Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Na około Księżyca

(Rozdział V-IX)

 

44 ilustracje Emile Bayarda i A. de Neuville'a

Nakładem Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1909

zziemi01.jpg (41528 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział V

Zimno w przestrzeni.

 

ak grom spadła ta nowina. Któżby się był spodziewał takiej w rachunku pomyłki? Barbicane nie chciał w nią wierzyć. Nicholl jeszcze raz przejrzał swe cyfry. Były one dokładne. Co zaś do formuły, która je oznaczała, nie można było podejrzewać jej dokładności, i po sprawdzeniu ostatecznie przekonano się, że szybkość początkowa 16.576 metrów w pierwszej sekundzie, niezbędną była dla dotarcia do punktu obojętnego.

Trzej przyjaciele spoglądali na siebie w milczeniu. O śniadaniu nie było już mowy. Barbicane z zębami zaciśniętymi, namarszczonemi brwiami i konwulsyjnie zamkniętemi pięściami, patrzał przez okienko. Nicholl z rękami skrzyżowanemi przeglądał swe rachunki, Ardan mruczał.

woks11.jpg (186525 bytes)

– Otóż mi uczeni! nigdy niczego innego od nich nie można się spodziewać! Dałbym 20 pistolów za to, żebyśmy spadli na Obserwatoryum w Cambridge, i zgnietli je wraz ze wszystkimi fabrykantami cyfr, jacy się w niem znajdują!

Nagle kapitan zwrócił się z uwagą wprost do Barbicana.

– Patrzcie koledzy – rzekł on – jest już 7 godzina rano, 32 godzin przeto upłynęło od chwili naszego wyjazdu, przebyliśmy już większą połowę naszej drogi, i nie spadamy jeszcze, o ile mi się zdaje.

Barbicane nie odpowiadał; lecz nagle, rzuciwszy okiem na kapitana, pochwycił cyrkiel, służący do mierzenia odległości kątów kuli ziemskiej, potem przez szybę dolną dokonał bardzo dokładnych pomiarów, do czego mu dopomogła pozorna nieruchomość pocisku. Następnie powstał, otarł z czoła krople potu, i zaczął stawiać cyfry na papierze. Nicholl domyślił się, że prezes chciał z miary średnicy ziemskiej obliczyć odległość w jakiej się kula od ziemi znajdowała. Czekał też zaniepokojony rezultatu jego czynności.

– Nie! – zawołał Barbicane po chwili – nie, my nie spadamy! Znajdujemy się już o 50.000 mil od ziemi, przebyliśmy już punkt, w którym pocisk powinien się był zatrzymać, gdyby szybkość jego przy wyjeździe wynosiła tylko 11.000 metrów! A my posuwamy się wciąż!

– To widoczne – odpowiedział Nicholl – i z tego wypada wnosić, iż nasza szybkość początkowa pod parciem 40.000 funtów bawełny strzelniczej, musiała być większą, niż owe zapowiedziane 11.000 metrów. Teraz się wyjaśnia dlaczego po upływie 13 minut zaledwie spotkaliśmy drugiego satelitę o 2.000 mil oddalonego od ziemi.

– A objaśnienie to tem jest prawdopodobniejsze, – dodał Barbicane – iż po wyrzuceniu wody zawartej pomiędzy swemi przegrodami ruchomemi, pocisk nagle pozbył się znacznego ciężaru.

– I to prawda – rzekł Nicholl.

– Ah! mój dzielny Nichollu, – zawołał Barbicane – jesteśmy ocaleni!

– Kiedy więc jesteśmy już ocaleni – wtrącił spokojnie Ardan – to możemy zabrać się do śniadania.

W rzeczy samej Nicholl nie mylił się. Szybkość początkowa była większą, aniżeli ją wskazało Obserwatoryum w Cambridge, ale Obserwatoryum także się nie myliło.

Podróżnicy, ochłonąwszy z chwilowego przestrachu, zasiedli do stołu i wesoło zabrali się do śniadania. Jedli dużo, mówili jeszcze więcej. Wiara w powodzenie powiększyła się jeszcze.

– Dlaczegożby nam się udać nie miało? – powtarzał Ardan.

– Czemuż nie mielibyśmy dotrzeć do celu? Jesteśmy na dobrej drodze, nie spotykamy żadnej przeszkody; droga jest wolna, swobodniejsza od drogi okrętu, torującego sobie kierunek przez morze, lub balonu, walczącego z wiatrami. Jeśli przeto okręt dopływa tam, gdzie zamierza, jeśli balon dolatuje tam, gdzie mu się podoba, dlaczegożby nasz pocisk nie miał dotrzeć celu zamierzonego?

– I dotrze – powiedział Barbicane.

– Choćby tylko dla uczczenia narodu amerykańskiego; – dodał Ardan – jedynego narodu, który mógł doprowadzić do skutku podobne przedsięwzięcie i wydać z pośród siebie takiego prezesa jak Barbicane. Ach! wiecie co towarzysze, teraz, kiedy znikły obawy, myślę nad tem, co się z nami stanie? Zdaje mi się, że czekają nas nudy śmiertelne!

Barbicane i Nicholl poruszyli głowami przecząco.

– Ale ja to przewidziałem, drodzy przyjaciele – mówił dalej Ardan. – Zażądajcie tylko, a mam na wasze usługi szachy, warcaby, karty, domino! Bilardu nam tylko brak.

– Co! – zawołał Barbicane – zabrałeś ze sobą takie fatałaszki.

– Zabrałem – odpowiedział Michał – i to nie tylko dla naszej rozrywki, ale z chwalebnym zamiarem, aby je rozpowszechnić w kawiarniach i restauracyach na księżycu.

– Mój drogi – rzekł Barbicane – jeśli księżyc jest zamieszkany, to ludzie na nim istnieli na wiele tysięcy lat przed mieszkańcami naszej ziemi, bo nie ulega wątpliwości, iż ta gwiazda o wiele starszą jest od naszej. Jeśli przeto Selenici istnieją od tylu set tysięcy lat, jeśli ich mózg taką samą posiada organizacyę jak mózg ludzki, znają oni wszystko, co myśmy wynaleźli i co wynaleziemy z biegiem stuleci. Niczego ich nie nauczymy, lecz za to wszystkiego od nich możemy się nauczyć.

– Jak to – pytał Michał – sądzisz, że mieli artystów takich, jak Fidyasz, Michał Anioł, lub Rafael?

– Tak.

– Poetów jak Homer, Wirgiliusz, Milton, Lamartine, Hugo?

– Jestem tego pewny.

– Filozofów jak Platon, Arystoteles, Descartes, Kant?

– Ani wątpię o tem.

– Matematyków jak Archimedes, Euklides, Pascal, Newton.

– Gotówbym przysiądz.

– Komików jak Arnal, i fotografów, jak… jak Nadar?

– Niezawodnie.

– A więc przyjacielu Barbicanie, jeśli ci Selenici posiadają więcej nauki od nas, dlaczegóż wiec nie próbowali zawiązać stosunków z ziemią? Dlaczego nie wyrzucili oni z księżyca na ziemię takiego jak nasz pocisku?

– Któż ci powiedział, że tego nie uczynili – poważnie odparł Barbicane.

– W samej rzeczy – dodał Nicholl – przyszłoby im to o wiele łatwiej, aniżeli nam, z tej przyczyny, że siła przyciągająca jest na powierzchni księżyca 6 razy mniejsza, aniżeli na powierzchni ziemi, co pociskowi dozwala wznieść się daleko łatwiej; oraz, że pocisk ten dość było wysłać na odległość 8.000 mil tylko, zamiast 80.000 mil, co wymaga siły rzutu 10 razy mniejszej.

– Powtarzam więc – ciągnął Michał – dlaczego tego nie uczynili?

– A ja – mówił Barbicane – powtarzam raz jeszcze, kto ci powiedział, że tego nie uczynili?

– Kiedy?

– Przed tysiącami lat, zanim się człowiek ukazał na powierzchni ziemi.

– A pocisk? gdzież jest ten pocisk? Chcę widzieć ten pocisk.

– Mój przyjacielu – odpowiedział Barbicane – morze pokrywa pięć szóstych części naszego globu; więc jest pięć słusznych powodów do przypuszczenia, że pocisk księżycowy, jeśli był kiedy wyrzucony, spoczywa teraz na dnie Atlantyku lub Oceanu Spokojnego, jeśli się tylko nie zabłąkał w jakiej rozpadlinie zanim jeszcze skorupa ziemska nie była dostatecznie ukształtowaną.

– Mój poczciwy Barbicanie, – odpowiedział Michał – masz jak widzę odpowiedź na wszystko i schylam czoło przed twą mądrością. W każdym razie jest jedno przypuszczenie, które mi się lepiej nad wszystkie inne podoba, mianowicie, że Selenici jako starsi, są od nas mądrzejsi, a nie wynaleźli prochu.

W tej chwili do rozmowy wmieszała się Diana szczeknięciem. Dopominała się ona o śniadanie.

– Otóż macie – dodał Ardan – zagadaliśmy się i zapomnieliśmy o Dianie i Satelicie.

woks12.jpg (209714 bytes)

Dany jej spory kawał pasztetu, Diana zjadła z apetytem.

– Czy wiesz, Barbicanie, – ciągnął dalej Michał – sądzę, że powinniśmy byli z tego pocisku zrobić drugą arkę Noego i unieść w niej na księżyc po parze z każdego gatunku zwierząt domowych.

– Zapewne – odpowiedział Barbicane – aleby miejsca zabrakło.

– Nie zabrakłoby, – rzekł Ardan – gdybyśmy się nieco ścisnęli.

– Faktem jest – odezwał się Nicholl, że wół, krowa, koń i wszystkie zwierzęta roślinożerne bardzoby nam się przydały na lądzie księżycowym. Na nieszczęście jednak nasz wagon nie dał się zamienić na stajnię ani na oborę.

– Ależ przynajmniej – obstawał Ardan – trzeba było zabrać jednego osła, choćby małego osiołka, to odważne i cierpliwe zwierzę, któreby chętnie drapało się na księżyc. Lubię poczciwego osiołka, to stworzenie jest najwięcej od natury upośledzone, biją go bowiem nietylko za życia, ale nawet i po śmierci!

– W jakiż sposób? –spytał Barbicane.

– Do licha, – zawołał Ardan – przecież z oślej skóry wyrabiają bębny.

Barbicane i Nicholl rozśmieli się głośno z tej zabawnej uwagi; w tem rozległ się okrzyk Ardana, który, pochyliwszy się do legowiska Satelity, nagle podniósł się i zawołał.

– Brawo, Satelita nie jest chory!

– Skąd to wnosisz? – spytał Nicholl.

– Nie jest chory, – odparł Ardan –bo zdechł. Otóż będziemy mieli z nim kłopot – dodał tonem żałosnym. – Wątpię teraz, moja biedna Diano, czy się staniesz matką psiego szczepu w krainach księżycowych. Nieszczęśliwy Satelita nie mógł się wyleczyć ze swojej rany, zdechł, i to na dobre.

Ardan spoglądał na swych przyjaciół pomieszany i zmartwiony.

– Teraz nastręcza się ważna kwestya – rzekł Barbicane – co zrobimy z tem ciałem. Nie możemy przecie trupa trzymać pomiędzy sobą przez 48 godzin jeszcze.

– Zapewne, że nie; – odpowiedział Nicholl – ależ, nasze okienka są na zawiasach, otwórzmy przeto jedno z nich i wyrzućmy ciało w przestrzeń.

Prezes namyślał się czas jakiś i rzekł:

– Trzeba będzie tak zrobić, ale musimy działać bardzo ostrożnie i przezornie.

– Dlaczego? – spytał Michał.

– Dla dwóch przyczyn, które łatwo zrozumiesz – odpowiedział Barbicane. – Jedna tyczy powietrza w pocisku, którego należy oszczędzać.

– Ależ my możemy je znów wytworzyć.

– W części tylko; odrobić możemy zaledwie tlen, mój kochany Michale, a strzedz się musimy, aby przyrząd nie dostarczał nam go w zbytniej ilości, bo nadmiar tegoż doprowadziłby nas do bardzo niebezpiecznych zboczeń fizyologicznych. Ale, jeśli wytwarzamy tlen, nie możemy wytworzyć azotu, którego płuca nie wchłaniają, powinien on zostać nietkniętym. Otóż ten azot mógłby łatwo ulotnić się przez otwarte okienko.

– Alboż to wiele czasu potrzeba na wyrzucenie tego biednego Satelity? – zapytał Ardan.

– To prawda! ale działać trzeba szybko.

– A druga przyczyna jaka?.. – spytał Michał.

– Iż nie trzeba wpuszczać do pocisku zimna, gdyż możemy zmarznąć.

– Jednakże słońce…

– Słońce ogrzewa nasz pocisk, który pochłania jego promienie, ale nie ogrzewa próżni, w jakiej obecnie bujamy. Gdzie niema powietrza, niema ani ciepła – ani światła przezroczystego, i dla tego tam, dokąd promienie słoneczne wprost nie dochodzą, jest ciemno i zimno. Ta temperatura pochodzi z promieniowania gwiazd, i takąż mieć będzie kula ziemska, gdy kiedy słońce zgaśnie.

– Tego nie mamy potrzeby się obawiać – dodał Nicholl.

– Kto wie! – rzekł Ardan. – Przypuszczając nawet, że słońce nie zagaśnie, czyż to niemożliwe, że ziemia oddali się od niego.

– Ah! wyborny jesteś Ardanie z twoimi pomysłami – rzekł Barbicane z uśmiechem.

– Eh! – odparł Ardan, czyż nie wiadomo że ziemia przeszła przez ogon komety w 1861 r. Przypuśćmy zatem kometę, którego siła przyciągania będzie większą niż przyciąganie słońca; wówczas ziemia pociągnie za gwiazdą błądzącą i, zostawszy jej satelitą, odsuniętą być może na taką odległość, że promienie słoneczne żadnego na jej powierzchnię wpływu wywrzeć nie zdołają.

– To może nastąpić – odpowiedział Barbicane – ale w każdym razie następstwa podobnej zmiany miejsca nigdyby nie były tak niebezpieczne, jak przypuszczasz.

– A dlaczego?

Dlatego, że zimno i ciepło równoważą się na naszej kuli ziemskiej. Obliczono, że gdyby ziemia w 1861 r. była pociągniętą przez kometę, to w największej od słońca odległości nie uczułaby gorąca szesnaście razy większego od ciepła, jakie nam przesyła księżyc, a które zebrane w ognisku najsilniejszych soczewek, nie wywiera żadnego skutku.

– Więc cóż z tego? – przerwał Michał.

– Bądź cierpliwym – mówił dalej Barbicane. – Obliczono także, iż ziemia w swojem perihelium, to jest w najbliższej od słońca odległości, zniosłaby gorąco 28.000 razy większe od upałów letnich.

Żar ten zdolny do zamienienia w szkło materyi ziemskich i wyparowania wód, utworzyłby gruba oponę chmur, a te łagodziłyby ową nadzwyczajną temperaturę.

– Ale do iluż stopni oceniają temperaturę przestrzeni planetarnych? – spytał Nicholl.

– Dawniej – odpowiedział Barbicane – sądzono, że ta temperatura jest nadzwyczaj nizką. Obliczając jej spadek, wypadły miliony stopni poniżej zera.

Dopiero Fourier, twój rodak Michale, sławny uczony i członek Akademii Nauk, sprowadził te liczby do pewnych obliczeń. Według niego temperatura przestrzeni nie obniża się więcej jak do 60°.

– Fiu! – syknął Ardan.

– Przynajmniej – dodał Barbicane – taka jest niemal temperatura w okolicach podbiegunowych, na wyspie Melwille, albo w forcie Reliance, bo wynosi około 56 stopni niżej zera.

– Trzebaby dowieść, – rzekł Nicholl – że Fourier niepomylił się w swoich rachunkach. O ile sobie przypominam, inny uczony francuzki, M. Pouillet, ocenia temperaturę przestrzeni na 160° niżej zera, i to właśnie sprawdzimy.

– Nie w tej wszakże chwili, – odpowiedział Barbicane – bo promienie słoneczne, padając wprost na nasz termometr, dałyby nam przeciwnie temperaturę bardzo wysoką. Ale gdy przybędziemy na księżyc, podczas nocy dwutygodniowej, jakie panują kolejno na każdej jego stronie, będziemy mieli dosyć czasu zrobić doświadczenie, bo nasz satelita porusza się w próżni.

– Ale co ty rozumiesz przez próżnię? – zapytał Michał, – czy próżnię zupełną?

– Próżnię zupełnie pozbawioną powietrza.

– I w której powietrze niczem nie jest zastąpione?

– Owszem, przez eter – odrzekł Barbicane.

– A cóż to jest eter?

– Eter, mój przyjacielu, jest to nagromadzenie atomów nieważkich, które względnie do swych rozmiarów, jak mówią dzieła o fizyce atomów, są tak samo oddalone jedne od drugich, jak ciała niebieskie w przestrzeni. Odległość ta jednak wynosi mniej niż jedna trzechmilionowa część milimetra. Otóż te atomy, przez swój ruch drgający wytwarzają światło i ciepło, robiąc w jednej sekundzie czterysta trzydzieści trylionów poruszeń, na przestrzeni czterech do sześciu dziesięciomilionowych milimetra.

– Do miliarda miliardów! – wrzasnął Ardan, – czyż te poruszenia wymierzono i obrachowano!

– Wszystko to mój zacny Barbicanie są tylko cyfry uczonych, które strachem napełniają głowę, a niczem do umysłu nie przemawiają.

– Trzeba jednakże dobrze liczyć…

– Nie. Lepiej jest porównywać. Trylion nic nie znaczy. Przedmiot porównania znaczy wszystko. Naprzykład, chociaż ty mi będziesz powtarzał, że Uranus jest 76 razy większy niż ziemia, Saturn 900 razy większy, Jowisz 1.300 razy większy, a słońce 13.000 razy większe, to nic z tego nie zrozumiem, i niczego się nie nauczę. Wolę ja stare porównania, jakie w dawniejszych książkach napotykamy, gdzie mówią poprostu: słońce, to dynia, mająca dwie stopy średnicy. Jowisz to pomarańcza, Saturn to jabłuszko, Neptun to czereśnia. Uranus to wiśnia. Ziemia to ziarnko dużego grochu, Venus to groszek, Mars to duża główka od szpilki, Merkury to ziarnko piasku i t. d. Wówczas wiem przynajmniej, czego się trzymać.

Po tak energicznem wystąpieniu Michała Ardana przeciw uczonym i trylionom, jakimi oni szafują tak hojnie, zabrano się do pochowania Satelity.

Chodziło tu poprostu o wyrzucenie go w przestrzeń, tak samo jak pozbywają się na morzu trupów marynarze.

woks13.jpg (206737 bytes)

Ale, jak to już zalecał Barbicane, wypadało działać szybko i przezornie, aby jak najmniej utracić powietrza wewnątrz pocisku zawartego. Szrubki od prawego okienka, którego otwór wynosił około 30 centimetrów, starannie zostały odkręcone, a tymczasem Ardan mocno strapiony gotował się do wyrzucenia swego ulubieńca. Szyba raptownie odchyliła się na zawiasach, i Satelita wyleciał na zewnątrz. Odrobina zaledwie powietrza ulotniła się przez ten czas, a cała operacya tak się dobrze powiodła, że Barbicane później bez obawy powtarzał ją dla uwolnienia się od niektórych odpadków, zapełniających niepotrzebnie wnętrze pocisku.

 

Rozdział VI

Pytania i odpowiedzi.

 

zwartego grudnia chronometry wskazywały 5 godzinę rano, gdy podróżnicy obudzili się po 54 godzinach podróży; przekroczyli więc tylko o pięć godzin i czterdzieści minut połowę czasu, przeznaczonego im na pobyt w pocisku; pokazało się jednak, iż przebyli już siedem dziesiątych części podróży, co przypisać należy zmniejszającej się wciąż szybkości.

Gdy obserwowali ziemię przez szybę dolną, ukazała im się ona jako plama szara, zanurzona w promieniach słonecznych. Zniknął sierp i światło popielate. Nazajutrz o północy ziemia powinna była przejść w odmianę nowiu, w chwili, gdy księżyc będzie w pełni. Ponad nimi księżyc zbliżał się coraz bardziej do linii, po której biegł pocisk, tak, że powinien się był z nim spotkać o oznaczonej godzinie. Naokoło czarne sklepienie usiane było gwiazdami, przesuwającemi się powoli. Z powodu jednak znacznej odległości, w jakiej się od gwiazd znajdowali, ich wielkość względna, nie zmieniała się ani trochę. Słońce i gwiazdy ukazywały się takiemi zupełnie, jak je widzieć można z ziemi. Księżyc za to znacznie się powiększył, lecz lunety podróżników o niedostatecznej sile, nie pozwalały na obserwacyę jego powierzchni, ani rozpoznanie jego własności topograficznych i geologicznych.

Czas upływał na ciągłej rozmowie. Przedewszystkiem rozmowa toczyła się około księżyca. Każdy z podróżnych udzielał swych wiadomości. Barbicane i Nicholl wciąż byli poważni, Ardan zawsze fantastyczny. Pocisk, jego położenie, kierunek, wypadki, zdarzyć się mogące, przezorność i ostrożności, jakich wymagała chwila spadnięcia jego na księżyc, były niewyczerpanym tematem ich rozpraw.

Przy śniadaniu, pytanie Ardana, dotyczące pocisku, wywołało ciekawą odpowiedź Barbicana, którą warto zanotować.

Ardanowi zdawało się, iż pocisk stanął nagle i zapragnął dowiedzieć się, jakieby mogły być skutki takiego zatrzymania się.

– Ależ – odpowiedział Barbicane – nie rozumiem, jak pocisk mógłby się zatrzymać.

– Przypuśćmy to – odpowiedział Michał.

– Przypuszczenie bezpodstawne – odrzekł praktyczny Barbicane. – Chybaby mu zabrakło siły rzutu. Ale w takim razie prędkość jego zmniejszałaby się stopniowo i nie mógłby stanąć odrazu.

– Przypuśćmy, że potrącił o jakieś ciało w przestrzeni.

– O jakie?

– O bolid naprzykład, któregośmy spotkali.

– Wówczas – rzekł Nicholl – pocisk roztrzaskałby się na tysiące kawałków, a my wraz z nim.

– Lepiej jeszcze – dodał Barbicane – spalilibyśmy się żywcem.

– Spalili! – zawołał Ardan. – Żałuję mocno, że wypadek ten nie nastąpił, byłby to ciekawy widok.

– A jakże, widziałbyś – mówił dalej Barbicane. Wiadomo obecnie, że ciepło jest tylko zmienionym ruchem. Kiedy grzeją wodę, to jest, gdy do niej dodają ciepła, to znaczy, że wprawiają w ruch jej cząstki.

– Patrzcie! – zawołał Ardan – otóż mi wspaniała teorya!…

– Ale prawdziwa, mój przyjacielu, gdyż ona objaśnia wszystkie zjawiska cieplikowe.

– Ciepło jest niczem innem, jak ruchem molekularnym, czyli prostem drganiem cząsteczek jednego ciała. Kiedy się zakręca hamulec pociągu, pociąg staje. Lecz w co się zamienia siła jego ruchu? Zamienia się w ciepło i hamulec się rozgrzewa. Dlaczego smarują osie kół? Aby się nie zagrzały, bo rozumie się, że ciepło jest to ruch przeobrażony. Czy rozumiesz?

– Czy rozumiem? – odrzekł Ardan – doskonale! Oto na przykład, gdy pędzę przez czas dłuższy i jestem cały w wodzie, pot występuje na mnie wielkiemi kroplami, dlaczegóż jestem zmuszony zatrzymać się? Dlatego, że mój ruch zamienił się na ciepło.

Barbicane nie mógł się powstrzymać od śmiechu na to objaśnienie Ardana. Potem wracając do swej teoryi, mówił:

– Otóż, gdyby nasz pocisk o coś się uderzył, nastąpiłoby z nim to samo, co z kulą, która pada rozpalona na blachę metalową. Jej ruch zamienił się na ciepło. Dlatego też twierdzę, że gdyby nasz pocisk zetknął się z bolidem, szybkość jego nagle zniweczona, wywiązałaby ciepło mogące go spalić w mgnieniu oka.

– Coby się stało – spytał Nicholl – gdyby ziemia zatrzymała się nagle w swym ruchu postępowym?

– Temperatura jej podniosłaby się do takiego stopnia – odparł Barbicane – że w jednej chwili zamieniłaby się w parę.

– Doskonale! – krzyknął Ardan – oto wyborny i prosty sposób unicestwienia świata.

– A gdyby ziemia spadła na słońce? – zapytał Nicholl.

– Według obliczeń – odpowiedział Barbicane – podczas spadku wytworzyłoby się ciepło o natężeniu równem spaleniu 1.600 kul węgla, wielkości kuli ziemskiej.

– Toby dopiero słońce się pożywiło! – dodał Ardan – a mieszkańcy Uranusa i Neptuna nie uskarżaliby się na to zapewne, bo jak się zdaje, umierają oni z zimna na swej planecie.

– A zatem, moi przyjaciele –ciągnął dalej Barbicane – wszelki ruch nagle wstrzymany zamienia się w ciepło; teorya ta pozwala przypuszczać, iż ciepło tarczy słonecznej zasilane jest gradem bolidów, bezustannie spadających na jej powierzchnię. Obliczono nawet…

– Co za rozkosz – wtrącił Ardan – znowuż cyfry…

– Obliczono nawet – nie zwracając uwagi na przerwę, mówił Barbicane – iż uderzenie każdego bolidu o słońce wytwarza ciepło równe temu, któreby powstało przy spaleniu 4.000 kawałów węgla takiej samej jak on objętości.

– A jakież jest ciepło słoneczne? – zapytał Ardan.

– Równa się ono ciepłu, jakieby można otrzymać ze spalenia warstwy węgla, otaczającej słońce, a grubej na 27 kilometrów.

– I takie ciepło?..

– Byłoby zdolne w stanie wrzenia przez godzinę utrzymywać 2 miliardy 900 milionów myryametrów kubicznych wody.

– A jakimże sposobem ono nas dotąd nie upiekło? – zawołał Ardan.

– Takim, że atmosfera ziemska – odrzekł Barbicane – wchłania cztery dziesiąte ciepła słonecznego. Zresztą, ilość ciepła otrzymywana przez ziemię, wynosi tylko dwie miliardowe części całego promieniowania.

– Widzę z tego – rzekł znowu Ardan – że wszystko jest w porządku, i że ta atmosfera jest wielce pożytecznym wynalazkiem; nietylko bowiem pozwala nam oddychać, ale jeszcze i nie dopuszcza, abyśmy się upiekli.

– Tak – wtrącił Nicholl – ale na nieszczęście nie tak będzie na księżycu.

– Cóż znowu – spytał zawsze pełen ufności Ardan. – Jeżeli tam są ludzie, toż przecie oddychają, jeśli ich już niema, to zostawili dosyć tlenu dla trzech osób, choćby tylko w głębinie rozpadlin, jakie ich pochłonęły. A my się też na góry drapać nie będziemy.

To rzekłszy, Ardan powstał, i począł przypatrywać się tarczy księżycowej, jaśniejącej blaskiem trudnym do zniesienia.

– Do licha! – zawołał – jakże tam musi być gorąco!

– A dodaj jeszcze, – rzekł Nicholl – iż dzień trwa tam przez 360 godzin.

– Dla zrównoważenia mówił Barbicane – i noce są tak samo długie; a ponieważ promieniowanie zastępuje ciepło, temperatura ich musi być taką samą, jak w przestrzeniach międzyplanetowych.

– Śliczny kraj! – rzekł Ardan. – Ale mniejsza o to! Chciałbym tam już być. Cóż myślicie drodzy przyjaciele, to musi być ciekawe mieć ziemię za księżyc, widzieć ją jak się wznosi nad poziom i tam rozpoznawać konfiguracyę jej lądów; powiedzieć sobie; tam jest Ameryka, tu Europa! a potem śledzić za nią, gdy ginie w promieniach słonecznych! Ale, kochany prezesie, czy bywają też zaćmienia widziane przez Selenitów?

– Tak, zaćmienia słońca – odpowiedział Barbicane, gdy środkowe punkty trzech ciał znajdują się na jednej linii, a ziemia jest w środku. Ale to są tylko zaćmienia obrączkowe, podczas których ziemia, stojąc jakby ekran przed tarczą słoneczną, dozwala widzieć część jej większą.

– A dlaczegoż – spytał Nicholl – niema tam zaćmienia całkowitego? Czy ostrokrąg cienia rzucanego przez ziemię nie sięga aż poza księżyc?

– Nie, – odpowiedział Barbicane – ponieważ średnia odległość księżyca od ziemi wynosi 60 promieni ziemskich, przeto długość ostrokręgu cienia, wskutek odbicia zmniejsza się do mniej niż 42 promieni. Wypada więc z tego, że podczas zaćmienia księżyca znajduje się poza ostrokręgiem cienia, i że mu słońce przesyła nie tylko promienie swoich krańców, ale też i promienie swego punktu środkowego.

– Po cóż więc – pytał Ardan tonem żartobliwym – jest zaćmienie, gdy go być nie powinno?

Jedynie dla tego, że odbicie osłabia promienie słoneczne, a atmosfera przez którą one przechodzą, zasłania największą ich liczbę.

– Ta przyczyna zadowalnia mnie – odpowiedział Ardan, zresztą zobaczymy to lepiej własnemi oczyma, gdy tam już będziemy. Teraz, powiedz mi Barbicanie, czy wierzysz w to, żeby księżyc był niegdyś kometą?

– Cóż to za pomysł?

– Tak – odpowiedział Ardan, udając naiwnego, miewam czasem pomysły tego rodzaju.

– Ale to nie jest twój pomysł, Michale – wtrącił Nicholl.

– Cóż ty myślisz, że jestem plagiatorem?

– Bezwątpienia – mówił Nicholl. – Według starych ksiąg, Arkadyjczycy utrzymywali, że ich przodkowie mieszkali na ziemi zanim księżyc został jej satelitą. Opierając się na tem podaniu niektórzy uczeni brali księżyc za kometę, która w pochodzie swym, zbliżywszy się pewnego razu zbytnio do ziemi zatrzymaną została przez jej siłę przyciągającą.

– A czy jest co prawdy w tej hypotezie? – zapytał Ardan.

– Nie, – odpowiedział Barbicane – a najlepszy dowód, że księżyc nie zachował śladu tej powłoki gazowej, która zawsze towarzyszy kometom.

– Ale czyż księżyc – ciągnął Nicholl – zanim został satelitą ziemi, nie mógł w swojem perihelium przejść dość blizko słońca, aby tam przez wyparowanie pozbył się wszystkich materyi gazowych?

– Być to może, przyjacielu, ale nie jest to prawdopodobne.

– Dlaczego?

– Bo… Na honor, nie wiem…

– Ah! ileż to tysięcy tomów – zawołał Ardan – możnaby napisać o tem, czego się nie wie!

– Ale, która to już godzina?

– Trzecia – odpowiedział Nicholl.

– Jak to czas schodzi na rozmowie takich, jak my uczonych – odezwał się Ardan. – Doprawdy, czuję, że ogromnie korzystam! Wkrótce zostanę studnią mądrości.

To mówiąc, Ardan wdrapał się aż pod sklepienie pocisku, »ażeby lepiej obserwować księżyc«, jak utrzymywał. Towarzysze jego tymczasem przez szybę dolną badali przestrzeń; nie znaleźli jednak nic nowego do zanotowania.

Gdy Ardan zeszedł na dół, zbliżył się do okienka przeciwległego. Nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk zdziwienia.

– Co się stało? – zapytał Barbicane.

Prezes zbliżył się do szyby i spostrzegł coś nakształt worka spłaszczonego, bujającego w powietrzu o kilka metrów od pocisku. Ten przedmiot zdawał się równie jak pocisk nieruchomym, posiadał więc tę samą, co i on siłę unoszenia się.

– Cóż to za machina? – pytał Ardan – czy to jakie drobne ciałko, które nasz pocisk utrzymuje w promieniu swego przyciągania, i które będzie mu towarzyszyło aż na księżyc?

– Dziwi mnie to – mówił Nicholl – że ciężar tego ciała, niezawodnie o wiele mniejszy od ciężaru pocisku, pozwala mu utrzymywać się na tym samym poziomie.

– Nichollu – rzekł Barbicane po chwili namysłu – nie wiem, jaki jest ten przedmiot, ale wiem doskonale, dlaczego on się utrzymuje na równi z pociskiem.

– Dlaczego?

– Bo bujamy w próżni, kochany kapitanie, a w próżni ciała albo spadają, albo się poruszają z równą szybkością, bez względu na kształt ich lub ciężar. Powietrze tylko bowiem przez swój opór tworzy różnicę wagi. Kiedy machiną pneumatyczną zrobisz próżnię w rurze, to czy tam wpuścisz pyłek, czy kawał ołowiu, z jednakową one spadać będą szybkością. Tutaj w przestrzeni mamy tę samą przyczynę, a więc i ten sam skutek.

– Prawda – rzekł Nicholl – i wszystko co wyrzucimy z pocisku, towarzyszyć nam będzie aż na sam księżyc.

– Ah! jacyż my niemądrzy! – zawołał Ardan.

– A to znowu dlaczego? – pytał Barbicane.

– Bo, powinniśmy byli napełnić nasz pocisk rozmaitymi przedmiotami potrzebnymi: instrumentami, książkami, narzędziami i t. p. Bylibyśmy wszystko to potem wyrzucali i wszystko poszłoby za nami. Ale zastanawia mnie to, iż my nie przebiegamy przestrzeni, jak te bolidy. Czemu sami nie rzucimy się w przestworza przez okienko? Coby to była za rozkosz tak czuć się zawieszonym w eterze, swobodniej od ptaka nawet, który poruszać musi skrzydłami, aby się utrzymać w powietrzu.

– Przypuśćmy – rzekł Barbicane – ale czem będziesz oddychać?

– Przeklęte powietrze, którego brak nie w porę.

– Ale choćby go i nie brakło, Ardanie, to i tak pozostałbyś daleko za pociskiem, gdyż gęstość twojego ciała jest mniejszą od gęstości pocisku.

– A więc to koło zaczarowane, z którego nigdy wyjść nie można i musimy pozostać uwięzieni w naszym wagonie?

– Tak, musimy.

– Ah! – krzyknął Ardan przeraźliwym głosem.

– Co ci jest? – zapytał Nicholl.

– Wiem, zgaduję, co to jest ten mniemany bolid! To nie żaden asteroid, ani też kawałek planety.

– W takim razie, cóż to jest? – pytał Barbicane.

– To nasz biedny pies! to mąż Diany!

woks14.jpg (195277 bytes)

I w rzeczy samej ten przedmiot bezkształtny, trudny do rozpoznania, był to trup Satelity, spłaszczony jak kobza, gdy z niej wypuszczą powietrze, i który posuwał się, posuwał się wciąż!

 

Rozdział VII

Chwila upojenia.

 

ak więc zjawisko ciekawe, ale logiczne, dziwne, lecz wytłómaczyć się dające, spełniło się w tych szczególnych warunkach. Każdy przedmiot wyrzucony z pocisku, musiał tę samą przebywać drogę i jednocześnie z nim się zatrzymać. Przez cały wieczór tylko o tem rozprawiano, przytem wzruszenie podróżników wzrastało w miarę zbliżania się do upragnionego celu. Byli oni przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i nadzwyczajne i w usposobieniu, w jakiem się chwilowo znajdowali, nicby ich zadziwić nie mogło. Wyobraźnia ich wyprzedzała pocisk, którego szybkość zmniejszała się widocznie, chociaż oni o tem nie wiedzieli. Księżyc tymczasem zwiększał się coraz bardziej w ich oczach, i zdawało im się, iż dosyć ręką sięgnąć, aby go pochwycić!

Nazajutrz, 5 grudnia, już o 5-ej zrana wszyscy byli na nogach. Miał to być ostatni dzień podróży, o ile obliczenia były dokładne. Tegoż samego jeszcze wieczora, za 18 godzin, o północy, w chwili pełni, mieli doścignąć tarczy księżycowej. Dzisiejsza północ miała zakończyć tę podróż, o jakiej dotąd nie słyszano jeszcze. Dlatego też, od samego już rana, przez szyby, oświetlone blaskiem promieni księżyca, witali nasi podróżnicy poważną gwiazdę nocy wesołymi i głośnymi okrzykami.

Księżyc wspaniale sunął po horyzoncie gwiazdami zasianym. Jeszcze kilka stopni, a dojdzie on do punktu, w którym spotka się z pociskiem.

Barbicane obliczył, że upadną na księżyc ze strony jego półkuli północnej, gdzie znajdują się rozległe płaszczyzny. Byłoby to wielce pożądanem, gdyby atmosfera księżyca, jak przypuszczano, gromadziła się tylko w głębinach.

– Zresztą, zauważył Ardan, płaszczyzna w każdym razie jest wygodniejszą i właściwszą do wylądowania, aniżeli góra. Gdyby Selenitę wysadzono w Europie na szczycie góry Mont-Blanc, lub w Azyi, na szczycie Himalai, nie wiedziałby napewno, iż się w tych krajach znajduje.

– Wogóle – dodał Nicholl – pocisk, padłszy na płaszczyznę, pozostałby na niej nieruchomym na pochyłości zaś toczyłby się jak zawała śniegowa, a my, nie mając zręczności wiewiórek, nie wyszlibyśmy z niego cali i zdrowi. Wszystko zatem zdaje nam się sprzyjać.

Pomyślny rezultat przedsięwzięcia zdawał się już być niewątpliwym. Barbicana wszakże zastanawiała jedna jeszcze kwestya; lecz, nie chcąc niepokoić swych towarzyszy, zamilczał w tym przedmiocie.

W istocie, pocisk, dążąc ku półkuli północnej, dowodził lekkiego zboczenia z drogi. Wystrzał, matematycznie obliczony, miał zanieść kulę na środek tarczy księżycowej. Jeśli więc nie tam ona trafiała, to dlatego, iż musiało być pewne zboczenie.

Skąd ono powstało? Barbicane na razie nie mógł tego objaśnić. Spodziewał się jednak, iż nie wywoła ono innych następstw, jak tylko to, że uniesie ich ku wyższemu brzegowi księżyca, dogodniejszego do wylądowania.

Barbicane, nie mówiąc nic przyjaciołom o swych obawach, poprzestał jedynie na częstej obserwacyi księżyca, badając, czy się nie zmieni kierunek pocisku, – gdyż strasznem byłoby ich położenie, gdyby kula, chybiając celu, wpadła w przestrzenie międzyplanetarne.

Księżyc w tej chwili zamiast ukazać się płaskim jak tarcza, dawał już uczuć swą wypukłość.

Gdyby teraz na niego promienie słońca padły ukośnie, cień stąd wywołany uwidoczniłby wyraźnie zarysowujące się wysokie góry.

Wzrok mógłby się zagłębić w ziejącej przepaści kraterów i dostrzedz nierówne zagłębienia, przerzynające niezmierzone płaszczyzny.

Przy wzmożonym jednak blasku ginęła dotąd jeszcze wszelka wypukłość. Rozpoznawano zaledwie dwie plamy, które księżyc czynią podobnym do twarzy ludzkiej.

– Podobny do twarzy – wtrącił Ardan – ale gniewa mnie to, iż bratu Apollina dano twarz tak szpetną.

Podróżnicy blizcy swego celu, nie przestawali obserwować ten świat, zupełnie dla nich nowy; wyobraźnia ich biegła po tych krainach nieznanych. Wdrapywali się na szczyty wyniosłe lub schodzili na rozległe pola. Zdawało im się, iż spostrzegają wielkie morza, zaledwie mogące istnieć pod rozrzedzoną atmosferą i rzeki z gór płynące. Pochyleni nad przepaścią, spodziewali się, iż usłyszą głos jakiś z tej gwiazdy, wiecznie niemej.

Dzień ten pozostawił im wzruszające wspomnienia. Spisywali oni najdrobniejsze szczegóły. Nieokreślony jakiś niepokój trapił ich w miarę zbliżania się do celu. Niepokój ten wzrósłby jeszcze niewątpliwie, gdyby wiedzieli z jak małą szybkością się poruszali, wydałaby im się ona niewystarczającą do osiągnięcia celu.

Pomimo tak ważnych zajęć, Ardan nie zapomniał o przyrządzeniu śniadania. Podróżni zjedli z wielkim apetytem wyborny bulion ugotowany na gazie i mięso zakonserwowane; na zakończenie zaś uraczono się kilku kieliszkami dobrego wina francuskiego, i z tego powodu Ardan zauważył, iż winnice na księżycu, ogrzane silnymi promieniami słońca, powinnyby wydawać najszlachetniejsze gatunki jagód, – jeśli tam w ogóle są winnice. Na wszelki wypadek przezorny francuz nie zapomniał zapakować kilka wyborowych szczepów Medoc i Côté-d’Or, na które liczył najwięcej.

Przyrząd Reiseta i Regnaulta działał wciąż z największą dokładnością. Powietrze przechowywało się w stanie zupełnej świeżości. Najmniejsza cząsteczka kwasu węglowego nie oparła się potażowi, a tlen, według zapewnień Nicholla, był w najlepszym gatunku. Para wodna zamknięta w pocisku, mieszając się z tem powietrzem, odświeżała jego suchość i z pewnością nie wszystkie apartamenty w Paryżu, Londynie lub Nowym Jorku, oraz sale teatralne, znajdują się w takich warunkach hy-gienicznych. Chcąc jednak, aby przyrząd ten działał prawidłowo, trzeba było utrzymać go w sianie doskonałym. Dlatego też Ardan codziennie opatrywał regulatory, przeglądał kurki i pyrometrem regulował ciepło gazu. Wszystko do tej pory szło wybornie, a podróżnicy nasi na wzór szanownego J. T. Mastona zaczynali nabierać tuszy, i mogli się byli do niepoznania odmienić, gdyby uwięzienie ich w pocisku potrwało parę miesięcy.

Barbicane, wyjrzawszy przez okienko, zobaczył psa i różne inne przedmioty wyrzucone z pocisku, jakie za nim wciąż ciągnęły. Diana wyła żałośnie, patrząc na zwłoki Satelity,

– Wiecie co, moi przyjaciele – rzekł Ardan – że gdyby jeden z nas był umarł, nie wytrzymawszy skutków odbicia przy wystrzale, bylibyśmy w niemałym kłopocie z pogrzebaniem go, albo raczej wyrzuceniem w przestworza, zastępujące tu ziemię. Trup jego, jak wieczny wyrzut sumienia, towarzyszyłby nam bezustannie.

– W istocie, byłoby to bardzo smutne i nieprzyjemne – dodał Nicholl.

woks15.jpg (205974 bytes)

– Ale co się mnie tyczy – prawił dalej Ardan – przyznam się, że mocno żałuję, iż nie mogę odbyć tej przechadzki po powietrzu. Coby to była za rozkosz bujać wśród tych przestworzy, kąpać się i zanurzać w tych czystych promieniach słońca? Gdybyśmy zabrali przyrząd do pływania i pompę powietrzną, byłbym skoczył w powietrze, a spocząwszy na wierzchołku naszej kuli wyglądałbym jak chimera lub hippogryf.

– Niedługo, mój Ardanie – rzekł Barbicane – udawałbyś tak hippogryfa, bo, pomimo przyrządu do pływania, napełnionego powietrzem z ciebie wychodzącem, pękłbyś jak balon zbyt wysoko uniesiony w powietrze. Nie masz więc czego żałować i wierz mi, że lepiej wyrzec się wszelkiej przechadzki, dopóki znajdować się będziemy w próżni.

Ardan do pewnego stopnia dał się przekonać, zgodził się na trudność, ale nie na niepodobieństwo, którego to wyrazu nigdy nie uznawał.

Rozmowa z tego przedmiotu przeszła na inny, nie ustając ani na chwilę.

W nawale rozmaitych pytań i odpowiedzi Nicholl postawił kwestyę, której nie zdołano na razie rozstrzygnąć.

– Moi przyjaciele – rzekł on – piękna to podróż na księżyc, ale jakże z niego powrócimy?

Dwaj towarzysze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Dotąd pytania tego nie poruszyli.

– Co przez to rozumiesz, Nichollu? – zapytał Barbicane.

– Pytać się o powrót z kraju, do którego się jeszcze nie przybyło, zdaje mi się rzeczą zbyteczną.

– Nie pytam dlatego, abym się chciał cofać – odparł Nicholl – ale zapytuję raz jeszcze, jak powrócimy.

– Tego nie wiem – odpowiedział Barbicane.

– Co do mnie – rzekł Ardan – przyznam się, iż gdybym wiedział, jak powrócić, to nie byłbym się puszczał w podróż.

– Otóż to mi odpowiedź! – zawołał Nicholl.

– Potwierdzam zdanie Ardana, i dodam, że pytanie to jest dla nas obojętne. Później, gdy uznamy za stosowne powrócić, pomyślimy nad tem. Jeśli tam niema kolumbiady, będziemy mieli przynajmniej pocisk gotowy.

– Miła perspektywa! kula bez strzelby!

– Strzelbę i proch można zrobić – odpowiedział Barbicane – bo kruszcu, saletry i węgla nie brak zapewne na księżycu. Zresztą aby powrócić, nie potrzeba nic więcej jak pokonać siłę przyciągającą księżyca, a dość jest przebyć 8.000 mil, aby spaść znowuż na ziemię.

– Dosyć o tem – zawołał Ardan. – Nie mówmy więc o powrocie! Już i tak zawiele w tej kwestyi rozmawialiśmy; co się zaś tyczy zawiązania stosunków z naszymi towarzyszami ziemskimi, to nie będzie to zbyt trudnem.

– A to jakim sposobem?

– Za pomocą bolidów, wyrzucanych przez wulkany księżycowe.

– Pyszna myśl, Ardanie, – odpowiedział Barbicane. – Laplace obliczył, że siła pięć razy większa od tej, jaką posiadają nasze armaty, wystarczyłaby do wyrzucenia bolidu z księżyca na ziemię. Otóż każdy wulkan bezsprzecznie taką siłę posiada.

– Hurra! – krzyknął Ardan – niech żyją bolidy i niedroga a wygodna komunikacya! Toż sobie zażartujemy z administracyi pocztowej! Ale ja myślę…

– Cóż znowu myślisz?

– Wyborny, wspaniały pomysł przychodzi mi do głowy. Dlaczegośmy nie przyczepili drutu do naszego pocisku, moglibyśmy wymieniać telegramy z ziemią.

– Do tysiąca dyabłów! – krzyknął Nicholl. – A cóż to, za nic masz wagę drutu długiego na 86.000 mil?

– Za nic! można było w trójnasób zwiększyć nabój kolumbiady, a gdyby to nie wystarczało, powiększyć w cztery lub pięćkroć, – wołał Ardan – zapalając się coraz bardziej.

– To jedno tylko możnaby zarzucić twojemu projektowi, – dodał Barbicane – mianowicie, że podczas wirowego obrotu ziemi, drut okręciłby się wokoło niej, jak łańcuch na kołowrocie, i wówczas ściągnąłby on nas na ziemię.

– Na trzydzieści dziewięć gwiazd Unii! – krzyknął Ardan – wszystkie zatem pomysły okazują się niepraktycznymi tak, jak pana J. T. Mastona! Sądzę wszakże, że jeśli my nie wrócimy na ziemię, J. T. Maston wybierze się na nasze spotkanie.

– To możebne – odpowiedział Barbicane – jest to zacny i odważny człowiek. Wreszcie, cóż może być łatwiejszego? Kolumbiada znajduje się dotąd na gruncie Florydy, o bawełnę strzelniczą nietrudno; księżyc znowu przechodzić będzie przez zenit Florydy, bo za 18 lat powróci do miejsca dziś zajmowanego.

– Tak – powtórzył Ardan – niewątpliwie, Maston przybędzie do nas, a z nim razem nasi przyjaciele Elphiston, Blombsberg, oraz wszyscy członkowie klubu puszkarskiego – i dobrego doznają przyjęcia. A potem, urządzimy pociągi pociskowe pomiędzy ziemią i księżycem. Hurra! Niech żyje J. T. Maston!

Przypuścić można, że chociaż szanowny J. T. Maston nie słyszał okrzyków na cześć jego wygłaszanych, ale jednak mogło mu w uszach dzwonić przynajmniej. Cóż on wówczas porabiał? Pewnie stał na stacyi Long’s-Peak, w Górach Skalistych, usiłując odszukać pocisk, bujający w przestrzeni. Jeśli myślał o swoich przyjaciołach, to trzeba przyznać, że i ci o nim nie zapominali.

Skądże jednak pochodziło to niezwykłe ożywienie mieszkańców pocisku? O niewstrzemięźliwość posądzić ich nie było można. Czy tę nadzwyczajną wesołość przypisać należało wyjątkowym okolicznościom, w jakich się znajdowali, czy też blizkości księżyca, od którego dzielił ich już tylko przeciąg kilku godzin czasu, czy może jakiemu tajemniczemu wpływowi księżyca, oddziaływającego na ich system nerwowy? Twarze ich płonęły, oddech mieli przyspieszony, a płuca pracowały jak miech kowalski. Oczy ich pałały blaskiem niezwykłym, głos nabrał dziwnego brzmienia; wyrazy z ich ust wybiegały jak korki z butelek szampana, wypchnięte działaniem kwasu węglowego; ruchy ich były niespokojne, a co najdziwniejsze, że nie zauważyli tych zmian zupełnie.

– Teraz, – rzekł Nicholl – gdy nie wiem, czy powrócimy z księżyca, chciałbym przynajmniej wiedzieć, co my na nim robić będziemy.

– Co będziemy robić – odparł Barbicane, tupiąc nogą – nie wiem!

– Nie wiesz! – krzyknął Ardan, aż się rozległo po całym pocisku.

– Nie wiem, a nawet się nie domyślam! – odpowiedział Barbicane, krzycząc tak samo jak jego towarzysz.

– A więc ja wiem! – mówił dalej Ardan.

– To mów! – wrzasnął Nicholl, nie umiejący już zapanować nad swym głosem.

– Będę mówił, ale wtedy, gdy mi się spodoba! – krzyknął Ardan, chwytając gwałtownie rękę towarzysza.

– Ty nas wciągnąłeś do tej podróży, więc chcemy wiedzieć po co, dlaczego? – rzekł rozgniewany Barbicane.

– Tak – mówił Nicholl – bo jeśli nie wiem gdzie idę, to niech wiem przynajmniej poco tam idę?

– Poco? dlaczego? – wrzeszczał Ardan, podskakując w górę – poco? Po to, aby objąć w posiadanie księżyc w imieniu Stanów Zjednoczonych! Aby do Unii dodać czterdziesty stan! aby skolonizować kraje księżycowe, aby je uprawiać, zaludniać, zaszczepić sztuki, przemysł i naukę, aby wreszcie ucywilizować Selenitów, jeśli nie są więcej wykształconymi od nas.

– I jeśli są jacy Selenici! – dodał kapitan.

– Kto mówi, że niema Selenitów?– wrzasnął Ardan.

– Ja! – zawył na całe gardło Nicholl.

– Kapitanie – rzekł Ardan – radzę ci nie powtarzać tej zniewagi, bo ci ją wcisnę napowrót do gardła!

Dwaj przeciwnicy zamierzali już rzucić się na siebie, gdy Barbicane wpadł pomiędzy nich.

– Wstrzymajcie się nieszczęśliwi! – zawołał, odsuwając ich od siebie, jeśli niema Selenitów, to się bez nich obejdziemy.

– Tak, – zawołał Ardan – obejdziemy się bez nich! Nie mamy nic wspólnego z Se-lenitami! Precz z nimi!

– Do nas należy panowanie na księżycu! – zawołał Nicholl!

– Do nas trzech!

– Ja będę kongresem! – krzyczał Ardan.

– A ja senatem – wolał Nicholl.

– Barbicane prezydentem! – wrzeszczał Ardan.

– Precz z prezydentem!

– Tak! niech będzie prezydent mianowany przez kongres! – wołał Ardan – a ponieważ ja jestem kongresem, mianuję cię jednogłośnie!

– Hurra! hurra! hurra! niech żyje prezydent Barbicane! – krzyknął Nicholl na całe gardło.

Poczem prezydent i senat donośnym głosem zaintonowali pieśń narodową »Yankee Doodle«.

woks16.jpg (218903 bytes)

Wtedy rozpoczął się taniec szalony w połączeniu ze śpiewami, do których Diana przyłączyła się wyjąc i skacząc aż pod sklepienie pocisku.

Potem, trzej podróżnicy, taczając się jak pijani, padli wycieńczeni na podłogę pocisku.

 

Rozdział VIII

O 78.114 mil.

 

o się stało? Jakaż była przyczyna tego dziwnego upojenia, którego skutki mogłyby być tak zgubne? Oto prosta nierozwaga Ardana, której na szczęście Nicholl w porę zaradził.

Po tem odurzeniu, trwającem kilku minut, Nicholl pierwszy odzyskał przytomność i zdołał zebrać myśli.

Pomimo, że jadł śniadanie przed dwiema dopiero godzinami, uczuwał straszny głód, jak gdyby od kilku dni w ustach nic nie miał. Czuł, że mózg jego i żołądek cierpiały jednocześnie.

Powstał więc i zażądał od Ardana posiłku. Ten nieprzytomny i znękany nic nie odpowiadał.

Nicholl wtedy postanowił sam sobie przyrządzić herbatę, przy której miał zamiar połknąć tuzin butersznitów.

Dobył pudełko z zapałkami i pośpiesznie potarł jedną z nich.

Jakże się zdziwił widząc, że siarka płonie blaskiem nadzwyczajnym, prawie nie do zniesienia.

Gaz, który zapalił, zapłonął jak snop światła elektrycznego.

Zdumienie Nicholla prędko minęło, zrozumiał niebawem przyczynę natężenia światła, zmian fizyologicznych zaszłych w jego organizmie i podniecenia władz umysłowych i czuciowych. Zrozumiał wszystko.

woks17.jpg (179049 bytes)

– Tlen! – zawołał na cały głos.

Pochyliwszy się nad aparatem, zobaczył, że przez otwartą klapę gaz ten uchodził całymi kłębami. Był on bez smaku i zapachu, bardzo ożywczy, lecz nadmiar jego w powietrzu sprowadza zaburzenia w organizmie.

Nicholl pośpieszył powstrzymać ten upływ tlenu, który spowodowałby niezawodną śmierć podróżników, spalając ich po prostu.

Po upływie godziny powietrze się oczyściło i dozwalało płucom oddychać prawidłowo. Powoli trzej przyjaciele przychodzili do przytomności po tem odurzeniu.

Ardan nic sobie z tego nie robił, dowiedziawszy się, iż wywołał powyższy wypadek; przeciwnie, był zadowolony, ponieważ urozmaicał on jednostajność podróży.

– Zresztą, – powiedział Ardan, – cieszy mnie, iż spróbowałem tego gazu tak ważnego w życiu ludzkiem. Wiecie co, moi przyjaciele, iż wielce pożytecznym byłby zakład tlenowy, w którym ludzie osłabieni mogliby przez parę godzin wieść życie czynniejsze. Wyobraźmy sobie sale koncertowe lub teatry, przesycone tlenem; jakżeby wówczas artyści wykonywali swe role, a publiczność ich i sztukę przyjmowała!…

Ardan mówił z takim zapałem, że możnaby sądzić, iż jeszcze jest odurzony.

Barbicane jednak za jednym zamachem ostudził jego zapał.

– Wszystko to bardzo piękne mój Ardanie, – rzekł – ale powiedz skąd się wzięły te kury, które przyjęły udział w naszym koncercie?

– Kury?

– Tak.

I w rzeczy samej, kilka kur i wspaniały kogut przechadzały się tu i ówdzie, gdacząc i trzepocząc skrzydłami.

– To wy się nie domyślacie – zawołał Ardan – to tlen do takiego je doprowadził ożywienia.

– Cóż zamierzasz robić z temi kurami?– pytał Barbicane.

– Ach! jacy wy jesteście niedomyślni! Chcę zaaklimatyzować je na księżycu!

– Dlaczego więc ukrywałeś je przed nami?

– Przez żart, mój zacny Barbicanie, przez prosty żart, który mi się nie udał. Chciałem, przybywszy na księżyc, wypuścić je, nic wam nie mówiąc! Jakieżby było wówczas wasze zdziwienie, gdybyście ujrzeli drób ziemski na polach księżycowych!

– O! figlarzu! figlarzu! tobie się i bez tlenu w głowie przewraca; wciąż jesteś takim postrzelonym, jakbyś był pod wpływem tego gazu.

– A któż wie, czy wówczas nie byliśmy rozumnymi? – odparł Ardan.

Po tej filozoficznej uwadze podróżnicy zabrali się do uporządkowania pocisku. Kury zostały zapędzone do swej klatki. Wśród tego zajęcia Barbicane i dwaj jego przyjaciele dostrzegli na sobie oznaki nowego zjawiska.

Od chwili opuszczenia ziemi, własny ich ciężar, oraz ciężar pocisku i przedmiotów w nim się znajdujących, widocznie stopniowo się zmniejszał.

Waga wprawdzie nie mogłaby wykazać tego ubytku, gdyż sama z ciężaru swego utraciłaby tyle, co i przedmiot ważony; lecz bezmian sprężynowy naprzykład, którego naprężenie jest niezależne od siły przyciągania, mógłby ściśle oznaczyć ten ubytek.

Wiadomem jest, że ciężkość jest proporcyonalną do mas, a w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości. Stąd można postawić taki wniosek: gdyby wszystkie ciała niebieskie zniknęły nagle i ziemia sama tylko pozostała w przestrzeni, pocisk, według prawa Newtona, o tyle mniej by ważył, o ile się bardziej od ziemi oddalił, nie utraciłby wszakże całkowitego swego ciężaru, bo przyciąganie ziemi zawszeby się czuć dawało.

W danym jednak wypadku spodziewać się można było nadejścia chwili, w której pocisk nie podlegałby wcale prawom ciężkości.

Droga pocisku szła pomiędzy ziemią i księżycem. W miarę jak się oddalał od ziemi, przyciąganie zmniejszało się w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości, lecz jednocześnie przyciąganie księżycowe zwiększało się w tymże samym stosunku. Pocisk więc musiał przybyć do miejsca, w którem dwa przyciągania zobojętniają się, a wówczas kula utraciłaby wszelką wagę. Gdyby masy księżyca i ziemi były równe, punkt ten znalazłby się w jednakowej odległości od obu gwiazd. Zważywszy jednak różnicę mas, można było łatwo obliczyć, iż punkt ten przypadnie na 47/52 całej drogi, czyli o 78.114 mil od ziemi. Na tym punkcie ciało pozostałoby na wieki nieruchome, jako równomiernie przyciągane przez obie gwiazdy.

Gdyby siła rzutu była dokładnie obliczoną, wówczas pocisk powinien dosięgnąć tego punktu z szybkością równą zeru, tracąc przytem swój ciężar.

Cóżby się wówczas stało? Trzy nastręczały się przypuszczenia:

1) pocisk mógłby zachować niejaką jeszcze chyżość i, przebywszy punkt równego przyciągania, upadłby na księżyc skutkiem jedynie siły jego przyciągającej.

2) zabrakłoby mu prędkości dla dojścia do punktu równego przyciągania, i wtedy spadłby na ziemię skutkiem jedynie siły jej przyciągającej.

3) wreszcie, posiadając szybkość dostateczną dla dojścia do punktu obojętnego, ale za małą do przebycia go, pozostałby wiecznie zawieszony w tym punkcie, jak grób Mahometa, pomiędzy zenitem i nadyrem.

Położenie tak się przedstawiało, a Barbicane wytłómaczył jego skutki swym przyjaciołom. Szczegóły zajmowały ich wielce. W jaki sposób mogli rozpoznać, że pocisk doszedł do tego punktu obojętnego, gdy ani oni, ani też przedmioty znajdujące się w pocisku, nie podlegali żadnym prawom ciężkości. Tego samego dnia jednak, około godziny 11 zrana Nicholl wypuścił szklankę z ręki, a szklanka zamiast upaść, pozostała zawieszoną w powietrzu.

– Ah! – zawołał Ardan –otóż mamy coś ciekawego z fizyki.

Opuszczone różne przedmioty, jak broń, butelki i inne, trzymały się w powietrzu jakby cudem. Diana nawet, podniesiona przez swego pana i puszczona, zawisła w powietrzu.

Wreszcie sami uczuli, wyciągając ręce, że te nie opadały; głowy chwiały im się na ramionach, nogi nie trzymały się na podłodze pocisku. Byli jak pijani, nie mogący utrzymać się na nogach. Fantazya przedstawiała ludzi bez odbłysku lub bez cienia; tu zaś rzeczywistość, przez zobojętnienie sił przyciągających, zrobiła ludzi niemających żadnego ciężaru.

woks18.jpg (207385 bytes)

Nagle Ardan podskoczył nieco w górę i zawisł w powietrzu, jak mnich z »Kuchni Aniołów« Murilla. Dwaj jego przyjaciele poszli w jego ślady i wszyscy trzej zawiśli pośród pocisku.

– Czyż to możliwe? Czyż to do prawdy podobne? – wołał Ardan. – Nie! A jednak tak jest! Ach! gdyby nas Rafael w tym stanie zobaczył, pysznyby stworzył obraz.

– Stan taki nie może trwać wiecznie – powiedział Barbicane. – Jeśli pocisk przejdzie przez punkt obojętny, siła księżycowa przyciągnie nas na księżyc.

– Nogi nasze spoczną wtedy na sklepieniu pocisku – zauważył Ardan.

– Nie – rzekł Barbicane – ponieważ pocisk, którego punkt ciążenia jest bardzo nizko, obróci się zwolna.

– Wówczas gospodarstwo nasze pójdzie, jak to mówią, do góry nogami.

– Uspokój się – odpowiedział Nicholl – nic się nie przewróci, a nawet z miejsca nie poruszy, ponieważ obrót kuli odbędzie się bardzo nieznacznie.

– Tak – potwierdził Barbicane – a kiedy przejdzie przez punkt równego przyciągania, spód jego jako cięższy, pociągnie go po linii prostopadłej na księżyc. Aby się to jednak stało, koniecznem jest przebycie linii obojętnej.

– Przebycie linii obojętnej! – zawołał Ardan. – Zróbmy więc tak, jak czynią marynarze, przepływając równik. Skropmy naszą drogę.

Lekkie poruszenie w stronę odsunęło Ardana ku wysłanej ścianie. Wydobył on butelkę i szklankę i umieścił je w »powietrzu« przed swymi towarzyszami, którzy pijąc wraz z nim, wesołymi okrzykami powitali linię.

Ów wpływ przyciągania trwał niecałą godzinę. Podróżnicy czuli jak opadają nieznacznie, a Barbicane zauważył, iż stożkowaty koniec pocisku oddalał się powoli od linii prostopadłej, skierowanej do księżyca, a naodwrót, spodnia część jego zbliżała się do niej. Przyciąganie księżyca stawało się już silniejszem od przyciągania ziemi. Spadek na księżyc zaczynał się, tylko jeszcze bardzo powolny; wynosił on trzecią część milimetra w pierwszej sekundzie, czyli pięćset dziewięćdziesiąt tysiącznych linii. Wkrótce jednak siła przyciągająca miała wzrastać, spadek odbywał się wyraźniej. Pocisk wciągany od strony spodu swego, miał obrócić swój stożkowaty wierzchołek ku ziemi i spadać na księżyc z szybkością coraz większą. Cel wówczas byłby doścignięty. Obecnie nic już nie przeszkadzało udaniu się przedsięwzięcia, a Nicholl i Ardan podzielali radość Barbicana.

Rozprawiali o wszystkich zjawiskach, które ich w taki podziw wprowadzały. Niewyczerpanym przedmiotem uwag było owo zobojętnienie praw ciężkości. Zawsze zapalony Ardan chciał z tego wyciągać wnioski, naturalnie czysto fantastyczne.

– Ah! moi przyjaciele – zawołał on – coby to było za szczęście, gdyby się można było na ziemi zwolnić od tej ciężkości, od tego łańcucha do niej wiążącego. Byłoby to prawdziwe wyswobodzenie się z niewoli. I jeśli to jest prawdą, że potrzebną jest siła sto pięćdziesiąt razy większa od nas posiadanej, aby się utrzymać w powietrzu przez proste użycie muszkułów, to gdyby przyciąganie zupełnie nie istniało, samą siłą woli moglibyśmy wznieść się i latać po powietrzu.

– W istocie – powiedział Nicholl z uśmiechem – gdyby można było zniweczyć ciężkość, jak się niweczy boleść przez znieczulenie, dziwnej uległyby zmianie społeczeństwa nowoczesne.

– Tak – zawołał Michał przejęty sprawą – zniweczmy ciężkość, a wraz z nią wszelkie windy, kołowroty, korby i inne dźwignie, jako niemające racyi bytu!

– Dobrze mówisz – odpowiedział Barbicane – gdyby jednak nic nie ciążyło, nicby się też i nie trzymało, ani kapelusz na głowie, ani dom murowany na ziemi, do której przylega swoim ciężarem. Bezużytecznemi byłyby czółna i inne statki, które tylko dzięki prawu ciężkości na wodzie się utrzymują; niepotrzebnymi oceany, których fale nie byłyby równoważone przyciąganiem ziemi! Wreszcie niepotrzebną atmosfera, której atomy nie utrzymywane niczem, rozproszyłyby się w przestrzeni.

– Co to za nieszczęście – odparł Ardan – iż ci ludzie pozytywni zawsze nas za jednym zamachem sprowadzają do rzeczywistości.

– Pociesz się jednak mój Michale – dodał – bo chociaż niema gwiazdy, na której nie istniałoby prawo ciężkości, wkrótce wszakże dostaniesz się na taką, na której ciężkość jest o wiele mniejszą niż na ziemi.

– Czy mówisz o księżycu?

– Tak, księżyc jest tą gwiazdą. Ponieważ masa jego jest sześć razy mniejszą od masy kuli ziemskiej, a ciężkość jest proporcyonalną do mas, przeto wszystkie przedmioty ważą tam sześć razy mniej.

– Czy się o tem przekonamy? – zapytał Ardan.

– Naturalnie, ponieważ 200 kilogramów na księżycu ważą tylko 30.

– A nasza siła muszkularna nie zmniejszy się tam także?

– Nie, zamiast bowiem wznieść się na jeden metr przy podskoku, wzniesiemy się na 18 stóp wysoko.

– To staniemy się Herkulesami na księżycu! – zawołał radośnie Michał.

Tem bardziej – dodał Nicholl – że jeśli wzrost selenitów jest ustosunkowany do masy ich globu, to oni są wysocy na jedną stopę zaledwie.

– Liliputy! – zawołał Ardan. – Mam zatem odegrać rolę Gulliwera, urzeczywistnić bajkę o olbrzymach! Otóż to są korzyści opuszczenia swej planety i puszczenia się w świat słoneczny.

– Posłuchaj Michale – mówił Barbicane – jeżeli chcesz odegrać rolę Gulliwera, radzę ci zwiedzać tylko planety mniejsze, jak: Merkury, Wenus lub Mars, których masa jest mniejszą od masy ziemi, ale nie podążaj na wielkie planety, jak Jowisz, Saturn, Uranus, Neptun, bo tam zamiast Herkulesem, zostałbyś Liliputem.

– A na słońcu?

– Na słońcu, jeśli gęstość jego jest cztery razy mniejsza niż gęstość ziemi, jego objętość zaś tysiąc trzysta osiemdziesiąt tysięcy razy większa, to i jego siła przyciągająca jest dwadzieścia siedem razy większa niż na kuli ziemskiej. W takim więc też stosunku i mieszkańcy jego musieliby mieć średnio dwieście stóp wysokości.

woks19.jpg (216557 bytes)

– Do tysiąca dyabłów! – krzyknął Michał – zostałbym wtedy pigmejczykiem, mirmidonem!

– Gulliwer u olbrzymów – rzekł Nicholl.

– Tak! – wtrącił Barbicane.

– Możeby w takim razie warto było zabrać ze sobą kilka armat dla obrony?

– Wybornyś! – odpowiedział Barbicane – kule twoje nicby nie skutkowały na słońcu, bo padałyby na ziemię o kilka metrów od otworu armaty.

– To już trochę za wiele!

– Ale tak byłoby niewątpliwie – dodał Barbicane. – Siła przyciągająca jest tak znaczną na tej gwiaździe, że przedmiot ważący np. 70 kilogramów na ziemi, będzie ważył 1.930 na słońcu; twój kapelusz dziesięć kilogramów, cygaro pół funta; ty sam ważyłbyś 2.500 kilo i powstaćbyś nie mógł, gdybyś spadł na słońce.

– Do licha! – zawołał Ardan – trzebaby więc nosić ze sobą windę. Kiedy więc tak, kochani przyjaciele, poprzestańmy tymczasowo na księżycu. Tam przynajmniej uchodzić możemy za wielkich. Później namyślimy się, czy warto iść na słońce, na którem i napić się nawet nie można, gdyż trudno byłoby podnieść do ust szklankę bez pomocy windy.

 

Rozdział IX

Następstwa zboczenia.

 

arbicane nie obawiał się już obecnie, jeżeli nie o rezultat podróży, to przynajmniej o siłę rzutu pocisku. Szybkość jej ciągnęła go poza linię obojętną, a zatem nie spadną już na ziemię i nie pozostaną w zawieszeniu na punkcie przyciągania. Jednego jeszcze nie rozstrzygnął pytania, mianowicie: czy pocisk dojdzie do celu zamierzonego pod działaniem siły przyciągającej księżyca.

Chociaż ciężkość na księżycu była 6 razy mniejszą od ciężkości na ziemi, zawsze jednak był to spadek 8.296 mil; spadek ogromny, przeciwko któremu wypadało się zabezpieczyć jak najśpieszniej.

Środki ostrożności, jakie przedsięwziąść należało, były dwojakie: jedne z nich miały na celu unicestwienie skutków odbicia przy spadaniu pocisku na księżyc; drugie zaś, opóźnić jego upadek, a przez to uczynić go mniej gwałtownym.

Co się tyczy pierwszego – z żalem Barbicane nie mógł zastosować tych samych środków, co przy wystrzale z kolumbiady, to jest wody, zastosowanej jako sprężyna i przegród ruchomych. Przegrody istniały jeszcze, ale wody brakowało, a nie można jej było brać na zapas.

Zresztą choćby i posiadano jakiś zapas, to nie zastąpiłby nigdy sprężyny. Warstwa wody zabranej przy odjeździe, na której spoczywała tarcza tamująca pocisk, miała 3 stopy wysokości na powierzchni 54 stóp kwadratowych, objętości zaś 6 metrów kubicznych, a wagi 5.750 kilogramów, nie licząc, że przeszło piąta część tej ilości mieściła się prócz tego w zbiornikach. Środka więc tego wyrzec się musiano.

Na szczęście, Barbicane oprócz wody, opatrzył jeszcze tarczę ruchomą w mocne czopy na sprężynach, mające zapobiedz wstrząśnieniu w tylnej części, po zdruzgotaniu przegród poziomych. Czopy te nie uszkodziły się, należało je tylko przytwierdzić do tarczy ruchomej na właściwem miejscu.

Wszystko to bardzo łatwo dało się wykonać, przy pomocy sztab i zawias, oraz narzędzi, których nie brakowało. Wkrótce tarcza spoczęła na swych czopach stalowych, jak stół na nogach. Jedynem złem, jakie wynikło z tego ustawienia tarczy, było zasłonięcie szyby na spodzie pocisku, przez co podróżnicy nie będą mogli obserwować księżyca, gdy spadną nań prostopadle.

Ustawienie tarczy wymagało godziny pracy. Już było po 12 w południe, gdy ukończono przygotowania. Barbicane znowu obserwował pochylenie się pocisku, ale niestety, nie obrócił się on jeszcze dostatecznie do spadnięcia i zdawał się podążać po linii krzywej, równoległej do tarczy księżyca. Księżyc wspaniale jaśniał w przestworzu, a z przeciwnej strony słońce paliło go swymi promieniami.

Położenie wciąż było niepokojącem.

– Czy dojedziemy? – zapytał Nicholl.

– Postępujmy tak, jak gdybyśmy dojechać mieli – odparł Barbicane.

– Jesteście tchórze! odezwał się Ardan – dojedziemy, a nawet i prędzej nawet niż sobie tego życzylibyśmy

Odpowiedź ta zachęciła Barbicana do prowadzenia w dalszym ciągu robót przygotowawczych, zajął się ustawieniem przyrządów chroniących od skutków odbicia.

Kapitan Nicholl utrzymywał kiedyś, że pocisk rozbryźnie się jak szklanka – Ardan wówczas twierdził, że opóźni jego spadanie za pomocą rac odpowiednio ustawionych.

W samej rzeczy silne race, umieszczone na spodzie pocisku i palące się na zewnątrz niego, mogły spowodować ruch wsteczny, i tym sposobem zmniejszyć prędkość kuli. Race te nie powinnyby wprawdzie palić się w próżni, lecz tlenu im nie brakło, gdyż same go sobie wytwarzały.

Barbicane zaopatrzył się w race zamknięte w armatkach stalowych świdrowanych, które można było przytwierdzić do spodu pocisku. Wewnątrz armatki szczelnie przystawały do podłogi, na zewnątrz zaś wystawały na pół stopy. Było ich dwadzieścia.

Przez otwór pozostawiony w tarczy zapalał się lont, w jaki każda była zaopatrzona. Wystrzał odbywał się na zewnątrz. Dosyć było wyjąć blaszki metalowe, zatykające otwory w spodzie pocisku, a na ich miejscu wstawić szczelnie przylegające armatki.

Przygotowania te ukończono około 3 godziny.

Pocisk widocznie zbliżał się do księżyca, którego wpływ uczuwał już nieco; ale pewnem już było, że nie spadnie normalnie na księżyc, ku któremu wierzchnia jego cześć skutkiem swego ciężaru obrócić się musiała.

Zaniepokojenie Barbicana zwiększało się w miarę, gdy zauważył, iż kula jego opiera się wpływom ciążenia. Rzecz nieznana stawała przed nim wśród przestrzeni międzyplanetarnych. Zdawało mu się, iż przewidział wszystko w trzech swoich przypuszczeniach: powrotu na ziemię, spadnięcia na księżyc, lub pozostania na linii obojętnej. A tu niespodzianie zjawia się czwarte, co do nieskończoności. Aby wobec tego nie upaść na duchu, trzeba było takiego mędrca jak Barbicane, istoty tak flegmatycznej jak Nicholl, albo śmiałka takiego jak Ardan.

Rozmowę zwrócono na tę sprawę. Inni rozważaliby kwestyę z punktu praktycznego i pytaliby się, gdzie ich niesie wagon – pocisk? nasi zaś podróżnicy przeciwnie, szukali przyczyny samego wypadku.

– Wyszliśmy zatem z kolei – rzekł Ardan, ale jakiż tego powód?

– Obawiam się – rzekł Nicholl – czy pomimo całej naszej przezorności kolumbiada nie była źle ustawioną. Błąd w tym wypadku, choćby najmniejszy, mógł nas rzucić poza punkt przyciągania księżyca.

– Więc źle wycelowano? – zapytał Ardan.

– Wątpię – odpowiedział Barbicane. – Armaty skierowano prawidłowo do zenitu, a prostopadłe jej ustawienie bardzo ściśle było zrobione. Otóż powinniśmy koniecznie spaść na księżyc w pełni, przechodzący przez zenit. Musi tu być jakaś inna przyczyna, tylko że dojść jej nie mogę.

– Może zapóźno przybywamy? – zapytał Nicholl.

– Zapóźno? – powtórzył Barbicane.

– Tak – powiedział kapitan. – Nota obserwatoryum w Cambridge powiada, że podróż powinna trwać 97 godzin, 13 minut i 20 sekund, – co znaczy, że wcześniej księżyc nie będzie jeszcze w punkcie oznaczonym, a później już w nim nie będzie.

– Zgadzam się z tem – powiedział Barbicane – ale wyjechaliśmy 1 grudnia, o 11 godzinie bez 13 minut i 25 sekund wieczorem, a powinniśmy przybyć do celu dnia 5, o północy, w chwili właśnie, gdy księżyc będzie w pełni. Dziś właśnie mamy 5 grudnia, jest teraz wpół do czwartej, a osiem i pół godziny powinno wystarczyć do przybycia do miejsca wytkniętego. Dlaczegóż więc nie przybywamy?

– Czy szybkość nasza nie jest zbyteczna?– zapytał Nicholl – gdyż wiemy już teraz, że szybkość początkowa była większą aniżeli przypuszczano.

– Nie! – odpowiedział stanowczo Barbicane. – Nadmiar szybkości, gdyby kierunek pocisku był dobry, nie przeszkadzałby nam dotrzeć na księżyc. Nie! widocznie było tu zboczenie. Niewątpliwie zboczyliśmy!

– Kiedy i dlaczego? – pytał Nicholl.

– Nie umiem tego objaśnić – odpowiedział Barbicane.

– Słuchaj Barbicane – rzekł wtedy Ardan – czy chcesz, abym ci wyjawił moje zdanie w tym przedmiocie?

– I owszem!

– Nie dałbym i pół dolara za to, żeby się tego dowiedzieć. Zboczyliśmy – stało się! Dokąd dążymy – wszystko mi jedno! Zresztą niedługo się o tem przekonamy. Jeżeli posuwamy się w przestrzeni, w końcu przecież dojdziemy do jakiegoś punktu przyciągania!

Obojętność, z jaką wypowiedział swe zdanie, nie mogła zaspokoić Barbicana, nie dlatego, aby się miał obawiać, ale, że chciał koniecznie wiedzieć przyczynę zboczenia pocisku.

Pocisk tymczasem dalej przybierał położenie równoległe do księżyca, a jednocześnie z nim wszystkie przedmioty wyrzucone w powietrze. Barbicane z obserwacyi księżyca, oddalonego już tylko o niespełna 2.000 mil, mógł się nawet przekonać, iż prędkość jego stawała się jednostajną, co było świeżym dowodem, iż nie spada. Siła rzutu była jeszcze silniejszą niż przyciąganie księżyca, lecz przebieg pocisku zbliżał go niezawodnie do tarczy księżycowej, i można się było spodziewać, iż w bliższej odległości ciężkość przeważy i stanowczo spowoduje spadek.

Trzej przyjaciele, nie mając nic lepszego do roboty, prowadzili dalej swe spostrzeżenia. Nie mogli jednak określić jeszcze położenia topograficznego satelity. Wszystkie wypukłości wyrównywały się pod promieniami słonecznymi.

Patrzyli tak przez przeciwległe szyby do 8 godziny wieczorem. Księżyc urósł w ich oczach tak, że zakrywał całą połowę firmamentu. Pocisk otoczony był światłem słonecznem z jednej strony, a księżycowem z drugiej.

W tej chwili Barbicane oceniał odległość dzielącą ich od celu upragnionego tylko na 700 mil. Szybkość pocisku, wedle jego zdania, wynosiła 200 metrów na sekundę, czyli 170 mil na godzinę. Pocisk dolną swoją stroną odwracał się do księżyca pod wpływem siły dośrodkowej; ponieważ jednak siła odśrodkowa zawsze ją przewyższała, było więc możliwem, że przebieg z linii prostej zejdzie na jakąś krzywą, której oznaczyć nie było można.

Barbicane wciąż myślał nad rozwiązaniem zagadnienia. Godziny całe upływały na niczem. Pocisk zbliżał się widocznie do księżyca, ale też nie mniej było widocznem, że go nie dosięgnie. Najkrótsza odległość, w jakiej go ominie, byłaby wypływem dwóch sił: przyciągającej i odciągającej, które ruch wywoływały.

– Pragnę tego tylko, – mówił Ardan – aby przejść tak blizko księżyca, aby módz zbadać jego tajemnice.

– Przeklętą niech będzie – zawołał Nicholl – przyczyna zboczenia pocisku.

– Przeklętym niech będzie – dodał Barbicane – jakby dociekający nagle przyczyny, przeklętym niech będzie bolid, który w drodze spotkaliśmy.

– Co! – zawołał Ardan.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Nicholl.

– Chcę powiedzieć – odrzekł Barbicane tonem przekonywającym, – że zboczenie przypisać należy zetknięciu się z tem błędnem ciałem.

– Ależ ono wcale nas nie tknęło – zauważył Ardan.

– To nic. Masa jego w porównaniu z masą pocisku była ogromna, – przeto jego siła przyciągająca mogła wywrzeć wpływ na nasz kierunek.

– Taka bagatela! – zawołał Nicholl.

– Tak, – odrzekł Barbicane – bagatela, to prawda, ale na odległości 84.000 mil nie potrzeba było więcej, aby się minąć z księżycem.

Poprzednia częśćNastępna cześć