowały się wykonywaniem prac domowych. Kiedy niekiedy, który z wodzów ich, łatwy do rozpoznania po bogatszem odzieniu, podchodził ku górze i rozpatrywał najdostępniejsze ścieżki, prowadzące na szczyt góry, ale kula, posłana ze szczytu, wnet mu odbierała ochotę do dalszych badań.

Mokololowie na każdy strzał odpowiadali wojennym okrzykiem, wstrząsali asagajami, wypuszczali kilka strzał nieszkodliwych i wszystko znów powracało do dawnego spokoju.

trois_49.jpg (215436 bytes)

Nazajutrz jednak dzicy przedsięwzięli napad; w liczbie pięćdziesięciu poczęli równocześnie z trzech stron wdrapywać się na górę. Natychmiast cała załoga udała się na mury. Broń odtylcowa europejska szybko nabijana, zrządziła spustoszenie w szeregach napastników; około piętnastu ubito, a reszta pierzchła w nieładzie. Atak ten jednak zaniepokoił oblężonych; pomimo szybkości strzałów widocznem było, że liczba przemódz zdoła. Gdyby równocześnie kilkuset Mokololów rzuciło się ze wszech stron na górę, niepodobna byłoby odeprzeć ich. Niebezpieczeństwo to nasunęło sir Murrayowi myśl, ażeby użyć na obronę kartaczownicy, która stanowiła potężne uzbrojenie szalupy parowej; trudno jednakże wywlec taki ciężar na górę po skalistym i nagłym stoku. Jednak marynarze okazali tyle zapału i zręczności, że straszliwe to wojenne narzędzie w nocy 26 stycznia wywindowanem i ustawionem zostało w strzelnicy muru, otaczającego forteczkę. Dwadzieścia pięć luf rozłożonych wachlarzowato mogło swym ogniem ostrzeliwać cały front fortyfikacyi. Mokololowie pierwsi mieli się zapoznać z tą niszczącą bronią w Afryce, którą w kilkanaście lat później ucywilizowane narody europejskie straszne sprawiały rzezie.

Od chwili przymusowej swej bezczynności, astronomowie używali czasu na wymiar wysokości gwiazd. Czyste niebo i powietrze nadzwyczaj suche pozwoliły im robić wyborne obserwacye. Szerokość geograficzna Skorcewa wynosiła 20° 37’ 18,268’’. Cyfra dochodząca aż do jednej tysiącznej sekundy, odpowiadającej 1/4 sążnia na powierzchni ziemi. Nie można życzyć sobie większej dokładności. Pomiar ten przekonał ich, że nie znajdowali się dalej, jak o pół stopnia od północnego końca południka, że trójkąt, za którego wierzchołek obrali górę Volquiri, zakończy sieć trygonometryczną.

Noc z 26 na 27 przeszła spokojnie. Następny dzień wydawał się oblężonym nadzwyczajnie długim. Piąty to dzień od czasu odpłynięcia dwóch astronomów. Jeżeli im się powiodła podróż, powinniby dziś właśnie dotrzeć do podnóża góry Volquiri; wypadło więc przez całą noc wytężać wzrok w tę stronę, azali sygnał nie zajaśnieje. Pułkownik Everest i Mateusz Strux za dnia jeszcze wycelowali lunetę tak, ażeby sam szczyt padał na ognisko szkła. Ostrożność ta zabezpieczała od wyszukiwania śród nocy punktu oznaczonego, co byłoby nadzwyczaj trudnem. Przy jej zachowaniu skoroby tylko zabłysło światło na wierzchołku, w tej że samej chwili doszłoby do oka obserwatora i dozwoliło oznaczyć otrzymany kąt.

W ciągu dnia rzeczonego, sir John Murray napróżno przebiegał boki góry ze strzelbą; nie ukazało się najmniejsze zwierzątko; ptaki nawet, spłoszone przez niego, pouciekały na brzeg jeziora, schronić się w gajach. Zżymał się szlachetny myśliwiec; irytowało go to niepospolicie, bo teraz nie dla rozrywki, jak najczęściej, ale z potrzeby polował; pragnął on złagodzić głód swoich towarzyszów, a ma się rozumieć, że i swój także, gdyż potężna budowa Johna niemałego wymagała paliwa i na jednej trzeciej części racyi obstać nie mogąc, srogiego doznawał głodu. Towarzysze jego okazywali się mniej draźliwymi na niedostatek pokarmu, bądź że ich żołądki mniejsze i organizm szczuplejszy, bądź też że niektórym, jak np. niezrównanemu Polandrowi, dokładne obliczenie kąta optycznego doskonale zastępowało befsztyk, a wygórowana gwiazda na zenicie soczysty rostbif. Marynarze i Bushman doznawali podobnież głodu, jak wielce szanowny dżentelman, dającego się tem bardziej uczuć, że żywność była na schyłku: dzień jeszcze jeden, a nie zostanie jedna okruszyna suchara. Jeżeli więc wyprawieni opóźnili się w drodze, to załoga zostanie doprowadzoną do ostateczności.

Cała noc z 27 na 28 stycznia zeszła na obserwowaniu Volquiri; widnokrąg pozostawał ciemnym, światełko nie zabłysło; oznaczony przez astronomów dla Williama i Zorna termin zaledwie dobiegł; nie pozostawało więc, jak tylko czekać cierpliwie.

W dniu 28 stycznia, garnizon spożył ostatni suchar i ostatni kęs mięsa; zwątpienie jednak nie ogarnęło tych dzielnych ludzi, postanowili żywić się ziołami, a wytrwać na stanowisku.

Noc z 28 na 29 nie wydała żadnego rezultatu; raz albo dwa zdawało się obserwatorom, że widzą światło, lecz po sprawdzeniu przekonali się, że pochodzi ono od gwiazdy, wynurzającej się z pod widnokręgu.

Cały dzień następny wszyscy nic nie jedli; kilkodniowe przyzwyczajenie do małej ilości pokarmu znać zwęziło tak ich żołądki, że głód niezbyt im dokuczał, ale jeżeli Opatrzność nie ześle im nazajutrz jakiej pomocy, to srogim ulegną cierpieniom.

Lecz Opatrzność nie zesłała im i następnego dnia pożywienia; napróżno sir John Murray wytężonym wzrokiem upatrywał jakiejkolwiekbądź zwierzyny, nic się nie nasuwało na strzał celnego myśliwca, a jakże załoga pragnęła choćby najmniejszej odrobinki pokarmu!

Sir John i Mokum, dręczeni głodem, który im szarpał wnętrzności, poczęli krążyć po pod szczytem Skorcewa szukali czegoś – czyżby zamyślali spróbować trawy tam obficie rosnącej?

– Ach, czemuś nie jesteśmy bydlętami – zawołał sir John – jakżebyśmy mogli najeść się na tem pastwisku, a tu ani zwierzęcia, ani ptaszyny... Cóżbym dał za to, gdybym mógł na kwadrans zostać bydlęciem.

Mówiąc to, rzucił się na obszerną płaszczyznę wód, rozlaną pod jego stopami. Majtkowie próbowali złowić rybę, ale nadaremnie. Ptactwo wodne za ich zbliżeniem się ulatywało w dal.

Biedny sir John, biedny Mokum, zaledwie powłóczyli nogami; zmęczeni do najwyższego stopnia, rzucili się na ziemię u stóp pagórka, na kilka stóp wysokiego; niby sen, a raczej odrętwienie ogarnęło ich zwolna, tak, że sami nie wiedzieli, kiedy im się ociężale powieki zamknęły; zwolna zapadli w stan zupełnego odrętwienia; próżnia, którą uczuwali wewnątrz, odbierała im ostatnie siły, doznawali przytem dziwnej jakiejś boleści, której przecież poddawali się obojętnie.

Jak długo trwał ten stan odrętwienia, ani sir John, ani Bushman nie potrafiliby powiedzieć, lecz w godzinę później zbudziły Anglika liczne dokuczliwe ukłócia. Otrząsł się, przewrócił i usiłował zasnąć, ale zniecierpliwiony ustawicznem kłóciem, zmuszonym został do otworzenia oczu.

trois_50.jpg (176826 bytes)

Roje mrówek białych, czyli termitów, literalnie go obsiadły; ręce, twarz, całe ciało, były niemi pokryte. Na widok ten zerwał się na nogi i gwałtownym tym ruchem zbudził Mokuma, lecz Bushman, zamiast opędzać się mrówkom, zaczął je zbierać garściami i chciwie pożerać.

– Co robisz, Mokumie? – zawołał ze wstrętem Anglik.

– Jedz pan, jedz jak ja! – mówił Bushman, nie przerywając uczty – to ryż Bochjesmanów.

Mokum nazwał mrówki ryżem, jak je zwią Bochjesmanowie, uważający owad ten za przysmak. Pożerają oni zarówno czarne, jak i białe mrówki, lecz ostatnie przenoszą nad pierwsze. pożywienie to ma tę tylko wadę, że trzeba dla nasycenia się spożywać ogromne masy mrówek. Dla zaradzenia tej niedogodności, krajowcy dodają do mrówek nieco gumy arabskiej, lecz ponieważ na Skorcewie nie rosły mimozy, wydające gumę, przeto Mokum zmuszonym był spożywać je bez przyprawy.

Głód szarpiący wnętrzności sir Johna i widok Bushmana, raczącego się z takim apetytem, skłoniły sir Johna do przezwyciężenia wstrętu i naśladowania strzelca. Mrówki rojami wychodziły z wielkiego mrowiska, a raczej kopca, pod którym spali dwaj myśliwi. Sir John garściami wsypywał je do ust i wkrótce zasmakował w tej osobliwej potrawie; kwas, przenikający owady, miał przyjemny smak, a zwolna sir John uczuł ustępujące boleści głodu.

Mokum nie zapomniał o towarzyszach niedoli, pobiegł do forteczki i sprowadził cały garnizon. Majtkowie bez wahania się poczęli pożerać mrówki. Everest, Strux i Polander chwilowo wstrzymywali się, ale przykład sir Johna Murraya, zachęcił ich i biedni uczeni, nawpół martwi z wycieńczenia, rzucili się na termity i zaczęli zajadać je z apetytem, oszukując próżny żołądek.

Wypadek jednak dostarczył im wkrótce jędrniejszego pożywienia. Mokum, chcąc dostarczyć większej ilości pokarmu, postanowił rozburzyć mrowisko. Był-to kopiec stożkowaty, około którego znajduje się kilka innych pomniejszych; strzelec zadał już kilka potężnych ciosów siekierą, gdy nagle usłyszał wewnątrz jakieś dziwne mruczenie. Natychmiast przestał uderzać i nadsłuchiwał; wszyscy, zachowując jaknajgłębsze milczenie, naśladowali go. Mruk dochodził coraz wyraźniej.

Bushman zatarł ręce z radości; nie wyrzekł ani słowa, ale oczy jego dziwnie błyszczały. Uderzając raz poraz w gliniaste gniazdo termitów, usiłował wybić w niem otwór na stopę kwadratową; mrówki uciekały na wszystkie strony, ale strzelec bynajmniej na to nie zważał i podczas gdy inni napychali niemi worki, wyrębywał ścianę.

Naraz w otworze pojawiło się dziwaczne kudłate zwierzę. Był-to czworonog z długim wydłużonym ryjem, niewielką paszczą z językiem wysuwalnym, uszy miał stojące, ogon długi, kończasty. Popielato-rudawe kudły pokrywały jego ciało o krótkich nogach, zakończonych długiemi i ostremi szponami.

Jedno uderzenie siekierą w ryj powaliło go trupem.

– Otóż mamy i pieczeń. moi panowie, na którą im dłużej czekaliście, tem wam lepiej smakować będzie. Dalej, rozpalić ogień, stempel od strzelby posłuży nam za rożen, będziemy mieli ucztę, jakiej nie mieliśmy jeszcze nigdy. Bushman nie przesadzał wcale; zwierz ubity, którego szybko oprawił i obdarł ze skóry, był mrówkojadem. Holendrzy nazywają go świnią ziemną. Jest-to najstraszliwszy nieprzyjaciel mrówek; burzy on ich gniazda, a jeżeli mu się nie uda zakraść w mrowisko, wsuwa w nie długi i lepki język, a gdy go mrówki oblegną, wyciąga i połyka.

Pieczeń wkrótce była gotową; może należałoby jeszcze kilkanaście razy obrócić ją na rożnie, lecz zgłodniałym zabrakło cierpliwości; mięso przeniknione kwasem mrówczanym wydawało im się bardzo smacznem; drugą połowę zachowano na później. Po tej uczcie, wraz z odzyskanemi siłami, energia ożywiła tych dzielnych ludzi.

A zaprawdę, potrzeba im było tej energii, bo i następnej nocy zbawienne światło nie zabłysło na szczycie Volquiri.

Poprzednia częśćNastępna cześć