Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

CEZAR KASKABEL

 

(Rozdział I-III)

 

 

Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego

S.S.

85 ilustracji George'a Rouxa

12 dużych rycin chromotypograficznych

2 dużych map chromolitograficznych

CHICAGO. ILI.

Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego

1910

cas_(02).jpg (39262 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM I

cas_(04).jpg (137713 bytes)

 

ROZDZIAŁ I

Majątek zebrany.

 

zy nie ma kto jeszcze miedziaków? Chodźcie no, dzieci, przeszukajcie kieszenie!

– Mam to jeszcze, ojczulku! – odrzekła dziewczynka.

I wyjęła z kieszonki kwadratowy zielonkowaty papierek, pomięty i potłuszczony.

Na papierze tym był prawie nieczytelny napis: „United States Fractional Currency” otaczający wielce poważną twarz mężczyzny we fraku i liczba to powtórzona sześć razy; papierek ten miał wartość dziesięciu centów, czyli około dziesięciu francuskich sous.

– Skąd to dostałaś? – zapytała się matka.

– To reszta dochodu z ostatniego przedstawienia, – odrzekła Napoleona.

– Czy dałeś mi wszystko, Sander?

– Tak, ojcze.

– Nie masz nic więcej, Janie?

– Nie.

– Ileż ci jeszcze potrzeba, Cezarze? – zapytała się męża Kornelia.

– Brakuje nam jeszcze dwóch centów do zaokrąglenia sumy, – odrzekł Kaskabel.

– Oto są, panie, rzekł Clovy, podając miedzianą monetę właśnie dobytą z głębin kieszonki u kamizelki.

– Brawo, Clovy! – zawołała dziewczynka.

– Doskonale! Teraz jesteśmy w porządku! – zawołał pan Kaskabel.

I byli istotnie „w porządku” wedle słów tego znakomitego artysty. Cała suma wynosiła dwa tysiące dolarów, to jest dziesięć tysięcy franków. Dziesięć tysięcy franków! Czyż to nie majątek, skoro go się pozyskało od publiczności dzięki własnemu tylko talentowi?

Kornelia objęła ramieniem szyję męża i dzieci go po kolei uścisnęły.

– A zaraz – rzekł p. Kaskabel, – chodzi o zakupienie kasy ogniotrwałej, pięknej żelaznej szafy, z tajemnemi skrytkami, aby w nich pomieścić ten majątek.

– Czy nie moglibyśmy się bez niej obejść? – zapytała się pani Kaskabel, cokolwiek zaniepokojona tym wydatkiem.

– Nie możemy, Kornelio!

– Może wystarczyłaby Kasetka?

– Co tej kobiecie się roi! – drwił p. Kaskabel. – Kasetka jest na klejnoty! Kasa, albo raczej szafa ogniotrwałą kupuje się na pieniądze! A że mamy do odbycia długą podróż z naszymi dziesięciu tysiącami franków….

– A zatem idź kup tę szafę, ale staraj się dostać ją tanio, – przerwała Kornelia.

cas_(05).jpg (154848 bytes)

„Boss” widowiska otworzył drzwi „przepysznego i konsekwentnego” rydwanu, swego podróżnego domu mieszkalnego; zeszedł po stopniu żelaznym zawieszonym na hakach i wszedł na ulice schodzące się w środkowym placu miasta Sacramento.

Luty jest zimnym miesiącem w Kalifornii, chociaż stan ten położony jest w szerokości geograficznej Hiszpanii. Ubrany jednakowoż w płaszcz podszyty imitacyą tumaków i w futrzaną czapkę na uszy zaciągniętą, p. Kaskabel nie wiele sobie robił ze zimna i szedł swobodnie. Szafa ogniotrwała! Być właścicielem szafy ogniotrwałej od dawna było jego marzeniem, a to marzenie teraz miało się wypełnić!

Przed dziewiętnastu laty obszar zajmowany obecnie przez miasto Sacramento był pustą płaszczyzną. W środku stał mały fort, rodzaj blokhauzu wystawionego przez pierwszych osadników, pierwszych przemysłowców, którzy chcieli ubezpieczyć swe obozowiska przed napaściami Indyan z dalekiego Zachodu.

Ale od owego czasu, kiedy Amerykanie zabrali Kalifornię od Meksykanów, którzy nie byli w stanie jej bronić, widok kraju zmienił się w sposób szczególny. Mały fort ustąpił miejsca miastu, jednemu z najpoważniejszych w Stanach Zjednoczonych, chociaż pożar i potop parę razy niszczyły wzrastającą stolicę stanu.

Obecnie zaś, w roku 1867, p. Kaskabel już nie miał powodu obawiać się najścia szczepów indyjskich, lub choćby napaści owych bezładnych kup bandytów kosmopolitycznych, które grasowały w prowincyi w r. 1849 kiedy odkryto kopalnie złota położone cokolwiek dalej na północny wschód, na płaszczyźnie Grass Valley i w sławnych Allisona obszarach, których rudy dawały na każde dwa funty czystego metalu wartości dwudziestu centów.

Tak, owe czasy niesłychanych kaprysów fortuny, niewymownych nieszczęść i niezmiernych rozczarowań już minęły. Nie było już poszukiwaczy złota nawet w owej części Kolumbii brytyjskiej, do której tysiące awanturników przybywały w r. 1863. Pan Kaskabel nie narażał się w swych podróżach na obrabowanie mająteczku zarobionego w całem tego słowa znaczeniu w pocie czoła, który teraz miał w swojej kieszeni. Co prawda, to nabycie szafy bezpieczeństwa nie było tak niezbędnem jak on to przedstawiał, jeśli zaś chciał ją posiadać, to więcej ze względu na długą podróż przez pewne terytorya Dalekiego Zachodu, mniej bezpieczne od Kalifornii, – podróż ku ojczyźnie, ku Europie.

Z umysłem swobodnym tedy p. Kaskabel przechodził przez szerokie schludne ulice miasta. Tu i ówdzie znajdowały się wspaniałe place obsadzone pięknemi choć jeszcze bezlistnemi drzewami, hotele i prywatne rezydencye elegancko i z komfortem budowane publiczne budynki w stylu architektury anglosaskim, i kilka przepysznych kościołów które podnosiły wspaniałość tej okolicy Kalifornii.

Wszędzie snuły się gromady śpieszących za interesami ludzi, kupców, właścicieli okrętowych, fabrykantów, z których jedni oczekiwali nadejścia okrętów płynących po rzece dążącej do Oceanu Spokojnego, a inni gromadzili się w około dworca Tolsom, z którego liczne pociągi kolejowe wyruszały do wnętrza kraju.

Pan Kaskabel kierował swe kroki ku ulicy High i idąc pogwizdywał marsza francuzkiego. Przy tej ulicy bowiem, dawniej już zauważyć był skład pewnego rywala firmy Fichet et Haret, sławnych paryskich fabrykantów szaf bezpieczeństwa. Tam William J. Morlan sprzedawał swój towar „dobry i tani”, – przynajmniej o tyle, o ile, zważywszy wygórowane ceny nałożone na wszystko w Stanach Zjednoczonych.

William J. Morlan był w swoim składzie wszedł pan Kaskabel.

– Panie Morlan, – rzekł wchodzący, – sługa pański uniżony. Radbym kupić kasę ogniotrwałą.

William J. Morlan znał Cezara Kaskabela; w Sacramento nie było nikogo, któryby go nie znał. Przecież od trzech tygodni zachwycał wszystkich mieszkańców. A zatem fabrykant odpowiedział:

– Kasę ogniotrwałą, panie Kaskabel ? Winszuję panu z całego serca.

– A czego?

– Bo jeśli kto kupuje kasę, to widać że ma worki pieniędzy, które radby w niej złożyć.

– Masz pan słuszność, panie Morlan.

– Więc pan weź tę, – i kupiec wskazał palcem na olbrzymia szafę, godną stanąć w biurze Braci Rotszyldów lub innych takich bankierów, posiadających i dosyć i za dużo.

– No, no, to za wiele, – rzekł p. Kaskabel. – Mógłbym tam zamieszkać z całą moja rodziną. Śliczne cacko, to prawda, ale na razie mam inne pomieszkanie…. Powiedzno mi pan, panie Morland, ile też pieniędzy mogłoby się pomieścić w tym potworze?

– Kilka milionów w złocie.

– Kilka milionów?… HM… To zgłoszę się kiedy indziej, gdy je będę posiadać!… Widzisz pan, mnie chodzi o mocną małą skrzynką, którą mógłbym wziąć pod pachę i ukryć w moim wozie, kiedy będę w podróży.

– Mam coś zupełnie dla pana stosownego, panie Kaskabel.

Fabrykant sięgnął po mały kuferek żelazny, zaopatrzony w zamek bezpieczeństwa. Nie ważył on więcej niż dwadzieścia funtów, a wewnątrz miał przedziałki podobne do tych, jakie znajdują się w szufladkach na gotówkę w domach bankowych.

cas_(06).jpg (163101 bytes)

– Skrzynka ta też jest ogniotrwała – dodał, – i dam na to gwarancyą w kwicie, który panu wystawię.

– Doskonale! Lepszej nie znajdę! – odrzekł p. Kaskabel. – Najzupełniej dla mnie stosowna, jeżeli pan gwarantujesz, że zamek jest dobry.

– Zamek to kombinacyjny, – rzekł William J. Morlan. – Cztery litery; wyraz złożony z czterech liter układa się z czterech całych alfabetów, co panu dozwoli zrobić około czterech kroć sto tysięcy kombinacyj. Nimby złodziej odgadł taki wyraz, to mógłbyś pan kazać go powiesić milion razy!

– Milion razy, panie Morlan? To doprawdy cudowne! A jakaż cena tego? Pojmie pan, że kasa jest za droga, jeżeli kosztuje więcej, aniżeli się posiada, ażeby w nią złożyć.

– Naturalnie, panie Kaskabel. Ta skrzynka kosztuje sześć i pół dolara.

– Sześć i pół dolara? – odrzekł Kaskabel. – Nie podoba mi się liczba sześć i pół. Możebyśmy obcięli rogi tej liczby? Okrągło pięć dolarów: co pan na to?

– Przystanę, panie Kaskabel, choć dla nikogo innego tegobym nie uczynił.

Targ zakończono, pieniądze zapłacono, a W. J. Morlan ofiarował się posłać nabywcy do domu skrzynkę, ażeby nie potrzebował sam dźwigać ciężara.

– Co pan sobie myślisz, panie Morlan! Człowiek, jak uniżony pański sługa, który przerzuca jak piłką czterdziestofuntowemi kulami!

– Powiedz no pan, ile właściwie ważą pańskie czterdziestofuntowe kule? – zapytał się śmiejąc p. Morlan.

– Dokładnie po piętnaście funtów; ale sza!

I p. Morland i jego odbiorca pożegnali się, zachwyceni sobą wzajemnie.

Pół godziny później szczęśliwy właściciel kasy dostał się do placu cyrkowego gdzie stał jego rydwan i złożył nie bez wewnętrznego zadowolenia „kasę ogniotrwałą firmy Kaskabel”.

O, jakże podziwiano w tym małym światku tę kasę! jakąż dumą i radością zapełniało serce wszystkich jej posiadanie! A ile sprawiało uciechy jej otwieranie i zamykanie! Mały Sander miał ochotę wskoczyć do niej, tak dla zabawki. Ale o tem nie można było i pomyśleć: skrzynka za małą była dla małego Sandera!

Clovy zaś nigdy nie widział nawet we śnie coś podobnie pięknego.

– Myślę, że zamek nie tak łatwo jest otworzyć, – zawołał, – chyba że bardzo byłoby to łatwo, gdyby do się należycie nie zamknęło.

– Nigdy nie powiedziałeś większej prawdy, – odrzekł p. Kaskabel.

Potem tonem rozkazującym, nie znoszącym żadnej remonstracyi i z gestami zaznaczającymi, że żadnej zwłoki być nie może, powiedział:

– Teraz zaś dzieci, marsz najkrótszą drogą i postarajcie się nam o śniadanie „A number 1”! Macie dolara, za którego możecie kupić, co wam się podoba ja dzisiaj traktuję!

Poczciwiec! Jak gdyby nie codziennie on tylko traktował. Lubił jednakowoż w taki sposób żartwować i przy tem genialnie potrząsać głową.

W okamgnieniu wybiegli Jan, Sander i Napoleona w towarzystwie Clovy’ego, który rósł na ramieniu duży kosz słomiany na prowizye.

– Kiedy teraz jesteśmy sami, Kornelio, – rzekł Cezar Kaskabel, – możemy pomówić swobodnie.

– O czem, Cezarze?

– O czem? Przecież musimy obrać wyraz do zamykania naszej kasy. Nie powiadam, bym nie ufał dzieciom…… mój Boże! To anioły!…. albo temu biedakowi Clovy’emu, który jest uosobiona uczciwością! Ale przecież należy to utrzymać w tajemnicy.

– Obierz wyraz, jaki ci się podoba, – odrzekła żona, – ja zgodzę się na wszystko, co zrobisz.

– Nie przychodzi ci nic na myśl?

– Nie.

– No, to chciałbym, aby to było jakieś imię?

– Dobrze! Mam już! Twoje imię, Cezar.

– To nie może być, Moje imię za długie. Wyraz może się składać tylko z czterech liter.

– No to ujmij jedną literę. Można przecież obyć się bez r. Myślę, że wolno nam zrobić, co nam się podoba.

– Brawo, Kornelio! Myśl doskonała! Jedna z tych myśli, które często na czas ci przychodzą do głowy, żonusiu! Ale jeżeli zdecydujemy się ująć literę imienia, to wolę ująć już cztery, i to z twojego!

– Z mojego imienia?

– Tak, a zatrzymamy końcowe litery: elia. Doprawdy, zdaje mi się, że będzie najlepsze; niechże tak będzie!

– O. Cezarze!

– A przecież będzie ci się podobało, że twoje imię będzie na zamku kasy, czyż nie?

– Niezawodnie, skoro to imię jest w twojem sercu! – odrzekła Kornelia z serdecznem uczuciem.

Z rozjaśnioną twarzą pani Kaskabel złożyła głośny całus na drgającym w uśmiechu policzku męża.

W skutek tego to układu, ktoś nie znający imienia Elia, nadaremnie byłby usiłował otworzyć kasę ogniotrwałą rodziny Kaskabel.

Pół godziny później powróciły dzieci z prowizyami, szynką i soloną wołowiną pokrajanemi w apetyczne płatki, i oczywiście też z okazami przedziwnych owych produktów wegetacyi kalifornijskiej, jakoto głów kapusty rosnącej na szypułkach do drzew podobnych, kartofli wielkości melonów, marchwi pół jarda długiej, z którą wedle słów Kaskabela może się równać tylko chyba kalifornijska cebula, którą się pożywa bez trudu jej sadzenia. Co do trunków, to chyba tylko trudnym był wybór pomiędzy tymi, które natura i sztuka dostarczają spragnionym wargom Amerykanów. Przy tej zaś sposobności, oprócz dzbana piwa, uśmiechała się rodzinie na deser butelka dobrego sherry do stosownego podziału.

W okamgnieniu Kornelia, której jak zwykle pomagał Clovy, przyrządziła śniadanie. Stół zastawiono w drugim przedziale rydwanu, zwanym bawialnią rodziny, w którym utrzymywano odpowiednią temperaturę za pomocą piecyka kuchennego ustawionego w przedziale sąsiednim. Jeżeli tego dnia jak zresztą codziennie, ojciec, matka i dzieci zajadali z doskonałym apetytem, to łatwo było wytłomaczyć to okolicznościami.

Po śniadaniu, pan Kaskabel, przemówił tonem uroczystym, jaki zwykł był przemawiać do publiczności:

– Jutrom dzieci moje, pożegnamy się ze szlachetnem tem miastem Sacramento i z jego szlachetnymi mieszkańcami, z których mamy powód być ze wszech miar zadowoleni, bez względu na ich rasę, czerwoną, czarną czy białą. Ale Sacramento jest w Kalifornii, a Kalifornia jest w Ameryce, a Ameryka nie jest w Europie. Ojczyzna zaś jest ojczyzną, a Europa oznacza dla nas tyle, co Francya. Nie należy teraz zwlekać ani jednego dnia, by Francya „ujrzała nas w obrębie swych murów” po długoletniej naszej nieobecności. Czy zebraliśmy majątek? Ściśle mówiąc, nie zebraliśmy. Posiadamy jednakowoż w ręku pewną sumkę dolarów, która bardzo pokaźnie będzie się przedstawiała w naszej szafie ogniotrwałej, gdy ją zamienimy na francuzkie złoto lub srebro. Cześć tej sumki dozwoli nam przedostać się przez Ocean Atlantycki na jednym z owych szybkich okrętów, na których powiewają trójkolorowe flagi takie, jakie niegdyś Napoleon przenosił z jednej stolicy do drugiej. – Zdrowie twoje, Kornelio!

Pani Kaskabel uprzejmem skinieniem głowy podziękowała za to uczczenie jej przez męża, który nieraz taki wyraz dawał swoim uczuciom, jakoby chciał dziękować jej za to, że obdarzyła go Alcydesem i Herkulesem w osobach ich dzieci.

Mówca rzekł jeszcze:

– Piję też na szczęśliwy powrót do kraju nas wszystkich. Oby pomyślne wiatry wydymały nasze żagle!

Zamilkł na chwilę, ażeby każdemu napełnić kieliszek doskonałem swem sherry.

– Jednakowoż, – rzekł dalej, – może Clovy zarzuci, że skoro zapłacimy za przeprawę przez morze, to może nic w szafie nie pozostanie?

– Tak źle nie będzie, boss, chyba że wydatek na przeprawę przez morze dołączy się do kosztów podróży kolejami….

– Kolejami, drogami żelaznemi, jak wyraża się Yankee! – zawołał p. Kaskabel. – Ależ, mój kochanku, mój poczciwcze, nie pojedziemy niemi! Zamierzam oszczędzić koszta podróży ze Sacramento do Nowego Yorku, przebywając tę drogę na własnym wozie! Kilkaset mil! To przecież nie odstraszy rodziny Kaskabel, przyzwyczajonej do przenoszenia się nieraz z jednego końca świata na drugi!

– Rozumie się! – zapewnił Jan.

– A jakże ucieszymy się, gdy znowu ujrzymy Francyą! – zawołała pani Kaskabel.

– Naszą starą Francyą, której wy jeszcze, dzieci moje, nie znacie, – mówił dalej p. Kaskabel, – bo jesteście urodzone w Ameryce, naszą piękną Francyą, którą nareszcie poznacie. Ach, Kornelio, co za rozkosz będzie dla ciebie, dziecka Prowancyi i dla mnie, syna Normandyi, po dwudziestu latach tołaczki!

– O tak, Cezarze, niezawodnie!

– Czy wiesz ty, Kornelio? Gdyby mię chciano angażować, choćby u Barnuma, to nie zgodziłbym się! Odkładać podróż naszą? Przenigdy! Wolałbym pójść na czworakach!… Tęsknota nas ogarnia i jedynem na to lekarstwem jest powrót do ojczyzny!… Nie znam innego na to środka!

Cezar Kaskabel mówił prawdę. On i żona jego mieli teraz pragnienie tylko jedno: powrócić do Francyi, a co za szczęście, że byli w stanie to uczynić, gdyż nie brak było na to pieniędzy!

– A zatem wyruszamy jutro! – rzekł p. Kaskabel.

– I może ostatnia to już nasza podróż, – zauważyła Kornelia.

– Kornelio! – rzekł mąż z godnością, – ostatnią podróżą, jaką ja znam, jest ta, w której Bóg nie daje biletu powrotnego!

– To prawda, Cezarze, ale przed tą podróżą, czyż nie możemy odpocząć, skoro zebraliśmy majątek?

– Odpocząć, Kornelio? Nigdy! Nie chcę majątku, jeżeli z nim jest złączone próżnowanie! Czy sądzisz, że masz prawo marnować talenta, którymi cię Opatrzność tak obficie obdarzyła? Czy wyobrażasz sobie, że mógłbym żyć z założonemi rękami i dopuścić, ażeby zesztywniały moje członki? Czy chcesz, ażeby Jan wyrzekł się swoich produkcyj jako ekwilibrysta, Napoleona przestała tańczyć w tłumie z drążkiem albo bez niego, Sander nie stawał więcej na szczycie ludzkiej piramidy, a Clovy nie dostawał po pół tuzina policzków na minutę ku wielkiej uciesze publiczności? O nie, Kornelio! Powiedz mi, że deszcz ugasi promienie słoneczne, albo że ryby wypiją morze, ale nie mów mi, że kiedykolwiek uderzy godzina odpoczynku dla rodziny Kaskabel!

Nie pozostawało nic więcej do czynienia, jak tylko ostatecznie przygotować się do wyruszenia w drogę nazajutrz rano, skoro tylko słońce wyglądnie z za widnokręgu Sacramenta.

Uczyniono to w ciągu południa.

Nie trzeba wspominać, że kasę ukryto w najdalszym zakątku wozu.

– W tym pokoju, – rzekł p. Kaskabel, – będziemy mogli strzedz jej we dnie i w nocy.

– Doprawdy, Cezarze, myślę, że była to dobra myśl, – zauważyła Kornelia, – i nie żal mi pieniędzy wydanych na kasę.

– Mała ona może jeszcze, żonusiu, ale kupimy większą, skoro nasz skarb większe przybierze rozmiary!

 

ROZDZIAŁ II

Rodzina Kaskabel.

 

askabel! – Nazwisko to, można powiedzieć, było głoszone i wysławiane we wszystkich językach sławnych w pięciu częściach świata i „w innych jeszcze miejscowościach”, jak dodawał z dumą ten, który nazwisko to tak zaszczytnie nosił.

Cezar Kaskabel, urodzony w Pontorson, w samem sercu Normandyi, był mistrzem we wszystkich sztuczkach, figlach i „kawałkach” właściwych Normanom. Ale przy swoim sprycie i swych wiadomościach, pozostał człowiekiem uczciwym i byłoby rzeczą niesłuszną stawiać go na równi z podejrzanymi aż nadto często członkami braci kuglarskiej; u niego, niskość urodzenia i profesyonalne uchybienia uszlachetnione zostały przez osobiste cnoty, jakiemi się odznaczał jako głowa rodziny.

W owym czasie p. Kaskabel wyglądał na swój wiek, 45 lat, ni mniej ni więcej. Będąc dzieckiem ulicy w całem tego słowa znaczeniu, jedyną swą kolebkę miał w tłómoku, który ojciec jego dźwigał na barkach wędrując z kiermaszów na kiermasze w Normandyi. Matka jego umarła wkrótce po jego urodzeniu, a kilka lat później umarł także jego ojciec, to szczęściem dla niego adoptowała go pewna trupa wędrowna.

U trupy tej spędził wiek młody na skokach, młynkach i koziołkach, głową na dół, nogami w powietrzu. Potem z kolei był clownem, gimnastykiem, akrobatą, Herkulesem na kiermaszach małomiasteczkowych, – aż do czasu, kiedy jako ojciec trojga dzieci, zamianował siebie manażerem rodziny dochowanej się wspólnie z panią Kaskabel, z domu Kornelia Vodarasse, pochodzącą z Martigues w Prowancyi (we Francyi).

Jako człowiek inteligentny i pomysłowy, jak z jednej strony rozporządzał muszkułami i siłą przechodzącemi zwykłą miarę, tak z drugiej strony odznaczał się przymiotami umysłu nie mniejszymi od fizycznych zdolności. Prawda to, że toczący się kamień mchem nie porasta, ale przynajmniej przeciera się o grudy przydrożne. polerując się, sterczące jego rogi się wygładzają, staje się krągłym i błyszczącym. Tak to w przeciągu lat dwudziestu pięciu przetaczając się, Cezar Kaskabel tak bardzo się przetarł tak wygładził i wypolerował, że wreszcie wiedział wszystko, co w życiu wiedzieć należy, nie dziwił się niczemu, i żadna niespodzianka spotkać go nie mogła. W skutek tułania się po całej Europie z kiermaszu na kiermasz, i aklimatyzując się później w Ameryce równie szybko jak w koloniach holenderskich lub hiszpańskich, rozumiał prawie wszystkie języki i mówił nimi mniej lub więcej biegle, „a nawet tymi, których nie znał”, jak zwykł był zapewniać, gdyż nietrudną było rzeczą dla niego wyrazić swe mniemanie gestami, ilekrotnie zawiodło go jego językoznawstwo.

Cezar Kaskabel był wzrostu nieco więcej niż średniego; ciało miał muszkularne, członki „dobrze naolejowane”, dolna jego szczęka, cokolwiek wysunięta, znamionowała energię; głowa jego była duża, okryta gęstą czupryną; skóra wygładzona słońcem każdego klimatu i wygarbowana wyziewami każdego morza; miał wąsy krótko u obu końców przystrzyżone, a bokobrody pokrywały do połowy jego rumiane policzki; nos był dość gruby; miał oczy siwe bardzo bystre i przenikliwe ale odznaczające się wyrazem uprzejmości; szczęki zaś jego mogłyby jeszcze pochwalić się trzydziestu trzema zębami. gdyby mu jeden wprawiono.

Wobec publiczności był prawdziwym Fryderykiem Lemaiere, tragikiem o gestach patetycznych, pozach efektownych i napuszystym sposobie wyrażania się, ale w życiu prywatnem był to człowiek bardzo naturalny i pełen prostoty, który uwielbiał swą żonę i dzieci.

Obdarzony konstytucyą, która wszystko mogła, nie mógł wprawdzie przy wzrastającej liczbie lat już teraz akrobatycznym oddawać się produkcyom, ale jeszcze zawsze podziw wywoływał w wykazywaniu siły swych muszkułów. Oprócz tego posiadał nadzwyczajny talent w tej dziedzinie swojego zawodu, którą zowią wentrylokwizmem, czyli brzuchomówstwem, to jest w umiejętności setki lat starej, jeżeli jak zapewnia Biskup Eusachius, prorokini w Edou była tylko brzuchomówczynią. Na jego życzenie przyrządy jego głosowe ześlizgiwały się z krtani do żołądka. Zapytacie się może, czy mógłby był sam jeden zaśpiewać duet? No, nie radzilibyśmy zakładać się z nim o to!

Ażeby uzupełnić jeszcze jego rysopis, zauważymy, że Cezar Kaskabel miał słabość do wielkich zdobywców w ogóle. a do Napoleona w szczególe. O tak! Uwielbiał bohatera pierwszego cesarstwa równie jak nienawidził jego „dręczycieli”, owych synów Hudsona Lowe, owych nienawistnych Johnów Bullów. Napoleon! Oto był mąż „wedle jego serca”! I dlatego nigdy nie chciał produkować się w obec królowej Anglii. „chociaż go o to prosiła przez swego pierwszego marszałka dworu”, jak zapewniał tak poważnie i tak często. że w końcu i sam w to uwierzył.

A przecież p. Kaskabel nie był zarządcą cyrku, nie był on Franconim z trupą jeźdźców i amazonek, clownów i kuglarzy. Bynajmniej. Urządzał tylko widowiska dla publiczności na otwartem powietrzu, jeżeli pogoda sprzyjała, a pod namiotem, jeżeli deszcz padał. Na tem przedsiębiorstwie, którego wszelkie tajniki wyzyskiwał od ćwierci stulecia, zarobił, jak to już widzieliśmy, okrągłą sumkę właśnie złożoną w skrzynce ze zamkiem kombinacyjnym.

Ile pracy, ile trudów, ile udręczeń niekiedy było potrzeba do zgromadzenia takiej sumy! Najcięższe czasy jednakowoż minęły. Kaskabelowie przygotowali się do powrotu do Europy. Przebywszy przez Stany Zjednoczone wsiadą na okręt francuzki lub amerykański, –byle broń może nie angielski.

Co do trudności, to Cezar Kaskabel nic sobie z nich nie robił. Przeszkody dla niego wprost nie istniały. Utrudnienia niejakie zapewne znajdował w swej drodze, ale wyplątywanie i wydobywanie się z nich tworzyły specyalność życia jego. Lubił powtarzać słowa księcia Gdańska, jednego z marszałków jego wielkiego męża:

„Zróbcie mi dziurę, a przedostanę się przez nią”.

Dużo też było dziur, przez które się przewijał!

„ Pani Kaskabel, z domu Kornelia Vadarasse, prawdziwe dziecię Prowancyi, niezrównana w jasnowidzeniu rzeczy przyszłych, królowa kobiet elektrycznych, zdobna we wszystkie wdzięki płci swojej, jaśniejąca wszelkiemi cnotami stanowiącemi dumę matek, szampionka we wielkich zapasach kobiecych, na które Chicago zawezwało „pierwszych atletów świata”.

W takich wyrazach p. Kaskabel zazwyczaj przedstawiał publiczności swoją żonę. Przed dwudziestu laty ożenił się z nią w Nowym Yorku. Czy radził się ojca w tej sprawie? Wcale nie! Najprzód, jak powiadał, dlatego, że ojciec jego nie radził się jego, kiedy miał się żenić, a powtóre dlatego, że zacny ten mąż już na tej planecie nie istniał. A sprawę tę załatwiono w sposób nader prosty, zapewniam i bez wszelkich owych wstępnych formalności, które w Europie tak opóźniają połączenia się dwóch istot dla siebie wzajemnie przeznaczonych.

Pewnego wieczoru, w teatrze Barnuma przy Broadway, gdzie Cezar Kaskabel znajdował się między widzami, zachwycił się on wdziękami, zgrabnością i siłą okazywaną w ćwiczeniach na drążku przez młodą akrobatkę francuzką, pannę Kornelię Vadarasse.

Połączenie swoich własnych talentów z talentami tej zgrabnej atletki, spojenie w jedno ich życia, dochowanie się kilkorga młodych Kaskabelów godnych ojca i matki, – wszystko to przesunęło się w myśli dzielnego znawcy swej profesyi. W pauzie pomiędzy aktami udał się śpiesznie za scenę, przedstawił się Kornelii Vadarasse i zrobił jej propozycyą, by wyszła za niego, jako Francuzka za Francuza, potem ujrzawszy dostojnego duchownego pomiędzy widzami, zaprosił go do poczekalni artystów i poprosił, by pobłogosławił tak dobraną parę – i więcej nic nie było potrzeba w szczęśliwym tym kraju Stanów Zjednoczonych. Czy kontrakta te zawarte na całe życie tak w okamgnieniu, na złe się obracają? Niech sobie kto sądzi jak chce, połączenie się Kaskabela z Kornelią Vadarasse było niezawodnie jednem z najszczęśliwszych na tym padole.

W czasie, kiedy rozpoczyna się nasze opowiadanie, pani Kaskabel miała lat czterdzieści. Miała postać wspaniałą, trochę może tęgą, ciemne włosy, uśmiechnięte usta i tak jak jej mąż, dwa rzędy zdrowych zębów. Co do niezwykłej swej siły muszkułów, to złożyła jej dowody w owych zapasach w Chicago, gdzie pozyskała „szynion honorowy” jako nagrodę specyalną. Dodajmy jeszcze, że Kornelia zawsze jeszcze kochała swego męża tak jak w pierwszym dniu poznania, i że niezachwianą ufność i absolutną wiarę pokładała w geniusz tego męża nadzwyczajnego, jednej z istot najznakomitszych, jakie Normandya kiedykolwiek wydała.

cas_(07).jpg (152736 bytes)

Pierworodnem dzieckiem naszych wędrujących artystów był chłopiec, Jan, liczący obecnie lat dziewiętnaście. Chociaż nie odznaczał się tak jak jego rodzice siłą muszkułów i talentami gimnastycznymi, akrobatycznymi lub clownowskimi, to przecież zdradzał swe pochodzenie przecudowna pewnością oczu i ruchów ręki, w skutek czego wykształcił się na zgrabnego i eleganckiego żonglera. Odznaczał się przytem skromnością cechującą prawdziwego artystę. Był młodzieńcem łagodnym, myślącym a miał oczy niebieskie i cerę ciemną taką jak matka.

Przytem pilny i zamknięty w sobie, starał się kształcić gdziekolwiek i jak zdołał. Chociaż nie wstydził się profesyi swoich rodziców, czuł jednak, że istnieje coś lepszego od urządzania widowisk dla publiczności i miał zamiar opuścić trupę, skoro tylko dostanie się do Francyi. Ale serdeczne jego przywiązanie do ojca i matki kazało mu starannie utrzymywać zamiar ten w tajemnicy; a zresztą, jakież mógł mieć widoki na zmianę swego stanowiska na świecie?

Z kolei był drugi chłopiec, przedostatni z dzieci, kontorcyonista trupy. Był on istotnie logicznym produktem pary Kaskabelów. Liczył obecnie lat dwanaście, był zgrabny jak kotka, zwinny jak małpka, ruchliwy jak piskorz, słowem uosobnienie clowna półczwarta stopy wysokiego, który przewróciwszy koziołka dostał się na ten świat, jak powiedział ojciec, prawdziwy łobuzek równie dowcipny jak figlarny i swobodny, a przy tem poczciwe mający serce, zasługujący nieraz na kuksa, ale przyjmujący go z grymasem, zwłaszcza, że nigdy nie był zbyt dotkliwy.

Powiedzieliśmy wyżej, że najstarszy potomek Kaskabelów został nazwany Janem. Skąd to imię? Matka życzyła sobie tego, ażeby uczcić pamięć jednego z swych dziadków stryjecznych, Jana Vadarasse’a, marynarza z Marsylii, którego pożarli wyspiarze Karybejscy, o czem z dumą wspominała. Rozumie się, że ojciec, który na swoje szczęście nosił imię Cezara, wolałby był inne imię, lepiej znane w historyi i odpowiedniejsze dla jego zachwycania się wojownikami. Ale nie chciał opierać się życzeniom żony przy urodzeniu się pierworodnego I przyjął imię Jana, przyrzekając sobie skrycie, że sobie to wynagrodzi, skoro drugi syn im się urodzi.

Kiedy to zaś istotnie nastąpiło, to drugiego syna nazwano już Aleksandrem, a jeszcze dobrze, że nie dano mu imię Hamilkata, Attyli lub Hannibala. Dla krótkości zaś, w rodzinie nazywano go skróconem imieniem Sander.

Po pierwszym i drugim chłopcu powiększyło się grono familijne o córeczkę, którą nazwano Napoleoną na cześć męczennika z wyspy św. Heleny, chociaż pani Kornelia miała ochotę nazwać ją Hersylią.

cas_(08).jpg (160734 bytes)

Napoleona liczyła teraz lat ośm. Była miłem dziewczątkiem, zapowiadającem że wyrośnie na piękną panienkę. Różowa, o innej twarzyczce, żywych, wdzięcznych ruchach, zwinna i pojętna, nauczyła się chodzić po rozciągniętej linie, jakoby mała sylfida posiadała skrzydełka, które ją utrzymywały w powietrzu.

Nie potrzeba dodawać, że Napoleona była gagacikiem w rodzinie. Wszyscy ją uwielbiali i zasługiwała na to. Matka jej pieściła się myślą, że zrobi ona kiedyś świetną partyę. Czy nie wydarza się coś podobnego w życiu wędrownem? Dlaczegożby Napoleona, wyrósłszy na piękną dziewicę, nie miała spotkać w życiu księcia, któryby w niej się zakochał i z nią się ożenił?

– Jak w bajkach czarodziejskich? – zapytywał się Kaskabel, którego zmysł więcej był praktyczny, aniżeli jego żony.

– Nie, Cezarze, tylko jak w życiu codziennem.

– Niestety, Kornelio, minęły czasy, w których królowie żenili się z pasterkami i daję słowo, że w naszych czasach radbym widzieć pasterkę, któraby chciała wyjść za króla!

Taka była rodzina Kaskabelów, ojciec, matka i troje dzieci. Byłoby może lepiej, gdyby czwarta latorośl zwiększyła tę liczbę ze względu na to, że w pewnych figurach z ludzkiej piramidy lepiej jest mieć parzystą, kiedy artyści wpinają się jeden na drugiego. Ale ta czwarta latorośl się nie pojawiała.

Na szczęście, był jeszcze Clovy, który doskonale się nadawał do uzupełnienia potrzeb przy sposobnościach nadzwyczajnych.

I rzeczywiście Clovy był uzupełnieniem Kaskabelów. Nie był on tylko członkiem trupy; był jakoby członkiem rodziny; a miał też wszelkie prawo do tego, chociaż był Amerykaninem z pochodzenia. Był on jedną z owych biednych istot, owych „niczyich dzieci”, urodzonych Bóg wie gdzie, – oni samin często o tem nie wiedzą – z miłosierdzia utrzymywanych, żywionych jak los zdarzy, i obierających w życiu prawą drogę, jeżeli dobre mają skłonności, jeżeli wrodzone ich poczucie tego, co jest dobrem, dozwala im opierać się złym przykładom i złym pokusom ich nędznego otoczenia. A czy nie powinniśmy kierować się pewną litością w obec tych nieszczęśliwych, jeżeli, jak to się najczęściej zdarza, do złych czynów pobudzone, zły znajdują też koniec?

Otóż tak się rzecz miała z Nedem Harleyem, któremu p. Kaskabel uznał za słuszne nadać żartobliwe przezwisko Clovy. A dlaczego? Oto najprzód dlatego, że miał w sobie równie mało tłuszczu, jak wysuszony goździk korzenny, który nazywa się po angielsku clove; a powtóre dlatego, że go zaangażowano do otrzymania w czasie „parad” większą liczbę pięciopalcowych znaków na twarzy, aniżeli najbujniejszy krzak może wydać goździków w przeciągu roku!

Przed dwoma laty, kiedy p. Kaskabel go napotkał w swej wędrówce po Stanach, biedaczysko prawie umierał z głodu. Trupa akrobatów, do której należał, właśnie się rozleciała, gdyż jej zarządca uciekł. Wraz z nimi on przedstawiał był „minstrelów”; smutne to zatrudnienie, nawet jeżeli wyjątkowo się opłaca lub przyjemniej wyżywia tego, który mu się oddaje. Osmarować sobie twarz czernidłem do butów, „negrować się”, jak to nazywają; ubierać czarny surdut i spodnie, białą kamizelkę i krawat; potem śpiewać niedorzeczne pieśni i przytem skrobać po śmiesznych skrzypcach z czterema lub pięcioma innymi tegoż rodzaju wyrzutkami, – co za stanowisko w społeczeństwie! Otóż Ned Hezley właśnie utracił to stanowisko towarzyskie i opatrznościowem dla niego było zaopiekowanie się nim p. Kaskabela.

Właśnie wówczas się zdarzyło, że p. Kaskabel niedawno napędził artystę, który zazwyczaj grał rolę clowna w paradach. Czy kto byłby to przypuścił? Clown ten udawał Amerykanina, a w rzeczywistości angielskiego był pochodzenia! Nędzny John Bull w trupie! Ziomek tych nielitościwych dręczycieli, którzy, – wszak znacie resztę. Pewnego dnia zupełnie przypadkowo p. Kaskabel dowiedział się o narodowości prawdziwej tego intruza.

– Panie Waldazton – rzekł do niego, – skoro pan jesteś Anglikiem, to mi pan zabieraj się ztąd natychmiast, albo pan uczujesz na twarzy palce nie ręki mojej, choć pan jesteś clownem!

I zaiste, chociaż był clownem, byłby uczuł palce w but odzianej stopy, gdy nie był znikł natychmiast.

Wtedy to Clovy zajął opróżnione miejsce. Były „minstrel” zaangażował się teraz jako „człowiek do wszelkich posług”, produkował się na scenie, opiekował się końmi lub też i w kuchni pomagał, skoro pani potrzebowała pomocy. Rozumie się, że mówił po francusku, chociaż akcentem mocno cudzoziemskim.

Był zresztą człowiekiem pospolitego umysłu, miał lat trzydzieści pięć, a chociaż w obec publiczności wesołym swym humorem umiał wszystkich pobudzać do śmiechu, to przecież w prywatnem życiu melancholicznego był usposobienia. Zapatrywał się na sprawy z ciemnego stanowiska i ostatecznie nie można było temu się dziwić, gdyż nie mógł się uważać za jednego ze szczęśliwców na tej ziemi. Z kościstemi swemi rękami, wydłużoną twarzą, włosami koloru słomianego, owczemi oczyma i nosem fenomenalnie długim, na którym mógł pomieścić pół tuzina binokli, co zawsze wywoływało wybuchy śmiechu, – z kłapiastemi uszami, długą jak u bociana szyją i chudym tułowiem spoczywającym na cieniutkich nogach, wyglądał bardzo dziwacznie.

A przecież nie żalił się nigdy, chyba że, – był to właśnie ulubiony zwrot w jego mowie, – szczególne nieszczęście dawało mu powód do narzekania. Przytem zaś od czasu przyłączenia się do Kaskabelów, wielce się przywiązał do poczciwych tych ludzi, a oni znów ze swej strony, nie mogliby się byli obejść bez swojego Clovy.

Taki to był, że się tak wyrazimy, żywioł ludzki w tej trupie wędrownej.

cas_(09).jpg (159272 bytes)

Co zaś do żywiołu zwierzęcego, to reprezentowały go dwa piękne psy; jeden legawiec, – doskonały do polowania i znakomity stróż domu na kołach, – i pojętny bardzo i inteligentny pudel, który niezawodnie mógłby był zostać członkiem „Instytutu”, gdyby władze umysłowe psiego rodu we Francyi wynagradzano na równi z ludzkiemi.

Oprócz tych psów musimy przedstawić także małą małpkę, która godnym była rywalem Clovy’ego przy wzajemnem przesadzaniu się w wykrzywianiu twarzy i u publiczności budziła wątpliwość komu należy przyznać palmę pierwszeństwa. Była także papuga. Dżako, pochodząca z Jawy, która gadała i paplała i śpiewała i gwizdała przez dziesięć godzin z pomiedzy dwunastu, dzięki nauczycielowi swemu i przyjacielowi Sanderowi. W końcu dwa konie, dwa poczciwe stare konie, ciągnęły wóz i trudno przypuścić, by ich nogi, trochę już zesztywniałe wiekiem, przedłużyły się przemierzywszy Bóg wie ile mil w tym kraju.

A czy nie ciekawiście poznać nazw tych dwóch poczciwych rumaków? Jeden z nich nazywał się Vermont, jak zwycięzki koń p. Delamarre’a, a drugi Gladiator, jak wyścigowiec hr. de Lagrange’a. O tak, nosiły te nazwy tak sławne na wyścigach francuzkich, a przecież nigdy im przez myśl nie przychodziło współubiegać się o wielką nagrodę paryską.

Co do psów, to legawiec nazywał się Wagram, a pudel Marengo; nie potrzeba zaś tłómaczyć, komu zawdzięczały te sławne historyczne nazwy.

Małpę zaś – nazwano John Bull z tej prostej przyczyny, że była tak brzydką.

Cóż robić? Musimy wybaczyć tę manię p. Kaskabelowi, gdyż ostatecznie pochodziła z uczuć patryotycznych, co ją usprawiedliwia nawet w czasach gdy tak skrajne uczucia nie mają już racyi bytu.

– Czyż byłoby rzeczą możliwą, – mawiał niekiedy, – nie czcić męża, który zawołał pośród gradu kul: „Trzymajcie się piór mego kapelusza, zawsze je ujrzycie etc.?”

A kiedy mu przypomniano, że to Henryk IV wyrzekł piękne te słowa, to odpowiadał:

– Być to może, ale Napoleon miałby był prawo je wyrzec!

 

 

ROZDZIAŁ III

Sierra Nevada.

 

leż to ludzi nieraz o tem marzyło, ażeby odbywać podróż w ruchomym domu na sposób cygański! podróż wolną od wszelkich hotelów kłopoty przynoszących, lub gospód, lub łóżek podejrzanych, lub jeszcze więcej podejrzanych kucharzy, tam gdzie ma się przejeżdżać, przez okolice ledwie tu i owdzie popstrzone chatami lub wioskami! W podobny sposób, jak majętni amatorzy codziennie na swoich jachtach wycieczkowych, otoczeni wszelkiemi wygodami własnego mieszkania, podróżować mogło mało ludzi przy pomocy wozu w tym celu wybudowanego. A jednak, czyliż powóz nie jest ruchomym domem? Dlaczegoż cyganie mają posiadać monopol „jachtowych wycieczek po stałym lądzie?”

Właściwie wagon wędrownego artysty tworzy kompletne mieszkanie z różnymi pokojami i umeblowaniem; jest to mieszkanie na kołach; rydwan zaś Cezara Kaskabela przedziwnie był zastosowany do takiego życia cygańskiego.

Nazwano go „Pięknym Wędrowcem” jakoby to był skuner normański, a nazwę tę usprawiedliwiały dokonane przez niego liczne wędrówki wzdłuż i w szerz Stanów Zjednoczonych. Kupili go przed trzema laty, za pierwsze pieniądze oszczędzone, na miejsce starego prymitywnego wozu o płóciennym tylko dachu i bez jakichkolwiek sprężyn, który tak długo im służył. Ponieważ zaś minęło lat przeszło dwadzieścia, odkąd p. Kaskabel rozpoczął odwiedzać kiermasze i wystawy w Stanach Zjednoczonych, przeto nie potrzeba dodawać, że jego wóz amerykańskiego był wyrobu.

„Piękny Wędrowiec” spoczywał na czterech kołach. Zaopatrzony w dobre sprężyny stalowe, równocześnie był mocny i lekki. Starannie utrzymywany, szorowany i zmywany mydłem, błyszczał w całej okazałości kolorów złoto żółtego na tle amarantowem, i nosił widoczny z daleka dla publiczności napis rozsławiający głośna już firmę:

 

„Rodzina Cezara Kaskabela”.

 

Co do swej długości, to dorównywał on owym wozem, które jeszcze przeciągają po stepach Dalekiego Zachodu, w stronach, w których kompania Grand Trunk jeszcze nie pobudowała swych kolei. Oczywiście dwa konie zdołały tylko stępa ciągnąć taki wehikuł. Ciężar to był dosyć znaczny. Nie mówiąc już o samych mieszkańcach, „Piękny Wędrowiec” przecież wiózł na swym dachu płótno na namiot i żerdzie i liny, a pod spodem, pomiędzy przedniemi a tylnemi kołami zwieszającą się deskę z różnymi przedmiotami, wielkim bębnem i małym, rogiem, trąbą i różnymi przyrządami i artykułami, tworzącymi niejako narzędzia wędrownego artysty. Musiano też tam pomieścić kostyumy do znanej pantominy: „Rozbójnicy z Czarnego Lasu”, która należała do repertuaru rodziny Kaskabel.

Wewnętrzne urządzenie zaś doskonale były obmyślone, a nie potrzebujemy dodawać, że wszędzie panowała jak najskrupulatniejsza czystość, czystość prawdziwie flamandzka, dzięki Kornelii, która pod tym względem nie znała żartów.

W pierwszym przedziale, zamykanym zasuwanemi drzwiami szklanemi, znajdowała się izba ogrzewana piecem kuchennym. Drugi był bawialnią lub jadalnią, w której wróżka dawała swe posłuchania; dalej znajdowała się sypialnia z tapczanami ułożonymi ponad sobą jak w kajutach okrętowych ze zasłoną je oddzielającą tak, że po prawej stronie znajdowali pomieszczenie bracia, a po lewej ich siostrzyczka; ostatni zaś przedział tworzył izbę państwa Kaskabelów. Tam znajdowało się łóżko z grubymi materacami i podszytą kołdrą i sławną kasę też tam umieszczono. Wszelkie próżne miejsca obwieszone były małemi deskami na zawiasach, których można było użyć jako stołów lub stolików i umywalni, albo też pułkami, na których pomieszczono kostyumy, peruki i fałszywe brody i wąsy potrzebne do pantominy. Oświetlenia dostarczały dwie lampy parafinowe, prawdziwe okrętowe lampy wiszące, które zachowywały pionowy kierunek przy pochylaniu się wozu na drogach nierównych; ażeby zaś światło dzienne mogło dostawać się do wnętrza różnych przedziałów, pół tuzina małych okienek z szybkami w ołów oprawnemi, zasłoniętych muszlinowemi firankami z kolorowemi wstążeczkami, nadawały „Pięknemu Wędrowcowi” pozór salonu w holenderskiej galiocie.

Clovy, który naturalnie wszystkiem się kontentował, sypiał w pierwszym przedziale na hamaku, który na noc zawieszał, a rano o brzasku dnia zdejmował.

Musimy jeszcze dodać, że oba psy, Wagram i Marengo, ze względu na obowiązek czuwania w nocy, sypiały na bagażach pod spodem wagonu, gdzie znosiły towarzystwo Johna Bulla, małpy, pomimo tej ruchliwości i skłonności do płatania figlów; jakoteż że Dżako, papuga, mieściła się w klatce zawieszonej na haku u stropu drugiego przedziału.

Co do koni, to Gladiator i Vermont, mogły paść się swobodnie w około „Pięknego Wędrowca” i nie było potrzeby troszczyć się o ich paszę. A kiedy nasyciły się trawą owych obszernych stepów, gdzie miały stół zawsze zastawiony, a łoże czyli legowisko zawsze posłane, to pozostawało im tylko obrać sobie miejsce do ułożenia się do snu na tych samych gruntach, które im dostarczyły żywności.

Rzeczą też było pewną, że skoro noc zapadła, „Piękny Wędrowiec” w najzupełniejszem znajdował się bezpieczeństwie, zwłaszcza, że jego mieszkańcy zaopatrzeni byli w strzelby i rewolwery, a dwa psy przy nim czuwały.

Takim był rydwan rodziny Kaskabel. Ileż to mil przewędrował w ciągu ubiegłych trzech lat po Stanach Zjednoczonych, Z Nowego Yorku do Albany, a potem do Niagary i do Buffalo, do Filadelfii, Bostonu, Waszyngtonu, do St. Louis, w dół rzeki Mississippi do Nowego Orleanu, potem zaś wzdłuż kolei żelaznej Grand Trunk, do Gór Skalistych, do kraju Mormonów, do najdalszych krańców Kalifornii! I najzdrowszy to sposób podróżowania, jaki można wynaleźć; to też nikt z trupy tej nigdy nie chorował, z wyjątkiem tylko Johna Hulla, który często zapadał na niestrawność, gdyż łotr umiał zawsze łakomstwo swe zaspokajać.

A jakąż uciechą będzie zawieźć „Pięknego Wędrowca” do Europy i paradować z nim po gościńcach starego świata! Jakiż to podziw i zainteresowanie on obudzi we Francyi, w miasteczkach Normandyi! Ach! ujrzeć znowu Francyę; „oglądać raz jeszcze Normandyą”, jak opiewa znana piosnka Berata, było celem wszystkich marzeń Kaskabela, treścią wszystkich jego myśl.

Skoro dostaną się do Nowego Yorku, to rydwan złoży się na części, zapakuje i zabierze na okręt odpływający do Havre, gdzie już tylko pozostanie ustawić go na kołach, by z nim się udać do stolicy Francyi.

Jakże p. Kaskabel, żona jego i dzieci, pragnęli wyruszyć! a tego samego pragnęły towarzyszące im czworonogi. Dlatego też o świcie dnia 15 lutego wyruszono z placu cyrkowego z Sacramento; jedni pieszo, inni we wozie, każdy wedle własnego życzenia.

Było jeszcze dość chłodno, ale pogoda była piękna. Możnaby się wyrazić, że nie podniesiono kotwicy bez stosownego zaopatrzenia się w suchary, to jest w tym wypadku w różne prezerwy mięsne i jarzyn. Co do tego, to łatwo było zapas odnawiać po drodze w miastach i miasteczkach. A przytem, czyż kraj nie obfitował w zwierzynę, bawoły, jelenie, zające i kuropatwy? A czy Jan potrzebował oszczędzać strzelby lub prochu, skoro strzelanie nigdzie nie było zabronione ustawami i nie domagano się europejskich myśliwskich zezwoleń w tych bezmiernych puszczach Dalekiego Zachodu? A mogę zapewnić, że Jan strzelał celnie; Wagram zaś miał przymioty potrzebne przy polowaniu, chociaż Marengo nimi się nie odznaczał.

Opuściwszy Sacramento, „Piękny Wędrowiec” zwrócił się w kierunku północno wschodnim. Chodziło o dostanie się do granicy najkrótszą drogą i o przedostanie się przez Sierra Nevadę, to jest o przebycie przestrzeni około sześciuset mil do wąwozu Senora, który otwiera drogę do niezmierzonych równin Wschodu.

Nie był to jeszcze Daleki Zachód, zwany tak powszechnie, w którym miasteczka rozrzucone były w wielkich od siebie odległościach; nie były to stepy z rozległym nadzwyczaj widnokręgiem, niezmierzoną pustynią, z wędrownymi Indyanami stopniowo wypieranymi ku mniej zwiedzanym okolicom Północnej Ameryki. Skoro tylko opuści się Sacramento, kraj natychmiast prawie zaczyna się wznosić i można dojrzeć rozgałęzienia Sierry, która tak majestatycznie okala starą Kalifornią ziemnemi ramami swoich gór okrytych sosnami, tu i owdzie strzelających w niebo szczytami 15.000 stóp wysokimi. Jest to niejako płot z zieleni, którym przyroda otoczyła kraj obdarzony przez siebie takimi skarbami obecnie rabowanego przez ludzką drapieżność.

Na drodze którą się toczył „Piekny Wędrowiec”, ale brak było miast ważnych, jakoto: Jacksen. Mokulemne, Placerville. znane w całym świecie przednie straże Eldorado i Calaveras. Ale p. Kaskabel zatrzymywał się w tych miejscowościach zaledwie tak krótko, ażeby porobić niektóre zakupna, lub wyjątkowo, ażeby dobrze w nocy się przespać. Pragnął dostać się na drugą stronę Nevady, do okolic Wielkiego Jeziora Słonego i olbrzymiego wału Gór Skalistych, gdzie konie jego nieraz będą musiały wytężać wszystkie siły. Potem aż do okolic jezior Erie i Ontario po stepach już tylko będzie potrzeba jechać drogami już ubitemi przez konie i poprzerzynanemi przez wozy poprzednich karawan.

Tylko powoli można było przebywać te okolice pagórkowate. Nieuniknione okrążenia przedłużały jeszcze podróż. Przy tam zaś, chociaż okolica ta położona jest pod trzydziestym ósmym równoleżnikiem, a zatem pod szerokością geograficzną Hiszpanii i Sycylii, ostatnie tygodnie zimy zawsze dość były mroźne.

cas_(10).jpg (157694 bytes)

Jak to czytelnikowi wiadomo, w skutek wykręcania się tak zwanego Golistream, – owego ciepłego prądu, który wypływając z Zatoki Meksykańskiej, ukośnie wije się w kierunku ku Europie, – klimat Północnej Ameryki o wiele jest chłodniejszym na tych samych szerokościach geograficznych od klimatu starego świata. Ale za kilka tygodni Kalifornia znowu okaże się najbujniejszym ze wszystkich krajem obfitującym w przepyszne owoce, w którym zboża stokrotny plon wydają, i w którym obok siebie rozwijają się przepysznie produkta zarówno gorącej jak i umiarkowanej strefy, trzcina cukrowa, ryż, tytoń, pomarańcze, cytryny, oliwki, ananasy, banany. Bogactwo Kalifornii stanowi nie tyle złoto we wnętrzu ziemi, ile przedziwna wegetacya najurodzajniejszej może na świecie gleby.

– Żal nam będzie kraj ten opuszczać, – rzekła Kornelia, której nie mogły być obojętnemi okazy produktów kalifornijskich ustawione na stole.

– Łakotki ci się podobają, – żartował mąż.

– O, to nie ze względu na mnie, tylko ze względu na dzieci!

Kilka dni spędzono na podróży wzdłuż brzegu lasów, po łąkach stopniowo już się zazieleniających. Pomimo swej znacznej liczby, przeżuwacze pasące się na tych łąkach nie są w stanie wyskubać kobierca tego, który przyroda ciągle odnawia pod ich nogami. Nie można istotnie dosyć nasławić bujnej roślinności, gleby kalifornijskiej, z którą żadna inna nie może się porównać. Jest to śpichlerz Pacyfiku, a flota kupiecka, która zabiera jego produkta, nie jest w stanie go wyczerpać.

„Piękny Wędrowiec” szedł swoją drogą ze zwykłą chyżością dozwalającą mu przebywać ośmnaście do dwudziestu mil dziennie, – nie więcej. Taką drogę robiąc przeciętnie, woził już fracht swój po wszystkich stanach, w których nazwisko Kaskabelów tak zaszczytnie było znane, od ujść Mississippi aż do Stanów Nowej Anglii. To prawda, że podówczas zatrzymywano się w każdem mieście Konfederacyi dla zwiększenia dochodów, podczas gdy w tej podróży, z zachodu na wschód, nie myślano o zachwycaniu mieszkańców. Nie było to podróż artystyczna; tym razem była to podróż do kraju, do Europy, z miastami Normandyi w perspektywie.

Była to też podróż wesoła! Ileż to nieruchomych mieszkań mogło pozazdrościć wesołości panującej w tym domu na połach! Śmiano się, śpiewano, żartowano; niekiedy zaś trąbka, na której Sander dowodził swego talentu, wystraszała gromady ptactwa, równie hałaśliwego jak nasza wesoła trupa.

Wszystko to bardzo piękne, ale dni spędzone w podróży nie koniecznie potrzebują być feryami szkolnemi.

– Dzieci moje, – często mawiał p. Kaskabel, – nie trzeba, abyśmy zaśniedzieli!

Dlatego na przystankach, gdy konie odpoczywały, rodzina tego nie czyniła. Nieraz Indyanie przyglądali się Janowi, który powtarzał swe sztuczki kuglarskie, Napoleonie przy zgrabnych jej pląsach, Sanderowi wyginającemu swe członki, jakoby były z gutaperki, pani Kaskabel w muszkularnych jej ćwiczeniach i panu Kaskabel w produkcyach brzuchomówczych; a i Dżako wtedy paplał w swej klatce, oba psy wspólnie gimnastykowały a John Bull wyprawiał sztuki łamane.

Dodajmy jeszcze, że Jan nie zaniedbał swych studyów w podróży. Odczytywał wciąż na nowo kilka książek tworzących biblioteczkę „Pięknego Wędrowca”, małą geografię, małą arytmetykę i kilka tomów podróży; on też prowadził dziennik, w którym zapisywał wydarzenia podróży.

– Za dużo będziesz wiedział! – mawiał do niego niekiedy jego ojciec. – Ale, jeżeli masz w tem upodobanie….

Pan Kaskabel też bynajmniej nie stawiał przeszkód tym upodobaniom literackim syna. Właściwie mówiąc, żona jego i on byli dumni z tego, że mają w rodzinie „uczonego”.

Popołudniu dnia 27 lutego „Piękny Wędrowiec” dostał się do stóp przesmyków Sierry Nevady. Przez cztery lub pięć dni przebywanie przez łańcuch tych wyżyn dużo miało im sprawić trudów i mozołów. Nie łatwo to ani dla ludzi ani dla zwierząt wdrapywać się do połowy stoków gór. Mężczyźni musieli nieraz barkami podpierać koła wozu toczącego się po wązkich ścieżkach na krawędziach gór.

Chociaż powietrze stawało się coraz to łagodniejsze, dzięki wpływom wczesnej wiosny kalifornijskiej, to przecież klimat w niektórych szerokościach mógł stać się nieznośnym. Najwięcej obawiać się należało ulew deszczowych, strasznych zawiej śnieżnych, i przerażających wichrów, jakie napotkać można w tych turniach, w których wiatr raz dostawszy się, miota się, nie łatwo znajdując wyjście. Oprócz tego wyższe części wąwozów wznoszą się ponad strefę ustawicznego śniegu, a trzeba wejść na wysokość najmniej 6,000 stóp, nim się dostanie do stoków wiodących w dół ku obszarom Mormonów.

Pan Kaskabel zaproponował uczynić to, co już czynił dawniej w podobnych okolicznościach; nająć dodatkowe konie we wioskach lub farmach górskich, a także i ludzi, Indyan lub Amerykanów do ich prowadzenia. Byłby to naturalnie wydatek nowy, ale konieczny, jeżeli nie chcieli się narażać na to, że padną ich konie.

Wieczorem dnia 27go dostano się do wejścia do wąwozu Sanora. Doliny, któremi dotychczas podróżowali, mało jeszcze się wznosiły; Vermont i Gladiator stosunkowo łatwo po nich stąpały. Ale dalej już iść byłoby im trudno nawet przy pomocy każdego członka trupy.

Zatrzymano się w niewielkiej odległości od małej osady rozłożonej u wejścia do Sierry. Kilka tylko domków, a w odległości dwóch strzałów farma, do której p. Kaskabel postanowił udać się tegoż wieczora. Tam nająłby na następny ranek kilka dodatkowych koni, które zapewne z radością powirają Vermont i Gladiator.

Skoro rozłożono obóz w zwykły sposób, porozumiano się z mieszkańcami osady, którzy ochotnie zgodzili się dostarczyć świeżej żywności dla podróżnych i paszy dla koni.

Tego wieczora nie mogło być mowy o próbach ćwiczeń. Wszyscy byli mocno znużeni. Dzień był utrudzający, gdyż dla ulżenia ciężaru wszyscy szli pieszo przez znaczną część drogi. Zarządca Kaskabel przeto zarządził odpoczynek tego wieczoru i przez dni następne, dopóki nie przekroczy się Sierry.

Kiedy już „oko pańskie” obejrzało obozowisko, Kaskabel zabrał ze sobą Clovy’ego i pozostawiając „Pięknego Wędrowca” pod opieką żony i dzieci, udał się do farmy, ponad którą unosiły się pierścienie dymu pomiędzy drzewa w górę.

Farmę tę utrzymywał pewien Kalifornijczyk z rodziną, który uprzejmie przyjął artystę, Farmer zobowiązał się dostarczyć mu trzy konie i dwóch poganiaczy. Ci mieli przygotować „Pięknego Wędrowca” aż do miejsca, gdzie rozpoczyna się spuszczanie się w kierunku wschodnim, a potem powrócić z nadliczbowymi końmi. Ale kosztowało to dość drogo.

Pan Kaskabel targował się jak człowiek, który nie chciał wyrzucić pieniędzy i w końcu zgodzono się na sumę, która nie przekraczała budżetu wyznaczonego na tę część podróży.

Następnego poranku, o godzinie szóstej, nadeszli zamówieni ludzie; przyprzężono ich trzy konie przed Veranneta i Gladiatora i „Piękny Wędrowiec” począł się wspinać po wązkim grzbiecie gęsto zarosłym po obu stronach. Około godziny ósmej na jednym ze skrętów wąwozu, cudowny ów kraj Kalifornii, który nasi podróżni nie bez żalu opuszczali, znikł jak zupełnie za Sierrą.

Trzy konie farmera były to zwierzęta silne, na które liczyć było można pod każdym względem. Czy można było to samo sądzić o poganiaczach? Wydawało się to co najmniej wątpliwem.

Obaj byli silnymi mężczyznami, pół krwi, w polowie Indyanami, w połowie Anglikami. Ah! gdyby o tem był wiedział p. Kaskabel, to byłby zapewne natychmiast pozbył się ich towarzystwa!

Kornelii wcale nie podobały się ich badawcze rozglądania się po wszystkiem. Jan podzielał zapatrywanie matki, a i Clovy był tego samego mniemania. Zdawało się, że p. Kaskabel dobrze nie trafił. Jednakowoż ich było dwóch tylko i można było sobie z nimi dać rady, gdyby się okazało, że mają złe zamiary.

Co do niebezpiecznych spotkań w Sierze, za tych nie potrzeba się było obawiać. O tej porze powinny były drogi być bezpieczne. Minęły czasu, kiedy górnicy kalifornijscy, „rowdles” i „toafers” jak ich nazywano, łączyli się z gromadami kryminalistów którzy tu się schodzili ze wszystkich stron świata, ażeby stawać się plagą ludzi uczciwych. Prawo lynch położyło koniec ich brojeniom.

Jednakowoż, jako mąż rozważny, p. Kaskabel postanowił mieć się na baczności.

Ludzie na farmie najęci doświadczonymi byli poganiaczami; nie można było temu zaprzeczyć. Pierwszy dzień przeszedł bez wypadku; niewątpliwie za to należało Bogu dziękować. Gdyby koło było prysło lub dyszel się złamał. to mieszkańcy „Pięknego Wędrowca”, zdala od wszelkich mieszkań ludzkich, bez środków naprawienia szkody, byliby się znaleźli w niemiłym kłopocie.

Wąwóz teraz miał już pozór najdzikszy. Nie widziano nic prócz czarno wyglądających jodeł, żadnej też innej wegetacyi prócz mchu pokrywającego ziemię. Tu i owdzie olbrzymie odłamy narzuconych skał zmuszały do wielu okrążeń, zwłaszcza wzdłuż jednego z dopływów rzeki Walkner, wypływającej z jeziora tej nazwy i zdążającej szalonym pędem do przepaści u dołu.

Z daleka, gubiąc się w obłokach. Castle Peak strzelał ku niebu i z góry spoglądał na inne szczyty malownicze w górę wysunięte przez Sierrę.

Około godziny piątej, kiedy cienie nocy już zaczęły ogarniać głębiny wązkich szczelin górskich, dostano się do ostrego zakrętu drogi. Pochyłość na tem miejscu tak była stromą, że uważano za konieczne ująć część frachtu i pozostawić na niejakiś czas w tyle, a zwłaszcza prawie wszystkie przedmioty na dachu wozu i te, które były pod spodem.

Każdy rączo wziął się do pracy i trzeba przyznać, że obaj poganiacze złożyli dowody swej gorliwości przy tej okazyi.

Pan Kaskabel i jego towarzysze cokolwiek lepszego nabrali o tych ludziach mniemania. Zresztą za dwa dni miano się dostać do najwyższego punktu wąwozu, rozpocznie się spuszczanie się na dół, a wtedy to, co należało do farmy, powróci.

Kiedy znaleziono miejsce stosowano do zatrzymania się, poganiacze zajęli się końmi, a p. Kaskabel, dwaj jego synowie i Clovy powrócili paręset kroków po rzeczy pozostawione w tyle.

Dobra wieczerza zakończyła dzień znojny, poczem już każdy myślał tylko o spoczynku.

„Boss” ofiarował się zrobić obu poganiaczom miejsce w jednym z przedziałów „Pięknego Wędrowca”, ale oni skromnie odmówili, zapewniając, że wystarczy im ochrona drzew. Tam też owinięci w swe dery, lepiej mogli pilnować koni swego pana.

Kilka minut później wszyscy w obozie zapadli w sen głęboki.

Nazajutrz o pierwszym brzasku dnia wszyscy byli na nogach.

Pan Kaskabel, Jan i Clovy, którzy w „Pięknym Wędrowcu” pierwsi się obudzili, udali się na miejsce, gdzie poprzedniego dnia uwiązano Vermonta i Gladiatora.

Oba że konie były na miejscu, ale nie było trzech koni farmera.

Ponieważ nie mogły znajdować się daleko, przeto Jan chciał powiedzieć poganiaczom, aby ich poszukali; ale i poganiaczy nie było….

– Gdzież oni? – zapytał się.

– Zapewne – odrzekł ojciec – szukają koni.

– Hallo! Hallo! – wołał Clovy głosem, który można było słyszeć na znaczną odległość.

Nikt nie odpowiadał.

Powtarzano nawoływania, ile płuc starczyło; pan Kaskabel i Jan zeszli trochę dalej i znów wołali, ale nadaremnie.

Nie było śladu poganiaczy.

– Czyżby podejrzenia pierwotne były usprawiedliwione?

– Dlaczegoż by mieli uciekać? – zapytał się Jan.

– Dlatego, że popełnili coś złego!

– Ale co?

– Co? Poczekajno chwilę. Zaraz obaczym!

Pan Kaskabel pospieszył do „Pięknego Wędrowca”. a za nim podążyli Jan i Clovy.

Wskoczywszy na stopień wozu, p. Kaskabel w okamgnieniu otworzył drzwi, przebiegł przez przedziały do ostatniego pokoju, gdzie ukryto cenną kasę ogniotrwałą i pojawił się natychmiast z powrotem, wołając:

cas_(11).jpg (169640 bytes)

– Skradziona!

– Co, kasa! – zapytała się Kornelia.

– Tak, skradli ją te łotry!

 

Poprzednia częśćNastępna cześć