Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział XI-XIV)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział XI

Przed bitwą.

 

zy pozostawała jakakolwiek nadzieja, aby Hunter i Malone nie odszukali Golden Mount? Nie, ponieważ zobaczą go z chwilą, gdy przekroczą granicę lasu. A przytem czy Krarak, Indjanin, nie był ich przewodnikiem?

Skoro zaś odkryją Golden Mount, czyż można przypuszczać, że nie spostrzegą Ben Raddle’a i jego towarzyszy? Również nie. Oczywiście było to możliwe, lecz tysiąc danych przeciw jednej świadczyły, że zdradzi ich praca koło kanału mającego sprowadzić wody Rio Rubber do wnętrza wulkanu.

Walka zatem była nieunikniona.

Tymczasem banda Huntera liczyła czterdziestu ludzi, a karawana Ben Raddle’a składała się tylko z dwudziestu jeden.

Przewaga liczebna była tak wielka, że odwaga nie mogła jej zastąpić.

Narazie jednak nie pozostawało nic innego, jak czekać co będzie dalej. Najwyżej za dwie doby Hunter ujrzy Golden Mount.

O tem, aby opuścić obozowisko i powrócić do Klondike mowy być nie mogło. Wywiadowca nie zaproponowałby nigdy tego odwrotu, zresztą nie zgodzonoby się na to w żadnym razie. Czyż nie oni byli właścicielami tego złotodajnego wulkanu, skoro go odkryli pierwsi? I czyż mogli go odstąpić bez walki?

Summy Skim nawet, rozsądny Summy nie cofnął się.

Cofnąć się przed Hunterem, mając w pamięci jego grubjańskie zachowanie przed przyjazdem do Skagway, lub jego bezczelność przy eksploatacji działek 129 i 131!… Przeciwnie, doznawał pewnej przyjemności na myśl, że oko w oko stanie z przeciwnikiem, z którym się zetknąć nie mógł z powodu katastrofy Forty Miles Creek. Miał do załatwienia z nim sprawę, ponieważ zaś nadarzała się sposobność, nie opuści jej bynajmniej.

– Wyobrażam sobie – mówił nazajutrz Bill Stell do Ben Raddle’a – że za kilka godzin banda będzie ciągnęła ku Golden Mount. Ciekaw jestem, czy Hunter dotarłszy do góry, zechce rozłożyć obozowisko w pobliżu, czy też będzie wolał rozbić namioty na brzegu Mackenzie tak, jak to uczyniliśmy sami?

– Przypuszczam – odrzekł inżynier – że Teksańczycy zechcą wejść przedewszystkiem na szczyt Golden Mount, aby się przekonać, czy nie odkryją tam złotodajnego kwarcu i kawałków złota. To jasne.

– Bez wątpienia – przyznał wywiadowca. – Ale gdy się przekonają, że dostać się do krateru nic można, zejdą niebawem. A wtedy nie opuszczą wulkanu ani przed jego wybuchem, ani przed tegoż końcem. Tak czy inaczej będą musieli rozbić tu namioty.

– O ile nie pójdą sobie, skąd przyszli – zawołał Summy Skim. – Postanowienie to z ich strony byłoby rzeczą bardzo roztropną.

– Możesz być pewny, że go nie powezmą – odezwał się Ben Raddle.

– Zresztą – dodał wywiadowca – obecność psa w lesie musiała ich zastanowić. Będą starali się przekonać, czy inni poszukiwacze ich nie wyprzedzili.

– W takim razie – odpowiedział Summy Skim – odkryją nas wkrótce i spróbują nas stąd wyrzucić. A zatem spotkam się z Hunterem!… Ach, gdyby pojedynek na modłę francuską lub amerykańską – zostawię mu to do wyboru – mógł zakończyć nareszcie tę sprawę!…

Rozwiązanie tego rodzaju mogło powstać tylko w zapalonym umyśle Summy Skim’a. Teksańczycy, rozporządzając znaczną siłą zbrojną, spróbują niewątpliwie zawładnąć Golden Mount. Należało więc być w pogotowiu, co też uczyniono niezwłocznie.

Bill Stell zwinął namioty, a karawana przeniosła się za kanał. Wozy i namioty ukryto w gęstwinie drzew, na kawałku ziemi, odgraniczonym z jednej strony kanałem, a z trzech innych stron rzeką Rio Rubber, wulkanem i wybrzeżem. Grunt pokryty był trawą dość rzadką, lecz dostateczną, aby wyżywić zwierzęta przez dni kilka. Tym sposobem karawana znalazła się jak gdyby w warownym obozie, prawie niedostępnym z zachodu, północy i wschodu, gdy zaś z południa kanał tworzył linję obronną, którą napastnicy przekroczyć mogli tylko pod ogniem karabinów, skoro kanał zostanie napełniony wodą.

Broń była gotowa do walki. Wszyscy byli uzbrojeni w strzelby, rewolwery i noże, nie mówiąc o niezawodzącej nigdy strzelbie Summy Skim’a.

Zbyteczne dodawać, że od tej chwili myśliwi musieli zaniechać polowania, rybołówcy zaś zajmowali się rybołówstwem o tyle, o ile potrzebną było rzeczą zaoszczędzić zapasów na przyszłość…

Wraz z nadejściem świtu Ben Raddle polecił zbudować zaporę przy wejściu do galerji podziemnej, aby woda jej nie zalała, skoro dostęp od strony rzeki będzie otwarty. Tak więc inżynier, utworzywszy linję obronną, odłożył do odpowiedniej chwili wywołanie wybuchu. Równocześnie polecił przewiercić otwory w ścianie komina wulkanu na dnie galerji podziemnej, w otworach zaś ułożył naboje z całem staraniem, aby gotowe były do wybuchu.

Po skończonych przygotowaniach oczekiwano ataku, mając się ustawicznie na baczności. Załoga umieściła się w najbardziej oddalonej stronie obozowiska. Dostrzec ją było można tylko przy zbliżeniu się do lewego brzegu Rio Rubber.

Od czasu do czasu jednak Ben Raddle, Summy Skim i wywiadowca przekraczali kanał, aby ogarnąć wzrokiem równinę na większej przestrzeni. Okrążyli nawet podnóże góry, stąd bowiem wzrok obejmował całą przestrzeń do lasu, oddalonego na półtorej mili.

Na równinie nie widać było nikogo, jak również na wybrzeżu.

– Nie ulega wątpliwości – rzekł wywiadowca – że Teksańczycy nie opuścili jeszcze lasu.

– Nie jest im pilno widać – odezwał się Summy.

– Może chcą najpierw zaznajomić się z położeniem – odpowiedział Ben Raddle – a nocy następnej zbliżą się do Golden Mount.

– To bardzo prawdopodobne – przyznał wywiadowca – będziemy się mieli na baczności…

Dzień przeszedł spokojnie i wbrew przewidywaniom Ben Raddle’a również noc następna. Summy Skim jak zwykle spał bez przebudzenia, zato Ben Raddle zaledwie drzemał. Niepokój i gniew nurtowały jego duszę.

W chwili gdy miał dosięgnąć celu, niepowodzenie zaszło mu drogę! A co za odpowiedzialność ciążyć na nim będzie, jeżeli nie potrafi oprzeć się bandzie Hunter’a! Czyż nie z jego woli urządzono tę wyprawę? Czy nie on namawiał do niej? Czy nie przez niego Summy zmuszony jest przepędzić drugą zimę w tych oddalonych stronach Kanady?

O piątej zrana Ben Raddle i wywiadowca wyszli znów na wywiady. Ale powrócili bez żadnego rezultatu.

Czas był piękny, barometr zapowiadał stałą pogodę. Lekkie podmuchy wiatru od strony morza oświeżały powietrze nasycone promieniami słońca, spędzając na południe dym krateru, który wydał się inżynierowi i wywiadowcy mniej gęsty i mniej płomienisty niż wczoraj.

– Czyżby działalność wulkanu miała się zmniejszyć? – spytał Ben Raddle.

– Gdyby wulkan zgasł, ułatwiłby nam robotę – odpowiedział wywiadowca.

– Jak również i Hunterowi – odparł inżynier.

Po południu Neluto zkolei wyruszył, aby zbadać położenie. Stop mu towarzyszył. Gdyby ktoś ze strony Hunter’a podszedł był do podnóża góry, rozumne zwierzę dałoby znać o tem.

Około trzeciej, Ben Raddle, Summy Skim i wywiadowca, stojąc nad brzegiem rzeki w miejscu, gdzie przerwa miała być dokonana, usłyszeli nagle szczekanie, dochodzące od strony równiny, dokąd podążył był Indjanin z psem.

– Co się stało? – spytał wywiadowca.

– Zapewne Stop płoszy jaką zwierzynę – odpowiedział Ben Raddle…

– Nie – zaprzeczył Summy Skim – szczekałby inaczej.

– Chodźmy! – rzekł inżynier.

Nie uszli stu kroków, gdy spostrzegli Neluta biegnącego co tchu. Przyśpieszyli kroku.

– Cóż tam, Neluto? – spytał Ben Raddle.

– Zjawili się – odrzekł Indjanin. – Zbliżają się.

– Wszyscy?

– Wszyscy.

– W jakiej odległości są od nas? – pytał inżynier.

– Mniej więcej na tysiąc pięćset metrów.

– Nie zauważyli ciebie?

– Nie – rzekł Neluto. – Lecz ja widziałem ich dobrze. Ciągną całym taborem.

– W którą stronę?

– Ku rzece.

– Czy słyszeli szczekanie psa? – spytał Summy Skim.

– Nie myślę – rzekł Neluto. – Byli zbyt oddaleni.

– Do obozowiska zatem! – zakomenderował Ben Raddle.

W kilka minut później, przekroczywszy kanał przez zaporę rzeki, złączyli się z towarzyszami pod osłoną drzew.

Hunter, Malone i cała ich banda mogła się zatrzymać albo u podnóża Golden Mount, albo też iść dalej ku ujściu Mackenzie.

To ostatnie przypuszczenie było prawdopodobniejsze. Ponieważ oni również zmuszeni byli urządzić kilkodniowy postój, wygodniej im będzie rozbić namioty w miejscu, gdzie jest w bliskości woda rzeczna. Tymczasem na zachód od Golden Mount nie było wcale przystani, Hunter zaś musiał wiedzieć, że Wielka Rzeka wpada do oceanu w niedalekiej odległości. Należało więc oczekiwać go od strony ujścia, a wtedy czyż wykopany kanał mógł był nie zwrócić jego uwagi i czy można było się spodziewać, że nie odkryje on obozowiska?

Popołudnie jednak minęło spokojnie. Ani Teksańczycy, ani nikt z ich otoczenia nie pokazał się w okolicy Rio Rubber.

– Być może – odezwała się Jane Edgerton – że Hunter, jak to przypuszczaliśmy, zechce wpierw dostać się na szczyt wulkanu.

– Jest to bardzo prawdopodobne – odpowiedział Summy Skim. – Wszak muszą przekonać się, czy w kraterze rzeczywiście jest złoto.

Na te słowa całkiem słuszne Ben Raddle kiwnął głową twierdząco.

Bądź co bądź dzień upłynął, a Teksańczycy nie zjawili się.

Na wszelki wypadek wywiadowca i jego towarzysze postanowili czuwać noc całą. Pokolei udawali się do podnóża góry, aby móc ogarnąć wzrokiem całą równinę.

Zmrok, trwający do godziny jedenastej, pozwoliłby im dostrzec zbliżających się ludzi, a w trzy godziny później świt oświetlał okolicę. Ale krótka noc polarna przeszła bez wypadku. Wschodzące słońce nie przyniosło nic nowego.

To opóźnienie przeciwników jakby potwierdzało mniemanie Ben Raddle’a. Ponieważ Teksańczycy nie zjawili się, niezawodnie postanowili udać się na szczyt wulkanu.

Najważniejszą teraz rzeczą było dowiedzieć się, kiedy zamierzają to uczynić? Lecz jakim sposobem można było dowiedzieć się o tem bez dania znać o sobie? Od strony południowej nie było wcale osłony, od wschodniej zaś przy głównej odnodze Mackenzie również nie można było ujść przed wzrokiem Hunter’a i Malone’a, jeżeli dostaną się na szczyt Golden Mount.

Pozostawało tylko jedno stanowisko, skąd można było ich widzieć z ukrycia. Na lewym brzegu rzeki, poniżej kanału, stała grupa brzóz, oddalona o dwieście kroków od lasu, chwilowego schroniska Ben Raddle’a i jego towarzyszy. Pomiędzy obozowiskiem a brzozami ciągnął się jak gdyby żywopłot, pozwalający przedostać się niewidzialnie do lasu.

Wczesnym rankiem Ben Raddle i Bill Stell udali się tam, aby się przekonać, czy z tego miejsca można będzie widzieć brzeg płaskowzgórza. Płaskowzgórze, okalające szczyt góry, składało się, jak to sprawdzili sami, z bloków kwarcu i ze stwardniałej lawy. Pod niem zaś zbocze góry zwisało prostopadle jak mur, tworząc od strony morza podobną spadzistość.

– Doskonałe miejsce – rzekł wywiadowca. – Możemy tu przyjść i odejść bez zwrócenia na siebie uwagi. Jeżeli Hunter wejdzie na płaskowzgórze, niezawodnie zechce obejrzeć stamtąd ujście Mackenzie…

– W istocie – przyznał Ben Raddle. – To też ktoś z naszych musi być tam ustawicznie na stanowisku.

– Dodam, panie Ben, że z góry obozowisko nasze nie powinno być widoczne. Drzewa osłaniają je dostatecznie. Trzeba będzie uważać, aby ognisko było szybko gaszone, tak, aby nie dymiło. W tych warunkach ujdzie wzrokowi Hunter’a.

– Byłoby to bardzo pożądane – rzekł inżynier. – W takim razie, powtarzam życzenie, aby Teksańczycy, przekonawszy się o niepodobieństwie dosięgnięcia krateru, porzucili swoje zamiary i pomyśleli o odwrocie.

– I niech djabli ich prowadzą! – zawołał wywiadowca, poczem dodał: – Jeżeli pan chce, panie Ben, mogę pozostać tu sam, pan zaś niech wróci do obozowiska.

– Nie, Billu, wolę pozostać tutaj. A ty idź do obozu i sprawdź, czy wszystko jest w porządku i czy zwierzęta są przywiązane.

– Dobrze, a panu Skim powiem, aby przyszedł pana zastąpić za dwie godziny.

– Tak, za dwie godziny – potwierdził Ben Raddle, wyciągając się pod brzozą, skąd widać było dobrze szczyt wulkanu.

Tak więc Bill powrócił sam do lasku, a około dziewiątej Summy Skim stosownie do umowy ze strzelbą na ramieniu, jak gdyby szedł na polowanie, poszedł zastąpić kuzyna.

– Nic nowego, Ben? – spytał Summy.

– Nic.

– Żaden z tych bałwanów z Teksasu nie zjawił się na skałach?

– Żaden.

– Z jaką przyjemnością wziąłbym na cel jednego lub dwóch! – odezwał się Summy, pokazując na karabin nabity.

– Z tej odległości, Summy? – zauważył inżynier.

– Prawda… trochę za wysoko!

– Zresztą, Summy, nie o zręczność tu chodzi, ale o ostrożność. Zgładzenie jednego człowieka niewieleby pomogło. Tymczasem, jeżeli nas nie odkryją, mam jeszcze nadzieję, że Hunter i jego towarzysze oswobodzą nas ze swej obecności, przekonawszy się, że nie mają tu nic do roboty.

Ben Raddle wstał, udając się do obozowiska.

– Czuwaj dobrze, Summy – dodał – a jeżeli spostrzeżesz Teksańczyków na płaskowzgórzu, natychmiast przybiegnij do obozu, tylko ostrożnie, aby cię nie zobaczono.

– Dobrze.

– Wywiadowca przyjdzie zastąpić cię po upływie dwu godzin.

– On czy Neluto – rzekł Summy Skim. – Możemy polegać na obu. Neluto ma wzrok Indjanina, więcej nie trzeba mówić.

Ben Raddle miał odejść, gdy Summy Skim schwycił go za ramię.

– Czekaj – rzekł.

– Co takiego?

– Patrz… tam w górze!

Inżynier spojrzał na Golden Mount.

– Na szczycie zjawił się jeden osobnik, następnie drugi.

– To oni – rzekł Summy Skim.

– Tak, Hunter i Malone! – odpowiedział Ben Raddle, chowając się za drzewami.

Byli to istotnie Teksańczycy, a prawdopodobnie i inni za nimi. Obchodzili krater dokoła, przypatrując się okolicy. W tej chwili przypatrywali się rozległej sieci wodnej ujścia Mackenzie.

vol_52.jpg (150148 bytes)

– Ach – szeptał Summy – ci dwaj łotrzy! Pomyśleć, że mam dla nich dwie kule, a nie mogę ich dosięgnąć!

Ben Raddle milczał. Patrzał badawczo na ludzi, którzy staną z nim do walki o Golden Mount.

Teksańczycy prawie pół godziny spędzili na płaskowzgórzu. Przenikali wzrokiem całą okolicę, przechylając się niekiedy, aby dojrzeć podnóże wulkanu od strony ujścia.

Czyżby odkryli obozowisko? Czyżby wiedzieli, że jakaś karawana wyprzedziła ich w tych stronach? W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Hunter i Malone wpatrywali się uparcie w Rio Rubber, gdzie najdogodniej zatrzymać się mogli na postój kilkotygodniowy.

Dwu ludzi zbliżyło się do nich. Jednego z nich poznali Ben Raddle i Summy Skim natychmiast. Był to nadzorca działki 131. Drugim był Indjanin.

– Czyżby to był przewodnik, który ich tu przyprowadził? – spytał inżynier.

– Tego widziałem na polance – odpowiedział Summy Skim.

I w tej chwili przyszło mu na myśl, że gdyby ci czterej awanturnicy, straciwszy równowagę, spadli z wysokości ośmiuset do dziewięciuset stóp, ułatwiłoby to niezmiernie położenie, a może rozwiązałoby je w zupełności. Po śmierci przywódców banda prawdopodobnie opuściłaby swe stanowisko.

Tymczasem stało się inaczej. Nie Teksańczycy spadli ze szczytu płaskowzgórza, lecz ogromny blok kwarcu oderwał się od niego.

Odłam ten skały, napotkawszy na wypukłość, rozleciał się na kawałki, które lecąc, dosięgły drzew zasłaniających obozowisko.

Summy Skim wydał okrzyk zatamowany szybko ruchem ręki Ben Raddle’a.

Może kto z obozowiska został raniony? W każdym razie z obozowiska nie dolatywał żaden odgłos.

Natomiast upadek skały przestraszył jednego z koni. Zwierzę zerwawszy więzy, wybiegło z lasku, przeskoczyło jednym skokiem kanał i uciekło na równinę.

Krzyki, stłumione odległością, rozległy się na szczycie Golden Mount, Hunter i Malone wołali na swych towarzyszy.

Pięciu ich czy sześciu przybiegło na płaskowzgórze, poczem zaczęła się ożywiona rozmowa. Z ruchów łatwo było wywnioskować, że Hunter wie obecnie o karawanie u ujścia Mackenzie: koń mógł zbiec tylko z obozowiska, obozowisko zaś jest tu, u stóp góry.

– Przeklęte zwierzę! – zawołał Summy.

– Tak – rzekł Ben Raddle, – przez nie przegraliśmy grę… przynajmniej pierwszą partję.

Summy, pieszcząc ręką i okiem karabin, wyszeptał między zębami:

– A teraz zagramy drugą.

 

Rozdział XII

Oblężeni.

 

owarzysze Ben Raddle’a i Summy Skim’a nie wiedzieli, że obozowisko zostało odkryte. W miejscu, w którem znajdował się obóz, nie widać było zgoła brzegu płaskowzgórza. Nie wiedzieli nawet, że Hunter i kilku z jego załogi weszli na górę, nie mogli więc przypuszczać, że ktokolwiek widział zbiegłego konia, zresztą wkrótce przyprowadzonego przez Neluta.

Dopiero gdy kuzynowie powrócili do obozu, rzecz cała się wyjaśniła. Nikt nie wątpił, że walka nastąpi niebawem.

– Będziemy się bronili – oświadczył wywiadowca. – Nie ustąpimy placu tym nędznikom!

Słowa te przyjęto hucznym oklaskiem.

Prawdopodobnie Hunter przyśpieszy bieg wypadków. W każdym razie, nie wiedząc jaką liczbą zbrojną rozporządza nieprzyjaciel, niechybnie przedsięweźmie środki ostrożności. Będzie starał się zbadać położenie, zanim rozpocznie walkę. Być może nawet, że dowiedziawszy się o swej przewadze liczebnej, będzie próbował porozumieć się i otrzymać pokojowo ustępstwo. Należało jednak wziąć pod uwagę fakt, iż dotąd nie wiedział, że ma do czynienia z sąsiadami z Forty Miles Creek. Gdy zobaczy swego przeciwnika, zaniecha zapewne wszelkiej chęci układu.

Przywódcy karawany zebrali się na naradę, aby zadecydować ostatecznie o sposobie najodpowiedniejszym do obrony.

Ben Raddle odezwał się w te słowa:

– Nasze obozowisko jest w doskonałem położeniu: z jednej strony chroni je Golden Mount, z drugiej Rio Rubber, które przekroczyć Hunter mógłby tylko pod naszym ogniem karabinowym.

– Istotnie, panie Raddle – odpowiedział wywiadowca. – Niestety przed sobą mamy tylko kanał, ciągnący się od rzeki do góry; rów ten, wynoszący zaledwie do ośmiu stóp szerokości, nie nastraszy przeciwników.

– To prawda, ale o tyle tylko, o ile nie będzie napełniony wodą – odparł inżynier.

– Trzeba zaraz napełnić go wodą – zawołała Jane Edgerton.

– Jestem również tego zdania.

– I zrobić to należy natychmiast – dodał wywiadowca. – Zanim banda się tu dostanie, upłynie kilka godzin… A zatem do roboty!

Bill Stell zebrał swych ludzi. Zaopatrzeni w narzędzia udali się na miejsce, w którem kanał przylega do rzeki. Nie upłynęło kilku minut, gdy woda zaczęła się wdzierać do rowu.

Droga do obozowiska była zagrodzona.

Podczas tej pracy Summy Skim, Jane Edgerton i Neluto zajęci byli przygotowywaniem broni. Prochu i kul nie brakło, jak również gotowych nabojów.

– Mamy się czem bronić przed tymi łotrami – rzekł Summy Skim – oszczędzać też ich nie będziemy.

– Mnie się zdaje – odezwał się Neluto – że jeżeli przyjmiemy ich odpowiednią strzelaniną, to odejdą jak przyszli.

– To możliwe. Ale nawet gdyby przyszło do walki, to nie mamy czego się obawiać ich przewagi liczebnej, gdyż jesteśmy pod osłoną drzew, tymczasem oni walczyć będą na otwartem polu. To też odpowiedniejszą sposobność do celnego wystrzału byłoby trudno znaleźć!… Nie zapomnij o tem, Neluto.

– Może pan liczyć na mnie – zapewnił Indjanin.

Gdy wszystko było gotowe do walki, nie pozostało nic innego, jak tylko czuwać nad dostępem do obozowiska. Przed kanałem postawiono straż, mającą dawać pilne baczenie na całą południową stronę Golden Mount.

Istotnie, trzeba było przyznać, że karawana znajduje się w wyjątkowo dobrem położeniu. Przestrzeń ziemi, na której rozłożono obozowisko, nie miała innego wyjścia prócz grobli przed otworem kanału o tyle szerokiej, że wozem można przez nią przejechać. Gdyby trzeba było uciekać przed Teksańczykami, wąskiem tem przejściem mogli się dostać do równiny i do lewego brzegu Rio Rubber. Jeżeli zaś, przeciwnie, trzeba byłoby dać wodzie dostęp do wulkanu, aby przyśpieszyć wybuch, dość byłoby zapalić naboje, znajdujące się w ziemi, a połączone wspólnym lontem z temi, które już dawniej osadzono na dnie galerji. Narazie zabarykadowano to przejście, pozostawiając w niem tylko wąski otwór, który miał być usunięty w chwili rozpoczęcia walki.

Podczas gdy część załogi pilnowała obozowiska, druga zasiadła do śniadania, Ben Raddle, Summy Skim i Jane Edgerton należeli do tych ostatnich. Połów przyniósł zdobycz obfitą, nie napoczynali więc prawie konserw. Zapalono ognisko bez obawy, gdyż obozowisko było już odkryte, dym przeto unosił się swobodnie nad drzewami.

Śniadanie spożyto spokojnie. Bandy nie było widać.

– Być może – rzekł Summy Skim – ci łotrzy wolą nas zajść w nocy?

– Noc trwa zaledwie parę godzin – odparł Ben Raddle. – Nie mogą więc liczyć, że nas zaskoczą.

– Dlaczego nie? Nie przypuszczają, że mamy się na baczności i że wiemy o ich bytności na Golden Mount.

– Być może – przyznał wywiadowca – ale widzieli biegnącego konia. Nie ulega wątpliwości, że, zobaczywszy najpierw psa w lesie, a następnie konia na równinie, są przekonani o obecności karawany w tej samej okolicy. A zatem dziś po południu lub z nadejściem nocy, możemy się ich spodziewać.

Około godziny pierwszej Bill Stell podążył do czuwającej straży.

Podczas jego nieobecności Ben Raddle i Summy powrócili do lasku, z którego dostrzegli Hunter’a i Malone’a na szczycie płaskowzgórza. Dym unosił się na jakie pięćdziesiąt stóp nad kraterem, a wraz z nim wydobywały się ogniste języki. Działalność wulkanu wzmogła się widocznie. Czyż miało to być oznaką zbliżającego się wybuchu?

Przypuszczenie to pokrzyżowałoby zamiary inżyniera. Wulkan wyrzuciłby wraz z lawą i kamieniami substancje złotodajne, i Teksańczycy mieliby zdobycz gotową. Jakże inżynier mógł walczyć z nimi o nie? W obozowisku karawana mogła walczyć skutecznie. Lecz na otwartem polu o zwycięstwie mowy być nie mogło. O ile wybuch nastąpi, gra będzie ostatecznie przegrana, Hunter bowiem ma siłę za sobą.

Inżynier zaniepokoił się tem bardziej, że na to nie było rady, wrócił więc do obozowiska niezmiernie stroskany.

W tej samej chwili Summy Skim wskazał mu na biegnącego wywiadowcę. Pospieszyli natychmiast ku niemu.

– Nadchodzą! – zawołał Bill Stell.

– Czy są jeszcze daleko? – spytał inżynier.

– Około pół mili stąd – odpowiedział wywiadowca.

– Czy mamy czas iść na wywiad?

– Owszem – rzekł Bill Stell.

Wszyscy trzej przeszli kanał, dochodząc do miejsca, gdzie straż stała.

Łatwo było z ukrycia ogarnąć wzrokiem równinę.

Wzdłuż podnóża wulkanu ciągnęła zwarta banda, wśród której błyszczały lufy karabinów. Ani wozów, ani koni widać nie było. Zostały zapewne wtyle.

Hunter, Malone i nadzorca szli na czele bandy. Posuwali się z niejaką ostrożnością, zatrzymując się lub zbaczając o kilkaset kroków na równinie, aby móc dostrzec szczyt Golden Mount.

– Za godzinę będą tutaj.

– Widoczną jest rzeczą, że wiedzą o obozowisku – odezwał się Summy Skim.

– I że przychodzą z zamiarem walki – dodał wywiadowca.

– A gdybym poczekał, aż Hunter zbliży się na tyle, abym go mógł wziąć na cel – zawołał Summy Skim – przywitałbym go celnym strzałem i jestem pewny, że dosięgnąłbym go jak kaczkę.

– Poco? – sprzeciwił się Ben Raddle. Nie, powróćmy do obozowiska i trzymajmy się prawa do ostatka.

Rada była rozumna. Śmierć Teksańczyka wywołałaby niewątpliwie napad, który dotąd nie był jeszcze rzeczą pewną.

vol_53.jpg (135022 bytes)

Ben Raddle, Summy Skim i wywiadowca powrócili więc do obozu. Po przejściu jeden po drugim wąskiego otworu barykady, został on natychmiast zagrodzony kamieniami przygotowanemi w tym celu. Odtąd wszelka komunikacja została przerwana.

Wtedy wszyscy odeszli na sześćdziesiąt kroków od brzegu kanału, ukrywając się pod drzewami z bronią w ręku.

Istotnie lepiej było wytrzymać do końca cierpliwie, aż zbliży się banda i użyć broni wtedy, gdy zechce przekroczyć kanał.

W pół godziny później zjawili się Hunter, Malone i towarzysze przy zakręcie góry. Jedni podążyli wolnym krokiem wzdłuż podnóża góry, drudzy udali się ku lewemu brzegowi rzeki.

Połowa tych ludzi składała się z pracowników działki 131. Resztę stanowiło z dwudziestu Indjan najętych przez Hunter’a w Circle City i Fort Yukon dla swej wyprawy do oceanu Lodowatego.

Wkrótce banda połączyła się nad brzegiem kanału, nad którym zatrzymali się Hunter i Malone.

Z rozmowy wszczętej z nadzorcą, wielce ożywionej i popieranej ruchami rąk można było wnioskować, że o istnieniu obozowiska nie wątpią wcale, ale że prawdziwym kłopotem był dla nich kanał, gdyż przekroczyć go nie mogli bez narażenia się na wystrzały.

Poznali od pierwszego rzutu oka, że kanał wykopany był niedawno, nie mogli się tylko domyślić w jakim celu to uczyniono, ponieważ otwór jego był ukryty pod stosem chróstu. Zresztą czyż mogli przypuszczać, że kanał ten przeznaczony jest do przeprowadzenia wody z rzeki do wnętrza Golden Mount?

Hunter i Malone, nie dając za wygrane, upatrywali sposobu, aby nim się przedostać. Musieli koniecznie zbliżyć się do lasku, czy to dla starcia się z jego mieszkańcami, lub też, aby się upewnić, czy nie opuszczono obozowiska, co też było możliwe.

Po upływie kilku minut nadzorca, wróciwszy z wywiadu, pokazał im ruchem ręki groblę, którą mogli przejść suchą nogą przez kanał.

Wszyscy trzej zwrócili się w tę stronę. Widząc barykadę, zagradzającą im drogę, byli już pewni, że lasek nie opustoszał i że tem samem znajduje się w nim załoga.

Ben Raddle i towarzysze śledząc z poza drzew zamiary przeciwników, nie wątpili, że Hunter utoruje sobie drogę odrzucając nagromadzone kamienie. Nadeszła chwila czynnego wystąpienia.

– Nie wiem, co mnie powstrzymuje od rozbicia mu głowy!… Strzelba moja gotowa do wystrzału…

– Nie… Summy, nie strzelaj – rzekł Ben Raddle, spuszczając strzelbę kuzyna. – Skoro zabijesz dowódcę, zostaną żołnierze… Może lepiej będzie spróbować naprzód porozumieć się z nimi. Co o tem myślisz, Billu?

– Spróbować zawsze można – odrzekł wywiadowca – chociaż nie łudzę się bynajmniej. Jeżeli to nie pomoże, w każdym razie nie zaszkodzi.

– Bądź co bądź – odezwała się Jane Edgerton – nie pokazujmy się wszyscy. Hunter nie powinien wiedzieć, ilu nas jest.

– Zupełnie słusznie – przyznał inżynier – to też ja sam…

– I ja – dodał Summy Skim, który nie byłby się zgodził nigdy na ukrywanie się przed Hunterem.

Właśnie w chwili, gdy na dany znak przez Huntera kilku ludzi miało zburzyć barykadę, Ben Raddle i Summy Skim stanęli na krańcu lasku.

Zobaczywszy ich Hunter skinął na stojących przy barykadzie ludzi, aby cofnęli się, i cała banda w postawie obronnej skupiła się o dziesięć kroków od kanału.

Tylko Hunter i Malone z bronią w ręku zbliżyli się do samego brzegu.

Ben Raddle i Summy Skim oparli swe karabiny o ziemię. Dwaj Teksańczycy poszli za ich przykładem.

– O! – zawołał Hunter tonem wielkiego zdziwienia – niech mnie djabli porwą, wszak to panowie z działki 129!

– My sami – odparł Summy Skim.

– Nie spodziewałem się zastać panów przy ujściu Mackenzie…

– Nie mniej niż my, widząc was przybywających tutaj – odezwał się Summy.

– To tylko znaczy, że moja pamięć warta więcej od pańskiej. Czyż nie mamy sprawy do załatwienia z sobą?

– Można ją załatwić zarówno dobrze tu jak i na Forty Miles Creek – odparł Summy Skim.

– Jak się panu podoba!

Hunter, u którego gniew zajął miejsce zdziwienia, podniósł żywo strzelbę. Summy Skim uczynił to samo.

Banda chciała się zbliżyć, lecz Hunter powstrzymał ich ruchem ręki. Zanim stanie do walki, chciał się przekonać o sile przeciwnika. Napróżno jednak przenikał wzrokiem lasek, nikt się nie ukazywał.

Ben Raddle uważał, że pośrednictwo jego jest konieczne… Zbliżył się do brzegu, stanąwszy nawprost Hunter’a. Malone i Summy cofnęli się nieco.

– Czego pan chce? – spytał inżynier spokojnie.

– Chcemy się dowiedzieć, co panów sprowadziło do Golden Mount?

– Jakiem prawem?

– Oto moje prawo! – odpowiedział brutalnie Hunter, uderzając kolbą o ziemię.

– A oto moje! – odparł Ben Raddle, czyniąc to samo.

vol_54.jpg (137362 bytes)

Nastała chwila ciszy.

– Jeszcze raz pytam, co sprowadziło panów do Golden Mount?

– To co i was – odpowiedział Ben Raddle.

– Czy macie zamiar eksploatowania pokładu?

– Tak, pokładu, który do nas należy.

– Golden Mount nie należy do nikogo – zaprzeczył Hunter. – Jest własnością wszystkich.

– Nie – odparł Ben Raddle. – Jest własnością tych, którzy go pierwsi zajęli.

– Nie chodzi o to, kto zajął pierwszy! – zawołał Hunter.

– Doprawdy? O cóż więc chodzi?

– Kto będzie umiał się bronić.

– Jesteśmy gotowi – oświadczył inżynier z całym spokojem.

– Jeszcze raz pytam – rzekł Hunter, tracąc powoli równowagę – czy chcecie odstąpić nam swoje miejsce?

– Zdobądźcie je – rzekł Ben Raddle.

Na dane przez Malone’a hasło padły strzały, Ben Raddle i Summy Skim skryli się za drzewa. Summy Skim jednak obrócił się żywo przedtem i wycelował do Hunter’a.

Teksańczyk uchylił się w porę, lecz kula trafiła zato śmiertelnie jednego z jego ludzi.

Z obu stron zawrzało. Strzały padały za strzałami. Lecz towarzysze Ben Raddle’a, ukryci za drzewami, nie byli na nie tak bardzo narażeni, jak ich przeciwnicy. Jeżeli wśród pierwszych znalazło się kilku rannych, wśród drugich byli zabici.

Hunter zrozumiał, że o ile nie przekroczy kanału, poniesie znaczne straty w ludziach. Rozkazał więc swej załodze położyć się. Ziemia z wykopanego kanału tworzyła rodzaj nasypu, za którym można się było skryć w pozycji leżącej. W tej postawie można było bezkarnie posyłać strzały ku laskowi, skąd nikt wtedy wyjść nie mógł bez narażenia życia.

Zabezpieczywszy się w ten sposób, Malone i towarzysze dostali się pełzając do barykady, i ukryci za skałami, zaczęli powoli wyrzucać kamienie, które staczały się w kanał.

Na tej barykadzie skupiła się cała uwaga broniących się. Jeżeli będzie zburzona, jeżeli banda wtargnie do lasku i zawładnie obozowiskiem, wszelka nadzieja oporu zawiedzie i przeciwnicy wezmą górę.

Żaden strzał wysłany z lasku nie dosięgnął Malone’a i jego dwu towarzyszy. Bill Stell, chcąc za wszelką cenę przeszkodzić zburzeniu barykady, zaczął namawiać, aby wystąpiono do otwartej walki.

Ben Raddle oparł się temu. Niebezpieczeństwo groziło każdemu, kto dosięgnie grobli. Lepiej było, ażeby naraził się na nie Hunter i jego towarzysze, zburzywszy przeszkodę. Do tej chwili nie pozostawało nic, jak ostrzeliwać bezustanku barykadę, odpowiadając równocześnie na wielokrotne wystrzały wymierzane z poza nasypu.

Kilkanaście minut trwała tego rodzaju walka. Nikt z osaczających barykadę nie został ranny. Ale gdy otwór zwiększył się, kule zaczęły dosięgać przeciwników.

Jeden z Indjan był zabity. Drugiego, który zajął jego miejsce, spotkał ten sam los. W tej chwili Neluto posłał celną kulę w samą pierś Malone’a. Teksańczyk upadł, a na ten widok cała banda zawyła z przerażenia.

– Doskonale, doskonale! – rzekł Summy Skim do Neluta. – Wspaniały strzał!… Ale zostaw mi Hunter’a, mój chłopcze!

Hunter po upadku Malone’a zdawało się, że zaniecha walki, z której nie mógł wyjść zwycięsko. W tych warunkach bowiem napastnicy byliby zginęli wszyscy jeden po drugim. Nie chcąc narażać więcej swych ludzi, dał hasło odwrotu, poczem banda, żegnana strzelaniną, zabrawszy rannych, skierowała się ku równinie i wreszcie zniknęła za zakrętem Golden Mount.

 

Rozdział XIII

Puklerz Patrick’a.

 

ten sposób zakończył się pierwszy napad. W bandzie Hunter’a było kilku rannych i czterech zabitych, a wśród nich jego alter ego Malone. Strata ta była niepowetowanym ciosem dla bandytów. Ze strony oblężonych kilku ludzi było lekko rannych przez zabłąkane kule.

Wszelako należało przypuszczać, że napaść powtórzy się i to może przy bardziej sprzyjających dla przeciwników warunkach. Hunter, mściwy i pałający dziką żądzą zawładnięcia Golden Mount, nie będzie oczywiście uważał się za zwyciężonego po pierwszej porażce.

– W każdym razie, łotrzy ci oddalili się – rzekł wywiadowca. – Dziś więc nie powrócą.

– Nie… ale w nocy może – odrzekł Summy Skim.

– Będziemy się mieli na baczności – oświadczył Ben Raddle. – Zresztą podczas dwu lub trzech godzin nocy Hunter’owi będzie równie trudno przekroczyć kanał jak i w dzień. Jestem pewny, że się na to nie odważy, wiedząc, że będziemy czuwali.

– Czy nie trzebaby naprawić barykady? – spytała Jane Edgerton.

– Właśnie mamy to zrobić – odezwał się Bill Stell, wołając kilku ludzi do pomocy.

– Przedtem jednak zobaczmy, czy banda wraca do swego obozowiska.

O szóstej, wśród białego dnia Ben Raddle, Summy Skim, Jane Edgerton, Bill Stell i Neluto ze strzelbami w ręku, przeszedłszy groblę ruszyli ku równinie, zagłębiając się w niej na kilkaset metrów. Stąd mogli sięgnąć wzrokiem aż do obozowiska Teksańczyków.

Hunter i towarzysze oddalali się zwolna pomimo obawy, że mogą być ścigani, tak że Ben Raddle i wywiadowca wahali się, czy nie podążyć za nimi, lecz po chwili zastanowienia uważali za wskazane wstrzymać się od tego. Lepiej było, aby Teksańczycy nie wiedzieli, jaką siłą rozporządzają przeciwnicy.

Banda zaś oddalała się powoli z powodu rannych i zabitych. Niektórzy z rannych nie mogli iść, co znacznie opóźniało odwrót.

Przeszło godzinę Kanadyjczycy śledzili ruchy bandy. Hunter minąwszy podnóże Golden Mount, skrył się za występem górskim, pod którego osłoną rozłożył się obozem.

Około ósmej barykada była naprawiona. Dwu ludzi zostało na straży, reszta zaś poszła do lasku na posiłek wieczorny.

Rozmawiano o wypadkach dnia. Porażka Hunter’a nie rokowała nic dobrego. Spokój wrócić może dopiero wraz z opuszczeniem przez bandę okolic Golden Mount. Dopóki banda znajduje się w sąsiedztwie, trzeba być przygotowanym na wszystko. Jeżeli nastąpi samorzutny wybuch wulkanu, wywiąże się walka na ostrze o wyrzucone przez niego cząstki złota.

Wieczór przeszedł spokojnie. Wszelako pomyślano o spoczynku dopiero po zabezpieczeniu się należytem. Ben Raddle, Summy Skim, wywiadowca i Neluto postanowili na zmianę pełnić straż przy naprawionej barykadzie. Można było polegać na ich czujności.

Kilka nocnych godzin przeszło bez wypadku, jak również dzień następny. Napróżno wywiadowca przekraczał kilkakrotnie kanał. Czyżby Hunter zrzekł się był swych zamiarów?

I znów noc przeszła spokojnie, i pierwsze zorze ukazały się na wschodzie, gdy kilka wystrzałów dało się słyszeć od strony kanału. Pozostawiwszy dwu ludzi przy namiotach, karawana wyszła na kraniec lasku gotowa do walki.

Przy barykadzie znajdował się w tej chwili wywiadowca i Neluto. Można było być pewnym, że żaden z napastników nie zdołał przejść barykady. Obaj istotnie, ukryci za skałami, strzelali przez otwory, broniąc tym sposobem całego południowego brzegu kanału.

Strzały ich jednak nie odnosiły żadnego skutku. Napastnicy, przypełzawszy podczas mroku nocnego, korzystając z ochrony nasypu, rozciągnęli się na ziemi i tym sposobem ustrzegli się kul. Dowodziło tego nieustanne ich strzelanie.

Na rozkaz Ben Raddle’a, który, widząc, że strzelanie nie osiąga celu, uważał za zbyteczne marnować zapas prochu, przestano strzelać i załoga oczekiwała spokojnie dalszych wypadków pod osłoną drzew.

Upłynęła godzina. Od strony kanału strzelanina nie ustawała o tyle gwałtowna, o ile bezskuteczna, gdyż kule przepadały w zieleni, nie przynosząc żadnej szkody oblężonym.

Nagle – dzień już zawitał na dobre – rozległy się krzyki za linją obronną, podczas gdy strzelanina zmniejszyła się znacznie.

Wywiadowca skorzystał z tego, aby opuścić wraz z Nelutem swe stanowisko przy barykadzie, dążąc ku towarzyszom kłusem poprzez niebezpieczną groblę. Oddano mu natychmiast dowództwo, jako wytrawnemu znawcy walki partyzanckiej.

Podzielił on szybko załogę na dwie części. Jedna połowa, składająca się z Kanadyjczyków, zajęła cały kraniec lasku, aby bronić obozowiska od południa, druga zaś, złożona przeważnie z ludzi oddanych na usługi wywiadowcy, zajęła tyły, dążąc w stronę, skąd dochodziły krzyki. Do tej części dołączył się wywiadowca, Ben Raddle zaś, Summy Skim i Jane Edgerton zostali z częścią, broniącą kanału.

Wywiadowca i towarzysze nie uszli stu metrów na północ, gdy zobaczyli w niedalekiej odległości siedmiu jeźdźców, jadących o tyle szybko, o ile pozwalał im na to rodzaj terenu, z widocznym zamiarem zajechania Kanadyjczyków z tyłu.

Bill Stell zrozumiał odrazu co zaszło. Oczywiście podczas tej półtorej doby odpoczynku Teksańczycy szukali brodu na Rio Rubber, a znalazłszy go, przeprawili się konno, korzystając z mroku nocnego. Dostali się do obozu od strony północno-wschodniej podczas gdy część bandy odciągała uwagę oblężonych swą nieustanną strzelaniną.

Rachuba ta, dobra w teorji, w praktyce chybiła. Nie znając liczby przeciwników, Hunter popełnił błąd, że wybrał się na tę zasadzkę ze zbyt małą liczbą załogi. Jakże mogło tych kilku jeźdźców oprzeć się kilkunastu strzelbom nie tracącym czasu?

Zresztą nie przewidział jednego. Zamiast bowiem natrafić na obozowisko opuszczone, któreby zniszczył w jednej chwili i podążyć dalej na tyły zaskoczonych przeciwników, Hunter został zauważony, nie wiedząc, przez straż kanadyjską. Z drugiej zaś strony konie, plącząc się w krzakach i krzewach, opóźniły wykonanie jego planu, zamiast go przyśpieszyć, jak był sądził. Nie mógł więc wyprzedzić wypadków i ostatecznie on to został zaskoczony przez odwrót obronny wywiadowcy i jego towarzyszy.

Musiał przeto zaniechać swych zamiarów. Drogę z południa miał zamkniętą, nie pozostawało mu więc nic innego, jak przepłynąć konno Rio Rubber.

Ale czasu mu zabrakło. Kanadyjczycy dali ognia wśród drzew trafiając celnie, gdyż napastnicy nie byli oddaleni. Po kilku minutach sześciu jeźdźców, śmiertelnie rannych, spadło z koni, trzy konie były zabite, reszta zaś jeźdźców ratowała się ucieczką. Nie była to porażka, ale klęska dla Huntera.

Cudownym wypadkiem on jeden wyszedł cały z tego zdarzenia. Nie zastanawiał się długo. Widząc, że uciec przed kulami było niepodobieństwem, rzucił się w stronę przeciwników zmuszonych do przerwania ognia z obawy, aby kule nie dosięgnęły ich samych i, narażając się na rozbicie o pnie drzew, wpadł jak pocisk wśród nich.

W jednej chwili zniknął w zaroślach, wyprzedzając bez trudu oddział wywiadowcy, który puścił się w pogoń za nim. Lecz mógł być pewnym ocalenia dopiero po przebyciu linji obronnej nad kanałem, a następnie przestrzeni dzielącej kraniec lasku od równiny.

Pierwsza przeszkoda nie zaniepokoiła Huntera. Straż, jego mniemaniem, musiała być tak rozproszona, że łatwo będzie mógł przesunąć się przez nią. Natomiast druga była groźna, musiał bowiem przyznać, że wysunąwszy się z lasku na przestrzeń otwartą, narażony jest na wystrzały karabinów liczniejszych, niż przypuszczał.

Jego umysł, tak podatny do wybiegów, napróżno szukał wyjścia z trudnego położenia, gdy nagle błysnął mu promień nadziei.

Dojechał był właśnie do krańca lasku. Światło przebijało się pomiędzy drzewami, oświetlając przestrzeń poza niemi. Pod osłoną jednego z nich, jeden ze strzelców załogi kanadyjskiej przygotowywał się do obrony. Z kolanem opartem na ziemi kładł ładunek do strzelby, celował i znów ją nabijał bez chwili przerwy, a tak był zajęty swą czynnością, że nie zwrócił uwagi na nadjeżdżającego Hunter’a.

Napastnik stłumił okrzyk radości, poznając, że ten zapalony strzelec był kobietą i że tą kobietą była znajoma pasażerka z parowca Foot Ball.

Ścisnął konia, zapuszczając ostrogi w jego boki, podniósł go z najwyższym wysiłkiem, zsunął się z siodła i z ciałem zwieszonem zaczął przesuwać ręką po trawie na modłę cow - boy’ów Far-West’u.

Był już w pobliżu Jane Edgerton, która nie przeczuwała grożącego jej niebezpieczeństwa. Pędząc koło niej, objął ją ramieniem i jak piórko przerzucił na siodło. Poczem pędził dalej, zabezpieczony od kul zakładniczką, którą unosił z sobą.

Jane Edgerton, czując się porwaną, krzyknęła głośno. Na ten okrzyk wystrzały ustały z obu stron. Przerażone twarze wychyliły się z za drzew, podczas gdy Hunter w zdwojonym galopie wypadł z lasku, dążąc w przestrzeń otwartą tak groźną dla niego.

Nikt z obecnych po obu stronach walki nie mógł sobie zdać sprawy z tego, co się stało. Amerykanie wychylili się w połowę ciała nad nasypem. Zobaczywszy przywódcę pędzącego z popuszczonemi cuglami sądzili, że grozi im niebezpieczeństwo, niewiele więc myśląc zerwali się, szukając schronienia za pierwszym występem Golden Mount. Kanadyjczycy zaś ze swej strony wyszli z lasu tak mocno zdziwieni, że z pamięci im wyszło ścigać wystrzałem zbiega.

Hunter skorzystał z tego osłupienia. W kilkunastu skokach znalazł się nad brzegiem kanału i przeskoczywszy go z nadludzkim wysiłkiem, pędził jak szalony po równinie.

Kanadyjczycy, oprzytomniawszy, rzucili się tłumnie ku kanałowi. Ale czy podobieństwem było dogonić konia w szalonym biegu, który przez oddalenie miał tak wielką przewagę nad nimi?

Jeden z nich tylko nie opuścił krańca lasku, uważając tę pogoń za całkiem bezowocną. Jak gdyby w ziemię wrośnięty stał na miejscu, zupełnie spokojny, pewny siebie, tylko podniósłszy strzelbę do ramienia dał strzał z szybkością błyskawicy.

Odważnym tym strzelcem nie mógł być kto inny tylko Summy Skim. Czyż ufał tak dalece swej sprawności, że nie obawiał się dosięgnąć Jane Edgerton, celując w przeciwnika? Nie umiałby na to odpowiedzieć. Wystrzelił, nie celując, z samorzutnością odruchu.

Ale Summy Skim nie chybiał nigdy. Tym razem dał tego nowy dowód, bardziej zdumiewający niż wszelkie inne. Zaledwie rozległ się wystrzał, gdy koń Huntera zachwiał się ciężko, i czy dla równowagi, czy dla innej jakiej przyczyny, Hunter wypuścił z rąk Jane Edgerton, która zsunęła się bez ruchu na ziemię. Zwierzę zaś po kilku skokach opadło jak masa bezwładna podczas gdy Hunter stoczył się z niego i leżał nieruchomo na ziemi.

Kanadyjczycy osłupieli. Zapanowała chwila głębokiego milczenia. Summy Skim, niepewny rezultatu swego czynu, stał nieruchomo, wpatrując się uporczywie w przestrzeń. O jakich pięćdziesiąt kroków od kanału leżał Hunter. Żywy czy zabity? Nikt nie wiedział. Nieco bliżej koń wił się w ostatnich konwulsjach agonji. Oddychał ciężko, z nozdrzy krew spływała. Jeszcze bliżej w odległości dwudziestu metrów od barykady widniała plama, mała plama na rozległej przestrzeni. Była to Jane Edgerton, Jane Edgerton, którą być może zabił Summy Skim!

Tymczasem banda, widząc upadek przywódcy, rzuciła się w rozsypkę ku równinie. Tego tylko było potrzeba, aby wróciła przytomność Kanadyjczykom. Deszcz kul zagrodził bandytom drogę. Równina dla nich była zamknięta.

Niestety, to samo niebezpieczeństwo groziła i Kanadyjczykom. Jeżeli strzelcy Ben Raddle’a i nadbiegły oddział wywiadowcy mogli zabronić Teksańczykom odwrotu, ci również mogli ze swej strony zabronić im wyjścia z barykady. Równina więc była niedostępna dla obu stron walczących.

Zdawało się, że położenie było bez wyjścia. Kanadyjczycy nie mogli się zbliżyć do występu, aby nie być narażonymi na pociski przeciwników. Zaczęto się niecierpliwić i Ben Raddle obawiał się jakiego niepożądanego zajścia. Summy Skim szczególniej, tak spokojny przed chwilą, objawiał niezwykłe podniecenie. Szalał z bólu na myśl, że Jane Edgerton leży, jak gdyby bez życia, o dwadzieścia metrów od niego, a on nie mógł biec na jej ratunek. Trzeba było go zatrzymać siłą i walczyć z nim, aby nie rzucił się na barykadę, nie odwalił kamieni i nie naraził się na niechybną śmierć, która go tam czekała.

– Więc damy jej umrzeć?… Jesteśmy podli! – wołał nieprzytomny.

– Nie, nie jesteśmy tylko szaleńcami – odparł surowo Ben Raddle. – Uspokój się, Summy i pozwól nam zastanowić się nad położeniem.

Ale napróżno inżynier szukał w swym twórczym umyśle wyjścia z tego położenia – zdawało się ono beznadziejne.

To wyjście znalazł Patrick.

Już kwadrans trwało to nużące oczekiwanie, gdy Patrick, który jakiemś cudownem zrządzeniem okoliczności mógł wrócić do lasku bez zwrócenia na siebie uwagi Teksańczyków, wyszedł z gęstwiny. Szedł on wolno, najpierw dlatego, że szedł tyłem, następnie dlatego, że ciągnął na ziemi przedmiot niezmiernie ciężki i utrudzający, to jest trupa jednego z koni zabitych kilka minut przedtem licznemi wystrzałami zastępu wywiadowcy.

Co zamierzał zrobić Patrick i co chciał uczynić z koniem? Nikt nie mógł się tego domyślić.

Z drugiej strony kanału ukryci za występem góry Teksańczycy widzieli również zbliżającego się olbrzyma.

Zjawienie się jego było przyjęte przez nich dzikiemi okrzykami i gradem kul skierowanych w jego stronę. Patrick jakby nie zwracał uwagi ani na krzyki, ani na kule. Z równym wysiłkiem ciągnął dalej swój ciężar aż do barykady, do której dotarł szczęśliwym przypadkiem bez szwanku.

W przeciągu kilku minut odrzucił kamienie z barykady o tyle, aby móc przejść swobodnie, poczem schwyciwszy konia za przednie nogi, postawił go na tylnych nogach i jednym zamachem zarzucił go na ramiona.

Pomimo powagi chwili towarzysze Irlandczyka, zachwyceni tym bajecznym dowodem siły, przyjęli jego czyn burzą oklasków, koń wprawdzie był małego wzrostu, niemniej jednak przedstawiał wagę znaczną, wobec czego wysiłek Patrick’a miał w sobie coś nadludzkiego.

Nikt jednak nie mógł zrozumieć o co mu chodziło. Nikt z wyjątkiem jednego wszakże.

– Brawo, Patrick! – zawołał Summy Skim i, wyrywając się gwałtownie z rąk swej straży, pobiegł do olbrzyma, przygotowywającego się do przejścia barykady.

Widowisko było osobliwe.

vol_55.jpg (125572 bytes)

Zgięty we dwoje, z trupem konia, którego tylne nogi włóczyły się po ziemi, na ramionach – Patrick krokiem wolnym i pewnym przeszedł barykadę, a pod jego osłoną Summy uczynił to samo.

Zaledwie jednak postąpili kilka kroków w stronę równiny, gęste strzały posypały się z szańca, za którym schronili się byli Teksańczycy. Ale ani Patrick, ani Summy nie wzruszali się tem bynajmniej. Szli spokojnie pod osłoną niezwykłego puklerza.

Po kilku minutach dostali się do miejsca, gdzie leżała Jane Edgerton. Tu Patrick zatrzymał się, Summy Skim tymczasem schylił się i uniósł dziewczę w swych ramionach.

Powrót nie poszedł tak łatwo. Ponieważ musieli iść w odwrotnym kierunku, więc puklerz Patrick’a tracił swą moc skuteczną. Trzeba było zbaczać, lawirować, wkońcu jednak Patrick i Summy Skim, każdy ze swoim ciężarem, zdołali przejść barykadę, podczas gdy Teksańczycy miotali się wyjąc w bezsilnym gniewie.

Dwu Kanadyjczyków, przypełznąwszy do nasypu, oczekiwało ich powrotu, a po ich przejściu przez barykadę, zajęli się jej naprawieniem. Summy zaś i Patrick udali się na kraniec lasku, dokąd przybyli bez szwanku.

Wtedy Patrick zdjął z siebie osobliwy puklerz. Dwadzieścia kul tkwiło w ciele zwierzęcia. Tarcza przeto okazała się przedniego gatunku, miała tylko tę ujemną stronę, że nie każdy mógł się nią posługiwać.

Summy Skim zajął się Jane Edgerton. Dziewczyna nie odniosła rany, tylko gwałtowny upadek spowodował omdlenie, z którego ocknęła się po kilkakrotnem zwilżeniu skroni wodą. Gdy przyszła do siebie, Summy zaniósł ją do namiotu, aby mogła wypocząć.

Tymczasem przeciwnicy nie ruszali się ze swych stanowisk. Kanadyjczycy, pilnując kanału, bronili Teksańczykom wejścia na równinę. Napastnicy zaś, pozostając za występem wulkanu, trzymali ich w zawieszeniu. Położenie było więc w dalszym ciągu bez wyjścia.

W ten sposób upłynął dzień, nadszedł zmrok, a wreszcie – noc.

Ciemność wróciła swobodę ruchów stronom wojującym. Ben Raddle i towarzysze oddalili się od kanału. Trzech tylko ludzi pozostało na straży przy kanale, jeden – przy północnym krańcu lasku, reszta zaś powróciła do obozowiska, aby po wieczornym posiłku odpocząć kilka godzin.

O świcie wszyscy byli na nogach, nieco znużeni ale cali i zdrowi. Pierwszą ich myślą było spojrzeć na południe.

Czy Teksańczycy skorzystali z mroku nocnego, aby odszukać przywódcę? Czy położenie uległo jakiejkolwiek zmianie?

Żaden odgłos nie dolatywał z poza występu Golden Mount. Kilku ludzi, okrążywszy Rio Rubber, odważyło się zapuścić na kilkaset metrów w równinę, aby ogarnąć wzrokiem całe podnóże wulkanu. Przeciwników nie było na stanowisku.

Nie mąciło nic ciszy równiny. Zmrok pokrył swym cieniem dwa ciała na niej rozciągnięte. Świt zastał już tylko jedno. Koń, leżący sam w niedalekiej odległości od kanału, stanowił ciemną plamę na jasnem tle zieleni. Ptaki drapieżne snuły się nad trupem.

Hunter zaś znikł.

 

Rozdział XIV

Wybuch wulkanu.

 

rugi atak został przeto odparty z większem powodzeniem. Ze strony Kanadyjczyków nie brak było nikogo, tymczasem nieprzyjaciel stracił czwartą część swej załogi.

W każdym razie, jeżeli położenie uległo zmianie na lepsze, to nie było jeszcze świetne. Pozostałe siły przeciwników miały zawsze przewagę, a zresztą o zwycięstwie mogła być mowa tylko z chwilą usunięcia z okolicy ostatniego bandyty. Dotąd cała uwaga karawany musiała być zwrócona na obronę zagrożonego obozowiska, o żadnej więc pracy eksploatacyjnej myśleć nie było można.

Czy zdołają oczyścić okolicę od niecnych przybyszów we wskazanym czasie? Czy przeciwnie walka przeciągnie się do zimy, gdy zwycięstwo byłoby bezowocne? Za trzy tygodnie najdalej wyruszyć będzie trzeba zpowrotem, o ile zechcą uniknąć śnieżnych zawiei i ostrych wiatrów w tej polarnej stronie, o ile zechcą, wyszedłszy zwycięsko z walki z ludźmi, uniknąć zetknięcia się z okrutniejszą jeszcze mocą żywiołów natury.

A skądinąd, czy Ben Raddle, chcąc przyśpieszyć bieg wypadków, może wywołać wybuch, gdy Teksańczycy są na miejscu? Czyż Hunter, zawładnąwszy wulkanem, nie zbierze sam owoców kupionych drogą takiego trudu i takich wysiłków?

Ben Raddle zajęty był temi myślami przez cały dzień 22 lipca, który upłynął bez żadnego wypadku.

Niezwykły ten spokój nie przestawał go dziwić. Czyż Hunter odkładał na czas nieokreślony swoje zamiary? W takim razie będą zmuszeni, licząc się z nadejściem zimy, sami poszukać swych przeciwników i za wszelką cenę położyć kres walce, która nie może przeciągać się w nieskończoność.

Nazajutrz wczesnym rankiem wywiadowca i Ben Raddle, przekroczywszy kanał, udali się na równinę. Była pusta. Czyżby Hunter zdecydował się opuścić te strony?

– Żałować należy – rzekł Bill Stell – że nie można wejść na górę od strony obozowiska. Moglibyśmy ich spostrzec ze szczytu.

– Istotnie, jest to godne pożałowania – odpowiedział Ben Raddle.

– Przypuszczam, że nic nam nie grozi, jeżeli oddalimy się o jakie kilkaset kroków od góry?

– Nic zupełnie, ponieważ nie widać nikogo. Wszak wczoraj byli tu nasi ludzie. Czego oni mogli dokonać wczoraj, my dokonamy dzisiaj. Zresztą, gdyby nas dostrzeżono, zawsze mamy czas powrócić do kanału i zamknąć barykadę.

– Chodźmy więc, panie Raddle. Zobaczymy przynajmniej szczyt wulkanu. Może dym jest gęstszy, może nawet z krateru wydobywa się lawa.

Oddalili się więc na ćwierć mili w kierunku południowym.

Ale w otworze krateru nie zaszła żadna zmiana; dym jak dawniej unosił się wraz z ognistemi płomyki, gnany wiatrem w stronę morza.

– Wybuch nie nastąpi dzisiaj – zauważył wywiadowca.

– Ani jutro – dodał inżynier. – Zresztą nie żałuję tego a nawet życzę, aby wybuch nastąpił dopiero po wyjeździe Huntera… o ile wyjedzie!

– Nie wyjedzie – rzekł Bill Stell, pokazując na dym, unoszący się nad ostatnim występem Golden Mount.

– Tak – rzekł Ben Raddle, są tu… jak u siebie!… A ponieważ nie śpieszymy się z wypędzeniem ich ze stanowiska, słusznie mogą wnioskować, że nie mamy potemu dostatecznej siły.

Po tych słowach rzuciwszy jeszcze raz wzrokiem na równinę, powrócili zwykłą drogą do obozowiska.

Nadszedł dwudziesty trzeci lipca. Ben Raddle z ubolewaniem myślał o dniach upływających bezowocnie.

Za trzy tygodnie, jak mówił wywiadowca, będzie już za późno, aby wyruszyć do Klondike, gdzie karawana stanęłaby dopiero 15 września. W tym terminie, poszukiwacze, którzy spędzają zimę w Vancouver, opuszczają Dawson City, a parowce kończą swą żeglugę na rzece Yukon.

Często Summy Skim rozmawiał o tem z wywiadowcą i właśnie o tem mówili, gdy Ben Raddle przechadzał się nad brzegiem kanału.

Zbliżywszy się do grobli, usunął chróst zakrywający otwór kanału i posunął się do ściany, odgradzającej tenże od komina wulkanu.

Jeszcze raz przekonał się o położeniu otworów wydrążonych w sześciu miejscach ściany i w które sam włożył naboje. Stwierdził, że sześć innych nabojów znajduje się na swojem miejscu w grobli i że lont jest w dobrym stanie. Dość zapalić jedną zapałkę, a wody wpadną gwałtownym potokiem.

Gdyby nie Teksańczycy, dziś jeszcze próbowałby szczęścia. Pocóż miałby dłużej czekać, skoro czas nagli, skoro wulkan nie zapowiada wybuchu?

Wystarczyłoby zapalić lont, któryby palił się minut kilka, a później za pół dnia, za dwie godziny, za godzinę może, zebrana para wydobyłaby się z całą gwałtownością przez otwór krateru.

Ben Raddle stał zamyślony przed tą ścianą, przeklinając swoją bezsilność i niemożność natychmiastowego uskutecznienia swego śmiałego pomysłu.

Rozmyślając wsłuchiwał się zarazem w odgłosy coraz wyraźniej dochodzące z wnętrza wulkanu. Wydało mu się nawet, że słyszy tarcie ścierających się odłamów skały jak gdyby pod wpływem pary unosiły się i pogrążały równocześnie. Czyż odgłosy te miały być zwiastunami wybuchu?

W tej chwili do jego uszu doleciały wołania. Głos wywiadowcy przeniknął przez otwór kanału.

– Panie Raddle… panie Raddle!

– Co się stało? – spytał inżynier.

– Niech pan przyjdzie!… niech pan przyjdzie! – wołał Bill Stell.

Ben Raddle myślał, że banda ponawia atak po raz trzeci, wrócił więc szybko na groblę, na której stali Summy Skim, Jane Edgerton i Bill Stell.

– Czy Teksańczycy znów nas zaczepiają? – spytał.

– Tak! – nędznicy! – zawołał wywiadowca, ale ani z przodu, ani z tyłu tylko z góry!

Przy tych słowach wyciągnął rękę w stronę Golden Mount.

– Niech pan patrzy – dodał.

Istotnie, nie mogąc dostać się ani od południa, ani od północy, Hunter i towarzysze zaniechali bezpośredniej walki dla wykonania planu, którego wynik zmusiłby karawanę co najmniej do opuszczenia obozowiska.

Wszedłszy na szczyt wulkanu, obeszli płaskowzgórze, zatrzymując się tam, gdzie górowało ono nad namiotami Kanadyjczyków. Zapomocą kilofów i drągów podważyli olbrzymie kamienie i odłamy skał, znajdujące się tam setkami. Wkrótce ciężkie te masy, wysunięte na brzeg płaskowzgórza, zaczęły spadać jak lawiny, łamiąc, przewracając drzewa, niszcząc wszystko po drodze. Kilka pocisków wpadło nawet do kanału tak, że woda wystąpiła z brzegów. Ben Raddle i jego towarzysze stanęli przy zboczu góry, aby uniknąć tego zabójczego gradu.

W lasku pozostać nie było można. Obozowisko znikało pod stosami kamieni rzucanych ze szczytu góry, załoga zaś szukała schronienia nad brzegiem rzeki, będącej zbyt daleko, aby odłamki skał mogły ją dosięgnąć.

vol_56.jpg (142916 bytes)

Z całego obozu pozostały tylko szczątki. Dwa wozy zostały zupełnie rozbite, namioty przewrócone i podarte, narzędzia – zniszczone. Trzy muły leżały zabite na ziemi. Inne oszalałe ze strachu przebiegły jednym skokiem kanał, rozpraszając się po równinie. Była to prawdziwa klęska.

Tymczasem z góry dochodziły dzikie wycia i okrzyki zadowolenia. Banda nie posiadała się z radości na widok tej ostatecznej zagłady. A kamienie padały wciąż, trącając się niekiedy po drodze i rozpryskując w drobne odłamy jak kartacze.

– Ależ oni nam rzucą całą górę na głowę! – zawołał Summy Skim.

– Co robić? – spytał wywiadowca.

– Co trzeba robić, nie wiem – odpowiedział Summy Skim – ale co trzeba było zrobić, to wiem dobrze! Należało posłać kulę Hunter’owi, zamiast porozumiewać się z nim!

Jane Edgerton podniecona wzruszyła ramionami.

– Są to czcze słowa, a tymczasem z dobytku naszego pozostają tylko szczątki. Ocalmy chociaż wozy, ciągnąc je natychmiast do rzeki, gdzie będą zabezpieczone od pocisków.

– Dobrze – przyznał wywiadowca. – A potem?

– Potem? – powtórzyła Jane Edgerton – pójdziemy do obozowiska tych bandytów i tam będziemy ich oczekiwali. Będziemy do nich strzelać, gdy będą schodzili, a ich wozy zastąpią te, które nam zniszczyli…

Summy Skim rzucił spojrzenie pełne zachwytu na pomysłową towarzyszkę. Projekt był śmiały, lecz mógł się udać. Hunter i towarzysze nie będą mieli min wesołych, gdy schodzić będą ze zbocza Golden Mount pod ogniem dwudziestu karabinów.

Oczywiście opuszczą go dopiero z chwilą gdy zabraknie im kamieni. Będzie więc dość czasu, aby przejść podnóżem góry na drugą stronę. Jeżeli kilku z bandy pozostało w obozowisku, łatwo będzie dać sobie z nimi radę. Co do Huntera i reszty bandytów, to czatując, można ich będzie powystrzelać jak kozice lub daniele.

– Doskonale! – zawołał Summy Skim. – Wołajmy ludzi i przejdźmy groblę. Za pół godziny będziemy na miejscu, gdy ci łotrzy będą potrzebowali przynajmniej dwu godzin, aby zejść.

Ben Raddle, chociaż nie brał udziału w rozmowie, słyszał wszystko, co Jane Edgerton mówiła i przyznawał, że był to jedyny sposób wyjścia z przykrego położenia.

W chwili jednak gdy Summy Skim ruszył w drogę, kuzyn zatrzymał go ruchem ręki.

– Mam lepszy pomysł – rzekł.

– Cóż takiego? – spytał Summy Skim.

– Oddać bandzie to co jej się należy. Mamy gotową straszną broń.

– Broń? – powtórzył wywiadowca.

– Wulkan. Wywołajmy jego wybuch i zgładźmy ich co do jednego.

Po krótkiem milczeniu inżynier dodał:

– Idźcie do naszych ludzi, trzymając się podnóża góry i wybrzeża morskiego. Tymczasem ja zapalę lont, poczem powrócę do was szybko.

– Zostanę z tobą, Ben! – powiedział Summy Skim, ściskając rękę inżyniera.

– To zbyteczne – odrzekł ten głosem stanowczym. – Najmniejsze niebezpieczeństwo mi nie grozi. Lont gotów, jak wiesz, zapalę go w jednej chwili.

Nie można było nalegać. Summy Skim, Jane Edgerton i wywiadowca oddalili się, aby złączyć się z ludźmi pozostającymi na brzegu Rio Rubber. Ben Raddle zaś zniknął niebawem przez otwór, kryjący się pod chróstem. Pełzając dosięgnął połowy podziemia, poczem zapaliwszy lont z jednej strony od grobli, z drugiej od ściany, wybiegł szybko w kierunku morza.

W kwadrans później miny wybuchły z głuchym odgłosem. Wydało się, że góra zatrzęsła się w posadach. Grobla, roztrzaskana, rozprysła się w tysiączne kawałki i woda wpadła gwałtownie do otwartego podziemia. Czy na drugim jego końcu ściana wysadzona została przez wybuch? Odpowiedziała na to gęsta para ognista, unosząca się nad kraterem, zanim kto miał czas postawić sobie to pytanie. Tak, ściana znikła, skoro wulkan wyrzucał z siebie swój oddech zatruty.

Równocześnie głuchy łoskot wydobywał się z podziemia. Wrzenie, wycie, świst wody walczącej z lawą i za zetknięciem się z nią ulatniającej się w kształcie pary.

Ogień i woda! Któryż z tych żywiołów wyjdzie zwycięsko z tej walki tytanicznej? Czy ogień, który gasnąc spowoduje zakrzepnięcie jakiej przeszkody, a tem samem nie pozwoli wodzie dostać się do wnętrza, czy też woda, która dopiero wtedy ulegnie działaniu ognia, gdy dosięgnie go zwycięsko?

Ostatnia to była zagadka do rozstrzygnięcia, rozwiązanie zaś tej zagadki nastąpić miało niebawem.

Pół godziny, godzina minęła. Woda płynęła potokiem, znikając w podziemiu. Kłęby dymu unosiły się nad wulkanem.

Grupa Kanadyjczyków w całym swym składzie czekała uzbrojona zdała od Rio Rubber nad wybrzeżem oceanu. Nieruchomi, milczący, niespokojnym wzrokiem śledzili działalność wulkanu.

Nagle ziemia zadrżała, straszny pomruk doszedł z jej wnętrza. Poczem stała się rzecz osobliwa. Równina zdawała się falować w nieskończoność w kierunku południowym, a gęsty obłok kurzu, wznosząc się, zakrywał tarczę słoneczną.

Kanadyjczyków ogarnęła trwoga. Nawet najśmielsi uczuwali lęk na myśl, że słabe ich ręce rozpętały tę niezwyciężoną moc natury.

Lecz gniew wulkanu nie trwał długo. Obłok kurzu opadał, ukazując słońce w całej pełni.

Westchnienie ulgi wydobyło się z piersi wszystkich, strwożone tętno serca zwolniło biegu. Nawet uśmiech rozjaśnił oblicza, a wzrok zaczął się rozglądać dokoła.

W naturze nic się nie zmieniło. Fale rzeki ginęły w otchłani oceanu, a fale oceanu rozbijały się o wybrzeże. Golden Mount, niby olbrzym dotknięty w swej podstawie nieznaczną, lecz śmiertelną ranką, wznosił swe dumne czoło ozdobione pióropuszem z dymu i płomieni, obojętny na potok wody, który zalewał jego rozległe wnętrze.

I znów kwadrans upłynął. Nagle, bez przygotowania nastąpił straszny wybuch.

Część góry runęła, wpadając w morze. Olbrzymia fala zasłoniła horyzont. Z krateru unosiły się kawałki zakrzepłej lawy, popiół, kamienie, a dym i płomienie wirując z hałasem wznosiły się ku niebu na pięćset metrów.

Od tej chwili huk za hukiem przerywał ciszę powietrzną. Wulkan z coraz większą wściekłością wyrzucał z siebie ogniste pociski. Jedne z nich wracały do krateru, inne dążąc w kierunku prostym, opadały ze świstem w fale oceanu.

– Ależ… niech Bóg mi wybaczy! – wyszeptał Summy Skim, oprzytomniawszy – nasze złoto idzie do morza.

Ta sama uwaga nasunęła się Ben Raddle’owi i wywiadowcy, nie mogąc jednak przemówić słowa, zachowali ją dla siebie. Ich rozczarowanie i rozpacz nie miały granic.

Tak więc przedsięwzięto tę podróż, walczono z mocami natury, zużyto tyle wysiłków, tyle trudu, aby doczekać się takiego końca!

Ben Raddle nie mylił się. Wprowadzając wodę do wnętrza wulkanu, wywołał wybuch. Ale na tem kończyła się jego władza. Wybuch nastąpił w warunkach od niego niezależnych, więc cała wyprawa spełzła na niczem.

Potwór, którego działalność przyśpieszał, wymykał się odtąd z pod jego woli. Wstrzymać wybuchu nikt nie był w stanie. Ziemia drżała, jak gdyby miała się rozpaść. Syczenie płomieni, świst pary przenikał powietrze. Szczyt znikł za obłokiem ognistego dymu i gazów duszących. Niektóre odłamy, wyrzucone w powietrze jak pociski, rozpryskiwały się na proszek złoty.

– To złoto nasze pęka! – skarżył się Summy Skim.

vol_57.jpg (145296 bytes)

Na widowisko to wszyscy spoglądali z trwogą.

Nie myśleli w tej chwili o Teksańczykach, lecz o tych najbogatszych pokładach złota, które w tej chwili znikają bezpowrotnie w oceanie Lodowatym.

Wprawdzie karawana nie potrzebowała się już obawiać Hunter’a i jego bandy. Zaskoczeni wybuchem, nie mieli czasu schronić się przed nim. Być może płaskowzgórze runęło wraz z nimi… Może pochłonięci byli przez krater?… Może wyrzuceni w powietrze, spoczywali w tej chwili na dnie oceanu…

Ben Raddle pierwszy odzyskał zimną krew.

– Chodźcie!… Chodźcie! – zawołał.

Za jego przykładem udano się prawym brzegiem rzeki, którą przeszli w bród poza kanałem, na równinę wzdłuż podnóża Golden Mount. W dwadzieścia minut dosięgnięto obozowiska Teksańczyków.

Kilku ludzi w niem pozostałych, widząc, że są osaczeni, uciekli do lasu, podczas gdy konie, przestraszone łoskotem wybuchu i wystrzałami z karabinów, rozproszyły się po łące.

Kanadyjczycy zawładnęli opuszczonem obozowiskiem, poczem spojrzeli na urwiste zbocza góry.

Wybuch wulkanu dokonał swego dzieła zniszczenia. Z bandy złoczyńców pozostało przy życiu zaledwie kilku, którzy w szalonej trwodze, zresztą całkiem zrozumiałej, uciekali z Golden Mount, narażając się na złamanie rąk i nóg.

Między nimi zauważono Hunter’a, rannego poważnie, o jakie sto metrów od równiny. Bandaż na jego głowie świadczył o śladach przedwczorajszego upadku, który go przyprawił o tak głębokie omdlenie.

Nieszczęśliwi, widząc, że ich obozowisko jest zajęte, wydali okrzyk rozpaczy, a nie mając nic do stracenia, skręcili na północ, starając się dostać wybrzeżem do lasu.

Dwu z nich jednak nie miało go dosięgnąć.

W chwili gdy Hunter, podtrzymywany przez dwu towarzyszy, miał udać się w tym kierunku, ogromny odłam skały wzniósł się nad wyjącym kraterem. I wtedy stała się rzecz osobliwa. Gdy inne pociski padały jednostajnie w ocean, ten jeden odłam, zbaczający z przyczyn nieznanych, zakreślił na południe parabolę i z matematyczną dokładnością runął na trzech uciekających Teksańczyków. Jeden z nich, szczęśliwy, że uniknął wypadku, uciekł, krzycząc. Drugi został na miejscu zmiażdżony zupełnie.

Hunter zaś, przewracając się z miejsca na miejsce, ze skały na skałę, upadł bez życia u podnóża góry.

Przez ten czas, odłam skały, wyprzedziwszy swą ofiarę, staczał się po zboczu, aż wreszcie zwolniwszy rozmachu, zatrzymał się powoli u stóp Ben Raddle’a.

Inżynier nachylił się. Pod szczerbami spowodowanemi przez ciągłe uderzenia zabłysł kruszec żółty o blasku metalicznym. Inżynier silnie wzruszony, poznał, że odłam, spełniający wyrok sprawiedliwości, był bryłą szczerego złota.

Poprzednia częśćNastępna cześć