Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Z ziemi na księżyc,

podróż odbyta w 87 godzinach

(Rozdział XIII-XVIII)

 

41 ilustracji Henri'ego de Montauta

Tygodnik „Ruch Literacki”

1875

zziemi01.jpg (41528 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XIII

Stone’s Hill.

 

skutek uchwały Gun-klubu, która jak wspomnieliśmy, zapadła na niekorzyść Texanów, każdy Amerykanin, ba nawet świat cały wziął sobie za zadanie studyum geografii Florydy. Nigdy nie zbyli księgarze tylu Bartrams travel in Florida, de Roman’s natural History of East and West Florida, William’s territory of Florida, de Cleland on fhe culture of the Sugar-Cane in East Florida. Taki opanował wszystkich zapał, iż niebawem okazała się potrzeba nowego nakładu,

Barbicane miał co lepszego do czynienia, jak czytać. Chciał naocznie zobaczyć miejsce dla kolumbiady. Dlatego nie tracąc czasu, oddawszy obserwatoryum w Cambridge potrzebne fundusze do sprowadzenia teleskopu, i ułożywszy się z domem Breadwill & Comp. w Albany o ulanie kuli aluminowej, opuścił Baltimore w towarzystwie J. T. Mastona, majora Elphistona i dyrektora Goldspringa.

Na drugi dzień przybyli czterej towarysze do New Orleans, wsiedli na okręt marynarki związkowej „Tampico”, który im rząd oddał do rozporządzenia, ruszyli, i wnet znikły brzegi Louisanny z przed ich oczu.

Podróż nie trwała długo; dwa dni później zbliżył się „Tampico” po przebyciu 480 mil do brzegów Florydy. Barbicane dostrzegł już ziemię mielistą, płaską i na pozór dość nieurodzajną. „Tampico” ominąwszy szereg łódek, napełnionych ostrygami i rakami, przystanął w zatoce Espiritu-Santo.

zziemi21.jpg (193109 bytes)

Zatoka ta dzieli się na dwa podłużne porty: port Tampa i port Hillisboro, którego wązki wjazd prędko przeszedł steamer. Po chwili zarysowała się po nad flotami twierdza Brooke z bateryami, ustawionemi wzdłuż brzegu; miasto Tampa pokazało się ukryte w głębi małego portu, utworzonego naturalnie w korycie rzeki Hillisboro.

W tem miejscu zarzucił „Tampico” kotwicę dnia 22. października o siódmej godzinie wieczór, a czterech podróżnych opuściło pokład.

Barbicane uczuł żywsze uderzenie serca, kiedy wstąpił na ziemię Florydy. Próbując, uderzał ją nogą, jak architekta doświadcza trwałości budynku, a J. T. Maston grzebał ją swem berłem.

– Panowie! – zawołał Barbicane – nie mamy czasu do stracenia; zaraz jutro wsiędziemy na koń dla zwiedzenia kraju.

Skoro tylko Barbicane się pokazał, trzy tysiące mieszkańców Tampa-Town wyszło na jego spotkanie, oddając hołd przynależny prezydentowi Gun-klubu, który ich swoim wyborem zaszczycił. Przyjęli go głośnym okrzykiem, a Barbicane unikając owacyi, skrył się w hotelu Franklina i nie przyjmował nikogo. Urząd człowieka sławy wcale mu nie był dogodnym.

Na drugi dzień, 23. października, grzebały ziemię przed jego oknami małe koniki rasy hiszpańskiej, pełne życia ł ognia. Ale zamiast czterech, było pięćdziesięciu sześciu jeźdźców. Barbicane wyszedł w towarzystwie swych przyjaciół i zdziwił się niemało, ujrzawszy się w środku całej tej kalwakaty. Zauważał także, że każdy jeździec przewieszony miał przez plecy karabin i pistolety w olstrach. Powód tego uzbrojenia wytłómaczył Barbicanowi młody Florydyanin temi słowami:

– Panie, u nas są seminole.

– Co to są seminole?

– Dzicy, którzy żyją po polach; dlatego też uważaliśmy za potrzebne dać panu eskortę.

– Owa! – zawołał J. T. Maston, wskazując na konie.

– Zawsze jest się pewniejszym – odrzekł Florydyanin.

– Panowie – odezwał się Barbicane – dziękuję waru za troskliwość, a teraz w drogę.

Mała trupa ruszyła z miejsca i znikła w tumanach kurzu.

Była godzina piąta z rana; słońce dobrze już przypiekało, a termometr wskazywał 84° Farenheita, orzeźwiający tylko powiew wiatru od morza łagodził tę wygórowaną temperaturę.

Opuściwszy Tampa-Town, skierował Barbicane konia ku południowi, chcąc dotrzeć do rzeki Alifu. Ten mały potoczek wpada do zatoki Hillisboro, dwanaście mil wyżej od Tampa-Town. W dalszej podróży trzymał się Barbicane ze swą świtą prawego brzegu potoka w kierunku wschodnim. Wnet też znikły fale zatoki za wałem ziemi, a płaszczyzna florydyańska rozwinęła się przed ich okiem.

Floryda dzieli się na dwie części: północna, więcej zaludniona, ze stolicą Talahasse i Pensacola, która tworzy jeden z największych arsenałów marynarskich Stanów zjednoczonych; druga część, położona między Ameryką i cieśniną meksykańską, otoczona wodą, tworzy raczej wązki półwysep, ponieważ oblany prądem Gulf-Stream, gubi się w małym archipelagu, odwiedzanym licznymi okrętami kanału Bahama, tu bowiem jest przytułek przeciw burzom.

Objętość tego państwa wynosi trzydzieści ośm milionów trzydzieści trzy tysiące dwieście sześćdziesiąt siedm akrów (15,365.400 hektarów); z tej przestrzeni wybrać trzeba było miejsce, położone pod 28 paralelą i odpowiednie do przedsiębiorstwa. Barbicane też jadąc, badał powierzchnię i szczegółowy skład ziemi.

Floryda odkryta przez Juan Ponce de Leon w r. 1512, w palmową niedzielę, otrzymała pierwotnie nazwę Paques-Fleuries. Od brzegu nie zasługiwała na tę piękną nazwę jako wyschłe pustkowie. Dopiero kilka mil dalej natura ziemi stopniowo się zmienia i kraj okazuje się godnym tej nazwy; ziemia poprzerzynana potokami, strumykami, stawami i jeziorkami, daje widok Holandyi lub Guyany. Zwolna zaczynają się rozciągać pola i uprawione niwy, na których rosły wszystkie płody północy i południa. Te rozległe pola, ogrzewane skwarem słońca tropikowego i skrapiane wodą ukrytych w glinie strumyków, dalej zagony ananasów, ryżu, tytoniu, bawełny i trzciny cukrowej, ciągnąc się w nieskończoność, zalecały się swem bogactwem i niezrównaną płodnością.

Barbicane uradowany powolnem wznoszeniem się przestrzeni, rzekł do J. T. Mastona, który go na tę właściwość ziemi uważnym zrobił, następujące słowa:

– Zacny przyjacielu, pierwszem naszem staraniem będzie ustawić naszą kolumbiadę na wysokiem wzniesieniu ziemi.

– Ażeby być bliżej księżyca – odrzekł J. T. Maston.

– Nie – odpowiedział Barbicane. Cóż może zależeć na kilku sążniach mniej lub więcej? Nie! tylko dlatego, że na wzniesionej przestrzeni o wiele łatwiej pójdą roboty, nie będziemy staczać walki z wodami, co nam oszczędzi potrzebę kopania rowów długich i kosztownych, osobliwie, że i tak mamy kopać dół 900 stóp głęboki.

– Masz pan słuszność – odpowiedział na to inżynier Murchison. O ile możności musimy unikać żył wodnych podczas roboty, ale gdyby się nawet źródła pokazały, wyczerpiemy je naszemi maszynami, albo odwrócimy bieg ich w inną stronę. Nam niepotrzeba studni artezyjskiej,1 wązkiej i ciemnej, przy której świder, rury i ołowianki, jednem słowem wszystkie narzędzia, pracowały na chybił trafił. My pracować będziemy przy świetle dziennem, z rydlem i bigą w ręku, przy pomocy miny, szybko wykonamy naszą robotę.

– Jeżeli zatem – rzekł Barbicane – przez elewacyę ziemi możemy uniknąć walki z wodami źródłowemi, ażeby robota tem prędzej postępowała i dokładniejszą była, wybierzemy dla naszego okopu miejsce kilka set sążni wyższe nad poziomem morza.

– Całkiem słusznie, panie Barbicane, i jeżeli się nie mylę, uda nam się wkrótce znaleść stosowne miejsce.

– Ach, jabym chciał już doczekać się pierwszego uderzenia rydla – rzekł prezydent.

– A ja ostatniego – odrzekł J. T. Maston.

– Doczekamy panowie – dodał inżynier – i pewnie nie zapłaci towarzystwo Goldspringa kary konwencyonalnej za niewykonaną na czas robotę.

Par sainte Barbe! – zawołał J. T. Maston – sto dolarów za dzień aż do chwili, kiedy księżyc się pokaże w tych samych warunkach, to znaczy przez ośmnaście lat i jedenaście dni, wiesz pan, że uczyniłoby to sumę 658 tysięcy setek dolarów.

– Nie panie, nie wiemy tego – odpowiedział inżynier – i wcale nie będziemy potrzebowali tego wyrachowywać.

Około godziny dziesiątej zrobiła mała trupa 12 mil drogi; po tych urodzajnych polach nastąpiły lasy, w których różne rośliny w tropikowej wyrastały obfitości, te prawie nieprzebyte lasy z drzew granatowych, pomarańczowych, cytrynowych, figowych, oliwnych, morelowych, bananowych, których owoce i kwiaty rywalizowały z kolorami i zapachem. W cieniu pełnym woni tych drzew śpiewało i latało ptactwo kolorów brylantowych, pośród których celowały osobliwie czaple, których gniazda mogły zastąpić pierściennice, odpowiednie do przechowania kosztowności piórowych.

J. T. Maston i major nie mogli ocknąć się z podziwu nad bujnością natury i jej bogactw. Tylko prezydent Barbicane pozostał niewzruszony, mniej był wrażliwy; spieszył się zresztą, a okolica ta przez swą urodzajność już nie podobała się mu, osobliwie, że pod stopami czuł wodę i nadarmo szukał znaków stałej posuchy.

W dalszej drodze napotkali kilka strumyków, pełnych kaimanów, 15 do 18 stóp długich. J. T. Maston płoszył je swem strasznem berłem sekretarskiem, ale nie udało mu się ich nastraszyć, pelikany, kaczki i wielkie flamingi różowe patrzyły nań bardzo głupią miną.

zziemi22.jpg (230618 bytes)

Nareszcie i te goście nizin rozleciały się, drzewa zaczęły rzednąć, kilka grup jeszcze stało pośród nieskończonych równin, po których biegały spłoszone trzody danielów.

– Przecież raz! – zawołał Barbicane, obracając się w siodle – mamy okolicę sosnową.

– Ale i do dzikich należącą – odpowiedział major.

I w istocie pokazali się seminole, latając na szybkich koniach w różne strony, wywijając długiemi lancami i strzelając głuchymi wystrzałami. Na tem ograniczyli swe objawy nieprzyjazne, nie zaczepiając wcale Barbicana i jego towarzyszy. Ci zatem zajęli środek skalistej, nagiej przestrzeni otwartej, kilka akrów rozległej, na która promienie słońca silnie operowały. Przestrzeń ta obszerna zdawała się zupełnie odpowiednią wymaganiom ustawienia kolumbiady.

– Stójcie! – zawołał Barbicane, zwracając się. Ma ta okolica jaką nazwę w kraju?

– Nazywa się Stones-Hill – odrzekł jeden z Florydyanów.

Barbicane zsiadł z konia, nie mówiąc ani słowa, wyjął swe przybory i zaczął studyować z wielką dokładnością; mała grupa okalając go, przypatrywała mu się w milczeniu. W tej chwili doszło słońce do południowej wysokości. Po chwili zestawił Barbicane swe spostrzeżenia i rzekł:

– To miejsce położone jest 300 sążni nad powierzchnią morza, pod 27° 7’ szerokości i 5° 7’ długości wschodniej; z natury suche i skaliste, zdaje mi się być odpowiednem wymaganiom naszym. Na tej równinie wzniesiemy magazyny, warsztaty, ludwisarnię, a z tego punktu, właśnie ztąd – dodał, wskazując nogą – ze szczytu Stones-Hill, wzniesie się nasza kula w przestrzeń świata solarnego.

 

Rozdział XIV

Rydel i kielnia.

 

ego samego wieczora powrócił Barbicane z całem towarzystwem do Tampa-Town. Inżynier Murchison wsiadł wnet na okręt „Tampico” z powrotem do Nowego Orleanu. Musiał bowiem nająć całą armię robotników i zebrać większą sześć potrzebnego materyału. Członkowie Gun-klubu pozostali w Tampa-Town dla rozpoczęcia pierwszych robót przy pomocy krajowców.

Ośm dni później wrócił „Tampico” do zatoki Espiritu Santo z całą flotilą parowców.

Murchison najął 1500 robotników. Za czasów niewolnictwa byłby niemało czasu i niemało trudności do takiego zebrania ludzi potrzebował. Ale od kiedy Ameryka, ziemia wolności, nie miała innych, jak wolnych ludzi, zbierali się ci na zawołanie za dobrą zapłatą. Na pieniądzach nie zbywało Gun-klubowi, który swym ludziom wysoka zapłatę z odpowiedniemi gratyfikacyami obiecywał. Najęty robotnik mógł na pewno liczyć, że po skończonej robocie znajdzie w banku Baltimore złożony na swoje imię niemały kapitał. Murchison mógł też przebierać i być wybrednym w wyborze zręczności i biegłości swych robotników. Można śmiało powiedzieć, że miał on dobór mechaników, ślusarzy, ludwisarzy, kamieniarzy i rękodzielników różnego rodzaju, bez różnicy koloru, białych i czarnych. Wielu przybyło z familiami; była to prawdziwa emigracya.

Trzydziestego pierwszego października o dziesiątej zrana zapełniła ta przybyła trupa ulice Tampa-Town; można więc sobie wyobrazić ruch i zajęcie tej małej mieściny, której ludność w jednym dniu wzrosła do podwójnej liczby. W istocie spodziewało się Tampa-Town ogromnych dochodów nie z robotników, którzy zaraz do roboty na Stones-Hill się wybierali, ale z ciekawych, którzy dzięki pomysłowi Gun-klubu ze wszystkich stron świata do Florydy spieszyli.

Pierwszych dni użyto do wyładowania flotylą przywiezionych narzędzi, maszyn, żywności i dość znacznej ilości pojedynczych części ruchomych domów. Równocześnie wytyczył Barbicane piętnastomilowy railway (droga żelazna), przeznaczony do połączenia Stones-Hill z Tampa-Town.

Znane już są sposoby budowy kolei amerykańskich. Dziwne w zakrętach, śmiałe w przepaściach, bez poręczy i tym podobnych ubezpieczeń, przeskakują pagórki i przelatują doliny. Pociąg pędzi na oślep i nie zważa na linię prostą. Kolej tam nie kosztuje wiele i nie żenuje. Buduje się ją i rozbiera potem z całą swobodą. Kolej z Tampa-Town do Stones-Hill była zatem bagatelką, niewymagającą do budowy ani wiele pieniędzy, ani wiele czasu.

Zresztą Barbicane był duszą całego ludu, przybyłego na jego skinienie; on mu dodawał zachęty, on wlewał we wszystkich myśl, zapał i przekonanie; było go wszędzie pełno, jak gdyby skrzydła miał, a wszędzie w towarzystwie J. T. Mastona, tej muchy brzęczącej. W jego twórczej głowie tysiące powstawało pomysłów; nie było dlań przeszkód, zapór ani trudności; był zarówno mechanikiem, górnikiem, mularzem, jak ludwisarzem i artylerzystą, miał zawsze gotową odpowiedź na każde pytanie, i przygotowane rozwiązanie na jakiekolwiek zadanie. Czynną korespondencyę utrzymywał z Gun-klubem i kompanią Goldspringa, a parowiec „Tampico” oczekiwał dzień i noc jego rozkazów w zatoce Hillisboro.

Barbicane opuścił pierwszego listopada Tampa-Town z całą masą robotników, a nazajutrz zaraz wzniosło się miasto domów robotniczych w około Stones-Hill, obwiedzione parkanem, pełne ruchu wewnątrz, które mogło zająć miejsce jednego z większych miast Stanów zjednoczonych. Życie urządzono podług wszelkich reguł dyscyplinarnych i we wielkim porządku rozpoczęto roboty. Rowy porządnie wykopane dawały poznać naturę ziemi, a rozpoczęcie wykopu mogło już 4. listopada nastąpić. W tym dniu zebrał Barbicane przełożonych pracowni i powitał ich temi słowy:

– Wiadomo wam, moi przyjaciele, w jakim celu zgromadziłem was w tej dzikiej okolicy Florydy! Mamy ulać armatę o średnicy dziewięciu stóp, o ścianach sześć stóp grubych; wybudować dla niej fundament z kamienia na 191/2 stóp. Musimy zatem wykopać dół 60 stóp szeroki, a 900 stóp głęboki. Tę ogromną pracę mamy ukończyć w przeciągu 8 miesięcy, tj. w 250 dniach. Macie zatem dwa miliony pięćset czterdzieści trzy tysiące czterysta stóp kubicznych ziemi wykopać w przeciągu 250 dni, czyli króciej powiedziawszy, dziesięć tysięcy stóp kubicznych dziennie.

Trudnem to wcale nie będzie dla tysiąca pilnych robotników na obszarze wolnym; trudniejby o wiele było w granicach zamkniętych. A zatem robota ta wykonaną będzie, ponieważ wykonaną być musi; liczę więc na waszą sprawność, zręczność i na wasz pośpiech!

O godzinie 8 zrana wetknięto pierwszy rydel w ziemię Florydy i od tej chwili nie wypuścili robotnicy tego narzędzia z ręki ani na chwilę, zmieniając się co ćwierć dnia.

Jakkolwiek kolosalną była ta praca, nie przechodziła sił ludzkich. Ileż to robót o wiele trudniejszych wyprowadzono z pomyślnym skutkiem, gdzie z żywiołami walczyć trzeba było? Mówiąc o podobnych pracach, nie od rzeczy będzie wspomnieć o studni Piuts du père Joseph, wykopanej niedaleko Kairu przez sułtana Saladina, w epoce, kiedy nie znano jeszcze maszyn, które stokrotnie siłę ludzką podwyższają. Studnia ta dochodzi powierzchni Nilu głębokością 300 stóp. Druga taka studnia w Koblencyi, margrabiego Jean de Bade, sięgała 600 stóp w ziemię. A więc o cóż może chodzić? Potroić głębokość przy potrójnej szerokości, to przecież trudnem nie będzie. Tak myślał każdy i żaden dozorca ani robotnik nie wątpił o udaniu się tego dzieła.

Stuk big o skałę, huk min, zgrzytanie maszyn, kłęby dymu rozchodziły się w około Stones-Hill, odstraszając trzody bawołów i seminolów.

W dzień pracowano przy świetle słonecznem, którego ciepło na wapiennej ziemi 99 stopni dochodziło, nocą zaś przy białych płomieniach światła elektrycznego.

zziemi23.jpg (242381 bytes)

Taki sposób roboty wymagał nader wielkiej zręczności i uwagi robotników, a chociaż niejednego z kopiących nawet i śmiertelnie kaleczyły odłamki kamieni, nie upadał zapał ani na chwilę, pracowano dzień i noc.

Po upływie pierwszego miesiąca, głębokość studni doszła w przecięciu do 112 stóp. W grudniu podwoiła się głębokość, a w styczniu potroiła. W miesiącu lutym mieli robotnicy do czynienia z wodą, która z wnętrza ziemi wytryskać poczęła. Użyto pomp i przyrządów pneumatycznych do wyczerpania źródła, i udało się nareszcie poskromić ten płynący żywioł.

D. 10. czerwca, 20 dni przed oznaczonym przez Barbicana terminem, osiągnęła studnia, w około murem obwiedziona, głębokość dziewięciu set stóp.

Prezydent Barbicane i członkowie Gun-klubu gratulowali inżynierowi Murchisonowi, że jego praca herkulesowa postępowała z tak nadzwyczajną szybkością.

Przez tych ośm miesięcy nie opuścił Barbicane ani na chwilę Stones-Hill; obecny całej robocie, zajmował się bezustannie powodzeniem i zdrowiem swoich robotników i czuł się szczęśliwym, że nie pojawiła się epidemia, zwykła towarzyszka wielkich zgromadzeń ludzi, tak zawistna w tamtych stronach świata, wystawionych na wszystkie wpływy tropikowe. Prawda, że kilku robotników postradało życie przy tej niebezpiecznej robocie, ale podobnych nieszczęść ominąć niepodobna, a zresztą są to drobnostki, któremi Amerykanie dość mało się zajmują. Mają oni więcej względów humanitarnych na dobro ogółu, niż jednostek.

Tylko Barbicane kierował się przeciwnemi zasadami i objawiał je przy każdej sposobności. Dzięki też jego pieczołowitości, roztropności i przychylnej interwencyi w wypadkach trudniejszych, liczba wypadków nie dochodziła nawet do liczby katastrof innych krajów zamorskich, słynnych ze zbytku przezorności, jak np. między innemi we Francyi, gdzie na 200.000 robotników, jeden wypadek liczyć zwykli.

 

Rozdział XV

Święto lania.

 

odczas tych ośmiu miesięcy, w których roboty ziemne wykonywano, postępowały także przygotowania do lania kolumbiady z nadzwyczajną szybkością. Cudzoziemiec przybyły do Stones-Hill, byłby niemało się zadziwił widokiem, jakiby mu się przedstawił.

Sześć set yardów od studni wznosiło się dwanaście set pieców do palenia, każdy sześć stóp szeroki i pół sążnia od drugiego odległy. Linia, utworzona z tych dwunastu set pieców, zajmywała dwie mile długości. Wszystkie w jeden sposób zbudowane, z kominami kwadratowymi, przedstawiały szczególny widok. J. T. Maston zachwycał się ich architekturą. Przypominały mu one pomniki Washingtona. Dla niego nie było nic piękniejszego nawet i w Grecyi, gdzie wprawdzie jak sam się przyznawał, nigdy nie był.

Przypomnijmy sobie, że postanowiono na trzeciem posiedzeniu komitetu, użyć spiżu do kolumbiady z metalu popielatego. Kruszec ten jest w rzeczywistości wytrwalszy, gęstszy, łatwiejszy do obrobienia od żelaza, znajduje się w węglu ziemnym, najstosowniejszy do sztuk wielkich rozmiarów, jak armat, cylindrów maszynowych, pras hydraulicznych i t. p.

Spiż jednorazowego topienia jest rzadko kiedy czysty, dopiero drugi raz przetopiony traci ostatki obcych przymieszek i jednorodnym się staje.

Dlatego przed wysłaniem go z Tampa-Town, zmieszano w hutach Goldspringa wydobyte rudy żelazne z węglem i silicium, ogrzywano razem w wysokiej temperaturze, aż spiż uzyskano. Po tej pierwszej operacyi, miał dopiero spiż dostać się do Stones-Hill. Było 136 milionów funtów spiżu, ilość za wielka do transportowania koleją dla samych kosztów; cena transportu bowiem podwoiłaby koszt materyału. Nie wypadało więc nic innego, jak nająć okręta w Nowym Yorku do przewozu spiżu; niemniej jak 68 okrętów tysiąc-tonowych, prawdziwa flota, puściła się więc z Nowego Yorku na otwarty Ocean, trzymając się brzegów Ameryki, przebyła cieśninę Bahama i zarzuciła kotwicę w porcie Tampa-Town 10go tegoż miesiąca. Tu zastąpiono okręta wagonami kolei Stones-Hill, i w połowie stycznia była już ta ogromna masa kruszcu na miejscu przeznaczenia.

Każdy pojmie, że wcale niewiele było 12 set pieców do stopienia tych 68 tysięcy ton spiżu w jednym czasie. Każdy piec mógł pomieścić około sto czternaście tysięcy funtów kruszcu; urządzono je podług modelu pieców, które służyły do lania armaty Rodman, o formie trapizoidalnej i bardzo pochyłej. Przyrząd do ogrzewania i kominy były w dwu końcach, tak, że cała rozległość pieca równo ogrzewaną była. Te piece zbudowane z trwałej cegły, składały się tylko z jednego rusztu do palenia węgla i z jednego przypiecka, na który spiż do topienia składać się miał.

Taki przypiecek, nachylony pod 25tym stopniem, ułatwiał odpływ spiżu do zbiorników, od których 12 set rynewek prowadziło do centralnej studni.

Na drugi dzień po ukończeniu robót ziemnych i murarskich, przystąpił Barbicane do wykończenia budowy wewnętrznej; trzeba było bowiem podnieść jeszcze środek studni i ustawić około jej osi cylinder na 900 stóp wysoki a 9 stóp szeroki, który miał przeznaczenie zająć przestrzeń odpowiadającą wnętrzu kolumbiady. Cylinder ten miał się składać z gliny i piasku, zmieszanej z sianem i słoma. Przestrzeń wolna między ścianami muru i cylindra, przeznaczoną była do zlewu spiżu, który miał utworzyć w ten sposób ściany armatnie, sześć stóp grube. Ażeby zaś ten cylinder mógł się utrzymać w równowadze, trzeba go było podeprzeć żelaznemi belkami, łączącemi go w pewnych odstępach z murem. Potem te podpory rozpłyną się w masie gorącego spiżu, a temsamem wcale przeszkodą nie będą.

Tę całą operacyę ukończono 8go lipca.

– Będziemy mieli piękną uroczystość lania – rzekł J. T. Maston do swego przyjaciela Barbicana.

– Bez wątpienia – odpowiedział Barbicane – ale nie będzie to uroczystość publiczna.

– Jak to? nie każesz otwierać bram wchodowych dla każdego przybysza?

– Ani myślę, Mastonie; lanie kolumbiady jest operacyą delikatną, jeżeli nie niebezpieczną, dlatego jestem za tem, aby się odbyło bez współudziału publiczności. Przy wystrzale kuli może być obecny, kto chce, ale teraz nie.

Prezydent miał słuszność; podczas operacyi mogło powstać jakie nieprzewidziane niebezpieczeństwo, którego usunięciu właśnie napływ widzów mógłby przeszkadzać. Trzeba zachować swobodę podczas ruchu roboty. Nikt nie miał być przypuszczonym do obchodu, z wyjątkiem delegacyi członków Gun-klubu, która z Tampa-Town przybywała. Widziano pomiędzy innymi wesołego Bilsby, Tom Hunter, Blomsberry, majora Elphistona, jenerała Morgana i tutti guanti, dla których lanie kolumbiady osobisty interes miało. J. T. Maston zastępywał im Cicerona; nie opuścił najmniejszej drobnostki bez wytłómaczenia; oprowadzał ich wszędzie: po magazynach, warstatach, a nawet zmuszał do zwiedzenia wszystkich dwunastu set pieców, jednego po drugim.

zziemi24.jpg (196232 bytes)

Przy dwunastosetnej wizycie ostygli trochę w zapale. Lanie miało się rozpocząć w samo południe; każdy piec naładowano po 114 tysięcy funtów kruszcu, w stosy z pojedynczych sztuk w krzyż ułożonego, aby ogrzane powietrze wszystkie części swobodnie okalać mogło. Od samego rana wyrzucały 12 set kominów straszny płomień w powietrze, aż słońce zaćmiewało. Ilości kruszcu do topienia przeznaczonego odpowiednią masę kamiennego węgla do palenia użyto. Sześćdziesiąt ośm tysięcy tonów węgla zatem dymiąc, zasłoniły tarczę słoneczną grubą powłoką czarnych kłębów.

Około pieców zaczęło się rozszerzać gorąco nie do zniesienia; hałas i turkot był dokoła, jakby grzmiało, silne miechy łączyły jednostajne tchnienia, wpędzając kwasoród w te żarzące ogniska.

Ażeby zaś operacya lania dobrze się udała, trzeba było szybko i równocześnie na wszystkich punktach działać. Dlatego też miano do wypuszczania płynnego już spiżu i do zupełnego wypróżnienia pieców, dać sygnał wystrzałem armatnim.

Postanowienie ogłoszone; każdy przełożony i robotnicy oczekiwali naznaczonej chwili z niecierpliwością, zmieszaną z pewną dozą wzruszenia. Nie było nikogo obcego, a każdy stał na swojem stanowisku przy otworach odpływowych.

Barbicane i jego koledzy zajęli przyległy pagórek, i ztamtąd przypatrywali się operacyi. Przed nimi stała armata, która miała dać ognia na znak inżyniera.

Dwunasta wybiła. Wystrzał armatni rozszedł się do koła. Dwanaście set utworów odpływowych naraz się otwarło i dwanaście set wężów ognistych zwróciło się do głównej studni. Tu spadały ze strasznym łoskotem w dół 900 stóp głęboki. Był to wzruszający, prześliczny widok. Ziemia drżała, a z bałwanów spiżu roztopionego wznosiły się kłęby pary. Te sztuczne chmury piętrzyły się ku niebu aż do wysokości pięciuset sążni. Kilku błądzących w okolicy dzikich mogło przyjść do przekonania, że nowy wulkan powstaje na ziemi Florydy, bo nie było to ani wtargnięciem nieprzyjacielskiem, ani burzą, ani walką żywiołów, ani żadnem strasznem zjawiskiem, jakie natura wydać zdoła.

Nie! sam człowiek stworzył te czerwonawe chmury, te silne płomienie, godne wulkanu, to drżenie huczące, podobne trzęsieniu ziemi, i to zlanie prawdziwej Niagary z płynącego kruszcu, w otchłań własną ręką zbudowaną.

 

Rozdział XVI

Kolumbiada.

 

dałoż się lanie? Nad przypuszczenia nie było pewności. Każdy mógł wierzyć w pomyślność, ponieważ roztopiony spiż był już wewnątrz muru. Ale bądź cobądź, nie można było jeszcze mieć jakiejkolwiek pewności.

Kiedy bowiem major Rodman lał swą armatę 160 tysięcy funtową, potrzeba było piętnastu dni do jej ustudzenia. Jak długoż więc miała ogromna kolumbiada, otoczona kłębami pary, nie przystępna dla gorąca, być ukrytą przed wzrokiem swych wielbicieli? Trudnoby to obliczyć.

Niecierpliwość członków Gun-klubu wystawioną była przez ten cały czas na wielką próbę, której nie można było niczem usunąć. J. T. Maston byłby się ofiarował na spieczenie, byle tylko mógł się przekonać. Piętnaście dni po ulaniu wznosiły się jeszcze niezmierne masy dymu ku niebu, a ziemia paliła nogi na 200 kroków od szczytu Stones-Hill.

Dzień za dniem upływał, tygodnie mijały, a ani znaku ostudzenia się tego ogromnego działa. Niepodobna było zbliżyć się. Trzeba było czekać, a członkowie Gun-klubu zgrzytali zębami z niecierpliwości.

– Już dziesiąty sierpień – mówił J. T. Maston – cztery miesiące tylko do grudnia. Wybrać mur wewnętrzny, upolerować kolumbiadę, nabić ją… mamy jeszcze dość do roboty. Nie będziemy w żaden sposób gotowi. Niepodobna się zbliżyć do armaty! Czyż się nie ostudzi nigdy?! To okropność!

Usiłowano uspokoić niecierpliwość sekretarza; Barbicane tylko nic nie mówił, milczeniem ukrywał wewnętrzny niepokój. Ani słowa, przykro to bardzo wstrzymanym być w robocie wypadkiem, który tylko czas usunąć może – czas, ten straszny wróg w takich okolicznościach, osobliwie, zdanym być na łaskę lub niełaskę takiego wroga.

Nareszcie dozwoliły codzienne spostrzeżenia dostrzedz pewnej zmiany w stanie ziemi. Około 15go sierpnia zmniejszyło się znacznie waporowanie, kłęby pary o wiele bielsze i przezroczystsze wznosiły się do góry. Kilka dni później nie objawiała ziemia, jak tylko lekkie wstrząsanie, jakby ostatnie tchnienia smoka, zamkniętego w kamiennej trumnie. Powoli trzęsienie ustawało i obręb gorąca się ścieśniał; najniecierpliwsi świadkowie zaczęli się zbliżać. Jednego dnia przybliżono się o dwa sążnie więcej, drugiego o cztery a 22go sierpnia mógł już Barbicane bez narażenia na upieczenie wstąpić z kolegami i inżynierem na obmurowanie działa, które u szczytu Stones-Hill wystawało.

– Przecież raz! – zawołał prezydent Gun-klubu z silnem westchnieniem zadowolenia.

Rozpoczęto też dalszą robotę tego samego dnia. Wzięto się zaraz do wybierania muru wewnętrznego, aby wypróżnić wnętrze działa; biga, rydel i podobne narzędzia pracowały znów bez przerwy, a chociaż glina i piasek w skutek gorąca bardzo stwardniały, maszyny użyte zdołały gorącą jeszcze mieszaninę zebrać ze ścian spiżu; gruz wywożono wózkami, pędzonymi parą, i robota szła dobrze. Zapał był tak wielki, zachęta Barbicana w kształcie dolarów tak wymowna, że 3go września cały mur wewnętrzny był już wydobyty.

Natychmiast zaczęto polerowanie; maszyny ustawione ścierały prędko chropowatość spiżu. Kilka tygodni później była powierzchnia wewnętrzna ogromnej rury dokładnie uregulowaną i wypolerowaną. Nakoniec 22go września w rok zaledwie od projektu Barbicana, stało ogromne działo, dokładnie obrobione i ustawione, w pogotowiu do działania. Teraz tylko oczekiwano księżyca; nie można też było wątpić, że w oznaczonej chwili „rendez-vous” dotrzyma.

Radość J. T. Mastona nie miała granic; zaglądając do środka, o mało że nie wpadł do rury 900 stóp głębokiej. Ggdyby nie ramię Blomsberryego, który go zatrzymał, byłby sekretarz Gun-klubu znalazł śmierć, jak drugi Erostrat, na dnie kolumbiady.

Armata była ukończoną, nie było zatem wątpienia o możliwości wykonania. Dnia 6go października stanął kapitan Nicholl przed Barbicanem; zapominając o przeszłości, zapisał się do księgi wkładek z suma 2000 dolarów. Możnaby sądzić, że zazdrość kapitana doszła najwyższego stopnia i że w tem objawił swą słabość. Miał on jeszcze trzy zakłady, o trzy tysiące, cztery i pięć tysięcy dolarów; gdyby z tych dwa wygrał, interes jego byłby nie zły, nie będąc doskonałym. Ale nie o pieniądze tu chodziło, tylko rezultat, osiągnięty przez jego przeciwnika w ulaniu działa, któremu jego dziesieciosążniowe pancerze (tarcze) oprzećby się nie mogły, zadał mu cios okrutny.

Od 23go września obszar Stones-Hill stał otworem dla publiczności. Jak wielki napływ był zwiedzających, można sobie łatwo wyobrazić.

W istocie, ciekawi bez liku zbiegali się ze wszystkich stron Stanów zjednoczonych do Florydy.

zziemi25.jpg (208568 bytes)

Miasto Tampa nadzwyczajnie się rozszerzyło; przeznaczone do przedsięwzięcia Gun-klubu, liczyło ludności 150 tysięcy dusz. Rozszerzając szereg ulic aż po za twierdzę Brooke, wzrastało wzdłuż szlaku ziemi, który rozdziela na dwie części odnogę Espiritu Santo. Nowe pomieszkania, nowe place i las domów wznosiły się na tem wybrzeżu, wystawionym na spiekę słońca amerykańskiego. Potworzyły się towarzystwa do budowy kościołów, szkół i pomieszkań, i niespełna w jednym roku miasto w dwójnasób się powiększyło.

Znane usposobienie kupieckie Yankesów dozwala im wyzyskać instynktownie każda sposobność na każdem miejscu, gdziekolwiek los ich rzuci. Dlatego też niektórzy z przybyłych do Florydy ciekawców, którzy mieli na celu jedynie zwiedzenie przedsięwzięcia Gun-klubu, zapuszczali się w interesa handlowe. Okręta z transportami materyałów i robotników ożywiły port niewypowiedzianie, inne znowu statki różnej formy i rozmiarów, z żywnością, prowiantem i towarami, przesuwały się po zatoce i obydwu odnogach; wielkie kantory armatorów i izby handlowe pootwierały się w mieście, a Shipping-Gazette donosiła codziennie o jakiemś nowem przybyciu do portu Tampa.

Z rozszerzaniem się ulic wzrastała ludność i podnosił się handel miasta, które uznano za potrzebne połączyć koleją żelazną z południową częścią Stanów zjednoczonych. Jedna linia łączyła Mobile z Pensacolą, wielkim arsenałem morskim Południa, a ztąd skierowała się do Talahassee, gdzie mała kolej, 25 mil długa, już w ruchu była, łącząc wspomniane miasto z Saint Marks, na wybrzeżu położonem. Tę krótką linię przydłużono aż do Tampa-Town, ożywiając przez to obumarłą czy tylko uśpioną część środkową Florydy. Dzięki więc temu wzniesieniu się przemysłu, mogło miasto Tampa stanąć w szeregu miast wielkich. Przezwane mianem Moon-City (miasto księżycowe), zajęła stolica Florydy ważny punkt globu światowego.

To wyjaśnia dopiero, zkąd pochodziła ta wielka zawiść między Texas i Florydą, i dlaczego Texanie tak bardzo się oburzyli, kiedy Gun-klub wyborem swym ich pominął. Byli oni dość roztropni, aby pojąć i przewidzieć, że przedsięwzięcie Barbicana przyniesie wybranemu krajowi zyski, rozkwit i pomyślność. Texanie stracili rozległy zakres handlowy, kolej żelazną i znaczny wzrost ludności. Te wszystkie korzyści odebrał im nędzny półwysep florydyański, rozciągający się między odnogą a falami Atlantyku, jak opalowana grobla.

Jakkolwiek nowa ludność Tampy-Town oddała się z zapałem handlowi i przemysłowi, nie spuszczała z oka działania Gun-klubu. Zajmowała się najmniejszemi drobnostkami, a pomiędzy miastem a Stones-Hill odbywały się formalne procesye, a raczej pielgrzymki.

Można było już przewidzieć, że w dzień wykonania przedsięwzięcia miliony widzów zbiorą się na wązkim półwyspie, gdyż teraz ze wszystkich stron świata ciągle przyjeżdżano. Zdawało się, że cała Europa wyemigruje do Ameryki.

Musimy jednak dodać, że ciekawość tych licznych przybyszów tylko częściowo zadowoloną została. Wielu spodziewało się przypatrywać laniu, a nie widzieli nic prócz dymu, To było trochę zamało dla oczu ciekawych; cóż, kiedy Barbicane nikogo do tej operacyi przypuścić nie chciał. Wyniknęło więc ztąd oczywiście niezadowolenie, posądzano prezydenta o absolutyzm i ??.[strona 529] nieamerykańskiem. Około palisady Stones-Hill przyszło nawet do rozruchów, ale Barbicane był niewzruszony w swem postanowieniu.

Po zupełnem ukończeniu kolumbiady, niepodobna było nie pootwierać bram wchodowych, dłuższy opór bowiem mógł pociągnąć smutne skutki za sobą, a zresztą zamknięcie zraziłoby przychylność publiczności. Barbicane otworzył też wstęp dla wszystkich, ale i te sposobność nie omieszkał wyzyskać i spieniężyć.

Ciekawem było oglądać ogromną kolumbiadę, ale dostać się do jej wnętrza, było dla Amerykanów szczęściem niezrównanem.

Nie znalazłby też ani jednego, któryby nie chciał zrobić sobie przyjemności zwiedzenia jej kruszcowej otchłani. Przyrządy o parowych windach pozwoliły zaspokoić ciekawość. Ledwie że nie przychodziło do szaleństwa. Dzieci, kobiety, starcy, wszyscy za powinność sobie wzięli aż do dna zwiedzić wnętrze kolosalnej armaty.

Cenę spuszczania na dół oznaczono na pięć dolarów od osoby. W skutek tak wysokiej taksy udało się Gun-klubowi w przeciągu dwóch miesięcy poprzedzających wykonanie przedsięwzięcia, zebrać od licznie napływających gości około pięciukroć stu tysięcy dolarów (dwa miliony siedmset dziesięć tysięcy franków).

Zbytecznem byłoby mówić, kto był pierwszym gościem w kolumbiadzie. Zupełnie słusznie przypadło pierwszeństwo członkom Gun-klubu.

Uroczystość zwiedzenia przeznaczono na dzień 25. września. Honorowa lektyka zniosła prezydenta Barbicana, J. T. Mastona, majora Elphistona, jenerała Morgana, Blomsberryego, inżyniera Murchisona i innych znaczniejszych członków szanownego klubu, razem dziesięć osób. U spodu tej długiej tuby metalicznej było jeszcze trochę za gorąco, pocono się też, ale co za radość! co za zachwyt! Stół na dziesięć osób nakryty zastano na kamiennej podstawie kolumbiady; wyborne półmiski zdawały się z nieba spadać przed grono biesiadników, a najlepsze wina francuzkie płynęły strumieniem podczas tej solennej uroczystości, obchodzonej 900 stóp pod ziemią.

zziemi26.jpg (218194 bytes)

Festyn był bardzo ożywiony i głośny, liczne toasty na pomyślność ziemi, jej satellity, Gun-klubu, Unii, księżyca, Phoeby, Diany, Seleny, gwiazdy nocnej, mieszały się bezustannie. Każde wzniesione hurra, uniesione falami głosowemi ogromnej tuby akustycznej, dochodziło do szczytu otworu, jak grzmoty, a ludność zebrana koło Stones-Hill łączyła się całem sercem i donośnym głosem z dziesięcioma biesiadnikami na dnie kolumbiady.

J. T. Maston nie posiadał się z radości; czy więcej krzyczał jak giestykulował, czy więcej jadł jak pił, trudno oznaczyć; to pewna, że tej chwili byłby nie odstąpił za żadne królestwo.

– Nie, chociażby kolumbiada nabita była i mię w kawałkach ku niebu unieść miała!

 

Rozdział XvII

Depesza telegraficzna.

 

oboty przygotowawcze przedsięwzięcia Gun-klubu były prawie ukończone, a pozostawało jeszcze dwa miesiące do chwili, w której kula ku niebu unieść się miała. Dwa miesiące wystarczyły za dwa lata dla niecierpliwości ogólnej.

Dotąd ogłaszały dzienniki o najmniejszych szczegółach postępu w robocie; każdą taką wiadomość pożerano chciwem i namiętnem okiem, a od chwili ukończenia roboty można się było obawiać, że to interesowanie się publiczności ustanie. Ale nic z tego. Wypadek najmniej spodziewany, najdziwaczniejszy, nieprawdopodobny, podsycił na nowo słabnącą ciekawość ogółu i zajął umysły nowem wrażeniem.

Dnia 30. września wieczorem o godzinie 3 minut 47, nadszedł do Tampa-Town telegram pod adresem prezydenta Barbicana. Prezydent rozrywa kopertę, czyta depeszę i blednie pomimo wielkiej siły panowania nad sobą, a wzrok jego zamracza się po przeczytaniu dwudziestu słów telegramu.

Oto treść tej obecnie w archiwach Gun-klubu przechowanej depeszy:

„Francya. Paryż, 30. września, godz. 4 rano.

Barbicane. Floryda. Tampa.

Zamienić bombę sferyczną na stożkową, a pojadę w niej na księżyc. Przybędę okrętem (Steamer) „Atlanta”.

Michał Ardau.”

 

Rozdział XvIII

Podróżnik okrętu „Atlanta”.

 

dyby to dziwne uwiadomienie przyszło było pocztą pod kopertą, nie zaś drutem telegraficznym przez urzęda telegraficzne Francyi, Irlandyi, Nowej Ziemi i Ameryki, byłby sobie Barbicane wcale nic z tego nie robił, bo prócz niego niktby o tem nie wiedział. Telegram ten mógł być tylko żartem, mistyfikacyą, osobliwie, że pochodził z Francyi. Czy podobna, by którykolwiek człowiek odważył się powziąć tylko myśl zapowiedzianej podróży? A jeżeliby się znalazł, czyż nie byłby on waryatem, którego raczej do domu obłąkanych, aniżeli do bomby zamknąć trzeba?

Ale cóż! o depeszy wiedziano. Przyrządy przesyłania depesz z samej natury nie posiadają dyskrecyi, w skutek czego propozycya Michała Ardaua rozniosła się wnet w różne strony Stanów zjednoczonych. Barbicane nie mógł wcale jej ukrywać. Zwołał też kolegów, przebywających w Tampa-Town, i odczytał im lakoniczną depeszę bez najmniejszych ze swej strony uwag.

– Niepodobna! oczewiste kpiny! żartują sobie z nas! śmieszność! niedorzeczność!

Te i tym podobne wyrażenia powątpiewania, niedowierzania i oburzenia dały się słyszeć przez kilka minut, naturalnie przy akompaniamencie stosownych ruchów; każdy wzdychał, śmiał się, wznosił ramiona, albo pękał ze śmiechu, podług usposobienia humoru. Tylko J. T. Maston zawołał:

– To mi pomysł!

– Tak – odrzekł major – można mieć podobne idee, ale z warunkiem niewykonania ich.

– A to dlaczego? – zagadnął żywo sekretarz Gun-klubu, gotów do dyskusyi, tylko nie dozwolono mu dalszej rozprawy.

Tymszasem nazwisko Ardaua krążyło po mieście Tampa. Cudzoziemcy i krajowcy spoglądali na siebie pytająco, żartowali, twierdząc, że ten Europejczyk, to jakaś zagadka, istota dziwna. Tylko J. T. Maston wierzył w istnienie podobnie dziwacznej osoby. Kiedy Barbicane podał projekt rzucenia kuli ku księżycowi, nikt się nie dziwił, każdy uważał to przedsięwzięcie naturalnem, możliwem, jako czystą próbę balistyczną – ale kiedy ktoś się odważył podjąć podróży w tej kuli, było to tylko propozycją fantastyczną, kpinami, farsą!

Żarty te trwały aż do wieczora bez przerwy, i można powiedzieć, że całe Stany zjednoczone do rozpuku się śmiały, co wcale nie jest zwykłem w tym kraju, gdzie pomysły niemożebne do przeprowadzenia, łatwo przedsiębiorców i zwolenników zyskują.

Projekt Michała Ardaua, jak wszystkie nowe idee, zajął na seryo niektóre umysły i naruszył po trosze bieg codziennych wydarzeń. Ani się o tem nikomu nie śniło, i dlatego też wywołał ten wypadek zajęcie dla samej oryginalności pomysłu.

Rozmyślano nad nim. Dlaczego ta podróż nie może się zaraz dziś lub jutro odbyć? W każdym razie musi człowiek, który w ten sposób siebie rezykuje, być waryatem, a ponieważ w istocie projektu tego na seryo brać nie można, byłby on lepiej zrobił, milcząc, zamiast niepokoić cała ludność śmiesznem bajaniem.

Ale wielkie pytanie, czy podobna osobistość istniała rzeczywiście na świecie? Nazwisko Michał Ardau było dobrze znane w Ameryce. Należało ono do Europejczyka, sławnego ze śmiałych przedsiębiorstw. Nadto telegram nadeszły Atlantykiem, to oznaczenie okrętu, którym Francuz przybyć obiecywał, nadawało projektowi charakter prawdopodobieństwa.

Wkrótce też jednostki zbierały się grupami, grupy łączyły się węzłem ciekawości, jak atomy pod wpływem atrakcyi molekularnej w zbitą masę, która nareszcie udała się ku pomieszkaniu prezydenta Gun-klubu.

Barbicane od chwili przybycia depeszy zdawał się nic nie słyszyć, i pozostawił J. T. Mastonowi wydanie wyroku w tej sprawie, sam zaś ani potakując, ani przecząc możliwości przedsięwzięcia Michała Ardaua, postanowił oczekiwać, co czas przyniesie.

Dlategoteż niebardzo przyjemnie mu się zrobiło, kiedy spostrzegł zbierającą się ludność Tampy pod swemi oknami. Szemrania, nawoływania i wzmagające się krzyki zmusiły go do pokazania się.

zziemi27.jpg (209671 bytes)

Wyszedł. Cisza się zrobiła i jeden z obecnych zabrawszy głos, bez przedmowy zadał mu pytanie:

– Czy osoba, oznaczona w telegramie imieniem Michał Ardau, jest już w drodze do Ameryki, czy nie?

– Panowie – odrzekł Barbicane – w tej sprawie nic więcej nie wiem, jak wy.

– My musimy to wiedzieć! – odezwały się głosy niecierpliwie.

– Przyszłość pokaże – odrzekł zimno Barbicane.

– Przyszłość nie ma prawa trzymania całego kraju w niepewności – zarzucił mowca. Czyś pan zmienił plan kuli podług projektu telegraficznego?

– Jeszcze nie, i macie panowie zupełną słuszność; trzeba wiedzieć, czego się trzymać; telegraf, który tę niepewność wywołał, mógłby nam wiadomość tę wyjaśnić,

– Na telegraf! na telegraf! – zawołała masa. Barbicane przyłączył się do ogółu i udał się do bióra telegraficznego.

W kilka minut nadano depeszę do zarządu okrętowego w Liwerpool następującej treści:

„Co to za okręt „Atlanta”? kiedy opuścił Europę? czy znajduje się na jego pokładzie Francuz imieniem Michał Ardau?”

We dwie godzin otrzymał Barbicane odpowiedź, która całą wątpliwość usunęła. Brzmiała ona:

„Parowiec „Atlanta” opuścił Liwerpool 2. października w kierunku ku Tampa-Town. Na pokładzie jego znajduje się podróżny Francuz, Michał Ardau.”

Po przeczytaniu tej depeszy zabłysły oczy prezydenta żywym ogniem; zacisnął pięści i półgłosem mówił do siebie:

– Więc to prawda! to możebne! ten Francuz istnieje! za piętnaście dni będzie tu!… Ależ to waryat! postrzelona głowa!… Jabym się nigdy tego nie podjął!

Zaraz też tego samego wieczora napisał do Bradwill & Comp., prosząc o wstrzymanie lania kuli aż do dalszego rozporządzenia.

Jakżeż oddać wrażenie, jakie ta wieść wywołała w całej Ameryce; wzruszenie ogółu przeszło dziesięć razy uczucie Barbicana; jakżeż opisać to, co donosiły dzienniki Unii, sposób, w jaki tę nowinę przyjmowały i jakie różne rzeczy opowiadano sobie o przyjeździe bohatera ze starego świata. Jakżeż odmalować febryczne rozdrażnienie każdego, liczącego godziny, minuty, sekundy; jak oddać choćby w części natężenie wszystkich umysłów, zajętych jedną i tąsamą myślą. Wszyscy byli w roztargnieniu; wstrzymano pracę, zawieszono handel, okręty przygotowane do drogi, czekały w porcie na przybycie „Atlanty”. Zatoka Espiritu-Santo była bez przerwy zapełnioną okrętami, parowcami, łódkami i czółnami, i trzebaby chyba przemocy użyć było, ażeby rozprószyć tysiące ciekawych, którzy w piętnastu dniach zwiększyli Tampa-Town o cztery procent i rozłożyli się pod namiotami, jakby w obozowisku.

Dnia 20. października o 9tej godzinie rano, semaphory kanału Bahama dawały znaki gęstym dymem. W dwie godziny później wielki steamer porozumiewał się z niemi. Natychmiast doniesiono do Tampy o zbliżaniu się „Atlanty”.

O godzinie 4tej angielski okręt zawinął do zatoki Espiritu-Santo. O 5tej pchnięty całą siłą pary przeciął wody Hillisboro, a o 6tej wylądował w porcie Tampa.

Nim jeszcze zdołano utkwić kotwicę, 500 statków oblężyło „Atlanta”. Najpierwszy wstąpił na jego pokład Barbicane i głosem, w którym napróżno chciał przytłumić wzruszenie, zawołał:

– Michale Ardau!

– Jestem! – odpowiedział człowiek, stojący na pokładzie.

Barbicane założył ręce i milczał, badawczem spojrzeniem patrząc na cudzoziemca.

zziemi28.jpg (221182 bytes)

Byt to człowiek, mający około lat 42, wzrostu słusznego, lecz już trochę pochylony, jak ci, którzy na barkach noszą ciężary. Głowę miał silnie zbudowaną, okrytą prawdziwą grzywą włosów. Twarz jego była otwarta, szeroka, ozdobiona wąsem, najeżonym jakby u kota, a tu i ówdzie na policzkach sterczały kupki włosów. Oczy miał okrągłe, trochę obłąkane, wzrok krótkowidza. Za to nos zarysowywał się wyraźnie; w ustach nie było nic szczególnego, czoło wysokie, inteligentne, poorane zmarszczkami, jak pole, które nigdy nie leży odłogiem. Wreszcie tułów korpulentny spoczywał silnie na długich nogach. Ramiona muszkularne i dobrze spojone, ruchy pewne, przedstawiały razem silnie zbudowanego Europejczyka, „raczej ukutego, niż ulanego”, jeśli się tak wyrazić można.

Zwolennicy Lavatera i Gratioleta byliby odczytali bez trudności z czaszki i fizyognomii tego jegomości niezaprzeczone znaki odwagi w niebezpieczeństwie, dar opierania się przeszkodom, znaki dobroduszności i wyższego polotu, instynkt, który pobudza niektóre temperamenta do czynów nadnaturalnych; lecz natomiast guzów, oznaczających chęć osiągnięcia i posiadania, nie było tam wcale.

Ażeby opis tego pasażera „Atlanty” był dokładnym, trzeba dodać, iż odzienie jego było szerokie, wygodne, spodnie i paletot takiej objętości, iż sam Michał Ardau nazywał się „Śmiercią w całunie”. Krawatkę nosił szeroką, kołnierz od koszuli wolny, zkąd wydobywała się silna szyja, rękawy rozpięte otaczały muszkularne ręce. Widać było po nim, że ten człowiek na największym mrozie nie uczuje zimna, a wśród niebezpieczeństw nie zna trwogi.

Na pokładzie ani chwilki nie stał nieruchomie; wciąż chodził tam i nazad, „nie zarzucając kotwicy”, jak mówili majtkowie. Do każdego mówił „ty”, giestykulując i gryząc paznokcie z nerwową żarłocznością. Był to jeden z oryginalnych dziwadeł, które Bóg stwarza w chwili fantazyi, niszcząc natychmiast formę.

Istotnie osobistość Michała Ardaua była otwartem polem dla badacza fizyognomii. Ten dziwaczny człowiek był chodzącą hiperbolą, a przecież nie był jeszcze w podeszłym wieku. Każdy przedmiot w źrenicy jego przybierał ogromne rozmiary, zkąd pochodziły olbrzymie jego pomysły; wszystko widział wielkiem, prócz trudności i ludzi.

Był on zresztą człowiekiem szczególnej natury: artysta z instynktu, człowiek ducha, który nie silił się wcale na piękne słowa, ale każdą myśl wyrażał pojedynczo, prosto. W dyskusyach mało zważał na logikę i używał właściwego sobie sposobu dowodzenia, nie bacząc wcale na sylogizmy, do wyprowadzania których pretensyi nie miał. Veritable casseur de vitres rzucał całą gębą, bez ogródkowych argumentów, będąc miłośnikiem bronienia spraw, których powodzenie było wątpliwem.

Pomiędzy innemi jego własnościami była i ta, że lubiał siebie podawać za głupca wielkiego, jak Szekspir, a pogardzać mędrcami. „Są to ludzie – mawiał – którzy nie umieją nic innego, jak notować punkta, kiedy my partyę gramy.” Był to zresztą cygan z kraju de monts et merveilles, lubiący awantury, nie będąc awanturnikiem; postrzelona głowa, prawdziwy Phaeton, kierujący wozem słonecznym, prawdziwy Ikar z przyprawionemi skrzydłami.

W ogóle opłacił on osobę swą niemało, z zamkniętemi oczyma rzucał się w szalone przedsięwzięcia, gotów zawsze na złamanie karku, a przecież padał zawsze na nogi, jak małe pajacyki z rdzenia bzowego, którymi dzieci bawić się zwykły.

W dwóch słowach malował swe zasady: „byle co” (quand même) i swe zamiłowanie do niemożebnych rzeczy i swą ruling passion, używając pięknego wyrażenia się Popa.

Ale także i złe strony tego przedsiębiorczego poczciwca były odrębne. Kto nic nie rezykuje, nic nie wygra – powiadają. Ardau rezykował bardzo często, a jednak nic nie miał. Był to kat na pieniądze, prawdziwa beczka Danaid. Człowiek zupełnie bezinteresowny, szedł tak za głosem serca jak i rozumu; do pomocy gotów, i chociaż nigdy nie stawiał sobie zadania „dobrze czynić”, byłby się dał sprzedać w niewolę największemu swemu wrogowi, dla uwolnienia jednego murzyna.

We Francyi, w całej Europie znana była ta osobistość okazała i głośna. Czyż nie dał on już powodu do stugębnego rozgłosu, który był zawsze gotów na jego usługi? Mieszkał w domu szklannym, dozwalając całemu światu, aby był powiernikiem jego najskrytszych tajemnic. Miał także niemałą liczbę nieprzyjaciół, pomiędzy nimi i tych, których z tropu zbijał lub poszturkiwał, kiedy wśród tłumu łokciami drogę sobie torował.

W ogóle jednak lubiano go i uważano za dziecko zepsute. Był on, jak lud się wyrażał: „jak go widzisz, tak go pisz”, i tak go też uważano. Każdy zajmował się jego śmiałymi pomysłami i śledził je wzrokiem niespokojnym. Znano go jako lekkomyślnego śmiałka. A kiedy czasem kilku przyjaciół chciało go wstrzymać, przepowiadając nieochybną katastrofę, „las pali się tylko własnem drzewem”, odpowiadał wtedy z łagodnym uśmiechem, nie przeczuwając nawet, że przytoczył najpiękniejsze przysłowie arabskie.

Takim był pasażer „Atlanty”; zawsze ożywiony i ruchliwy pod wpływem wewnętrznego ognia, ciągle wzruszony, jednak nie z tej przyczyny, która go do Ameryki sprowadziła; o tem ani myślał, jedynie w skutek szczególnego ustroju febrycznego. Jeżeli kiedy przedstawiały jednostki kontrast rażący, to Francuz Michał Ardau i Yankee Barbicane mogli być tego silnym dowodem, choć każdy z nich przedsiębiorczy, śmiały i odważny w swoim rodzaju.

Z osłupienia, w jakie Barbicana wprawiła obecność rywala, zbudziły go okrzyki hurra i wiwaty zebranego tłumu. Te okrzyki szalone i pełne entuzyazmu, tak widocznie do osoby przybyłego się odnosiły, że Michał Ardau uścisnąwszy tysiąc rąk, musiał wrócić do swego gabinetu.

Barbicane poszedł za nim, nie odezwawszy się dotychczas ani słowem.

– Pan Barbicane? – zapytał go Michał Ardau tonem, jakiego zwykle ludzie używają do dwudziestoletnich, dobrych przyjaciół.

– Tak – rzekł prezydent Gun-klubu.

– Więc dzieńdobry. Jak się masz, Barbicanie? co słychać? bardzo dobrze? tem lepiej, tem lepiej.

– Zatem – rzekł Barbicane bez najmniejszej przemowy – jesteś pan zdecydowany do podróży?

– Najzupełniej.

– Nic cię nie wstrzyma?

– Nic. Czyś zmienił kulę, jak telegrafowałem?

– Czekałem na pańskie przybycie. Ale czy pan dobrze rozmyśliłeś?

– Rozmyśliłem? Czyż mam czas do stracenia? Znalazłem sposobność zwiedzenia księżyca, korzystam z niej, oto wszystko. Sądzę, że to nie zasługuje na tyle rozwagi.

Barbicne wypatrzył się na tego człowieka, który o projekcie podróży na księżyc mówił tak swobodnie, lekkomyślnie i bez wszelkiego niepokoju.

– Przynajmniej masz jakiś plan, obmyślany sposób – rzekł Barbicane.

– A, to wyborne, drogi Barbicanie! Ależ pozwól mi zrobić jedną uwagę; lepiej gdy raz wygłoszę przed całym światem moją historyę, byle już więcej o tem mowy nie było. To mię uwolni od ciągłych wypytywań. Zatem jutro zgromadź swoich przyjaciół, kolegów, całe miasto, całą Florydę, całą Amerykę, jeśli ci się podoba, a ja będę gotów do przedłożenia publicznie moich zamiarów i do odpowiadania na pytania. Bądź spokojny, jestem pewny siebie. Zgadzasz się z tem?

– Dobrze – odrzekł Barbicane.

Na to wyszedł Barbicane z gabinetu i oznajmił publiczności projekt Michała Ardau. Słowa te przyjęto okrzykiem zgody i radości. Tak znikły wszelkie trudności, gdyż każdy mógł nazajutrz podziwiać europejskiego bohatera. A jednak, pomimo to, niektórzy bardziej ciekawi nie chcieli opuścić „Atlanty” i woleli przepędzić noc na pokładzie. Pomiędzy innymi J. T. Maston wśróbował swój haczek sekretarski w pokład i chyba przemocą dałby się był ztamtąd uprowadzić.

– To mi bohater! – wołał różnymi głosami; my jesteśmy zniewieściali wobec tych Europejczyków!

Nareszcie prezydent zażądał od tłumu, aby opuszczono pokład, sam zaś wrócił do kabiny gościa i nie wyszedł ztamtąd, aż zegar okrętowy kwadrans na dwunastą uderzył.

W chwili rozstania uścisnęli sobie dwaj rywale serdecznie dłonie, a Michał Ardau był już per ty z prezydentem Barbicanem.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Do wyborowania studni Grenelle potrzebowano 9 lat czasu. Głębokość jej wynosiła 540 metrów.