Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział X-XII)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć pierwsza

 

 

Rozdział X

Wahania południka.

 

biór chat, szałasów, namiotów na powierzchni trzęsawiska, coś w rodzaju obozu, zagrożonego ustawicznie wylewami rzek Yukon i River, ulice zarówno niesymetryczne jak błotniste, kałuże na każdym kroku, słowem nie miasto, tylko coś na podobieństwo obszernej psiarni, dobre co najwyżej dla tysiąca psów, których szczekanie spokoju w nocy nie daje, oto jak, opierając się na legendach, wyobrażałeś sobie Dawson City, panie Skim! Ale psiarnia przeistoczyła się w mgnieniu oka dzięki pożarom, które oczyściły plac. Dawson City jest teraz miastem, posiadającem dwa kościoły, katolicki i protestancki, banki, hotele. Niedługo będzie miało dwa teatry, z których jeden będzie operą o dwu tysiącach miejsc, et caetera et caetera. – A pan nie wyobraża sobie, co mieszczą w sobie te moje et caetera!…

W ten sposób wyrażał się doktor Pilcox, Anglo-Kanadyjczyk, człowiek lat czterdziestu, o kształtach zaokrąglonych, silny, czynny, obrotny, zdrów jak wilk, całkowicie odporny na wszelkie choroby. Mianowany rok temu dyrektorem szpitala w Dawson City, przyjechał do tego miasta, gdzie nie brakło mu zajęcia z powodu ustawicznie panujących epidemij, nie mówiąc o lokalnej gorączce złota, przed którą był zabezpieczony niegorzej od Summy Skim’a.

Doktor Pilcox nietylko leczył, lecz był zarazem chirurgiem, aptekarzem, dentystą, a ponieważ zażywał sławy jako lekarz zarówno biegły w swym zawodzie, jak oddany pacjentom, chorzy tłumnie napływali do jego pięknego domu przy Front street, jednej z głównych ulic Dawson City.

Bill Stell znał doktora Pilcox i korzystał z tej znajomości, aby polecać doktorowi rodziny immigrantów, którym przewodniczył od Skagway do Klondike. I tym razem, w parę dni po przybyciu, ułatwił Summy Skim’owi i Ben Raddle’owi poznanie z tym zacnym człowiekiem, cieszącym się ogólnym szacunkiem w mieście. W Klondike zresztą nie było nikogo, ktoby lepiej znał stosunki miejscowe i ktoby potrafił służyć lepszą radą czy poradą.

Pierwszem pytaniem, z którem Summy Skim zwrócił się do doktora, było dowiedzenie się, co się stało z miłemi towarzyszkami podróży, czy doktor Pilcox widział się z niemi?

vol_29.jpg (128864 bytes)

– Niech mi pan o niej nie mówi. Jest nadzwyczajna! – zawołał doktor z patosem, wyrażając się w liczbie pojedynczej ku prawdziwemu utrapieniu Summy Skim’a. – To jest perła, prawdziwa perła, i szczęśliwy jestem, że ją tu przyciągnąłem. Jest dopiero dwa dni w szpitalu, a już przeobraziła go całkowicie. Dziś rano, otwierając szafę, byłem wprost olśniony porządkiem, do którego, muszę się przyznać, nie byłem przyzwyczajony. Zdziwiony otwieram drugą, trzecią, dziesiątą: wszędzie to samo. Co więcej: narzędzia moje wyczyszczone i ułożone, a sala operacyjna lśni się od czystości dotąd niebywałej. Wreszcie, nie do uwierzenia, zyskała sobie powagę nad całym personelem. Wszystko idzie jak w zegarku. Dozorcy i dozorczynie są na swych stanowiskach. Łóżka posłane starannie, budzą zachwyt. Nawet chorzy, Bogu dzięki, zdaje się, że są zdrowsi!…

Ben Raddle był rad wielce z tego co słyszał.

– Mocno się cieszę – rzekł do doktora – z pochwał, któremi pan darzy swą nową pielęgniarkę. To znaczy, że nie omyliłem się w sądzie o niej; przypuszczam, że przyszłość gotuje panu niejedną miłą niespodziankę.

Summy Skim zato sposępniał, a nawet zaczął się niepokoić.

– Przepraszam, doktorze – rzekł – pan mówi wciąż o jednej… a wszak były dwie, jeżeli mnie pamięć nie myli.

– Tak, to prawda – przyznał doktor ze śmiechem. – Ale, pominąwszy, że dzisiejszą moją pielęgniarkę znałem oddawna, a towarzyszącej jej kuzynki – wcale, nie miałem nawet czasu się jej przypatrzyć. W dziesięć bowiem minut po przybyciu do szpitala wyszła i dopiero o dwunastej była zpowrotem, przebrana jak kopacz, z kilofem na ramieniu i rewolwerem u pasa. Wczoraj zrana, gdy spytałem o nią, powiedziano mi, że wyruszyła, nie powiedziawszy słowa nikomu. Dopiero przez jej kuzynkę dowiedziałem się, że ma zamiar poszukiwać złota jak mężczyzna.

– A zatem wyruszyła? – nalegał Summy.

– Najoczywiściej – rzekł doktor, dodając: – Widziałem niejeden typ osobliwy w swojem życiu, lecz, przyznam się, że podobnego nie spotkałem nigdy!

– Biedaczka! – szepnął Summy. – Jak pan mógł pozwolić na krok tak szalony!

Doktor jednak tych słów nie słyszał, Ben Raddle bowiem zagadnął go o Dawson City, a doktor Pilcox, dumny ze swego miasta, zaczął mówić o niem z ożywieniem.

– Tak – powtarzał – słusznie należy mu się miano stolicy Klondike’u przyznane mu przez rząd kanadyjski.

– Stolicy dopiero w zawiązku – zauważył Ben Raddle.

– Jeżeli nią nie jest w zupełności, to stanie się nią niebawem, zważywszy, że liczba mieszkańców wzrasta z dniem każdym.

– Dziś zaś liczy? – spytał Ben.

– Około dwudziestu tysięcy.

– Niech pan powie około dwudziestu tysięcy przechodniów. W zimie Dawson City musi być puste.

– Przepraszam, dwadzieścia tysięcy stałych mieszkańców, osiadłych tu z rodzinami.

Podczas tej rozmowy Summy siedział osowiały. Myśl jego biegła za Jane Edgerton. Widział, jak kroczy sama, wśród tej okolicy dzikiej, bez żadnej innej obrony, jedynie ze swą wolą niezłomną… Ale, zresztą, co go obchodzić może ta szalona dziewczyna, niech idzie na nędzę i śmierć, jeżeli tego sobie życzy… Summy energicznem poruszeniem ramion zrzucił ciężar z serca i wdał się w rozmowę.

– Jednakże – zauważył, podniecając doktora – Dawson nie posiada żadnej cechy stolicy…

– Jakto? – zawołał doktor Pilcox, nadymając się, co go uczyniło jeszcze okrąglejszym – wszak to rezydencja komisarza generalnego dorzecza Yukon’u, majora James Walch i całej hierarchji urzędników, jakiej pan nie znajdzie w stolicach ani Kolumbji ani Kanady!

– Jacyż to urzędnicy?

– Członek sądu najwyższego sędzia Mac Guire; komisarz kopalni, wielmożny pan Th. Faucett; komisarz dóbr królewskich, wielmożny pan Wade; konsul Stanów Zjednoczonych Amer. Północnej, agent konsularny Francji…

– Wielmożni – zakończył wesoło Summy Skim. – Istotnie, są to wybitne osobistości.

– A co do handlu?

– Posiadamy już dwa banki – rzekł doktor – The Canadian Bank of Commerce z Toronto, którego dyrektorem jest p. H. I. Wills, i The Bank of British North America.

– To wystarczy. A kościoły?

– Dawson City posiada trzy kościoły: katolicki, protestancki i anglikański.

Zbawienie dusz jest więc zabezpieczone. Jeżeli można to samo powiedzieć o zbawieniu ciał…

– A co pan myśli, panie Skim! Mamy dyrektora konnej policji, kapitana Stearns, Kanadyjczyka pochodzenia francuskiego i kapitana Harper, dyrektora poczty i obaj rozporządzają około sześćdziesięciu ludźmi.

vol_30.jpg (144050 bytes)

– Ja myślę, doktorze – odrzekł Summy Skim – że ten oddział policyjny jest niewystarczający w stosunku do liczby i rodzaju ludności miasta.

– Zwiększą go, o ile okaże się tego potrzeba – upewnił doktor; – rząd kanadyjski nie omieszka uczynić wszystkiego, aby zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom stolicy Klondike’u.

Trzeba było słyszeć, jak doktor Pilcox wymawiał wyrazy: stolica Klondike’u!

– A zatem wszystko idzie jak najlepiej – rzekł Summy Skim. – Zresztą, nie wiem, dlaczego właściwie zadaję panu te pytania. Krótkość mego pobytu nie pozwoli mi, mam nadzieję, ocenić zalet Dawson City. I aby miasto posiadało hotel, nie żądam niczego więcej.

W mieście były ich trzy: Yukon Hotel, Klondike Hotel, Northern Hotel, w którym zatrzymali się obaj kuzynowie.

Właściciele tych hoteli nie powinni byli obawiać się o stan swych dochodów. Pokój kosztował siedm dolarów dziennie, każdy posiłek – trzy dolary; usługa dzienna – dolara; ogolenie – dolara, ostrzyżenie zaś – półtora dolara.

– Na szczęście – zauważył Summy Skim – nie używam brzytwy!… A włosy mogę przywieźć do Montrealu nienaruszone!

Podane liczby mówią same przez się o drożyźnie w stolicy Klondike’u. Kto się nie wzbogaci w krótkim czasie, może być pewny, że go czeka ruina. Łatwo to zresztą wywnioskować z cenników rynku Dawson City: szklanka mleka kosztuje dwa franki pięćdziesiąt; funt masła – pięć franków, tuzin jaj – dwanaście franków, funt soli – franka, dwanaście cytryn – dwadzieścia pięć franków.

Kąpiel zwyczajna kosztuje dwanaście franków pięćdziesiąt, łaźnia zaś – sto sześćdziesiąt!

Summy zadecydował, że zadowoli się zwykłą kąpielą.

Dawson w tym czasie ciągnęło się na dwa kilometry wzdłuż prawego brzegu Yukon’u, odległe zaś było od najbliższych wzgórz na tysiąc dwieście metrów. Zajmowało ono ośmdziesiąt ośm hektarów powierzchni podzielonych na dwie części rzeką Klondike, wpadająca do Yukon’u. Miasto miało siedm alei, pięć ulic przecinających się pod kątem prostym z drewnianemi chodnikami. O ile na tych ulicach nie kursowały sanki podczas nieskończonych zimowych miesięcy, to zjawiały się duże pojazdy, ciężkie wozy, przejeżdżające z hałasem wśród zgrai psów.

Dawson otoczone jest ogrodami warzywnemi, w których rośnie pietruszka, kalarepa, sałata, pasternak, lecz nie w dostatecznej ilości tak, że mieszkańcy muszą sprowadzać jarzyny z Kanady, Kolumbji i Stanów Zjednoczonych. Mięsa zaś dostarczają statki w stanie zamrożonym, wioząc je po ruszeniu kry przez Yukon od St. Michel. W pierwszym tygodniu czerwca zjawiają się w dole rzeki, a świst syren oznajmia o ich przybyciu.

Zimą zato, gdy Yukon pokryty jest powłoką lodową, Dawson City jest odcięte na długie miesiące od reszty świata. Mieszkańcy muszą zadawalać się wtedy mięsnemi konserwami, a z powodu zbyt ostrego zimna nie wychodzą wcale z domów.

To też na wiosnę panują tu wszelkiego rodzaju epidemje. Szkorbut, zapalenie mózgu, tyfus dziesiątkują ludność wyczerpaną długiem zamknięciem.

Ostatnia zima szczególniej była niezwykle ostra, szpitale więc były przepełnione. Służba nie mogła podołać pracy, i doktor Pilcox znalazłby się w położeniu niezmiernie trudnem, gdyby nie cenna pomoc nowej pielęgniarki.

Trud, zmęczenie, zimno, nędza zmogły tych biednych ludzi przybyłych ze stron tak dalekich. Statystyka wykazywała rosnącą z dnia na dzień liczbę zgonów, a karawany ciągnione przez psy ustawicznie wiozły nieszczęśliwych na cmentarz, gdzie czekał na nich grób, wykopany, dla tych biedaków, być może w rudzie złota!

Smutny ten widok nie przeszkadzał jednak mieszkańcom, a przynajmniej przybyszom, zabawiać się na wszelki sposób. Ci, którzy po raz pierwszy tu przybyli, jak również ci, którzy powracali, straciwszy przez kilka miesięcy zarobione pieniądze, zapełniali kasyna i domy gry. Tłum zalegał restauracje i bary, podczas gdy epidemje dziesiątkowały miasto. Patrząc na setki tych pijaków, graczy, awanturników o silnej budowie, nie można było uwierzyć, że tylu nieszczęśliwych, rodziny całe, mężczyźni, kobiety, dzieci giną, wyczerpani nędzą i chorobą.

Cała ta ciżba spragniona nadzwyczajnych wrażeń zbierała się w Folies-Bergères, Monte Carlo, Dominion, Eldorado, nie można powiedzieć od wieczora do rana, najpierw dlatego że w tej porze roku, przy zbliżającem się porównaniu dnia z nocą, nie było ani poranku, ani wieczora, a następnie dlatego, że te przybytki zabawy nie zamykały się ani na chwilę. Panowały tu bez przerwy poker i ruleta. Po zielonym stoliku przesuwały się nie dolary, luidory lub piastry, lecz kawałki złota i piasek złoty wśród krzyków, napaści, zaczepek, a niekiedy nawet strzałów. Odbywały się wstrętne sceny, którym zaradzić policja nie mogła, a w których odgrywali pierwszą rolę tacy jak Hunter, Malone i im podobni.

W Dawson City restauracje są otwarte dniem i nocą. W każdej chwili można w nich dostać kurcząt po dwadzieścia dolarów za sztukę, ananasów po dziesięć dolarów, jajek świeżych po piętnaście dolarów za tuzin; palą w nich cygara po trzy franki pięćdziesiąt; piją wino po dwadzieścia dolarów butelka, wódkę, która kosztuje tyle co dom na wsi.

Trzy lub cztery razy w tygodniu poszukiwacze wracają z działek sąsiednich, aby w restauracjach i domach gry stracić w kilka dni wszystko, co znaleźli w błotach Bonanzy i jej dopływów.

Jest to objaw smutny, w którym uwidoczniają się wszystkie najgorsze przywary natury ludzkiej, a chociaż Summy Skim przypatrzył się tylko małej ich cząstce, niemniej spotęgowały w nim wstręt do tego świata awanturników.

Chcąc się czem prędzej wyrwać z tego niemiłego widowiska, użył wszystkich sprężyn, aby skrócić swój pobyt w Klondike.

W dniu swego przyjazdu po śniadaniu w Northern Hotel zagadnął Summy kuzyna temi słowami:

– Przedewszystkiem nasza sprawa. Ponieważ syndykat chce nabyć naszą działkę, udajmy się do tego syndykatu.

– Jak chcesz – odparł Ben Raddle.

Na nieszczęście w biurze American and Transportation Trading Company powiedziano im, że dyrektor, kapitan Healey, wyjechał i powróci dopiero za kilka dni. Musieli więc z konieczności poskromić swą niecierpliwość.

Nie tracąc jednak czasu udali się do Bill Stell’a, aby dowiedzieć się mniej więcej o położeniu swej własności.

– Czy Forty Miles Creek znajduje się daleko od Dawson City? – spytał go Ben Raddle.

– Nie byłem tam nigdy – odpowiedział wywiadowca. – Lecz mapa wskazuje, że rzeczka ta wpada do Yukon’u przy Fort Cudahy, na północo-zachód od Dawson City.

– Sądząc z numeru, nie zdaje mi się, aby działka była bardzo oddalona – zauważył Summy Skim.

– Nie więcej w każdym razie nad trzydzieści mil – objaśniał wywiadowca – ponieważ na tej odległości granica dzieli Alaskę od Kanady, a działka 129 leży na terytorjum kanadyjskiem.

– Wyruszymy tam zaraz po widzeniu się z kapitanem Healey – oświadczył Summy.

– Dobrze – zgodził się Ben Raddle.

Dni jednak upływały a kapitan Healey nie powracał. Po południu 7 czerwca, kuzynowie po raz dziesiąty udawali się z hotelu do biur syndykatu chicagoskiego.

W dzielnicy było gwarno. Parowiec Yukonu dopiero co przypłynął, przywożąc z sobą znaczną liczbę immigrantów, którzy szukając sposobności dostania się czy to do działek do nich należących, czy też pracy w działkach, uwijali się po ulicach, a szczególniej na Front street, gdzie znajdowały się główne agencje. Do tej ciżby ludzkiej przyłączała się zgraja psów. Plątały się pod nogami, wyjąc przeraźliwie.

– Ależ to istne psie miasto! – zawołał Summy Skim. – Prezydentem powinien być w tem mieście dog, a nazywać się powinno Dog City!

Wreszcie wśród krzyków, potrącań, przekleństw dostali się do biura syndykatu. Kapitana Healey nie było jeszcze, zdecydowali się przeto na porozumienie z wicedyrektorem p. Williamem Broll, który spytał ich zaraz, w jakiej przychodzą sprawie.

Kuzynowie wymienili swoje nazwiska.

– Bardzo mi przyjemnie poznać panów – oświadczył p. Broll.

– Nam również poznać pana – odpowiedział grzecznie Summy Skim.

– Czy panowie są spadkobiercami Josias Lacoste’a, właścicielami działki 129? – spytał p. Broll.

– Właśnie – oświadczył Ben Raddle.

– O ile – dodał Summy – działka ta nie znikła od czasu tej nieskończonej naszej podróży.

– Nie znikła – rzekł William Broll. – Mogą być panowie zupełnie spokojni, że znajduje się na swojem miejscu, czyli na granicy dwu państw… przynajmniej na granicy przypuszczalnej.

Przypuszczalnej?… dlaczego przypuszczalnej? Co znaczył ten przymiotnik niespodziewany?

– Panie – rzekł Ben Raddle, nie pokazując swego zdziwienia co do zastrzeżenia geograficznego p. Broll – dano nam znać w Montreal’u, że wasz syndykat nabyć chce działkę 129 przy Forty Miles Creek…

– Chciał… w istocie, panie Raddle.

– Przyjechaliśmy więc, mój współspadkobierca i ja, aby się przekonać o wartości działki jak również, czy syndykat trwa nadal w swem postanowieniu.

– Tak i nie – rzekł William Broll.

– Tak i nie! – zawołał przestraszony Summy.

– Tak i nie! – powtórzył Ben Raddle. – Niech pan nam to wytłumaczy panie Broll.

– Rzecz bardzo prosta – odrzekł tenże. – Tak, jeżeli działka położona jest w odpowiadających nam warunkach, nie – jeżeli jest przeciwnie. Słowem…

Ale Summy Skim mu przerwał.

– Tak czy inaczej – powiedział z żywością – trzeba liczyć się z faktami. Czy nasz wuj, Josias Lacoste nie był właścicielem działki 129, a my jego prawowitymi spadkobiercami?

Na potwierdzenie tych słów Ben Raddle wyciągnął z portfelu papiery poświadczające prawo własności.

– O! – rzekł wicedyrektor, odsuwając ruchem ręki papiery – nie wątpię, że są w porządku. Nie o to chodzi, panowie.

– A o co? – spytał Summy, którego nieco drwiące zachowanie p. Broll zaczynało drażnić.

– Działka 129 – odpowiedział p. Broll – znajduje się na tym punkcie granicy między Kanadą, która należy do Anglji i Alaską, która należy do Ameryki.

– Tak – potwierdził Ben Raddle – ale po stronie kanadyjskiej…

– To zależy – odparł William Broll. – Działka należy do Kanady, o ile granica między dwoma państwami nie ulegnie zmianie. W przeciwnym razie należeć będzie do Ameryki. Ponieważ zaś syndykat kanadyjski nie ma prawa eksploatować pokładów innych, jak kanadyjskie, udzielić mogę panom tylko warunkowej odpowiedzi.

– A więc – spytał Ben Raddle – granica między obu państwami jest obecnie zakwestjonowana?

– O to właśnie chodzi.

– Zdawało mi się – rzekł Ben Raddle – że wybrano sto czterdziesty pierwszy południk jako linję demarkacyjną.

– Tak, i zupełnie słusznie.

– Nie sądzę przeto, aby południki przenosić się mogły z miejsca na miejsce, nawet na nowym lądzie. Nie przypuszczam, aby mogły się przechadzać z laską w ręku od wschodu na zachód – odezwał się Summy Skim.

– Zapewne – potwierdził William Broll, śmiejąc się z zapału Summy Skim’a – może jednak nie znajduje się dokładnie w miejscu, w którem go wyznaczono. Od dwu miesięcy spór się toczy o to i bardzo możliwe, że granicę przeniosą albo nieco na wschód, albo nieco na zachód.

– O kilka mil? – spytał Ben Raddle.

– Nie, o kilkaset metrów tylko.

– I o to toczy się spór! – zawołał Summy Skim.

– Zupełnie słuszny – odparł wicedyrektor. – Co należy do Amerykanów, powinno należeć do Amerykanów, a co do Kanadyjczyków – do Kanadyjczyków.

– Które z państw zaprotestowało? – spytał Ben Raddle.

– Obydwa – rzekł William Broll. – Ameryka upomina się o pas ziemi na wschodzie, Kanada zaś – na zachodzie.

– Ah! by God! – zawołał Summy – co nas wreszcie ten spór może obchodzić!

– To – odpowiedział wicedyrektor – że jeżeli Ameryka weźmie górę, pewna część działek należeć będzie do Ameryki.

– Czy i działka 129?

– Nie ulega wątpliwości, ponieważ jest pierwszą na obecnej granicy, i w tych warunkach syndykat cofa propozycję jej nabycia.

Tym razem odpowiedź była jasna.

– Czy przynajmniej – spytał Ben Raddle, zajęto się już wyznaczeniem granicy?

– Tak, pomiary są prowadzone z dokładnością godną zaznaczenia.

Jeżeli oba państwa tak żywo zajęły się spornym paskiem ziemi, leżącym wzdłuż wymienionego południka, to dlatego że ten kawałek ziemi był złotodajny. Któż mógł wiedzieć, czy przez ten pasek, ciągnący się od góry Eljasza na południu do oceanu Lodowatego na północ, nie przechodzi jaka złotonośna żyła, którą wykorzystać potrafiłaby rzeczpospolita amerykańska.

– Ostatecznie, panie Broll – spytał się Ben Radle – czy w razie gdyby działka 129 pozostała na wschodzie granicy, syndykat trwałby w zamiarze jej nabycia?

– Oczywiście.

– A w razie przeciwnym czy wyrzekłby się jego?

– Również oczywiście.

– W takim razie – oświadczył Summy Skim – zwrócimy się do kogo innego. O ile działka nasza będzie znajdowała się na ziemi amerykańskiej, zamienimy ją na dolary, zamiast na funty szterlingi. Oto wszystko.

Na tych słowach zakończyła się rozmowa, i kuzynowie powrócili do Northern Hotel, gdzie wywiadowca czekał na nich.

Dowiedziawszy się o wszystkiem, powiedział:

– W każdym razie postąpiliby panowie bardzo roztropnie, udając się w jak najkrótszym czasie do Forty Miles Creek.

– Właśnie mamy ten zamiar – rzekł Ben Raddle. – Wyruszymy jutro. A ty, Bill’u, co zamierzasz?

– Ja – wrócę do Skagway, aby przewodniczyć nowej karawanie do Dawson City.

– Ile czasu to zajmie?

– Około dwu miesięcy.

– Liczymy na ciebie zpowrotem.

– Dobrze, ale niech panowie czasu nie tracą, jeżeli panowie chcą wrócić przed zimą.

– Możesz liczyć na mnie, Billu – zaręczył Summy Skim z zapałem – pomimo że na samym wstępie spotkała nas gruba niespodzianka!

– Znajdziemy nabywców mniej skrupulatnych – rzekł Ben Raddle. – Tymczasem zobaczymy sami…

– Właśnie myślę o tem – przerwał Summy Skim – że spotkamy tam miłego sąsiada…

– Tego Teksańczyka Huntera – dokończył Ben Raddle.

– I pana Malone. Obaj bardzo dystyngowani dżentelmeni.

– Niech pan powie raczej łotrzy, p. Skim. – sprostował Bill Stell. – Znają ich wszyscy w Skagway’u i Dawson City. Są to w istocie sąsiedzi pańscy, działka bowiem 131 graniczy z działką 129, pomimo że znajduje się po drugiej stronie granicy. Sąsiedztwo nie jest przyjemne dla panów.

– Tem bardziej – dodał Ben Raddle – że Summy miał sposobność dania dobrej nauczki jednemu z nich. Nie ułatwi to dobrych stosunków z nimi.

Bill Stell zasępił się.

– Sprawy panów nie są mojemi sprawami – rzekł głosem poważnym. – Ale panowie pozwolą, że będę im służył radą. Nie jedźcie sami do działki 129. Niech towarzyszy panom Neluto, mogą panowie nim rozporządzać. I niech panowie jadą dobrze uzbrojeni.

– A to dopiero kłopot! – zawołał Summy wznosząc ręce do nieba. – Jak pomyślę, że, gdybyśmy siedzieli sobie spokojnie w Montrealu, działka nasza byłaby w obecnej chwili sprzedana, ponieważ dobilibyśmy targu przed rozpoczęciem tego niemądrego sporu o granicę. A ja używałbym wywczasów w Green Valley!

– Przypuszczam, że nie zaczniesz narzekać, Summy. Mam twoją obietnicę. Zresztą, gdybyś był siedział w Montrealu, minęłaby cię ta podróż tak interesująca, tak porywająca, tak nadzwyczajna…

– Która nie wzrusza mnie wcale.

– Nie byłbyś w Dawson City…

– Które chcę jak najspieszniej opuścić.

– Nie byłbyś ułatwił podróży Edith i Jane Edgerton.

Summy uścisnął mocno dłoń kuzyna.

– Wiesz, co ci powiem? Otóż, słowo honoru, są to pierwsze rozsądne słowa, jakie powiedziałeś od dwu miesięcy.

Przy tych słowach na twarzy Summy Skim’a zajaśniał szczery, pogodny uśmiech.

 

Rozdział XI

Z Dawson City do granicy.

 

ill Stell miał słuszność, nagląc obu kuzynów do pośpiechu. Nie mieli ani dnia do stracenia. Zima w tych strefach północnych nadchodzi prędko. Czerwiec już się zaczął, a często się zdarza, że w końcu sierpnia mróz ścina powierzchnię jezior i rzek, śnieżne zaś zawieje zaciemniają horyzont. Trzy miesiące wszystkiego trwa lato w Klondike, a nawet dla obu przybyszów pora ta skrócona być musiała o czas powrotu do Skagway ze względu na drogę prowadzącą przez jeziora, lub, o ileby chcieli zmienić marszrutę, przez rzekę Yukon z Dawson City do St. Michel.

Przygotowania Ben Raddle’a i Summy Skim’a do nowej podróży dobiegły końca. Zaopatrzyli się we wszystko, biorąc pod uwagę możliwość przedłużenia swego pobytu w działce 129. Udało im się to tem łatwiej, że nie zabierali z sobą ani narzędzi, ponieważ te były na miejscu, ani pomocników, gdyż nie było mowy o eksploatowaniu działki.

Wszelako przezorność nakazywała wzięcie przewodnika znającego kraj dokładnie. Wywiadowca, znalazłszy w Dawson City innego sternika, odstąpił im Neluta. Ben Raddle podziękował za niego gorąco Bill Stell’owi. O lepszy wybór było trudno. O sprawności Indjanina przekonali się w ciągu podróży do Dawson City, mogli więc liczyć na niego we wszelkich wypadkach, o ile wszakże nie wymagaliby od niego objaśnień zbyt dokładnych.

Jako pojazd Ben Raddle wybrał wózek konny, przekładając go nad sanki, ciągnione przez psy nawet wtedy, gdy znikną lód i śniegi. Zwierzęta te były o tej porze tak drogie, że płacono za nie do dwu tysięcy franków za sztukę.

Wózek ten o dwu miejscach, zaopatrzony w budę skórzaną, mogącą się podnosić i spuszczać dowoli, zbudowany dość mocno, aby wytrzymać wszelkie wstrząśnienia, zaprzężony był w jednego rosłego konia.

Nie potrzebowano zaopatrywać się w paszę, gdyż o tej porze łąki ciągnęły się wzdłuż dróg i koń mógł paść się dowoli, z psami tymczasem byłoby więcej kłopotu.

Na prośbę Ben Raddle’a Neluto starannie obejrzał pojazd. Nie przeoczył niczego. Pudło, drążki, resory, wszystko do ostatniej śruby uległo skrupulatnemu badaniu, Neluto był zadowolony.

– No cóż? – spytał Ben Raddle.

– Jeżeli nie załamie się w drodze – odrzekł Indjanin głosem przekonywającym – myślę, że doprowadzi nas do działki 129.

– Bardzo ci dziękuję, mój chłopcze! – zawołał Ben Raddle, wybuchając śmiechem.

Wszelako zdołał wydobyć od przezornego Neluta cenne wskazówki o przedmiotach, które należało zabrać, i ostatecznie inżynier mógł być pewnym, że niczego nie brakowało do podróży.

Przez ten czas Summy Skim wałęsał się filozoficznie po ulicach Dawson City. Przypatrywał się sklepom, oglądał ceny towarów. Jakże był zadowolony, że sprawunki załatwił w Montrealu!

– Czy wiesz, Ben, ile kosztuje para trzewików w stolicy Klondike’u?

– Nie, Summy.

– Od pięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu franków. – A para pończoch?

– Nie wiem również.

– Dziesięć franków. – A skarpetki wełniane?

– Przypuśćmy, że dwadzieścia franków.

– Nie, dwadzieścia pięć. – A szelki?

– Można się bez nich obejść.

– Co się opłaci, gdyż kosztują ośmnaście franków.

– Obejdziemy się bez nich.

– A podwiązki?

– To mi wszystko jedno…

– Czterdzieści franków, a dziewięćset franków suknia dobrze wykończona. Stanowczo, w tym nieprawdopodobnym kraju korzystniej jest być kawalerem.

– Pozostaniemy nimi – rzekł Ben Raddle – o ile nie zechcesz poślubić jakiej bogatej dziedziczki…

– Nie brak ich… a szczególniej takich, które posiadają bogate działki na Bonanza lub Eldorado. Ale, ponieważ wyjechałem z Montrealu kawalerem, kawalerem powrócę.

– Ach! Montreal, Montreal!… jak jesteśmy od niego daleko, Ben!

– Odległość od Dawson City do Montrealu – rzekł Ben Raddle z pewną ironją w głosie – jest taka sama, jak od Montrealu do Dawson City, Summy.

– Wiem o tem – odparł Summy Skim – nie znaczy to jednak, że droga jest krótka!

Dwaj kuzynowie nie chcieli odjechać, nie pożegnawszy się z Edith Edgerton. Udali się w tym celu do szpitala. Edith wyglądała ślicznie w stroju pielęgniarki. Patrząc na jej olśniewającej białości fartuch z bawetem, spadający w równych fałdach na szarą wełnianą suknię, na jej włosy gładko uczesane, symetrycznie rozdzielone, na jej białe ręce starannie utrzymane, nie chciało się wierzyć, że to jest ta niezwykła pracownica, o której wyrażał się doktor Pilcox z takim zachwytem.

– Co słychać, miss Edith – spytał Ben Raddle – czy pani zadowolona ze swej nowej pracy?

– Miły jest zawsze zawód, który zapewnia nam utrzymanie – odpowiedziała Edith z prostotą.

– Hm! Hm! – mruknął nieprzekonany Ben Raddle… – Słowem, pani jest zadowolona. To najważniejsza. Doktor Pilcox nie znajduje słów dla pani.

– Doktor jest zbyt dobry – rzekła pielęgniarka. – Zczasem mam nadzieję, że będę użyteczniejszą.

Summy spytał nagle:

– A pani kuzynka, czy dała znać o sobie?

– Bynajmniej.

– Urzeczywistniła zatem swój zamiar?

– Czyż mogło być inaczej?

– Ale na cóż liczy? – zawołał Summy z nagłem, niewytłumaczonem uniesieniem. – Cóż pocznie, jeżeli jej się nie powiedzie, a co jest więcej jak pewne?

– Przyjmę ją do siebie – odpowiedziała Edith spokojnie. – W najgorszym razie zarabiam tyle, że nam wystarczy do życia.

– Tak więc – odezwał się Summy mocno podniecony – panie myślą osiedlić się na stałe w Klondike i zapuścić tu korzenie…

– Bynajmniej. Jeżeli poszczęści się Jane, w takim razie będę korzystała z jej pomocy.

– Świetna umowa!… Więc zdecydowałyby się panie na opuszczenie Dawson City?

– Dlaczegożby nie? Lubię swój zawód, bo daje mi utrzymanie, ale z chwilą, gdy będę się mogła obyć bez niego, znajdę sobie inny, przyjemniejszy, oczywiście.

Wygłosiła te słowa głosem tak stanowczym, że wykluczały wszelką możność sprzeciwu. Na ten spokojny zrównoważony pogląd na życie Summy odpowiedzi nie znalazł.

Zresztą nawet gdyby był chciał zaoponować, nie miałby już czasu, doktor Pilcox bowiem, dowiedziawszy się o bytności obu gości w szpitalu, nadszedł, winszując im serdecznie nowej interesującej podróży, przyczem nie omieszkał wsiąść na swego ulubionego konika i wychwalać piękna umiłowanego swego Klondike.

Summy wyraził otwarcie swe niezadowolenie. On bo nie lubił Klondike, o, nie!

– Polubi go pan jeszcze – rzekł doktor. – Gdyby go pan mógł widzieć w zimie!

– Mam nadzieję, że ominie mnie to szczęście – odparł Summy z grymasem.

– Kto wie?

Przyszłość pokaże, czy Summy Skim miał słuszność czy nie, nie biorąc odpowiedzi doktora na serjo.

8 czerwca, o piątej rano, wózek stał przed Northern Hotel. Pakunki były ułożone, koń niecierpliwił się w zaprzęgu, Neluto królował na koźle.

– Czy ładunek gotowy, Neluto?

– Gotowy, proszę pana.

– A zatem w drogę – zawołał Ben Raddle.

– …O ile nie zapomniano jakiego pakunku w hotelu – dokończył Indjanin ze swą zwykłą ostrożnością.

Ben Raddle westchnął z rezygnacją.

– Ostatecznie, miejmy nadzieję, że nie zapomnieliśmy niczego – rzekł wchodząc na wózek.

– A przedewszystkiem, że mamy być zpowrotem w Montrealu za dwa miesiące – dodał Summy powtarzając z uporem swą zwykłą zwrotkę.

Odległość między Dawson City a granicą wynosi sto czterdzieści sześć kilometrów, czyli, że chcąc dostać się do działki 129, należało poświęcić na to trzy dni, licząc dwanaście mil na dobę.

Neluto, oszczędzając konia, postanowił odbywać dwa kursy dziennie: jeden od szóstej rano do jedenastej; drugi od pierwszej do szóstej. Pozostały czas poświęcił na postoje i wypoczynek nocny. Zresztą nie możnaby prędzej podróżować po tym kraju pełnym niespodzianek.

Wieczorem miano rozbijać namioty pod drzewami, o ile Ben Raddle i jego kuzyn nie znajdą pokoju w jakim przydrożnym zajeździe.

Pierwszy dzień upłynął pomyślnie. Pogoda była piękna. Lekki powiew pędził kilka chmurek ze wschodu, a temperatura dochodziła do dziesięciu stopni ponad zero. Na falistym gruncie, nie sięgającym wyżej ponad tysiąc stóp, rosły anemony, krokusy, jałowce, zwieszające się w rozkwicie wiosennym na zboczach pagórków. W wąwozach wznosiły się drzewa jak topole, brzozy i sosny, układając się w gęste kępy.

Summy dowiedział się, że w drodze nie zbraknie zwierzyny i że nawet niedźwiedzie pojawiają się w tej części Klondike. To też nie omieszkano zabrać strzelb myśliwskich. Ale nie nadarzyła się sposobność ich zużytkowania.

Co więcej okolica ta nie była samotna. Spotykano kopaczy zajętych przy eksploatacjach górskich, którzy nieraz wydobywali dziennie po tysiąc franków złota każdy.

Po południu wózek dotarł do Fort Reliance, miasteczka bardzo ożywionego o tej porze roku. Reliance, utworzone przez Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej dla poszukiwania futer i zabezpieczenia się przed napadami Indjan, jak wiele podobnych miejscowości, straciło obecnie swe znaczenie.

Odkąd odkryto kopalnie złota, stacja straciła swój charakter obronny, przekształciwszy się w skład żywnościowy.

W Fort Reliance kuzynowie spotkali majora Walsh, komisarza generalnego Yukonu, który objeżdżał swój obwód.

Był to człowiek lat pięćdziesięciu, administrator wybitny, osiadły w okręgu dwa lata temu. Gubernator Kanady przysłał go tutaj w chwili, gdy pokłady złotonośne zaczęły przyciągać tysiące immigrantów, których liczba zwiększała się z dnia na dzień.

Trudu mu nie brakło. Umowy, którym należało nadać charakter prawny, dzielenie działek, zobowiązania, o które trzeba się było upominać, przytem obrona ziemi, której Indjanie nie pozwalali zabierać bez gwałtu i oporu, tysiące kwestyj powstających z dnia na dzień – wszystko to nie ułatwiało mu zadania bynajmniej.

Do tych wszystkich kłopotów dołączył się nowy, w postaci sporu o sto czterdziesty pierwszy południk, pociągający za sobą konieczność nowych pomiarów. W tej sprawie przybył major James Walsh do zachodniej strony Klondike.

– Kto pierwszy wszczął spór? – spytał Ben Raddle.

– Amerykanie – odpowiedział komisarz. – Dowodzą, że pomiary dokonane w czasie, gdy Alaska należała do Rosjan, nie są zupełnie dokładne. Południk sto czterdziesty pierwszy, mający stanowić granicę pomiędzy obu państwami, powinien być przeniesiony na wschód, przez co Stany Zjednoczone zyskałyby większą część działek, znajdujących się na dopływach lewego brzegu Yukonu.

– A zatem – dodał Summy Skim, i działkę 129 odziedziczoną po wuju Josias Lacoste?

– Oczywiście, panowie pierwsi będą musieli zmienić narodowość, w razie potrzeby.

– Ale czyż są dane na to, panie Walsh, że pomiary ukończone zostaną w prędkim czasie?

– Mogę powiedzieć panom jedynie, że komisja wyznaczona specjalnie w tym względzie pracuje od kilku tygodni. Spodziewamy się, że kwestja ta rozstrzygnie się przed zimą.

– Czy pańskiem zdaniem, panie Walsh – spytał Ben Raddle – przypuszczać należy, że istotnie zaszła pomyłka w pierwotnem wyznaczeniu granicy?

– Nie, panie. Wnosząc z informacyj, które zebrałem, jest to tylko sprawa wytoczona Kanadzie z umysłu przez kilka syndykatów amerykańskich.

– Niemniej wszakże – rzekł Summy Skim – będziemy zmuszeni przedłużyć pobyt w Klondike pomimo naszych chęci, co nie jest wesołe!

– Zrobię wszystko co będzie w mej mocy, aby przyśpieszyć pracę komisji – przyrzekł komisarz generalny. – Ale przyznać trzeba, że jest utrudniona przez złą wolę kilku właścicieli działek sąsiadujących z granicą. Jak naprzykład działki 131.

– Teksańczyka, nazwiskiem Hunter? – rzekł Ben Raddle.

– Tak. Pan o nim słyszał?

– W przejeździe z Skagway do Dawson City mój kuzyn i ja musieliśmy zawrzeć z nim znajomość… i to nawet w sposób nieco ostry…

– W takim razie pilnujcie się panowie. Jest to osobnik brutalny i gwałtowny. Towarzyszy mu niejaki Malone, niewiele więcej wart od niego.

– Czy Hunter – spytał Ben Raddle – należy do tych, którzy domagali się sprostowania południka, panie Walsh?

– Tak, i to do najzagorzalszych.

– Jakiż ma on w tem interes?

– Chodzi mu o to, aby być bardziej oddalonym od granicy i przez to uniknąć pośredniego nadzoru naszej policji. On to podburzył właścicieli działek między lewym brzegiem Yukonu a obecną granicą. Wszyscy ci przybysze woleliby zależeć od Alaski, podlegającej mniej surowym prawom niż Kanada. Ale, powtarzam, wątpię, czy Amerykanie wygrają, i Hunter nic na tem nie zyska. W każdym razie, radzę wam, panowie, jak najmniej mieć stosunków z sąsiadem, awanturnikiem najgorszego gatunku, który nieraz już przysporzył pracy moim ludziom.

– Może pan być spokojny, panie komisarzu – odpowiedział Summy Skim. – Nie przyjechaliśmy eksploatować działki, lecz ją sprzedać. Po dokonaniu transakcji wracamy niezwłocznie przez Chilkoot do Vancouver i Montreal.

– Życzę panom szczęśliwej podróży – odpowiedział komisarz, żegnając się z interesantami. – Jeżeli mogę być panom użyteczny w czemkolwiek, liczcie na mnie.

Nazajutrz wózek ruszył w dalszą drogę. Niebo było chmurne, wiatr północno-zachodni sprowadził kilkakrotną nawałnicę. Ale pod budą nie dała się zbytnio odczuwać.

vol_31.jpg (169239 bytes)

Neluto nie mógłby żądać od swego konia szybszego biegu. Droga stawała się coraz bardziej nierówną. Wgłębienia po zniknięciu lodu, wypełniającego je długie miesiące, powodowały wstrząsy, groźne zarówno dla pojazdu jak i dla zaprzęgu.

Okolica była lesista; pełno było sosen, brzóz, topoli i osin. O drzewo kopacze nie potrzebowali się kłopotać, ani dla swego osobistego użytku, ani dla eksploatacji działek. Zresztą grunt w tej części obwodu oprócz złota zawierał w sobie i węgiel. O sześć kilometrów od Fort Cudahy, na Coal Creek, następnie o trzynaście mil stąd, na Cliffe Creek, odkryto pokłady węgla kamiennego, dającego tylko pięć procent popiołu. Znaleziono go również przedtem w dorzeczu Five Fingers. Węgiel ten zastępuje z korzyścią drzewo. Parowce średniej miary spalają go tonnę na godzinę. W razie wyczerpania pokładów złota zapewni on środki utrzymania temu obwodowi.

Wieczorem tegoż dnia po męczącej drodze Neluto i jego towarzysze zatrzymali się w Fort Cudahy na lewym brzegu Yukonu, w zajeździe, który im wskazał przywódca konnego oddziału policji. Dwaj kuzynowie nie omieszkali go spytać, czy nie spotkał w Fort Cudahy przechodzącej w tych dniach kobiety.

– Czy spotkałem przechodzącą kobietę? – zawołał porucznik, śmiejąc się głośno. – Nie, panowie, kobiety nie widziałem, lecz dziesiątki, setki kobiet. Wielu poszukiwaczy ciągną całe ich zastępy za sobą, a panowie rozumieją, że w tej liczbie…

– Oh! – zaprotestował Summy – ta, o której mówię jest tak osobliwa! Jest ona poszukiwaczką, nie sądzę zaś, aby poszukiwaczek było tak wiele.

– Niech pan się nie łudzi – upewnił porucznik. – Nie brak ich. Kobiety są również zapalone jak mężczyźni w poszukiwaniu złota.

– A… w takim razie – rzekł Summy – rozumiem…

– Możemy jednak spróbować – ciągnął dalej porucznik. – O ile będę miał rysopis osoby, która zajmuje pana…

– Jest to bardzo młoda panna – objaśniał Summy. – Zaledwie dwudziestodwuletnia. Jest małego wzrostu, brunetka i bardzo ładna.

– Istotnie – przyznał porucznik – podobna postać nie jest zwykła w tych stronach… Pan mówi… młoda panna… brunetka… małego wzrostu… ładna… miała przechodzić tędy…

Przywódca konnej policji napróżno szukał w swej pamięci.

– Nie, nie przypominam sobie wcale – oświadczył wkońcu.

– Poszła inną drogą, biedactwo – rzekł smutnym głosem. – W każdym razie dziękuję, poruczniku.

Noc przeszła jako tako, nazajutrz zaś, 10 czerwca, wózek ruszył wczesnym rankiem w drogę.

Rzeka Yukon, poza Fort Cudahy płynie w dalszym ciągu na północo-zachód, aż do południka sto czterdziestego pierwszego, Forty Miles Creek zaś, długości czterdziestu mil, jak to wskazuje jej nazwa, skręca wzwyż na południo-zachód i dąży również do granicy, która ją dzieli na dwie części równe.

Neluto miał nadzieję dojechać wieczorem do miejsca, gdzie znajdowała się działka Josias Lacoste’a. Dał obfity obrok koniowi, który pomimo dwudniowego biegu nie wydawał się zbyt zmęczony. Był jeszcze zdolny do dalszych wysiłków, tem bardziej, że oczekiwał go długi wypoczynek w działce 129.

O trzeciej zrana, w chwili gdy Ben Raddle i Summy Skim wyszli z zajazdu, słońce stało dość wysoko. Za dziesięć dni nastąpi porównanie dnia z nocą, i wtedy słońce zaledwie na chwil kilka znikać będzie za horyzontem.

Wózek jechał wzdłuż prawego brzegu Forty Miles Creek, niezmiernie krętego i pokrytego nieraz gęstą siecią pagórków oddzielonych wąwozami.

Strona ta nie była samotna. Zewsząd wrzała praca w działkach. Przy każdym zakręcie brzegu, przy wejściu do wąwozów wznosiły się słupy, oddzielające działki, na których były wypisane wielkiemi cyframi odpowiednie numery. Narzędzi nie było zbyt wiele: gdzie niegdzie widniały maszyny poruszane ręką ludzką, rzadziej jeszcze wprawiane w ruch wodą sąsiedniego potoku. Większa część poszukiwaczy z pomocą niekiedy bardzo małej liczby robotników wydobywała błoto z małych szybów wykopanych na działce. Praca ta odbywała się bez hałasu, tylko od czasu do czasu ciszę przerywał okrzyk radości poszukiwacza, który odkrył kawałek złota większej wartości.

Pierwszy postój nastąpił dopiero o dziesiątej. Po śniadaniu, składającem się z konserw i biszkoptów i zakończonem kawą, Ben Raddle i Summy Skim zapalili fajki, koń zaś pasł się spokojnie na sąsiedniej łące.

Około dwunastej Neluto wyruszył szybkim biegiem tak, że kilka minut przed siódmą znaleźli się w bliskości słupów, należących do działki 129.

Wtedy Summy Skim, wziąwszy z żywością lejce z rąk Neluta, stanął w wózku i zatrzymawszy go, zawołał, wskazując ruchem ręki na długi i głęboki wąwóz, dążący prostopadłem zboczem do łożyska potoku: – Patrz!

Dwaj towarzysze, spojrzawszy w kierunku wskazanym, zobaczyli w dole wąwozu sylwetkę, nieco zamgloną przez odległość, wywołującą wrażenie czegoś „już widzianego”. Był to poszukiwacz małego wzrostu, o ile można było sądzić zdaleka, zajęty przemywaniem piasku z szybu. Obok niego pracował drugi, olbrzymiej postaci. Byli tak zajęci swą pracą, że nie zwrócili uwagi na zatrzymujący się wózek.

– Zdawałoby się doprawdy, że… – szepnął Summy.

– Co? – spytał zniecierpliwiony Ben Raddle.

– Że… dalibóg… to Jane Edgerton, Ben!

Ben Raddle wzruszył ramionami.

– Dlatego że myślisz o niej w tej chwili? Jakże mógłbyś poznać kogokolwiek z tak daleka?… Jane Edgerton nie miała przecież towarzysza, o ile wiem… A zresztą skąd wnosisz, że jeden z poszukiwaczy jest kobietą?

– Nie wiem – odpowiedział Summy z wahaniem. – Zdaje mi się…

– Mnie się zdaje, że to są dwaj poszukiwacze: ojciec i syn. Niema w tym razie żadnej wątpliwości. Zresztą spytaj Neluta.

Indjanin przysłonił oczy ręką.

– To jest kobieta – oświadczył kategorycznie po dłuższem badaniu.

– Widzisz! – zawołał Summy z triumfem.

– Albo mężczyzna – ciągnął dalej Neluto w tym samym tonie.

Summy zniechęcony puścił lejce, i wózek ruszył w dalszą drogę. Neluto zaś dodał jeszcze:

– Nie byłoby nic dziwnego, aby to było dziecko lub dziewczyna – naprzykład.

Wózek pędził dalej. Niebawem, przejechawszy granicę, zatrzymał się na działce 129.

– …albo też chłopiec – zakończył Neluto w swej trosce rzeczowej o niepominięcie żadnej hipotezy.

Ale ani Ben Raddle, ani Summy Skim nie usłyszeli ostatnich słów Neluta. Jeden z jednej, drugi z drugiej strony wózka wyskoczyli równocześnie, aby po dwu miesiącach i dziewięciu dniach stanąć na gruncie działki 129.

 

Rozdział XII

Debjut poszukiwaczki złota.

 

dith i Jane Edgerton, przyjechawszy do Dawson City, udały się wprost do szpitala. Edith, przywitana po ojcowsku przez doktora Pilcox, stanęła niezwłocznie na swem stanowisku bez żadnego niepokoju i zakłopotania, jak gdyby opuściła je wczoraj.

Jane tymczasem, dążąc do swego celu, wyrobiła sobie natychmiast pozwolenie w zarządzie na polowanie, rybołówstwo i eksploatację za cenę dziesięciu dolarów, poczem kupiła sobie strój i narzędzia poszukiwacza złota. Do szpitala wróciła przebrana od stóp do głów.

Włosy zgarnęła wysoko na głowie, przykrywając je kapeluszem filcowym, na nogi wdziała grube, podkute trzewiki; przyodziała się w bluzę i spodnie z grubej, trwałej tkaniny. W stroju tym zatraciła swój wygląd kobiecy, stając się podobną do młodego, zwinnego chłopca.

Kuzynki spożyły śniadanie pospołu, poczem, nie pokazując po sobie wzruszenia, które odczuwały obie, pocałowały się jak zwykle, i podczas gdy Edith wracała do swoich chorych, Jane ruszyła w drogę pełną niespodzianek i przygód.

Z informacyj zasięgniętych w mieście przy załatwianiu sprawunków wywnioskowała, że nie ma poco iść na południe, ani też na wschód. W tych bowiem kierunkach znajdowały się okolice najbogatsze, a co za tem idzie najbardziej poszukiwane. Mogłaby je przebiegać długo, zanim znalazłaby zakątek nieeksploatowany, któryby opłacił jej zabiegi.

Na zachodzie tymczasem rzeczki i potoki były mniej znane i konkurencja była mniejsza. Może w tym kierunku natrafi na działkę dotąd nieeksploatowaną i niezbyt oddaloną od miasta.

Jane Edgerton, licząc na swoją szczęśliwa gwiazdę, wyruszyła z Dawson City na zachód i z kilofem i sakwą na plecach szła wzdłuż lewego brzegu Yukonu.

Dokąd dążyła, nie wiedziała sama. Szła prosto przed siebie z postanowieniem zatrzymania się przy pierwszej lepszej rzece, zagradzającej jej drogę, dla zbadania jej brzegów.

Około piątej po południu nie natrafiwszy na żaden potok prócz zwykłych strumieni, zmęczona przysiadła, aby się nieco pożywić. Od czasu wyjścia z miasta do tej chwili nie spotkała żywej duszy. Okolica była cicha i pusta.

Po skończonym skromnym posiłku miała już wyruszyć w dalszą drogę, gdy niespodziewanie odgłos nadjeżdżającego wózka od strony Dawson City zwrócił jej uwagę. Był to prosty wóz chłopski, nakryty płótnem i zaprzężony w jednego rączego konia. Na ławeczce przymocowanej sznurkami ponad osią, siedział rubaszny człowiek o twarzy czerwonej i jowjalnej, klaskając wesoło z bata.

Ponieważ droga zaczęła się wznosić w tem miejscu, wózek musiał zwolnić biegu i Jane usłyszała poza sobą wstrzymany tętent konia i tarcie kół, poczem głos nieco gruby lecz wesoły odezwał się do niej.

– E – malcze, co robisz tutaj?

Na te słowa wymówione w języku angielskim bardzo zrozumiałym, ale z akcentem dla ucha anglosaskiego niezmiernie komicznym, Jane odwróciła się i zmierzyła swego rozmówcę wzrokiem spokojnym.

– A pan? – spytała.

Rubaszny człowiek zaśmiał się.

– Bon Diou! – zawołał, dodając do swej cudzoziemskiej wymowy akcent marsylski – czy nie widzisz, młody trzpiocie! Patrzcie, jak śmiało odzywa się do przechodniów. Może należysz do policji, mój mały?

– A pan? – rzekła znowu Jane Edgerton.

– „A pan” – powtórzył żartobliwie woźnica. – Czy nie umiesz powiedzieć nic innego?… A może należy się panu przedstawić?…

– Dlaczegożby nie? – odparła Jane napoły z uśmiechem.

– Nic prostszego – rzekł wesoły osobnik, podcinając zlekka konia. – Mam honor przedstawić się jako Marius Rouveyre, najznaczniejszy kupiec z Fort Cudahy. Teraz twoja kolej, nieprawdaż?

– Jan Edgerton, poszukiwacz.

Wózek zatrzymał się na dobre, gdyż Marius Rouveyre z wielkiego zdziwienia pociągnął mocno lejce, poczem je wypuścił z rąk, śmiejąc się do rozpuku.

– Poszukiwacz! – wymawiał, jąkając się wśród śmiechu. – Poszukiwacz, pécairé!… Chceszże dać się zjeść przez wilki?… A odkądże jesteś poszukiwaczem, jak mówisz?

– Od trzech godzin – odpowiedziała Jane Edgerton, czerwieniąc się z gniewu. – Jestem jednak już przeszło dwa miesiące w drodze, a przecież wilki mnie nie zjadły, zdaje mi się.

– Prawda – przyznał jowjalny Marius tonem poważnym. – Prawda, że ten mały przyszedł aż tutaj… Nie przeszkadza to, że wybrałeś sobie kiepskie rzemiosło… Biedny!… Wiesz, twoja twarz podoba mi się… pomimo, że zanadto się stawiasz… Potrzeba mi właśnie subjekta i jeżeli chcesz zająć jego miejsce… Lepsze to zajęcie niż poszukiwacza!

– Subjekt? – spytała Jane. – Subjekt od czego?

– Od wszystkiego – rzekł Marius Rouveyre. – Zajmuję się wszelkim handlem. Nie możesz sobie wyobrazić nawet, co jest w tych skrzyniach. Nici, igły, szpilki, sznurki, szynki, papier listowy, kiełbasy, gorsety, konserwy, podwiązki, tytoń, ubrania kobiece i męskie, rondle, obuwie etc. Prawdziwy bazar! W tem pudełku jest cylinder, jedyny, który będzie istniał w Fort Cudahy. Będę go wynajmował na każde wesele i wróci mi tysiąckrotnie jego cenę. Będzie musiał pasować na wszystkie głowy!… W tym innym, suknia… suknia balowa… dekoltowana… ostatniej mody paryskiej, mój kochany!

– Czy rzeczy te mają tu nabywców?

– Czy mają nabywców? – Będą mi wyrywali tę suknię! Kto pierwszy znajdzie duży kawałek złota, ofiaruje go swej małżonce, aby zaćmiła wszystkich na wieczorach tanecznych w Fort Cudahy… Ale to są wszystkie rzeczy błahe. Poważne zaś są w innych pakach… szampan, wódka, etc. Nie mogę nastarczyć z ich dostawą… No, jakże? przyjmujesz moją propozycję? Cztery dolary dziennie z mieszkaniem i strawą.

– Nie, panie – odpowiedziała szczerze Jane Edgerton. – Dziękuję panu, ale pójdę swoją drogą.

– Zła droga, mały, zła droga – mówił Marius Rouveyre z przekonaniem. – Wiem, co to poszukiwanie złota, spraktykowałem je na sobie.

– Pan był poszukiwaczem?

– Przecież! jak wszyscy tutaj. Zaczyna się od tego. Ale na sto jednemu się udaje, dwu nic na tem nie wygrywa, dziesięciu wraca w nędzniejszym stanie niż przedtem, reszta zostawia tu swą skórę… O mało nie należałem do ich liczby!

– Doprawdy? – rzekła Jane, żądna zawsze dowiedzenia się czegoś.

– Jak mnie widzisz żywego, mój mały – ciągnął dalej Marius. – Jestem marynarzem z Marsylji, we Francji. Zarabiałem już w pięciu częściach świata, kiedy pozwoliłem się naciągnąć przez łotra, którego miałem nieszczęście spotkać w Vancouver, gdy byłem tam dla postoju. Słuchając go, zdawało się, że dość się schylić, aby znaleźć kawałek złota wielki jak głowa. Pojechaliśmy oba. Oczywiście zarobek cały poszedł na tę podróż, i również oczywiście znalazłem tu nędzę. Miałem już tylko skórę na kościach i sakiewka moja nie była tłustsza ode mnie, kiedy nicpoń ten opuścił mnie dla nowej ofiary. Zastanowiłem się wtedy nad sobą, a ponieważ Marius nie jest głupszy od innych, więc prędko zrozumiał, że wszystko, co zarabia poszukiwacz w Klondike, pozostaje w Klondike w kabaretach, spelunkach i sklepach, gdzie sprzedają po sto franków, to co warte sto sous. Postanowiłem przeto zostać szynkarzem i kupcem i przyklaskuję swojemu pomysłowi – zakończył Marius Rouveyre, bijąc się po brzuchu z zadowoleniem – bo moja sakiewka i ja zaokrągliły się równocześnie!

Tak rozmawiając dojechali do szczytu wyniosłości. Marius zatrzymał wózek.

– Ostatecznie, nie zgadzasz się?

– Stanowczo nie – rzekła Jane Edgerton.

– Źle robisz – westchnął Marius, który popuścił cugle koniowi.

Ale prawie natychmiast wózek zatrzymał się znowu.

– Nie powiedzą, że zostawiłem cię, abyś nocował pod gołem niebem. Marius jest dość bogaty, ażeby przygarnąć takiego młodego chłopca, jak ty. Dokąd idziesz?

– Powiedziałem panu: przed siebie.

– Przed siebie!… przed siebie!… Możesz iść długo przed siebie. Niema ani jednego większego potoku przed Fort Cudahy. Czy chcesz, abym cię tam zawiózł?

– Wozem?

– Wozem.

– Oczywiście… przyjmuję z wdzięcznością – odpowiedziała Jane zachwycona propozycją.

– Prędko zatem… wsiadaj!… głupi kto odmawia.

Dzięki temu szczęśliwemu zdarzeniu podróż Jane skróciła się o wiele, tem bardziej, że koń biegł przyśpieszonym kłusem. Czwartego czerwca o spóźnionej wprawdzie godzinie, stanęli przed magazynem Mariusa Rouveyre.

Kupiec nie omieszkał ponownie namawiać Jane Edgerton, aby została u niego. W ciągu półtorej doby, z nią spędzonej, sympatja, którą był powziął dla niej od pierwszej chwili, zwiększyła się jeszcze. Naleganie jednak nie odniosło skutku. Jane, trwając w swym zamiarze, wyruszyła nazajutrz rankiem.

Dopływ Yukonu zagrodził jej niebawem drogę. Zawróciła więc na południo-zachód i nie znając nawet nazwy tego dopływu, udała się wzwyż prawego brzegu.

Szła dzień cały w tym kierunku. Droga jednak nie była równa. Ciągnęła się to wzdłuż dopływu, to oddalała się od niego, omijając pagórki, zasłaniające potok, który ukazywał się tylko u krańca wąwozów, staczających się po pochyłości mniej lub więcej prostopadłej.

Jane starannie badała każdy wąwóz, w nadziei, że może natrafi na miejsce szczęśliwe, przeoczone przez tych, którzy ją poprzedzili. Ale dzień dobiegał końca bez żadnego wyniku. Cały grunt był zajęty, lub poznaczony słupami, świadczącemi, że jest czyjąś własnością. Działki następowały po działkach bez przerwy. Pozostały tylko kawałki ziemi jałowe lub niedostępne.

Jane zresztą nie dziwiła się wcale swemu niepowodzeniu, widząc zewsząd pracę rąk ludzkich. Poszukiwacze, którzy zajęli tę okolicę, musieli wykorzystać jej bogactwa i nieprawdopodobną było rzeczą, aby najmniejszy kawałek złota uszedł ich uwagi.

Pozostawało więc tylko iść dalej i to dotąd, dopóki to będzie konieczne.

Nad wieczorem napotkała nowy wąwóz. Zapuściła się weń, jak to była czyniła dotąd, i obejrzała starannie grunt dokoła. Wąwóz ten miał dzikszy wygląd, niż inne mu podobne i dochodził do rzeki licznemi zakrętami. Uszedłszy sto kroków, Jane straciła drogę z oczu i znalazła się na wąskiej ścieżce wśród wysokich ścian skalistych, poprzecinanych szerokiemi i głębokiemi szczelinami.

Stała właśnie nad jedną z nich, chcąc ją przekroczyć, gdy na zakręcie ścieżki, o dwadzieścia metrów od niej, ujrzała człowieka, na którego widok zadrżała. Był to rodzaj olbrzyma, kolos z rozczochranemi włosami, około sześciu stóp wysokości. Włosy te, barwy rudej spadały na czoło grubemi, kręconemi kosmykami, nadawały mu wyraz zwierzęcy, spotęgowany jeszcze resztą postaci. Nos spłaszczony, uszy odstające, wargi mięsiste, ręce pokryte rudym włosem, nogi wystające z podartego obuwia, nad którem wisiały strzępy podartych spodni – wszystko to wskazywało na zwierzę ludzkie i to zwierzę władające niezwykłą siłą.

Jane Edgerton i kolos, spostrzegłszy się wzajemnie, stanęli na swych miejscach. Kolos zdawał się zastanawiać, o ile zastanawiać się umiał. Poczem ruszył w dalszą drogę krokiem ciężkim i twardym. W miarę jak zbliżał się, Jane ogarnął większy lęk.

W ciągu kilku sekund kolos znalazł się na brzegu szczeliny, na krawędzi której zatrzymała się Jane w celu obronnym. Tu stanął ponownie.

vol_32.jpg (130717 bytes)

Zamiar jego był widoczny. Dziki wyraz oczu krwią nabrzmiałych, grymas ust odkrywający zęby, pięście zaciśnięte do napaści, wszystko wskazywało na szał zbrodni. Jane nastawiła rewolwer.

Jak gdyby naigrawając się z broni w tej ręce dziecięcej, kolos ruszył ramionami, zaśmiał się, chwycił raptownie kamień i rzucił go z impetem, a chybiwszy, rzucił się ku szczelinie, którą byłby w stanie przeskoczyć w trzech skokach. Jane oczekiwała spokojnie na przeciwnika, chcąc wystrzelić celnie.

Było to jednak zbyteczne. Po pierwszym skoku olbrzym, potknąwszy się o kamień, upadł z jękiem i podnieść się nie mógł.

Jane nie mogła zrozumieć, co się stało. Napastnik żył. Jego pierś wznosiła się nierównomiernie, wydając jęki żałosne. Najprostszą rzeczą było, korzystając z tego ubezwładnienia, zawrócić z drogi i uciec jak najśpieszniej.

Ale jęk, żałośliwszy od innych, zatrzymał Jane na miejscu. Spojrzała na przeciwnika. Leżał niepodobny do siebie. Mięsiste wargi, zaciśnione, nie miały już zwierzęcego wyrazu; oczy, przed chwilą krwią nabiegłe, wyrażały ból straszny; pięść rozwarta wyciągała się ruchem błagalnym. Przeciwnik, dyszący zbrodnią, przemienił się, jak pod wpływem różdżki czarodziejskiej, w biedaka cierpiącego i słabszego od małego dziecka.

– Pozwolisz mi umrzeć tutaj? – rzekł głosem chropowatym w dość poprawnym angielskim języku.

Jane nie zawahała się ani chwili. Serce kobiece zadrgało litością, krokiem pewnym zeszła do szczeliny i zaczęła się zbliżać.

– Albo chcesz mnie zabić? – jęknął nieszczęśliwy, wodząc rozpaczliwym wzrokiem po broni, którą Jane trzymała w ręku.

Jane spokojnie włożyła rewolwer za pas i przysunęła się bliżej.

– Co wam się stało? – spytała.

– Złamałem sobie coś, na pewno. Tu… tu mnie boli – mówił ranny, pokazując na biodra i prawą nogę.

– Dajcie, zobaczę – rzekła Jane, klękając.

Delikatnie, ruchem łagodnym, lecz pewnym, podniosła zatłuszczoną bluzę i dół wystrzępionych spodni.

– Nie złamaliście sobie nic – oświadczyła po chwili badania. – Jest to tylko zwichnięcie spowodowane fałszywem stąpnięciem. Za kwadrans będzie wam lepiej.

I nie zważając na co się naraża zbliżeniem do szerokich dłoni olbrzyma, zaczęła go rozcierać, stosować umiejętny masaż, a nawet położyła mu bańki zapomocą kubka przykręconego do manierki podróżnej, słowem doktór nie byłby się lepiej wywiązał ze swego zadania. To też ranny wrócił prędko do siebie. W przeciągu pół godziny mógł się już podnieść o tyle, że usiadł, opierając się plecami o skałę i zdołał odpowiedzieć na zadane mu pytania.

– Jak się nazywacie? – odezwała się Jane.

Nędznik spojrzał na nią z niesłychanem zdziwieniem. Myśli mu się mąciły na widok tego młodego stworzenia, które chciał zabić a które podążyło mu z pomocą. To też głosem nieśmiałym odpowiedział:

– Patrick Richardson.

– Czy jesteście Anglikiem, czy Amerykaninem?

– Irlandczykiem.

– Poszukiwaczem złota?

– Nie, panie, kowalem.

– Dlaczegoż opuściliście swój kraj i zawód?

– Z braku pracy… Nędza – brak chleba…

– A tu udało się wam lepiej?

– Nie.

– Nie znaleźliście działki?

– Jakże mogłem jej szukać? Nie rozumiem się na tem.

– Więc czego spodziewaliście się?

– Wynająć swoje ręce.

– I cóż?

– Próbowałem. Działki mają już dość robotników.

– Gdzie szliście, gdy was spotkałem?

– Na wschód, może tam powiedzie się lepiej.

– A dlaczegoż chcieliście mnie zabić przed chwilą?

– Dla tej samej przyczyny… Umieram z głodu – rzekł Patrick, spuszczając oczy.

– Ach! – westchnęła Jane i po krótkiem milczeniu wyciągnęła z sakwy posiłek.

– Spożyjcie to.

Ale Patrick siedział nieruchomy. Jego wzrok, spoczywający na Jane, mącił się coraz bardziej. Kolos zapłakał.

– Jedzcie! – powtórzyła Jane.

Tym razem nie potrzeba było nalegać.

Biedak rzucił się chciwie na podaną strawę.

Podczas gdy jadł, Jane spoglądała na niego. Nie ulegało wątpliwości, że był to osobnik niezwykle upośledzony. Jego odstające uszy, wystające nadmiernie szczęki jak u murzyna, wskazywały na zupełny brak inteligencji. Ale pomimo swej chęci zbrodniczej, nie musiał to być zły człowiek. Jane miała przed sobą jednego z tych wydziedziczonych od losu, jedno z tych nędznych stworzeń, ofiar miast wielkich, odrzucanych ustawicznie przez złowrogi los do bagna, z którego wyszły. Przypatrzywszy mu się uważniej, można było dostrzec w jego oczach błękitnych naiwne zdziwienie pełne słodyczy, na ustach zaś malującą się dobroć. Może być, że na twardej drodze życia spotkał on po raz pierwszy trochę litości.

Skoro Patrick posilił się dostatecznie, Jane patrząc na niego odezwała się w te słowa:

– Jeżeli chcecie, wezmę was na służbę.

– Pan!

– Tak, dam wam dziesięć dolarów dziennie; tak tu płacą wszyscy. Ale zapłacę wam wtedy, gdy nazbieram złota tyle, abym to mógł uskutecznić. Tymczasem, jako zaliczkę będę was żywił i przy pierwszej sposobności ubiorę was jak należy. Czy zgadzacie się na te warunki?

Patryk schwycił rękę Jane i przywarł do niej wargami. Nie potrzebował mówić więcej. Jane zyskała w nim nie sługę, lecz niewolnika, lecz psa.

– Teraz – rzekła – prześpijcie się. Zrobię wam posłanie z liści, na którem rozciągniecie się. Jutro nie będzie śladu waszego wypadku.

Nazajutrz, istotnie, po odpowiednim masażu, Patrick mógł wyruszyć w dalszą drogę wczesnym rankiem, pomimo, że ból nie przeszedł zupełnie, szczególnie przy nieostrożnem stąpnięciu. Przy pomocy jednak swego młodego pana, na którego ramieniu wspierał się od czasu do czasu, dostał się bez wielkiej trudności na drogę. Był to doprawdy widok osobliwy ten pochód kolosa, który przypominał postacią rosłego niedźwiedzia, a potrzebował pomocy i opieki młodzieńca o słabych muskułach, lecz silnej niezwykle duszy.

Chód wrócił Patrickowi w niedługim czasie sprężystość członków, to też osobliwa para niebawem przyśpieszyła kroku. Przed południem zatrzymano się, aby się posilić. Jane z troską mierzyła apetyt towarzysza. Czy wystarczy pożywienia dla tego olbrzyma, w którym strawa znika jak w otchłani!

Nad wieczorem zaszli do nowego wąwozu. Jane i Patrick przebywszy go, dostali się do rzeki.

Wąwóz ten był szerszy od wszystkich poprzednich. W miarę jak zbliżał się do rzeki, rozszerzał się coraz bardziej, tak że u wyjścia szerokość jego wynosiła pięćset metrów. W tem miejscu dzielił się na dwa płaskowzgórza, jedno wyższe od drugiego, podzielone barjerą skał prostopadle położonych w stosunku do rzeki i kończącą się na jej wybrzeżu ostrogą wysokości dziesięciu metrów. Jane znalazłszy się na niższem płaskowzgórzu, zwróciła nań szczególniejszą uwagę.

Grunt tego zbocza tworzył wysokość barjery skalnej. Grunt ten był podziurawiony szybami mniej lub więcej zasypanemi, i pokryty szczątkami narzędzi poszukiwaczy. Była to najwidoczniej opuszczona działka.

Że tak było istotnie, dowodziły tego szyby, porzucone narzędzia i brak słupów granicznych. W każdym razie warta była uwagi, szczególnie, że najcięższa część roboty była dokonana. Jane też postanowiła spróbować tu szczęścia.

Nazajutrz rano, zakupiwszy w sąsiedztwie za wysoką cenę potrzebne naczynia, jak wiadra, miski i płóczki, wzięła się do dzieła. Kazała Patrickowi odkopać jeden z szybów, tak że w niespełna dobę przemywał on już błoto, gdy ona tymczasem załatwiała formalności potrzebne do postawienia słupów wskazujących posiadanie działki.

W przeciągu trzech dni wszystko było załatwione, ale w chwili gdy stawiono słupy, znacząc je numerem 127 bis, Jane musiała przyznać, że złoto w działce znajduje się w minimalnej ilości i że o wydobyciu większych kawałków mowy być nie mogło. Pomimo usilnej pracy Patricka nie mogli z powodu braku doświadczenia przemyć co dobę więcej nad sto płóczek, których średnia wydajność nie przewyższała dziesiątej części dolara. Wystarczało to zaledwie na opłacenie pomocnika i na wyżywienie osobiste.

Zdawałoby się, że Jane postąpiła nieopatrznie, nie posunąwszy się dalej, nie przekroczywszy granicy, o której się dowiedziała przy zawieraniu umowy, że leży niedalej nad pięćset do sześciuset metrów.

Jednak Jane dowiedziała się rzeczy ważniejszej jeszcze. Oto, że rzeka, nad którą była działka, nosi nazwę Forty Miles Creek, nad którą znów znajdowała się działka 129, granicząca z jej własną działką, za pagórkiem, zamykającym wąwóz od południo-zachodu.

W każdym razie Jane nie zniechęciła się niepowodzeniem, i czy to dlatego że żywiła jakąś mglistą nadzieję, czy też przez upór w przezwyciężeniu trudności, dość że ponownie wzięła się do pracy z jeszcze większym wysiłkiem.

Po południu 11 czerwca, gdy Patrick zajęty swą pracą zapomniał o tem, co się naokoło niego dzieje, nagle usłyszała głos, którego brzmienie było jej dobrze znane.

– Czy pozwoli pani spytać o zdrowie?

– Pan Skim! – zawołała, zaróżowiona radością, której nie starała się ukryć.

– We własnej osobie – rzekł Summy, ściskając mocno podaną mu rękę.

– Zdrowie moje jest w najlepszem stanie – ciągnęła dalej Jane.

– A pani działka?… Widzę bowiem, że pani również posiada działkę.

– Przyznam się panu – rzekła Jane mniej wesoło – że nie jestem z niej zadowolona bynajmniej. Wydobywam dziesięć do dwunastu centów z płóczki. Zaledwie opłacają się koszta.

– Smutny to rezultat! – rzekł Summy Skim bez przejęcia. – A jakież są pani zamiary nadal?

– Nie wiem – odparła Jane. – Prawdopodobnie iść dalej… opuścić tę nieszczęśliwą działkę, która mnie kosztuje więcej, niż jest warta i do której dostałam się przypadkowo…

– Przypadkowo? – nalegał Summy Skim. – Więc pani nie wiedziała, że jest naszą sąsiadką?

– Dowiedziałam się dopiero kilka dni temu. Ale gdy przybyłam tu po raz pierwszy, nie wiedziałam, że ta rzeka jest Forty Miles Creek i że działka 129 znajduje się po drugiej stronie pagórka.

– Ach! – westchnął Summy Skim rozczarowany.

Po chwili milczenia zaś odezwał się w te słowa:

– Dlaczego nie miałaby pani skorzystać z tego przypadku, jeżeli tu rządzi przypadek? Zdaje mi się, że byłoby wskazane, zanim się pani zapuści w te odległe strony Alaski, poznać dobrze to miejsce, które pani wybrała. Nie mógłbym pani służyć pomocą, nie znając się na tych rzeczach, ale mój kuzyn Ben Raddle jest inżynierem niepoślednim i gdyby pani chciała…

– Dobra rada jest zawsze pożądana i przyjmę ją chętnie od p. Raddle – rzekła Jane. – Skora obejrzy moją działkę, powie mi, czego mogę się po niej spodziewać.

– A więc dobrze… Ale pozwoli pani, że zadam jej pytanie, o ile nie będzie niedyskretne.

– Nie będzie niedyskretne – rzekła Jane zgóry.

– Nie widzę tu wcale szałasu… Gdzie pani spoczywa w nocy?

– Na świeżem powietrzu – odpowiedziała Jane ze śmiechem. – Posłanie z liści, poduszka z piasku. Sen na tem znakomity.

Summy Skim otworzył oczy szeroko.

– Na świeżem powietrzu! – zawołał z oburzeniem. – Pani nie wie, co pani robi. Wszak to nieostrożność!

– Wcale nie. Mam dwu stróży.

– Dwu stróży?

– Oto jeden – tłumaczyła Jane, pokazując rewolwer u pasa – a oto drugi – dodała, wskazując na Patricka Richardson’a, który z pewnej odległości przypatrywał się ze zdziwieniem przybyłemu.

Summy spoglądał niedowierzająco.

– Ten dziki człowiek? – odezwał się. – Zapewne, olbrzym ten może panią obronić, ale wszystko jedno!… daleko lepiej będzie, jeżeli pani po skończonej pracy przejdzie na drugą stronę pagórka i przyjmie gościnę, którą służyć bylibyśmy tak radzi!

Jane potrząsnęła przecząco głową.

– Nie ma pani słuszności, nie ma – nalegał Summy. – Niech pani wierzy, byłoby to bezpieczniej… a gdyby nie bezpieczniej, byłoby przynajmniej…

– Przynajmniej?

– Przystojniej – dokończył Summy zapamiętale.

Jane Edgerton zmarszczyła brwi.

Nie do swoich rzeczy zaczął się mieszać ten pan Skim. Chciała odpowiedzieć mu ostro i osadzić niedyskretnego doradcę jednym z jej zwykłych argumentów o równości płci… Lecz odwagi jej zabrakło… Summy, straciwszy po swem powiedzeniu całą pewność, miał wygląd tak osobliwy, zarazem gniewny i zawstydzony, że Jane uśmiechnąwszy się nieznacznie, wyciągnęła do niego rękę i rzekła poważnie:

– Pan ma słuszność, panie Skim. Przyjmuję gościnę, którą zechciał pan mi służyć.

– Brawo! – zawołał Summy. – W takim razie niech pani będzie dobra do końca i niech pani skończy dziś pracę wcześniej, przyjmując naszą gościnę natychmiast. Opowie nam pani swoje przygody podczas podróży, a zaraz jutro Ben Raddle obejrzy pani działkę.

– Jak pan sobie życzy – odrzekła Jane, poczem zawołała: – Patrick!

– Słucham, panie Janie.

– Dość roboty na dzisiaj. Pójdziemy do działki 129.

– Dobrze, panie Janie.

– Zbierz narzędzia i idź naprzód.

– Dobrze, panie Janie – rzekł posłuszny Patrick, który obładowany miskami, płóczkami, kilofami i motykami, puścił się ciężko po zboczu pagórka w przyzwoitej odległości od Jane i Summy.

– Pan Jan? – spytał Summy. – Bierze więc panią za mężczyznę?

– Jak pan widzi – dzięki memu strojowi.

Summy spojrzał na szerokie barki olbrzyma idącego przed nimi.

– To jest bydlę! – wymówił to z takiem przekonaniem, że Jane Edgerton nie wiedząc sama dlaczego, wybuchnęła głośnym śmiechem.

Poprzednia częśćNastępna cześć